PREMIERA W STOLICY ***

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________ *** Trudno było dociec skąd wzięła się owa przypadłość, niemniej ob...
Author: Janina Niemiec
3 downloads 2 Views 465KB Size
PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

*** Trudno było dociec skąd wzięła się owa przypadłość, niemniej obsesyjne respektowanie prawa było ewidentnym grzechem Gustawa. Obserwując jego postępowanie można było sądzić, że wszystko czego podejmował się, instynktownie weryfikował irracjonalną wiarą w porządek świata. To sprawiało, że bliźnich otaczał umiarkowanym zaufaniem, obcych cieniem pogardy zaś siebie lokował pośród nieskazitelnych. Wbrew temu co sądzili inni, nie zakładał, że kiedykolwiek nastąpi chwila w której uzna swoje postępowanie za błąd. W jednej chwili z twarzy siedzących na tylnym siedzeniu dzieci zniknął beztroski uśmiech, bez skrupułów dławiąc pełną humoru rozmowę. – Tato! Skręć! Skręć i uciekajmy. To nie wygląda dobrze! – tyleż wystraszony, co zdumiony głos chłopca nie dotarł do ojca, który miast zjechać w boczną uliczkę, tkwił w wyraźnie rozchwianej wyobraźni i z niegasnącym upodobaniem analizował wagę wyimaginowanych spraw. Widoczny w oddali krzykliwy tłum młodych ludzi, niczym lawa, sunął w kierunku samochodu i wtargnąwszy na jezdnię, nadrabiając zapałem braki sprawności, jął usuwać wszystko, co uznał za przeszkodę. Gustaw ocknął się i zrozumiał, że po zwycięstwie nad stawiającymi opór ulicznymi znakami i przydrożnymi drzewkami ruszą ku niemu. Nie poczytując sobie tego za szczególną przezorność, zrozumiał, że nie może liczyć na czyjąkolwiek pomoc. – Ucieczka nie leży w naszym charakterze! – mruknął nie w pełni zdając sobie sprawę z tego co miał na myśli. Zgiełk wzmagany obelgami, gwałtowne uderzenia pałek i głuchy łoskot pękających szyb miały prawo napełnić go trwogą. Mężczyzna nie mógł przeciwstawić się woli atakujących, którzy nie myśleli niczym tłumaczyć swojego szału. Wywleczony z auta przez pozbawione twarzy ręce, zdławiwszy niepokój, odłożył na bok budowaną od kołyski dystynkcję i penetrując wzrokiem szalejący tłum próbował odszukać tego, który decydując za wielu podsycał narastający amok. Brzydka twarz ponad miarę wyrośniętego młodzieńca nie dawała jednak nadziei na negocjacje. Gustaw, choć zwykle temu zaprzeczał, znał się na ludziach i doskonale wiedział, że ślepa agresja nie kryje mocy. Jednakowoż niesiona nadzieją, potrafiła przerodzić się w furię i tak, jak w owej chwili, ustokrotniona gniewem co najmniej dwóch setek młodzieńców, zdolna była rozsiewać lęk i spustoszenie. Bezradny i zbyt elegancki, prowokował złość stojących najbliżej. Na szczęście, naturą tak gwałtownych zajść nie rządzi logika. Pchany emocjami, skłębiony żywioł wymieszał swoje szyki, stawiając wokół mężczyzny, co raz to inne, choć równie podekscytowane twarze, dla których - w skrytości ducha - współudział szykownego gościa, był po trosze usprawiedliwieniem wykrzykiwanych racji. Ktoś minął go sprawnie i zwinnym ruchem zerwał emanujący brudną symboliką szalik z ramion dominującego nad tłumem niemrawego osiłka i wywijając ponad głowami zebranych, rzucił mu w twarz niepodlegające dyskusji oskarżenie: – Prowokator! Pozbawiona pamięci krzykliwa tłuszcza nie była w stanie weryfikować zdarzeń a jej zdziczałe emocje instynktownie wystrzeliły w poszukiwaniu wroga. Odarty z prymatu kolos, rzucony na kolana rażącymi spojrzeniami tych, którym jeszcze przed chwilą przewodził, nie miał szans nawet na cień łaski. Rudolf wraz z Otylią mocno zaniepokojeni, lecz nie zalęknięci, sprawnie opuścili zdemolowane auto i wtapiając się w tłum, jakże innych od siebie podrostków, wnet stanęli przy boku ojca. Ten, ukradkiem objął ich wzrokiem i rad, że nie potrzebuje słów, instynktownie ruszył przed siebie podążając za głodną triumfu falą. Zdezorientowany żywioł chłonął rozkazy nowego lidera i po upływie kilku chwil osiągnął skraj parku, otaczającego zapachem uporządkowanej natury imponujący gmach muzeum. Przeszyty południowym słońcem zapach jesieni ukoił nerwy Gustawa lecz nie podsunął mu pomysłu, jak bez szwanku wybrnąć z tej jakże nieoczekiwanej sytuacji. Spontaniczne, pełne gwałtu propozycje wykrzykiwane gdzieś za jego plecami, swoją absurdalnością podsycały furię zbiorowego gniewu lecz na nim nie robiły większego wrażenia. Mimo, że nigdy nie interesowały go sprawy społeczne, czy raczej, nigdy nie wdawał się w dyskusje na podobne tematy, błędem byłoby uznać Gustawa za osobę wyizolowaną, jeśli już, to raczej za kogoś z mocno zakreślonym dystansem do świata zewnętrznego. Dlatego nie powinno dziwić, że nie do końca rozumiał czy owo wrzenie, które porwało go wraz z dziećmi ze spokoju niedzielnego południa, było jedynie kulminacją emocji wywołanych na trybunach pobliskiego 1

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

stadionu, czy też znalazł się w centrum jakiegoś gwałtownego protestu, generacji negującej obcy swojemu doświadczeniu świat wartości. Spoglądając ukradkiem het wysoko ponad głowy, zdawał się poszukiwać wybawienia, które w jego mniemaniu skrywało pogodne niebo. Warkot nadlatującego od strony błoni śmigłowca, choć nie był tym czego oczekiwał, wyraźnie przykuł uwagę wszystkich. W miarę zbliżania się maszyny, pochód gwałtownie rozproszył się, zmieniając szyk i kierunek marszu. Nie niepokojony przez nikogo Gustaw odstąpił od demonstrantów i zniknął w wyścielanej liśćmi alei, oddając podekscytowane dzieci upragnionej ciszy. Upewniwszy się, że są bezpieczni zrzucił z siebie lęk i błądzące w sercu słowa, które więzione mocą dobrego wychowania, nie zdołały przerodzić się w przekleństwo. W chwili gdy zastanawiał się jak powrócić bezpiecznie na jezdnię, by odzyskać zdemolowane auto, do uszu całej trójki dobiegł złowieszczy huk. – Chyba wrócimy kolejką do domu – wskazał widoczny w oddali bukiet gorących barw strzelających w niebo. Zdradzając chłodny charakter ojca, pyzata dziewczynka zapytała z troską: – Czy znowu mamy kłopoty? – otrzymawszy za odpowiedź filozoficzną minę, rzuciła zrezygnowana – Szkoda. To był całkiem przyzwoity samochód. – Najlepszy, jaki tylko mógł być – odrzekł ojciec, przyznając rację tym wszystkim, którzy służbowe auta cenili ponad wszystkie inne. Idąc na skos między wybarwionymi kolorami jesieni klonami, otrzepując się z przykrego epizodu, zauważyli uzbrojony po zęby pododdział policji przedzierający się wzdłuż bukszpanowego żywopłotu. Sześciu mężczyzn w marpatowym kamuflażu sprawiało wrażenie niezainteresowanych burdami i poczynaniem tłumu. Przez chwilę Gustaw z lekkim zdziwieniem przypatrywał się rosłym funkcjonariuszom podążającym za nieco niższym liderem. Choć wydawać się mogło, że rynsztunek jakim byli przybrani czynił ich całkowicie anonimowymi, bystre spojrzenie potrafiło wyłuskać szczegóły. Osłonięci tarczami biegli w kierunku frontowej fasady odnowionego pałacu, by po chwili zniknąć w jego wnętrzu. – Idą jak na wojnę! – sarknął na niewspółmierny do zagrożenia ekwipunek, poczym odwrócił się do wpatrzonych w tym samym kierunku dzieci i bagatelizując, to co mieli przed oczami, rzekł: – Muszę zgłosić stratę agentowi. Nie będzie to miłe. Po chwili zmienił zdanie: – Niedobrze! Nie, nie zadzwonię. Telefon został w samochodzie. – Masz mój – zaproponował Rudolf, na którego twarzy pojawiły się z nagła wypieki niepewności. Gustaw ukrył niedowierzanie, lecz tańczący na obliczu uśmiech był wystarczającą nagrodą dla chłopca, który swoją drogą wiedział, że na więcej nie może liczyć. Choć nie miał jeszcze dwunastu lat, był bez mała ekspertem od różnego rodzaju układów z pogranicza elektroniki i nanotechnologii, z którymi już od kołyski miał większy kontakt, niż z pluszowymi misiami czy plastikowym arsenałem. Aparat podany ojcu był tym samym, który Gustaw konstruował od trzech lat i nigdy nie mógł znaleźć czasu, by skończyć. Gdy mężczyzna zerkając na wizytówkę nieporadnie wybierał numer, huk granatów rzuconych gdzieś we wnętrzu muzeum z nieprawdopodobną mocą zatrząsł tak budynkiem, jak ziemią wokół. Strach wyprzedzając instynkt kazał otoczyć ramionami pociechy, które podobnie jemu zdrętwiały w przerażeniu i odruchowo przykucnęły za splecionymi konarami potężnego drzewa. Nie minęła chwila, gdy z uchylonych okien parteru wydobywający się dym przyniósł odpowiedź na pytania, których nikt nie śmiał zadać. Muzeum stanęło w płomieniach a trzaski towarzyszące pożodze tłumiły nieliczne acz rozpaczliwe krzyki uwięzionych tam ludzi. Trwoga uwięziła czas. Sparaliżowane zmysły tak ojca, jak dzieci, uwolnił brzęk spadających szyb, których tafle rozbijając się na granitowym bruku, kazały podążyć wzrokiem na taras sklepiający imponujący portyk. Między szprosami roztrzaskanych drzwi balkonowych ujrzeli szamocącego się psa, który utkwił i nie mógł ani wycofać się ani ruszyć naprzód. Widok okaleczonego zwierzęcia, pierwszą z odrętwienia wyrwał Otylię i kazał jej ruszyć przed siebie. – Tato! On się spali – krzyknęła zrozpaczona Otylia i nim ojciec zareagował, dziewczynka przebiegłszy dobre dwadzieścia metrów, wbiegała na szerokie schody i chwyciła klamkę. Drzwi nie drgnęły. Gustaw dobiegł do bezradnego dziecka, przykucnąwszy objął rozpaloną twarzyczkę i rzekł: – Tata nie wszystko może. Ale zaufaj mi. Zrobię co będzie w mojej mocy. Wróć do brata. – Uratuj go! – usłyszał w odpowiedzi. Kłęby dymu i żar buchający z wnętrza, nie pozwoliły mężczyźnie przekroczyć progu ciężkich drzwi, jednak przez ścianę ognia zdołał dostrzec zarysy ponurego dramatu. Dławiąc się dymem i przerażeniem pospołu, odwrócił wzrok od makabrycznego widoku i wycofał się na powrót do dzieci. 2

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Był zdruzgotany. Lęki, których istnienia do tej pory nie był świadomy usidliły go na tyle skutecznie, że nawet poczucie głębokiej obojętności wobec spraw świata, jakie nosił w sobie, nie uchroniło go od myśli o sprawach ostatecznych. Co gorsza, wraz z uchwyceniem wzroku wpatrzonych w siebie dzieci zrozumiał, że oczekują od niego czegoś, czego nie jest w stanie podjąć się. Rzeczywistość przekroczyła jego możliwości i poznał gorycz prawdy bezbronnego człowieka. Siłą woli próbował odrzucić usprawiedliwienia, jakie samorodnie mnożyły się, gdyż w żaden sposób nie chciał się oszukiwać. Poczucie niemocy upokarzało go. – Zostańcie. Może wejdę od drugiej strony. Znam ten budynek – powiedział niepewnie, próbując stawić czoła wymalowanemu w ich oczach oczekiwaniu. Kierując się na dziedziniec, do którego wstępu broniło kute w czarnym żelazie ogrodzenie, spojrzał na fronton. Ogień wdarł się na piętro i można było spodziewać się, że lada chwila ogarnie dach. Pełne przerażenia ujadania uwięzionego psa nagle ucichło a przed oczami mężczyzny błysnęła niczym zła wróżba, żywa płonąca żagiew. Zanim pozbierał myśli, brązowa dobermanka wlokąc strzępy zapalonej firanki padła u stóp Otylii. – Uważaj! To groźny pies! – rzucił w jej stronę brat. – To jest suka – padła krótka odpowiedź. Rudolf machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie zamierza rozstrzygać tego i przyjąwszy pełną skupienia postawę powrócił do obserwacji tonącego w coraz większych kłębach dymu, pałacu. Narastający dźwięk przeradzający się w hałas nie mógł go zwieść. Jednak dwukrotnie namyślił się nim krzyknął do zdezorientowanego ojca: – Tato, spójrz tam! – i wskazał dłonią wyłaniający się z za budynku śmigłowiec. Zmusiwszy potężne drzewa do pokłonu, w którym traciły resztki skrzącego listowia, maszyna wzniosła się nieznacznie ponad strzeliste topole i ruszyła w kierunku rzeki. Zmniejszając się z każdą chwilą, oddalała się od osłupiałych obserwatorów, by rychło stopić się ze szklanym tłem odpoczywającego miasta. – Widziałeś? To śmigłowiec bojowy. Musiał być z drugiej strony – zdecydował chłopiec i wziąwszy ojca za rękę pociągnął w kierunku, skąd wystartowała maszyna. – Zostańcie! Proszę, pomóżcie mi! Ona zdycha! – zaprotestowała Otylia i z wyrzutem powiedziała do brata: – Jesteś okrutny! – Niby czemu? – Ten samolot ... – Nie samolot, tylko ... Nie czekając na koniec wymiany zdań między rodzeństwem pochylonym nad oszołomionym zwierzęciem Gustaw postanowił skontaktować się z policją lecz w chwili gdy odnalazł klawisz alarmowy, jakiś dziwny, trudny do zrozumienia impuls powstrzymał go od tego. Po chwili daremnych zmagań, odrzucił precz wszystkie dywagacje. – Nie pojedziemy do cioci – rzekł. *** Niebo nie mogąc zdecydować, co począć z nadmiarem smutku brzydko zszarzało, upodobniając się do posępnych ludzi mieszkających poniżej. Nie mając dla nich zbyt wiele litości, drażniło wilgotnym powietrzem, wzmagając niemal dziedziczną indyferencję i apatię. Marcelina była inna. Być może dlatego, że była obca. Lecz i w niej niewyraźna aura tłumiła energię. Od kilku godzin siedziała nad arkuszem, który ledwie co skaleczyła nieporadną myślą i mocno zdekoncentrowana zerkała na zakreślone w brulionie notatki, nie potrafiąc zredagować ich w czytelną całość. Co gorsze, nie zamierzała przyznawać się przed samą sobą, że owego popołudnia nic już nie napisze, usprawiedliwiając tym samym niechęć do wypełnienia powziętych zobowiązań wśród których na pierwszy plan wysuwała się cała lista niezakończonych prac związanych z wizytą brata. Wszystko była skłonna odsunąć do następnego dnia mając nadzieję, że enigmatycznie zdefiniowane jutro nie nastąpi zbyt szybko. Z podobną mocą oddalała obowiązkowy spacer lecz ten, którego ów obowiązek dotyczył, miał zgoła odmienny pogląd i uporczywym ujadaniem domagał się o swoje. – Fer, siad! Czekaj! Zaraz pójdziemy – po raz kolejny mamiła pupila. Ten, nie dając wiary powtarzanym niczym mantra słowom, stanął na tylnych łapach i zdjął z wieszaka smycz ze skórzaną obrożą.

3

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Rozległa posiadłość odgradzająca swą ciszę nieprzycinanym od bez mała trzech lat żywopłotem, nie była tym samym, co spacer po lesie w towarzystwie pani. Wspierając się laską Marcelina kroczyła niespiesznie krętą ścieżką kierując się na pobliskie wzgórze, gdzie wyznaczona złotolistnymi brzozami polana od zawsze była celem ich spacerów. Po dobrym kwadransie byli na miejscu. Tam siadła na zwalonym konarze, i bujając się na strąconej przez burzę gałęzi, wpatrywała się w niepohamowaną radość potężnego sznaucera, który ganiając po wrzosowisku przywoływał bezpowrotnie minione czasy. Mżawka ustała lecz słońce nie znalazło dość motywacji, by na dłużej wyjrzeć zza nazbyt ciężkich i nieznośnie szarych chmur. Dla kobiety nastrój nieba był bez znaczenia. Białopienne drzewa obsypywały zwilżonymi listkami jej kształtną głowę, a ona wsłuchiwała się w tworzoną przez wiatr sonatę, graną na zdeformowanych przez czas gałęziach potężnych drzew. Twardodrewne dęby, strzeliste buki, kępy wyrośniętych grabin, boleśnie acz z czcią smagane jesiennymi podmuchami, nuciły pełną melancholii pieśń, odbierając teraźniejszości władzę nad samotnością kobiety, wiążąc w swym majestatycznym trwaniu nachalną przeszłość, niechętną ustąpienia miejsca prawowitej dziedziczce kolejności zdarzeń, niewzruszonej przyszłości, która od z górą trzech lat nie miała okazji zająć właściwego sobie miejsca. Lecz jak miało do tego dojść, skoro miejsce takie nie istniało i nie miało prawa istnieć. Miejsce, w którym zawsze roześmiany Wilhelm całowałby bez miary jej dłonie i usta. Miejsca, w którym pieściłby jej wciąż młode ciało. Miejsca gdzie rodziłaby mu dzieci. Miejsce takie nie mogło istnieć i nie miało prawa istnieć, tak jak nie istniały już ani usta ani dłonie Wilhelma, tak jak nie istniał on cały. Owego upalnego popołudnia z wbitymi w swe trzewia widłami konał świadomy gwałtu jej zadawanego przez zamaskowanych napastników. Konał w milczeniu bez skargi zabierając ze sobą cały ogrom miłości jakim go obdarowała. Biegnący gdzieś z oddali zbłąkany odgłos strzału, nie mógł dotrzeć do kobiety lecz nie umknął psiej uwadze. Fer zatrzymał się i postawiwszy podobne płomieniom uszy, wydał pomruk gniewu. Poznał ten charakterystyczny, złowrogi dźwięk i wiedział, że nie wydała go ani myśliwska strzelba, ani obrzyn, nazbyt często używany przez okolicznych kłusowników. Nie widząc reakcji pani, skoczył w jej kierunku próbując wyrwać ją z zamyślenia, lecz na nic zdało się to. Dopiero gdy zaczął tarzać się u jej nóg i głośno ujadać, wyrwał ją z zadumy. Marcela uśmiechnęła się, przyciągnęła psa do siebie, poczym z czułością jęła gładzić jego wiecznie potarganą, pełną igliwia brodę. Po chwili pieszczot rzekła: – Wracamy do domu Fer nie tego się spodziewał. Zdesperowany jął wyczyniać szalone brewerie, to biegając od drzewa do drzewa, to rozkopując liczne mysie norki, to rozdrapując w strzępy kępy zeschłych liści. – Ty draniu! Zawsze musi wyjść na twoje – roześmiała się kobieta widząc odsłoniętego przypadkiem płowobrunatnego borowika. Nikły promień radości wystarczył, by podbiec i szturchnięciem nosa zaprosić na ostatnie tej jesieni grzybobranie. – Zapomniałeś? Spodziewamy się gościa! – powiedziała do psa. Żałowała, że Gustaw odwołał swój przyjazd. Miała nadzieję, że jego obecność wniesie trochę ładu w jej oddalone od świata myśli. – "No i dzieci! Ile to czasu? Cztery lata? Otylka już chodzi do szkoły. Szkoda!" – sięgnęła pamięcią do szczęśliwych czasów lecz po chwili proza szarego dnia dała znać o sobie. – Fer! Jesteśmy umówieni na piętnastą. To mężczyzna. Chcę żebyś był przy mnie. Rozumiesz? Wracamy! Schodzili niespiesznie z dość stromego wzniesienia wdychając woń ściekających bursztynową żywicą sosen i ukrytych gdzieś pod mchami, pachnących skarbów boru. Las zmieniał się. W chwili gdy osiągnęli dębową placówkę, która zwykle darowała obfite zbiory, sznaucer nieoczekiwanie odskoczył od kobiety, przyjmując groźną pozycję. Prężąc mięśnie idealnie proporcjonalnego ciała, wysoko uniósł kształtną głowę osadzoną na mocnej szyi, manifestując swój niezłomny charakter. – Piesku co się dzieje? – zapytała lekko zdumiona. Ten odwrócił głowę i jednym kłapnięciem przegryzł smyczę. Fer nie był lekkomyślnym kundlem. Był karny i zdyscyplinowany, a nie znając lęku potrafił ważyć niebezpieczeństwo. Marcelina zdążyła chwycić go za resztkę rzemienia i wpatrując się w dal, zdjęła pupilowi zbędną w razie walki obrożę. Pies ruszył w kierunku martwego dębu, na którego gałęzi kołysała się podróżna torba intrygując jego zmysły.

4

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

*** Wczorajszy dzień był dla Bernarda szczególny. Rano, pierwszy raz od czterech lat wstał wyspany, w południe, z należną czcią, lecz bez gminnej błazenady pochował ojca, popołudniu dopełnił wszystkich zaległych formalności, a wieczorem skończył pięćdziesiąt lat i z czystym sumieniem położył się spać. Było jeszcze ciemno, gdy z niewielkim bagażem wsiadł do dalekobieżnego autobusu, a gdy minął charakterystyczną przydrożną figurę z wizerunkiem świętego opiekuna lasów, zegar wybił jedenastą bezwiednie przerywając sznur naiwnych postanowień, mających być drogą do odmiany losu. – Czy mógłby zatrzymać się pan gdzieś tu w okolicy? – podszedł do kierowcy, gotowy do wysiadki. – Nie stój przy kierowcy! Siadaj na miejsce! – otyły kierowca przeżuwając kęs nadmiernie naczosnkowanej kiełbasy, spojrzał z niechęcią na pasażera i nie widząc reakcji, pełnym ustami zagroził: – Chcesz bym wezwę ochronę? Nie rozumiesz co się mówi!? – wybuch szofera wprawił w osłupienie nie tylko Bernarda. – Przecież, to zaledwie kilka sekund dla pana, dla mnie niemal dwadzieścia kilometrów marszu od przystanku z powrotem – stęknął zbity z tropu mężczyzna. – Kup se samochód! Będziesz zatrzymywał się, gdzie ci się spodoba! – wielkie krople potu pojawiły się na skroniach grubasa, który przycisnął plecy do oparcia fotela, podkreślając niepodlegające dyskusji prawo do decydowania o wszystkim w trakcie kursu. – Proszę – bez wiary powiedział Bernard lecz w tej samej chwili niepohamowany, wewnętrzny przymus nie pozwolił mu przyoblec się w postać pokornego petenta. Szybszy od myśli impuls, zacisnął lewą dłoń na uchu grubasa, nie dając czasu by mógł wytłumaczył, że przejazd jest monitorowany, a nieprzestrzeganie procedur mogłoby narazić go nawet na utratę pracy. – Póki co, jedynie ci pogrożę – kiwnął palcem prawej dłoni przed przerażonymi oczami szofera. Stojąc na poboczu, wpatrzony w zachmurzone niebo, Bernard starał się znaleźć usprawiedliwienie dla swojego impulsywnego zachowania. Nie odnalazłszy go, przeczesał palcami gęste włosy, poczym zmienił tweedową marynarkę na czarny skafander, który wyjął z podróżnej torby i opanowując wzburzenie rzekł do siebie: – W końcu nic takiego nie zrobiłem! – i przeskoczywszy rów, zatopił się w rdzawej zieleni lasu. Był człowiekiem, który doskonale czuł się w mieście. W dużym mieście. Wsi, pól, w ogóle plenerów, jak zwykł nazywać wszystko, gdzie nie królowały beton, asfalt czy szkło, nie lubił. To, że nie lubił, nie świadczyło, że nie znał. Był czas, gdy poznał owe krajobrazy, ba!, poznał dalece bardziej niż mógłby spodziewać się tego. Osiem lat spędził w karnej kolonii ukrytej głęboko w tutejszych borach, gdzie wyrąb drzew i praca w kamieniołomach urozmaicana była sezonowymi robotami na bezkresnych polach zarządzanych przez wojsko. Bernard zdołał wyrzucić ten czas z pamięci, podobnie jak niemal wszystkie porażki swojego życia, których był bezmiar, i pełen nadziei na upragnione zwycięstwo był myślami w miejscu, do którego zdążał. Chwiejna, lecz zdecydowanie brzydka pogoda, balansująca między szarugą a pluchą, nie robiła na nim wrażenia. Szedł pewnym krokiem, wybierając te z leśnych ścieżek, które służyły drwalom. Były szersze i w miarę utwardzone, dzięki czemu nie przerodziły się w breję. Czasami decydował się na skróty, wtedy pokonywał nasiąknięte deszczem, aromatyczne wrzosowiska, oraz zmęczone obfitym porodem krzewiny leśnego runa. Nierzadko wstrzymywał marsz napotykając przed sobą sidła zdradzieckich ostów czy plątaninę bezpłodnych pędów jeżyn, Liczne bagniste ostoje i mszary mijał szerokim łukiem lecz nie nadrabiał znacznie drogi. Po kilku godzinach doszedł do wierzchołka rozległego masywu. Teren, na który wkroczył był dziki. Bernard znał to miejsce. Był czas, gdy cały ten obszar podlegał jurysdykcji armii i graniczył z pilnie strzeżonym poligonem. Zgodnie ze swoją naturą, starał się nie przywoływać przeżyć z przeszłości, jedynie zdziwił się, że niemal ćwierć wieku nie odbiło jakiegoś szczególnego piętna na puszczy. Od posiadłości siostry Gustawa dzieliła go niespełna godzina spokojnego marszu górzystym pasmem porośniętym bardzo starym lasem. Pierwsza część tego odcinka prowadziła znacznym obniżeniem wrzynającym się bez emocji w szeroki płaskowyż, by na wysokości niewielkiego, rączego strumienia wspiąć się ponownie pod górę. Najwyższe wzniesienie w tym rejonie nie przekraczało trzystu metrów, dlatego przejście nie było szczególnie uciążliwe. Po upływie trzech kwadransów, mimo mglistej aury, Bernard dojrzał w oddali otoczoną zwietrzałymi sjenitowymi skałami rozległą dolinę. W jej południowo wschodniej części, nad ledwo widoczną rzeczką ukrytą w parowie, stały 5

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

zabudowania farmy, do której zmierzał. Do piętnastej brakowało przeszło pół godziny. Bernard sprawdził zapięcia torby podróżnej, poczym zawiesił ją na gałęzi pozbawionego znamion życia dębu i ruszył w przeciwnym kierunku. Nie chciał być przed czasem. W chwili, gdy dość nieskładnie próbował założyć wąskie okulary, by odczytać godzinę na cyferblacie zegarka, dobiegł do niego głuchy trzask. Bez wątpienia był to odgłos wystrzału z krótkiej broni palnej. Bernard miał wyjątkowy słuch. Gdyby jego natura znała, czym jest cierpliwość i umiała zagospodarować jej pożytki, dar nieprzeciętnego słuchu mógłby mu zamienić życie na łatwiejsze. Rys napięcia przeszył mu twarz, obejrzał się niepewnie wokół, poczym przeszedłszy kilkanaście metrów kucnął i przeciągając dłonią po mokrym mchu oderwał sporą połać runa odkładając ją delikatnie na bok. Przed oczami miał, stary, zardzewiały wylot wentylacyjny, odpowietrzający istniejące od czasów napoleońskich kazamaty, które przechodząc w ręce coraz to nowych właścicieli, z czasem rozrosły się w potężny system lochów, tuneli i magazynów. Było wszem wiadomo, że pod koniec lat osiemdziesiątych dwudziestego stulecia, ostatni gospodarz tych terenów, armia, zrezygnowała z nich i powoli popadały w ruinę. – To niemożliwe – szepnął. Docierające z otchłani głosy, zniekształcone przebytą drogą i nieznanym mu urządzeniem nie były dla niego czytelne, lecz świadomość obecności kogokolwiek w tym miejscu poraziła go na moment a niezrozumiałe słowa wypowiadane gdzieś w podziemnym labiryncie, obudziły koszmary sprzed lat. Tu, gdzieś nieopodal miejsca w którym stał, w skrytych przed niepożądanym okiem zakamarkach został ukryty łup skradziony przed wielu laty z willi ówczesnego komendanta straży granicznej. Włamania dokonał Bernard z dwoma wspólnikami, których nigdy już później nie spotkał. Aresztowany niemal natychmiast, przez długi czas nie dopuszczał myśli, że został wystawiony. Nigdy nie starał się dociec również, dlaczego został skazany przez sąd cywilny skoro w owym czasie był żołnierzem. Domyślał się, że miało to związek z faktem, że łupem padł majątek pochodzący z przestępczej działalności właściciela okradzionego domu. Czując swoją bezradność najchętniej wymazałby tamte zdarzenia z pamięci, dlatego na powrót ułożył kępę mchu na żeliwnej wywiewce, wstał i podążył po bagaż pozostawiony na gałęzi. Będąc niespełna dziesięć metrów od drzewa usłyszał nieprzyjazne warkniecie. Z za wzniesienia wyłonił się potężny, czarny sznaucer. Bernard zatrzymał się. Pies również. Obnażone kły epatowały drapieżną siłą a skryte pod krzaczastymi brwiami spojrzenie zwiastowało niezłomność. Po chwili pojawiła się kobieta. Wsparta na orzechowej lasce obserwowała nieznajomego z powściągliwym zainteresowaniem. Jej piękne, odwykłe od szczęścia oczy na moment uwięziły mężczyznę, lecz po chwili zwróciła mu wolność obdarzając uprzejmym uśmiechem. – Bernard? – zapytała. Niezrażony klęskami mężczyzna odwzajemnił uśmiech spojrzeniem, które na chwilę zdjęło z niej ciężar cierpliwej samotność i odrzekł: – Tak. Przyjechałem zgodne z naszą rozmową. – Fer do nogi – kobieta wydała polecenie psu. *** Mimo, że co drugi ranek kupował dokładnie to samo, wykładając zakupy na taśmę Gustaw skrupulatnie sprawdzał ich zgodność z zapisaną kartką. Gdy podniósł wzrok, by sczytać z ust kasjerki kwotę należności, dwa kroki od boksu kasowego ujrzał twarz, którą od dawna próbował zapomnieć. – Musimy pomówić. Podejdź tu! – kobieta mówiła szybko, tonem nie znoszącym sprzeciwu. Gracja gestów urągających codzienności, podkreślała jej z pozoru niewinną urodę. – Nie, moja droga. Nie interesuje mnie, co masz do powiedzenia – odbierając resztę, odrzekł z maskującym zaskoczenie spokojem. – Gustawie! Musimy porozmawiać. – Czy naprawdę to konieczne? – zapytał zwlekając z odejściem od kasy. – Tak. Zresztą postanowiłam wrócić. Nie! Nie bój się. Tylko na pewien czas. Mężczyzna był wyraźnie zmieszany i zanim pozbierał myśli usłyszał: – Nie zapominaj, że nadal jesteś moim mężem! – ta oczywista prawda została wypowiedziana bardziej do kasjerki niż do niego. – Proszę, zdobądź się na odrobinę dyskrecji. Nie sądzę by ktokolwiek był zainteresowany naszymi 6

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

sprawami – odpowiedział i machinalnie rzucił w osoby stojące za nim: – Czyż nie mam racji? – Eee! Nie do końca. Mnie kręcą takie rzeczy. Jestem ekspertem... – mizerny mężczyzna nie zdołał podzielić się doświadczeniem, jego słowa ochoczo zagłuszył potok innych. Świadomy niedorzeczności sprowokowanych reakcji dającej kobiecie anonimowych sojuszników, Gustaw bez słowa opuścił sklep. Zrozumiał, że ostatnie trzy lata, jakie minęły od ucieczki żony, nie tylko nie osłabiły siły jej panowania nad nim ale wręcz je wzmocniły. Czując obecność kobiety za sobą, odnalazł w pamięci ów przeklęty wieczór, który niespodziewanie powrócił, by szukać swojego ciągu dalszego. Było to dokładnie tydzień po tym, gdy został zaproszony na uroczystość wręczenia nagród dla laureatów międzynarodowego konkursu, którego prestiż był niemal mityczny w branży. Opanowany charakter ułatwił mu ukryć nieoczekiwaną wiadomość przed żoną, dając czas na przygotowanie odpowiedniej ku temu scenerii. Nie licząc się z kosztami kazał zaaranżować kolację w restauracji, uchodzącej za najbardziej magiczne miejsce w stolicy. Jej powrót z kilkudniowej podróży służbowej planowany był dokładnie na wieczór owego dnia i zgodnie z ustaleniami miała taksówką przybyć z lotniska, by dokładnie o dziewiętnastej zająć miejsce przy opływającym tajemnicą stoliku. Przez trzy godziny z podtrzymywanym ufnością uśmiechem siedział nieruchomo, wpatrzony w puste miejsce na przeciw siebie. Drgnął dopiero w chwili, gdy odczytał wiadomość z wyświetlacza telefonu: – Zakochałam się. Wybacz. – Przepraszam jak ma pan na imię? – zwrócił się do kelnera. – Bernard. – Bernardzie, czy mogę prosić pana o przysługę – zapytał ukrywając zakłopotanie. – Oczywiście, jestem do pana usług – nienaganna postawa gwarantująca dyskrecję w parze z ukrytym współczuciem, kazały zaufać mężczyźnie. Po kwadransie do stolika podeszła szykownie ubrana młoda kobieta. Gustaw wstał i wskazał jej miejsce. Płaczliwe dźwięki harmonijki dobiegające z sąsiedniej sali tuliły ciszę a w płomieniach licznych świec spalały się umierające wspomnienia. Opłaconej ponad miarę dziewczynie, smutek nieznajomego kazał ukryć krępującą tożsamość, co z czasem uczyniło ją wdzięcznym słuchaczem dziwnej opowieści, w której troski umierały przed narodzeniem a marzenia spełniały się zanim zostały poczęte. Niemal tysiąc samotnych dni i nocy upłynęło od tamtej soboty. – Obiecuję! Nie będę wracać do przeszłości. Jeśli potrzebujesz mojego wyznania, to powiem; jestem winna. Nic nie mam na swoje usprawiedliwienie. Ani wobec ciebie ani wobec dzieci – wczepiona w jego łokieć Oktawia mówiła ze szczerością, którą szastała jak bezwartościowym gadżetem. – Przyszłam tylko dlatego, że jesteś ojcem moich dzieci! – Niewiarygodne że pamiętasz jeszcze o tym! – sarknął – Zatrzymaj się i wysłuchaj mnie! – szarpnęła go za ramię. Zniecierpliwiony mężczyzna odwrócił się. – Zanim powiem ci, to z czym przyszłam, zastrzegę, że nie zamierzam odgrywać roli skruszonej przyjaciółki. Grozi ci niebezpieczeństwo. Podobnie zresztą jak mnie i twojej siostrze. Poważne niebezpieczeństwo! – powiedziała surowo. Gustaw ukrył zmieszanie. Nie próbował ani negować, ani drążyć znaczenia słów żony. Tak naprawdę nie dotarły one w pełni do niego. Choć ukrył emocje, był mocno poruszony nieoczekiwanym spotkaniem. Nie znajdując niczego, co umocniłoby dystans i uniemożliwiło przebaczenie, począł ulegać jej impulsywnej namiętność. – Odejdź. Nie potrzebuję nic od ciebie – dał upust niemiłemu wspomnieniu porażki. Kobieta nie odpowiedziała. Przez pewien czas szli w milczeniu, lecz gdy skręcili w uliczkę prowadzącą do ich domu, zmusiła męża by zatrzymał się. – Pamiętasz Pee? – zapytała. – Tak – odrzekł. – Pamiętasz jak zagryzła swoje szczeniaki? Kobieta opanowując wzruszenie przywołała czworonożną pupilkę, która po wydaniu na świat miotu bezbronnych stworzonek, w jednej chwili odrzuciła je od siebie. Gustaw przez niemal sześć tygodni karmił szczeniaki chroniąc przed niezrozumiałą agresją matki. – Czy pamiętasz jej rozpacz? Rozpacz niedojrzałej matki? – Daj spokój! To nie jest dobre porównanie. Szukasz wytłumaczenia? Przed kim? Przed sobą, przede 7

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

mną, czy przed wyimaginowanym trybunałem, o którym sądzisz, że sprawuje sąd nad tobą? – A co powiesz, jeśli przed tobą? – Nic. Umarłaś dla mnie. – Proszę, wysłuchaj mnie! Tu chodzi również o bezpieczeństwo Otylii i Rudolfa. – Nie bardzo rozumiem – odrzekł prawdziwie zaintrygowany. – To skomplikowane. Już dawno chciałam uciec lecz dopiero teraz udało mi się. To aktor. Wielki aktor a zarazem przebiegły i zły człowiek. Bardzo zły i bardzo niebezpieczny. Rozumiesz!? Ja i strach!? Mieści ci się to w głowie? – Mów. Słucham cię – Gustaw zatrzymał się. – Wiktor nie zdobył mnie tak, jakby oczekiwała to każda kobieta. To nie miłość, ani zauroczenie, ani namiętność, ani żadna fascynacja. To iluzja! Pozory! Utopia! Ten człowiek nie posiada nic takiego, co sprawiłoby, by mógł kochać. On potrzebuje błyskotek. Drogich błyskotek. To gra! Niestety przegrałam tą grę, a on bawiąc się mną rozkoszował przewagą, jaką osiągnął nad tobą. – To niedorzeczne. Przecież ja go prawie nie znam. – To bez znaczenie. Ważne, że on ciebie zna. Zna i nienawidzi. – To jakaś bzdura! – zaprotestował bez przekonania. – On jest obłąkany na punkcie twojej siostry. Wciąż myśli o niej. Lecz nie jest to wzdychanie zakochanego mężczyzny. To sprośna próba zaspokojenia nieuchwytnych fobii. Nic więcej. Wie, że brak mu cech, które Marcela mogłaby zaakceptować. Jej prawość i dystyngowany spokój jest barierą, której nie jest w stanie przełamać, dlatego wybrał destrukcję. Śmierć Wilhelma nie była przypadkiem. – A jak przedstawiałaś mnie jemu, trzy lata temu? – uciął, nie kryjąc irytacji. Gdy mężczyzna postawił zakupy na kamiennym murku by wyjąć klucz, kobieta przyciągnęła go do siebie i patrząc mu w oczy bez jakiejkolwiek skruchy powiedziała: – Jestem gotowa na wiele. Na bardo wiele. – Zajmij górę. Moje szpargały przenieś do pracowni. Nie będzie mnie przez najbliższe dwa, trzy dni. Wyjeżdżam w delegację a przy okazji zapowiedziałem się u Marceli. Dzieci mają zapewnioną opiekę. Nie musisz w to ingerować. Potrzebujesz pieniędzy? – Nie. Nie potrzebuję. Potrzebuję jedynie byś ... . – Przeceniasz mnie – nie pozwolił dokończyć. Nie mając ani ochoty, ani siły na współczucie, odsunął ją na odległość ramion. Lecz Oktawia nie poczytała tego za niepowodzenie i z drapieżnością, której obca jest klęska, zmysłowy szept przemieniła w pokusę. Z trudem budowany spokój runął budząc to, przed czym Gustaw próbował się obronić. Poczuł głód i pragnienie. Zniewolony popchnął drzwi z pewnością, że wnosi tą, której powrót czynił go bardziej przegranym niż jej zdrada. Oszalałe ujadanie dobiegające z holu, zatrzymało ich w obszernym wiatrołapie. Upinając bujne włosy, które jeszcze przed chwilą oplatały kształtne biodra, kobieta przyłożyła palec do warg mężczyzny. Przepełniony nadmiarem emocji ujął dłoń Oktawii w swoje i ucałowawszy ją rzekł: – Nie podobna dwukrotnie umierać. *** – Panie naczelniku, proszę natychmiast odebrać telefon. Komenda Główna na linii. Wiktor odłożył gazetę na biurko i surowo zmierzył młodego oficera. – "Natychmiast", nie jest odpowiednim słowem w naszym departamencie – powiedział i groteskowo spowolniając ruchy ciała, skierował się do swojego gabinetu. Obserwując przez szybę żywiołową dyskusję podwładnych, niemających dość komentowania doniesień o niedzielnych wydarzeniach, słuchał z uwagą poleceń kierowanych do niego przez telefon. – Tak. Będę w ciągu pół godziny – odrzekł spokojnie. Młodzi ludzie na których położył wzrok nie mieli jeszcze zbyt wielu okazji, by służbę zszargać banałem rutyny. Stanowili elitę. Bez wyjątku byli świeżo upieczonymi absolwentami szkół nadzorowanych przez resort. Prymusi. Karni i ambitni. Czuł pod ich wzrokiem, pragnienie zdobycia jego uznania. Uśmiechnął się i wyszedł z biura rzucając we wpatrzoną w siebie gromadę: – Nie będzie mnie przez najbliższą godzinę. 8

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Znał cel zaproszenia. Żeby wejść do skrzydła budynku zajmowanego przez trzon kierownictwa, musiał wyjść na ulicę. Idąc ruchliwym chodnikiem, starał się wypatrzyć znajome twarze pośród przechodniów. Wiktor nie miał przyjaciół, lecz w zamian miał nieprzeliczoną rzeszę znajomych. Lubił być wśród ludzi, szczególnie w chwilach takich jak ta, pełnych napięcia, wróżących istotne zmiany. Choć umiał opanować napięte nerwy, to pod nosem dawał wyraz irytacji na afiszujące własną bezradność, widoczne na każdym kroku wyjące bez miary policyjne auta. Jak na złość nikogo nie spotkał. Chłodny podmuch zamiótł jezdnię i rzucił garść kurzu mu w oczy. Czuł jak przylgnął do kropel potu na czole, nad którym nie miał władzy. Szukając ulgi spojrzał w niebo. Poza ciężkimi chmurami otaczającymi miasto od zachodu, nic nie ujrzał. Mrugnął znacząco do własnego odbicia w witrynie mijanej cukierni i zatrzymał się na chwilę. Przeglądając się w szkle zawiązał pasek od płaszcza, uniósł kołnierz i głośno splunął pod nogi z przekonaniem, że usunie z siebie przekleństwo burzliwego poranka. Dużo wskazywało, że Oktawia myślała dokładnie tak, jak to wyłożyła. Rzeczywiście, nie myliła się. Był bezwzględną, podstępną kanalią, która zaspokoi każdą swoją rządzę nie licząc się z ceną. Nie rozumiał jedynie, co w tym było złego. – Cholera, będzie bez niej nudno! – rzekł do swojego odbicia. Ulica była monitorowana. Pokusa wybijana obcasami śpiesznie idącej w tym samym kierunku młodej kobiety, stępiła przykre poczucie wzbudzone tyleż stratą kochanki, co natrętnymi spojrzeniami wszechobecnych kamer. Nie raz improwizował kontrowersyjne sceny, ku uciesze bądź irytacji, ukrytych gdzieś w dusznych pokojach operatorów systemu. Choć nie był w szczytowym nastroju, chwycił pod ramię długonogą młodość i jął odurzać ją dowcipem balansującym między rubasznym humorem błazna a grubiaństwem satyra. Bardziej zaniepokojony niż zdziwiony wzrok dziewczyny, próbował stępić dyżurnym uśmiechem, lecz było jasne że chybił. – Suka – nie tracąc uśmiechu mruknął pod nosem i skręcił w bramę chronioną przez dwóch wartowników. Ogromny pokój, do którego można było wejść po zaanonsowaniu przez dyżurnego oficera, wywarł na nim mocne wrażenie. Imponujące biurko z czarnym telefonem pamiętającym początek drugiej połowy dwudziestego wieku, kryształowy kałamarz z prawdziwym atramentem oraz stylowy organizer na dokumenty i podręczne papiery, witały gościa jawnie dyktatorską dystynkcją, zmuszając do należytego respektu dla miejsca i oczywiście gospodarza. Jedynym motywem na białych ścianach było pokaźnych rozmiarów godło. Przy jedynym miejscu do siedzenia, fotelu, niebanalnym dopełnieniu biurka stało dwóch mężczyzn. Niewysoki, chorobliwie otyły nadinspektor, szef stołecznej policji, protekcjonalnie przywitał Wiktora nie racząc nawet na niego spojrzeć i mówił do młodego, może trzydziestopięcioletniego mężczyzny, zastępcy szefa resortu spraw wewnętrznych: – Panie ministrze, w tym człowieku pokładam nadzieję, że wyłapie wszystkich winnych zbrodni. – Jakie są pana rekomendacje? – zapytał dygnitarz uciekając wzrokiem do godła zawieszonego na ścianie. – Mocne.. – pospieszył z odpowiedzią nadinspektor. – Nie pana pytałem – uciął minister. Pogarda wypełniła gabinet. Zdało się, że minister posiadał jej niewyczerpane pokłady. Świadom tego, zwrócił pozbawioną spojrzenia twarz w kierunku Wiktora. – Czyżby mnie? – odrzekł ten pytaniem i zmuszając rozmówcę do zatrzymania rozbieganego wzroku, rzekł stanowczo: – W mojej obecności proszę mieć respekt dla rangi pana generała. – Nie zapomina się pan?! – padła lekceważąca riposta. – Nie, nie zapominam się! Służę w resorcie niemal od dziecka. Dzisiaj kończę dwudziesty piąty rok służby i przyznam, że spragniony jestem odpoczynku od tych złowrogich tonów, za którymi zwykle ukrywa się lęk przed utratą swojego miejsce w szeregu! – Nie było moim zamiarem obrazić panów. Na mnie spoczęła odpowiedzialność za te okropne zdarzenia i w konsekwencji za losy śledztwa – zmiana tonu dokonała metamorfozy na żałośnie nudnej twarzy ministra, oddając jej młodość i pewność siebie. Wiktor wyjął dłoń z kieszeni marynarki, w której trzymał kopertę. – To nie moja sprawa ale sądzę, że nic na panu nie spoczywa. Proszę przyjąć wniosek o przejście na emeryturę. Cisza przygniotła gabinet. Wydawać się mogło, że obrażone myśli przełożonych bezradnie rozbijają się o ściany. Polityk pierwszy wrócił do równowagi, i zapytał: – Powód? – Staż i wiek! 9

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Powód? – Staż i wiek! – Powód? – Mam dość tej pracy. Troje zabitych na nabrzeżu, wszystko wskazuje, że funkcjonariusze po służbie dorabiali sobie ochroną lupanaru. Żadnej reakcji na moje monity. Następne? Gwałty na dziewczynach z parkingów i naszych kadetkach; kamień w wodę, zaginęły wszystkie raporty nocnych patroli. Powtarzam; wszystkie! Mówić dalej? Może o tych psychopatach w marpatowych mundurach? Zresztą po co? Wiecie jeszcze więcej ode mnie! Minister okrążył pokój i bez emocji rzucił propozycję. Mimo, że miała prawo zawrócić w głowie, Wiktor nie dał tego poznać po sobie. Jednak przystał na negocjacje. – – – – –

Jakie daje mi pan gwarancje? – zapytał. Umowa. Spiszemy umowę między panem a Skarbem Państwa – padła odpowiedź. Na kiedy będzie gotowa? To kwestia kilku godzin – odrzekł minister. Spotkajmy się za kilku godzin – powiedział Wiktor i nie czekając na reakcję, wyszedł. Wracając do biura dał upust emocjom: – "W jaki sposób taka miernota sięgnęła po tak wielką władzę?" – i przywołał w pamięci kartotekę sezonowych notabli. Gdy wrócił do siebie, w sekretariacie czekał na niego asystent nadinspektora. Młody człowiek podał Wiktorowi teczkę i wyjaśnił: – Tu znajdują się wszelkie niezbędne dokumenty, o których rozmawialiście panowie. Potwierdzenie na piśmie oraz nominacja zostaną przekazane o dwunastej trzydzieści w gabinecie generalnego inspektora. Szef kazał przekazać, żeby od zaraz rozpocząć działania. Uwięziona sztuką permanentnego mataczenia satysfakcja, nie objawiła się na obliczu Wiktora, który jedynie skinął głową i odprowadził gościa wzrokiem do wyjścia. – Masz tu namiary na pięciu oficerów, którzy mają się zjawić u naczelnego jutro dokładnie o ósmej trzydzieści – podał dyżurnemu kartkę wyrwaną z brulionu poczym zamknął się w gabinecie. Patrząc na resort z pozycji naczelnika wydziału kontroli wewnętrznej, Wiktor odczuwał narastającą niechęć do ludzi tam pracujących. Ich tania codzienność hańbiąca ideały w które nigdy nie wierzyli, była dla niego tyleż źródłem zgorszenia co skażonej szaleństwem satysfakcji. Mimo, że cieszył się powszechną sympatią i mirem u współpracowników, to nie potrafił z nikim nawiązać bliższego kontaktu. Zapewne nie chciał wpuścić nikogo do własnego świata, zbudowanego na niewielkim skrawku rzeczywistości, która go pochłonęła. Ów świat, z którym (nawet nie zauważył kiedy) utożsamił się, który wręcz go uwięził był królestwem potężnych namiętności, lecz namiętności pozbawionych uroku. Raczej surowych i cierpkich lecz na tyle potężnych, by mogły spłodzić szał zbrodni i gwałtu. Ulegając wrażeniu, że całkowicie kontroluje otoczenie, co raz głębiej zanurzał się w nim i z chłodnym spokojem obserwował, jak co rusz, któryś z kolegów ulegał pokusie i stawał po drugiej stronie wytyczonych prawem i regułami granic. W jego mniemaniu, stawiało go to w uprzywilejowanej pozycji człowieka nieposzlakowanego. Lecz gdy ominęła go lawina awansów na rzecz ubrudzonych malwersacjami funkcjonariuszy, odczytał to jak spisek. Ostudził swój zapał śledczego i w skrytości swojego rozczarowania jął budować sieć zemsty. Wyszedł z pokoju i nawiązując do wcześniejszego polecenia rzucił w kierunku dyżurnego: – Przekaż im, że to żądanie nadinspektora. Bez względu czym się zajmują. Bezwzględnie. A! Nie u niego lecz w pokoju zatrzymań niech czekają na mnie. To ważne! Zanim dotarł na spotkanie, pojechał autobusem miejskim w okolice muzeum. Kilka metrów od całkowicie zdewastowanego przystanku, straszył szpetny wrak samochodu przy którym kręciła się gromada złomiarzy. Nie widząc w pobliżu żadnych funkcjonariuszy, nieco zdziwiony ruszył w stronę stadionu. Stamtąd, spacerem dotarł do muzeum. Wyrzucone sprzęty na rozdeptany trawnik, osmalona fasada, spalone drzwi i ramy okien, częściowo zerwane przez strażaków miedziane poszycie dachu, dawały obraz chaosu, jaki musiał zawładnąć służbami, które pierwsze dotarły w to miejsce. Niespiesznie depcząc zeschłe liście, szedł wokół odseparowanego od przypadkowych przechodniów gmachu i siłą własnego wyobrażenia przeobrażał się w pozbawionego wszelkiej skazy stróża prawa, który spełni pokładane w nim nadzieje. Na umówione spotkanie przyszedł dokładnie o wyznaczonym czasie. Rozmowa była bardzo krótka. Minister skrył oburzenie zdając sobie sprawę, że nie może dać władzy urażonej dumie. Odczuł z całą siłą, że ten, niewysoki mężczyzna patrząc mu w oczy z nadludzkim opanowaniem, 10

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

nonszalancko podbijał wagę wypowiadanych słów i z niezachwianą wiarą w swoją skuteczność windował do granic absurdu ceną usługi, jak śmiał nazwać wykonanie rozkazu. – Pańskie żądania są zbyt wygórowane. Stawia mnie pan w sytuacji bez wyjścia. – Zdaje pan sobie sprawę z tego, że ryzykuję życiem, nieprawdaż? – Wiktor zakończył rozmowę i wyszedł nie rozstrzygając czy pozostaje na służbie czy też będzie ubiegał się o inne, niesprecyzowane pełnomocnictwa, gwarantujące mu niezależność. *** Gdy Bernard stanął we drzwiach, na dworze było jeszcze ciemno. Spojrzał na zegarek. Do świtu brakował dobre trzy kwadranse. Nie znajdując pocieszenia w zasnutym smutkiem niebie wrócił do łóżka. W niewielkim domku, do którego nikt nie zaglądał od śmierci Wilhelma, nie zdążyły spełnić się marzenia gospodarzy. Oskórowane bale posadowione na wysokim fundamencie z kamiennych głazów były przykryte dwuspadowym dachem i wraz z niewielkim gankiem, tworzyły surową, lecz niepozbawioną uroku budowlę, która miała dawać schronienie wyczerpanym leśnymi eskapadami gościom. Domek stał na skraju posiadłości w cieniu potężnego dębu, który jakby wysunął się naprzód z szeregu równie imponujących drzew, zaledwie kilka metrów od skarpy, pod którą ukrywał się strumień. Obecnie, mieszkanie przygotowane było specjalnie na przyjazd Bernarda i posiadało wszystko, co było potrzebne samotnemu mężczyźnie. Uciekając od wspomnień, włączył telewizor. Zmysłowe usta stręczyły cudze marzenia. Zmienił program. Strzelanina. Zmienił ponownie. Ponure twarze zbyt obcesowo raziły plagami ciszę wstającego dnia. Wyciągnął się wygodnie na leżance i bezmyślnie naciskając klawisze pilota pozwalał migać obrazom. Latające torty w starym kinie. Tańcząca nagość. Elegant w mundurze. Cofnął. Siadł na łóżku i lekko pogłośnił. – ...my prawi obywatele, wiemy doskonale, że walka ze zorganizowaną przestępczością wymaga współpracy służb ze społeczeństwem.... Powołany na szefa grupy operacyjnej, były naczelnik wydziału kontroli wewnętrznej, informował społeczeństwo o makabrycznych zbrodniach, jakich dokonali nieznani sprawcy. Z całą mocą, niezmąconego zwątpieniem oblicza, obiecywał tryumf sprawiedliwości. – Bydle! – powiedział Bernard do obrazu, poczym wyłączywszy monitor wstał i udał się do łazienki. Topiąc ostrza maszynki w nadmiarze piany, wpatrywał się w odbicie zaniepokojonych oczu, przywołując wspomnienie z przed niemal ćwierć wieku, gdy Wiktor pojawił się po raz pierwszy w jego życiu. Był wtedy młodym policjantem pionu politycznego, który z niespotykaną butą odsunął w niebyt wojskowych śledczych, przejmując głośne śledztwo toczące się przeciw niemu. Stawką było odzyskanie pokaźnej wartości kolekcji monet i jubilerskich precjozów, które padły łupem brawurowego złodzieja. Wiktor całymi tygodniami starał się zjednać osadzonego w areszcie Bernarda. Przyjmując szlachetne pozy i koncyliacyjny ton po wielokroć deklarował łagodne traktowanie i symboliczny wyrok w zamian za wskazanie kryjówki lecz podczas jego pozorowanej nieobecności podkomendni folgowali najniższym instynktom, wcielając narzucone przez zwierzchnika sadystyczne metody przesłuchań. Zlekceważenie Wiktora, było srogim doświadczeniem. Sprawdziwszy dłonią efekt golenia, odwrócił wzrok od lustra i rzekł z jakimś niezrozumiałym zacięciem do wyimaginowanej postaci: – Tym razem jestem gotowy. Za wszystko się płaci! Ciebie też to dotyczy! Dokładnie o godzinie ósmej zapukał do drzwi domu Marceliny. Miły, lekko matowy głos dobiegający z wnętrza przeciągnął go przez próg. Bosonoga kobieta była niewiele niższa od niego, jej bujne kształty kusiły zmysły, lecz spokój na pozbawionej makijażu twarzy tworzył subtelny dystans wyznaczający bez słów relacje między nimi. Choć kobieta mogła uchodzić za piękną, mężczyzna nie zdradził wrażenia jakiego doznał, i skłoniwszy się do obcej sobie powściągliwości, podał dłoń na przywitania. – Czy próbowałeś wyczarować słońce? – przerwała chwilę milczenia. – Podglądałaś? – zapytał z łagodnym grymasem zdziwienia. – A czemu nie? – odrzekła. – Tak. Lubię gdy mi świeci – powiedział lakonicznie, powstrzymując się od przedwczesnej prostolinijności. – Na chwilę wyjrzało. Dla ciebie? Uśmiechnął się. Był zadowolony że tak jak za pierwszym razem, tak teraz, nie musiał kłamać. Nie musiał zakładać masek, które zawsze plątał, przez co gubił się i tracąc tożsamość, tracił zaufanie tych wszystkich, którym chciał być wiernym. 11

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Gdzie nauczyłeś się tego wszystkiego? – To długa historia i sam nie wiem czy prawdziwa? – zaśmiał się. – Nauczysz mnie? – Nie ma potrzeby. Wygląda na to, że nie musisz wędrować po obcych bezdrożach. – Myślę, że znajdziesz czas by mi to wytłumaczyć – dobiegający z kuchni syk pary przerwał rozmowę. Marcelina odwróciła się na pięcie i pozostawiła gościa w hallu. – Pan Gustaw to twój krewny? – rzucił za nią. – Siądźmy, śniadanie gotowe. Gustaw jest moim bratem. Pomożesz mi? Słyszałam, że wyśmienicie radzisz sobie przy obsłudze stołu. Zresztą wiem wiele o tobie. – Cóż, pech to moja druga natura – rzucił niedbale. Istotnie, Marcelina jeszcze wiosną zwierzyła się bratu, że będzie potrzebować pomocnika do pracy w posiadłości, która w ciągu ostatnich lat popadła w ruinę. Decyzja ta dojrzewała w niej powoli i była konsekwencją irracjonalnego przynaglenia, jakie odczuwała od pewnego czasu. – Pan Gustaw to zacny człowiek. Mimo młodego wieku może uchodzić za eksperta w wielu dziedzinach. No i ta jego umiejętność przekonywania do swoich racji... Ale tak naprawdę niewiele go znam – powiedział Bernard tonem, w którym kobieta wyczuła, że myśli o zgoła czymś innym. – Nie jesteśmy takim młodzikami. Oboje przekroczyliśmy trzydziestkę. Może poznacie się bliżej. Wieczorem powinien odwiedzić nas. Z mocno wysłużonej kawiarki Marcelina napełniła filiżanki aromatyczną kawą i jedną z nich podała gościowi. Mężczyzna objął wzrokiem obficie zastawiony stół lecz sięgnął jedynie po plaster białego sera i piętkę chleba. Smakując z apetytem, zastanawiał się gdzie leży granica, której nie będzie mógł przekroczyć. *** Trzech rosłych oficerów zasiadło wokół owalnego stołu, przy którym czekał naczelnik znienawidzonego wydziału kontroli. Przed każdym leżał czysty brulion, długopis i składana mapa. Najwyższy z nich i bodaj najstarszy, przywrócony niedawno do pracy, twórca osławionej jednostki antyterrorystycznej, obgryzał upaloną zapałkę i przewracając niedbale w ustach obserwował pozostałych. Nieco niższy lecz równie postawny policjant, nieruchomy niczym kamienny posąg, w milczeniu porządkował natrętne myśli, przytłaczające go od chwili otrzymania rozkazu. Mimo trzydziestu lat, które niedawno ukończył miał bogate doświadczenie w służbie. Wszechstronne zainteresowania i zdyscyplinowana natura, zostały zauważone jeszcze w szkole oficerskiej, torując drogę do błyskawicznego awansu. – Czy ty czasem nie chroniłeś prezydenta? – zwrócił się do niego z pytaniem trzeci z obecnych, na co dzień zastępca dowódcy sekcji zwalczania zorganizowanej przestępczości. – Nie. Ostatnie pięć lat spędziłem za oceanem – odrzekł, poczym wstał i z szacunkiem podał rękę rozmówcy przedstawiając się: – Daniel. – Robert – kiwnąwszy uprzejmie głową odrzekł tamten, poczym sięgając przez stół, podał rękę niezainteresowanemu rozmową antyterroryście. – Edward – imię towarzyszyło uściskowi. Naczelnik podszedł do okna i z przylepionym nosem do zimnej szyby zastygł w zamyśleniu. Nie odwracając się rzekł: – Minął kwadrans. Zaczynamy! – poczym bez emocji poinformował o nieobecności dwóch zaproszonych na spotkanie funkcjonariuszy i przeszedł do meritum: – Jesteśmy wszyscy wzburzeni niedzielnym bandyckim napadem na posterunek i muzeum. Przestępcy zabili ośmiu naszych kolegów, trzech ochroniarzy, pięcioro cywilów i prawdopodobnie porwali zakładniczkę. Wiadomo nam, że zrabowali bezcenne skarby wypożyczone z królewskich muzeów i ponad trzy miliony w nieoznaczonych banknotach. Przed wami panowie kazałem położyć brulion, długopis i mapę. W ciągu najbliższych pięciu minut, bez zbędnych pytań i komentarzy, proszę rozpisać scenariusz napadu, rys psychologiczny sprawców oraz domniemany plan zbycia fantów. Żądam abyście dali z siebie wszystko, jeśli trzeba wejdźcie w skórę napastników. Siedzący niedbale w niewygodnych krzesłach oficerowie wymownie spojrzeli na Wiktora. Ten bez słowa sięgnął do aktówki i rzucił na stół zafoliowany dokument. – Oto moja nominacja. 12

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Policjanci bez słowa zabrali się do pracy. Chmurne czoła próbowały ukryć napięcie. Wiktor zdjął z nich wzrok i kryjąc myśli, każdemu z obecnych począł podporządkowywać cechy, których jeszcze nie ujawnili, a które niebawem zostaną odkryte. W chwili, gdy zamierzał oznajmić koniec eksperymentu, do pokoju wszedł dość niechlujny – jak na oficera – mężczyzna, którego nieładna twarz skutecznie skrywała wiek. – Spóźniłem się! Korki! – wydęte w podkowę usta na przekrwawionej twarzy, nie wzbudzały sympatii. Zresztą cały jego wygląd odbiegał od pozostałych. Był otyły i niezgrabny w ruchach, jego rudawa, paskudnie łysiejąca głowa pokryta była licznymi krostami a na dodatek cuchnął stęchłym alkoholem. – Apeluję do rozsądku. Nie ma ludzi nietykalnych. Proszę o tym wiedzieć – powiedział władczo Wiktor obejmując wzrokiem szefa centralnego laboratorium. – Wiem o tym. Powiem więcej. Wiem o tym doskonale – odrzekł i dosiadł się do stołu. Naczelnik puścił mimo uszu wypowiedziane słowa. Nie stać go było na konflikt, który do niczego nie prowadził. Przekazał przybyłemu polecenie wypełnione już przez pozostałych, poczym zebrał zapisane kartki. Wszystkie propozycje miały niemal identyczny scenariusz. Nie czekając na wypełnienie się czasu, podszedł do rudego i bez słowa wyrwał mu brulion spod ręki. Po chwili wahania zbył milczeniem wykonany sprawną kreską, szkic obscenicznego dowcipu. Miał przed sobą graczy i sam był mocnym graczem. Całą karierę, wszystkie swoje sukcesy zawdzięczał umiejętności powściągania emocji w krytycznym momencie. Był mistrzem blefu. – Doskonale! – mruknął –Tak mogło to wyglądać! W zbyt długiej, a przez to nużącej dyskusji nikt nie kwapił się na aktywność. Wyglądało na to, że nadmierne zaangażowanie tematem nie było w tym gremium mile widziane. Jeśli, ktoś zmusił się do głębszej refleksji, to był nim Daniel. Co prawda jego podejście przeczyło logice, lecz nikomu nie chciało się burzyć tez, które budował. Z przymrużeniem oka odbierali ekspresywne komparacje, jawnie tchnącą makabrycznymi doświadczeniami. – Co do przebiegu zdarzeń nie musimy się spierać. Jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro będziemy mieli dość szczegółową wiedzę. Wpaść do jakiegokolwiek obiektu i okraść go, to dla dobrze zorganizowanej grupy żaden problem. Myślę, że tak jak tu siedzimy, moglibyśmy również bez większych przeszkód dokonać tego samego. Gdyby nie jeden drobiazg, nawet tą okrutną rzeź można zrozumieć. Jednak trudno pogodzić się z faktem, że zabezpieczone obiekty, tak nowatorskimi technologiami mogły zostać sforsowane z taką łatwością. Nikt nie przeżył. Gdybyśmy założyli, że zarówno w muzeum, jak na posterunku, mordu dokonano po przejęciu łupu, czyż nie zasadne jest zadanie pytania: czy mogli dokonać tego pospolici bandyci? – nie widząc zainteresowania, Daniel zakończył pytaniem: – Czy naprawdę mamy wspólnie pracować? Podpity laborant, nakładając na różowawą twarz nieprzyjemnie zimne spojrzenie, coraz bardziej otwarcie sięgał po płaską, metalową butelkę ukrytą w wewnętrznej kieszeni marynarki. Nie odezwał się ani razu, podobnie jak Robert, który gdyby zechciał, mógłby dużo powiedzieć na temat skradzionych precjozów, gdyż był fascynatem i ekspertem w dziedzinie sztuki złotniczej minionych epok. Spotkanie było kilkakrotnie przerywane przez oficera dyżurnego, który z godną szacunku karnością, przekazywał napływające z zewnątrz informacje naczelnikowi wydziału kontroli. Ten, co rusz wydawał głośno polecenia, podkreślając swoją uprzywilejowaną pozycję. Przyglądając się przez okno, zapełniającym ulicę przechodniom, którzy z każdą chwilą przeradzali się w dynamiczny tłum, rzucił za siebie: – Emilu, proszę cię nie prowokuj mnie. Skoro musisz pić wódkę, zatuszuj to czymś. Nie muszę wdychać tego smrodu i nie muszę też przypominać, że masz obowiązek współpracować ze mną. Co masz do powiedzenia? Niesympatyczna twarz pociągnęła długi haust i strącając z wykrzywionych ust pijacki bełkot, rzekła nad wyraz trzeźwo: – Co mam przeciwstawić tym fantazją. "Jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro będziemy mieli dość szczegółową wiedzę". Czyż nie tak powiedziałeś Danielu? Jaką wiedzę? Jakie informacje? Przecież te matoły wszystko zniszczyły! Byłeś tam przecież – ostatnie zdanie skierował wyraźnie do Wiktora. Pierwszymi, którzy przybyli do muzeum byli funkcjonariusze oddziału szturmowego, rozpraszającego stadionową chuliganerię. Nieświadomi zdarzeń, torując sobie drogę granatami łzawiącymi, wbiegli do płonącego budynku za grupą nastolatków, którzy wcześniej obrzucili ich brukiem. Gdyby nie reakcja psa puszczonego luzem za uciekinierami, przebiegając zadymione sale 13

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

nie zauważyliby śladów tragedii. Mimo dobrych chęci, ich pozbawione wiedzy działania, dopełniły spustoszenia. Co gorsze, chaos spowodowany ulicznymi burdami zdestabilizował system bezpieczeństwa miasta do tego stopnia, że straż pożarna przybyła już na pogorzelisko a grupa dochodzeniowa dopiero po kilku godzinach od zgłoszenia i nie była w stanie zebrać żadnych istotnych śladów. Zniszczeniu uległy również urządzenia rejestrujące krytyczne parametry bezpieczeństwa oraz obrazy pomieszczeń i przyległego terenu. Mimo, że nikt nie zdradził żadnego zainteresowania jego opinią, Wiktor doskonale wiedział, że siedzących na przeciw niego członków powołanego zespołu, nic nie będzie w stanie zrazić i nie zaistnieje żadna przeszkoda, która powstrzyma od działania. Ponadto wiedział, że bezkarność gwarantowana przez utajnione rozporządzenie, zdejmie z nich wszelkie hamulce. Wierzył w ich skuteczność. Miał pewność, że przyprowadzą mu winnych. Czy sprawców? To nie miało, aż tak wielkiego znaczenia! Pozostawiwszy bez komentarza słowa Emila siadł na stole i zwrócił się nie rezygnując z oficjalnego żargonu: – Panowie, dziękuję za dyskusję. Teraz może ja powiem kilka słów. Według niego, przygotowania do obydwu napadów rozpoczęły się wraz z remontem obu placówek. – Zarówno przebudowę komisariatów usytuowanych w lewobrzeżnych dzielnicach stolicy, jak rewitalizację zespołu pałacowego, obejmującą również muzeum, prowadził jeden wykonawca. Dziwnym trafem otrzymujący bez najmniejszych problemów wszystkie niezbędne certyfikaty zaufania. Poza robotami budowlanymi powierzono mu opracowanie i wykonanie sytemu monitoringu. Pofatygowałem się po urzędach i sprawdziłem całą ścieżkę toczących się postępowań przetargowych. Tak. Rozumiem, nie jesteśmy pionem gospodarczym. Podam tylko konkluzje. Wiktor przedstawił swoją koncepcję. Wytypował wąską grupę podejrzanych, którzy według niego mieli pełen dostęp do zabezpieczeń obiektów a masakra, według niego, była zwykłym manewrem psychologicznym, odwracającym uwagę od szanowanych w swoich środowiskach obywateli. – Bez litości panowie. Nawet jeśli się mylę, to nieznacznie. Na zakończenie wydał kilka poleceń, między innymi kazał Danielowi jechać na zachodnią rubież kraju, by spotkał się z kadrą pewnej kopalni, gdzie miał osobiście zweryfikować garść informacji na temat osób powiązanych ze wspomnianymi wykonawcami. – Są tam ludzie, którzy od lat współpracują z nami. Można ich nazwać, takimi uśpionymi szpiegami. Poznasz między innymi Maksyma. Nasz człowiek. On ci powie co masz robić. Rozumiesz? Edward z kolei, miał dyskretnie lecz skutecznie opanować dom w willowej dzielnicy stolicy. Wiktor przewidywał odnaleźć tam ślady z wczesnej fazy przygotowań, szczególnie nośniki informacji i dokumentacje algorytmów szyfrujących, które mogły umożliwić dostęp do zdalnych serwerów z których sterowano całą robotyką. – Znam go. Wiele lat temu wraz z kontrwywiadem prowadziłem śledztwo przeciw temu człowiekowi. Był wtedy jeszcze studentem. Nie udało nam się. Pamiętaj, to jest ten typ ludzi, którym wydaje się, że arystokratyczne koligacje stawiają ich ponad innymi. Nie daj się zwieść. Ale musisz być świadom, że to zimny, opanowany analityk. A z takim, wiesz sam?! Same kłopoty! – Ty Robercie – zwrócił się do zachmurzonego mężczyzny, który spieszył opuścić jak najszybciej salę przesłuchań, i z nieukrywaną irytacją zatrzymał się w progu drzwi. – Dobierz sobie trzech, maksymalnie czterech najlepszych swoich ludzi i czekaj w pogotowiu na moje polecenia. Będziesz nadzorował blokady dróg. Jak uznasz, że spełniają standardy, również udasz się do kopalni a właściwie do sąsiadujących z nią bunkrów. Pozostali twoi ludzie niech bezzwłocznie sprawdzą osoby z listy, którą ci później przekażę i nie czekając na ciebie ruszają na zachód za Danielem. Zachowuj się jak wściekły pies. Jeśli kogoś uznasz za podejrzanego traktuj go jak winnego. Bez litości. Ufam ci. Emil miał robotę na miejscu. Zespół jaki stworzył a przede wszystkim metody pracy i technologie jakie wprowadził, czyniło go póki co, niezastąpionym. Pozostało wyjaśnić absencję szóstego z wezwanych na naradę. – Poczekajcie. Jest jeszcze jedna sprawa, – machnął otrzymanym wydrukiem, który kilka minut wcześniej przekazał dyżurny – od niedzielnego poranka nikomu nie udało się skontaktować z Kamilem. On również był tu wezwany. – Kamil? – z niedowierzaniem sarknął Edward. – A któż lepiej od niego zna ten cały mroczny świat melin, hazardu i paserów? Według mnie jest 14

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

niezbędny ale skoro nie dotarł do nas, ty Danielu, zanim wyjedziesz, weź swoich zuchów i rozejrzyj się po mieście. Zrób sądny dzień paserom, kolekcjonerom i jubilerom, którzy mają honor figurować w naszych kartotekach. Wypłosz ich – wydając ostatnie polecenie, Wiktor ruszył do wyjścia, lecz w progu zatrzymał się i zapytał: – Jakieś pytania? Wyraźnie wstawiony Emil wyczuł wzrok pozostałych. Zawsze był tym, który mówi za innych, choć w żaden sposób nie utożsamiał się z nimi: – Naczelniku wydziału kontroli, nie jesteś spośród nas. Masz zapewne świadomość, że przywlókł cię do nas zły czas. Ten sam, który – nie wiedzieć czemu – ulitował się nad twoimi, dawno skompromitowanymi protektorami. Wielu uważa, że umiesz gryźć tylko swoich. Po co zaprosiłeś nas tutaj? Czy myślisz, że którykolwiek z nas zaufa ci? że którykolwiek z nas poświęci się dla ciebie? – Tak. Dokładnie tak uważam – przerwał mu dowódca. Po zakończonym spotkaniu Wiktor udał się do sali ogólnej, gdzie pracowali jego podwładni i donośnym głosem wydał polecenie: – Do odwołania anuluję wam wszystkie urlopy. Ogłaszam pełną mobilizację. Na czas śledztwa będę nocował w biurze. Kto ma nocny dyżur? – młody podoficer podniósł rękę. – Weź teczkę rozkazów i zapoznaj z nimi wszystkich a w wolnej chwili przygotuje mi pokój gościnny na dole. – Czyżby pierwszy podejrzany – rzucił któryś z młodych oficerów. – W tej sprawie, każdy jest podejrzany – z uśmiechem odpowiedział Wiktor mierząc uważnie żartownisia. Wiktor nie zamierzał wracać do pustego domu. Wiedział, że nie jest to dobry czas na celebrowanie porażki. Ponieważ nie przewidział, że nie na miejscu wypowiedziana sugestia może wywołać taką burzę, nie mógł również zrozumieć, że kobieta z którą spędził ostatnie trzy lata nie była aż tak próżna i bezwzględna, jak on. Jej strata zaczęła go boleć i martwić. Było to uczucie, jakie mógł przeżyć ktoś, kto rozbił luksusowe auto bez ważnej polisy. Ona również w jego jaźni była rzeczą. Była wytworną rzeczą, której uroda, szyk i temperament uwierzytelniały mit jaki tworzył wokół siebie a poza tym była czymś więcej. Burzliwa awantura wywołana niepotrzebnie wypowiedzianym słowem była końcem drogi, którą cierpliwie podążał ku jej szwagierce. Kierując się do nocnego klubu, nie potrafił nie zastanawiać się, gdzie Oktawia mogła spędzić pierwszą po odejściu noc. – Nie. Niemożliwe, żeby powróciła do niego. Mówiła coś o mieszkaniu kupionym dla dzieci. Sprawdzę to jutro. Koniecznie! – mijając przechodniów nie próbował nawet maskować rozmowy z samym sobą. Musiał ją odzyskać, wszak była jedyną drogą do Marceliny. Kobiety którą przeklął i znienawidził z taką siłą, że wszystkie niegodziwości jakich dopuścił się w życiu, potrafił usprawiedliwić tym uczuciem. – Dopadnę was wszystkich! – rzekł zlizując z ust wzgardę, w której towarzystwie zawsze dobrze się czuł, poczym zszedł po schodach do klubu, gdzie mógł bez przeszkód budować nową, wolną od przeszłości tożsamość. *** – Tak mój drogi. Jestem już po śniadaniu – Marcelina stanęła w progu i zapraszającym gestem wskazała bratu fotel, poczym podążyła za nim i położyła tacę z filiżankami na alabastrowym stoliku. Cieszyła się niezmiernie z obecności Gustawa, a jego zadbany wygląd upewniał ją w przekonaniu, że mimo kłopotów małżeńskich, życie nie stanowiło dla niego ciężaru. Salon, którego nastrój całkowicie odbiegł od tego, czym był za życia Wilhelma, wzbudzał litość u siedzącego nieruchomo w fotelu mężczyzny. Wbrew swojej woli odczuwał wciąż obecny powiew śmierci, który wypędziwszy wszechogarniające ongiś poczucie harmonii, zniszczył niepowtarzalny czar tego domu. Mimo, że wszystko było na swoim miejscu a względny porządek świadczył, że życie toczyło się nadal, to kikuty uschłych roślin, jak pomniki klęski stały na straży żałoby. Na tyle szczera, na ile taką mogła być, rozmowa z bratem uświadomiła Marcelinie jak wielkim błędem obarczone było jej wyobrażenie o nim. Urodzony prymus a zarazem mistrz kompromisu, wbrew oczekiwaniom najbliższych nie znalazł upodobania w przewodzeniu innym lecz poświęcił się 15

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

mozolnej pracy, dzięki której rzeczywiście doprowadził do perfekcji swoje zainteresowania i pasje, jednak kosztem pozycji, jaką mu wróżono w hierarchii władzy. Słuchając jego zwierzeń, nie potrafiła znaleźć punktu, w którym niezauważalnie dla obojga, rozeszły się ich drogi. A rozeszły się tak dalece, że krzyk wzywający jedno drugiego na pomoc, nie potrafił już dotrzeć do celu. – Nie wydaje mi się, że masz rację – weszła mu w słowo, przerywając opowiadanie, które wyczerpawszy chronologię zaczęło obfitować w męczące domysły. Jednobarwny obraz skrywający rany rozszarpanych uczuć, wyraźnie zniekształcał prawdziwy stan duszy Gustawa. – W gruncie rzeczy w jednym mogę ci przytaknąć. Jest piękna…, ale czy próżna? Bałabym się ją tak nazwać – spokój towarzyszący słowom siostry, pozwolił odetchnąć mężczyźnie. Bezbronny czekał na werdykt, który w jej ustach zawsze miał moc rozgrzeszenia. – Trudno byłoby usprawiedliwiać zdradę, ale przyznaj sam, że rzadko zdarza się, by kobiety porzucały wraz z mężem własne dzieci. Oczywiście zdarza się tak. Daleka jestem od uogólnień, ale może odważysz się spojrzeć na to z innej perspektywy? – Gustaw zdjął wzrok z misy pełnej owoców i bezskutecznie próbował przywołać pierwszy zachwyt, którym objął Oktawię . – Nie ma twarzy – mruknął. – Nie mów pod nosem. Wiesz, że nie toleruję tego. Twoja gorycz, zdaje się nie wynikać z zazdrości lecz raczej z klęski. To niepojęte! Klęski, której istnienie ignorujesz. Pogubiłeś wartości o które tak bardzo zabiegałeś w młodości. Wolisz roić sobie mrzonki o nieuchronności biegu spraw niż zająć się realną obecnością żony? Dumę nad obowiązek? Czy myślisz, że to seans filmowy? – opanowała wzburzenie. – Czego się spodziewasz? Mam przejść do porządku dziennego, po tym co mi zrobiła? Poza tym, nie ukrywam, istnienie tego trutnia napawa mnie tyleż obrzydzeniem co lękiem. – Nie myśl o nim. Wiktor nie jest mężczyzną. To owad. Lubieżny a zarazem tchórzliwy owad. To prawda, że obce mu są jakiekolwiek reguły, co czyni go groźnym. Zapewniam cię, że gdyby nie strach przed karą, byłby przestępcą. Zwykłym bandytą. Bezkarność, jaką gwarantuje mu mundur, skłoniła go do służby. Ale są granice, których nie jest w stanie przełamać. Pamiętasz jego zaloty do mnie. Ostatnio często sięgam pamięcią do naszych beztroskich wakacji, kiedy tak często wpadaliśmy na kilka dni tu, do tej posiadłości. Pamiętasz rodziców Wilhelma? Wiktor zjawiał się nie wiadomo skąd i odgrywał te swoje śmieszne role. Śmieszne ale w jakiś dziwny sposób podszyte grozą. Nigdy nie był szczery. Nigdy nie przedstawił się nam takim, jakim był. Co chciał skryć? Myślę, wręcz jestem pewna, że maskował paniczny lęk przed sprawami wzniosłymi. Przed czystością i pięknem. To zawsze było ponad nim, i to było i sądzę nadal jest, najlepszym orężem przeciwko niemu. Wiem co mówię. Wiedział, że wyczuwam jego fałsz i dlatego bał się mnie. Bał i pragnął. Raz próbował mnie zgwałcić. – Nie mówiłaś mi nigdy o tym. – Nie mówiłam. Po co? Nie był w stanie mnie posiąść. Myślę, że swój wstyd przykrył dozgonną nienawiścią. Poza tym ignorowałeś go. Nie był w kręgu twoich przyjaciół. – No nie. Nie mam przyjaciół poza tobą ale dlaczego trafił na nią? – Znali się. Przecież przyjeżdżałeś tu z Oktawią. Wiktor potrafił i zapewne nadal potrafi zawrócić w głowie kobiecie. Nie można odmówić mu urody i tej dziwnej umiejętności rzucania czaru. Chwila nieuwagi, powiem nieostrożności, trudny do wytłumaczenia splot zdarzeń, jakieś niedomówienia. Wiesz o czym mówię!? On działa jak wilk. – Wilk? – Atakuje osłabione jednostki. Oktawia nie była trzpiotką ani lekkoduchem ale przechodziła kryzys. Może chciała stawić czoła wyzwaniu własnej ambicji i dumie? – I uległa! – Tak. Uległa. – Uważasz, że zmierzenie z wyzwaniem, jak to ujęłaś, jest wystarczającym powodem do zdrady? Do rozbicia rodziny? – Nie odpowiadała jej rola, jaka jej przypadła u twojego boku. Uciekłeś w świat swoich pasji i czasem sprawiałeś wrażenie, że traktujesz ją jak tarczę przed prawdziwym światem. – Tarczę? Raczej prześcieradło – rzucił bezmyślnie. – Zadziwiasz mnie! – skarciła go i kontynuowała przerwaną myśl: – Czy nie widzisz jak świat, który próbujesz zbudować na własne potrzeby, rani cię bardziej niż ten prawdziwy? Cóż tam króluje? Nieufność, matka niepokoju? Gustaw cierpliwie wpatrywał się w opary kawy, którą wąchał lecz nie pił. Marcelina czytała w jego myślach i po chwili powiedziała: – Twoja bezsensowna obsesja niezależności, odrzucając tak wiele ciekawych propozycji pozbawiała 16

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

ją nadziei. Nie chciała żyć w ukryciu i miała do tego prawo. Chciała realizować młodzieńcze marzenia. Chciała zdobywać świat i podporządkowywać ludzi swoim wizjom. Oktawia jest artystką. Musi dawać siebie kosztować innym. Jeśli nie mogła dać swojej sztuki, dała siebie. – Ranisz mnie. – Niemożliwe – zaśmiała się i dodała poważnie: – A ty zawsze spoglądasz na świat z boku. Wmawiasz sobie, że gardzisz rywalizacją a tak naprawdę lękasz się jej. – Przesadzasz moja droga. Niczego nie boję się. Marcelina wiedziała, że to prawda,. Uśmiechnęła się kwaśno i powróciła do przerwanego wątku: – Czekałeś trzy lata na Oktawię. Twoja zimna poprawność może zwieść wszystkich lecz nie mnie. Czekałeś na nią! Wreszcie zjawiła się. Znalazła w twoim domu schronienie. Mogę zrozumieć, że roiłeś sobie inny scenariusz. Ale w końcu ten nie jest najgorszy. Wykorzystaj to! Ani ty, ani twoja żona nie jesteście tak ważni. Kto Otylkę i Rudolfa i wprowadzi w życie? – Myślę wciąż o tym. – Wszystko czego potrzebujesz nosisz w swoim sercu. Sięgnij po to i nie ingeruj w toczący się bieg spraw. Jeśli już musisz coś zrobić, to pozwól jej odbudować atuty jakie posiada. Gustaw wiódł wzrokiem po obrazach rozwieszonych na ścianach, leniwie przesuwając filiżankę na wysokości oczu. Nie odezwał się. – Nie szukaj rad. Zrób to, co powinieneś – wstając z fotela Marcelina postanowiła zakończyć rozmowę lecz nowa myśl zmusiła ją rzucić z uśmiechem: – Ale skoro przez ten czas nie znalazłeś sobie innej to znaczy, że ... – Nic to nie znaczy. Tak zostaliśmy wychowani ... – Gustaw zaprotestował lecz nie dokończył myśli. Kobieta podeszła do brata i przytuliła jego głowę do swojego łona. – Wiem, że cierpisz. Być może nie jesteśmy stworzeni do szczęścia, ale musimy znaleźć siłę, by móc uszczęśliwiać innych. Wierz mi, tylko o tym myślę. A namiętność!? Cóż?! Gustaw przywarł głowę do siostry i mocno ją objął. Rozumiejąc, że nadużywa jej dobroci postanowił zmienić temat. – Jaki był Wilhelm? Możemy o tym porozmawiać? – Był marzycielem i silnym człowiekiem. Kochał mnie. Wpatrując się w moje oczy, odczytywał troski i marzenia. Wierzył, że potrafi zaradzać pierwszym i spełniać drugie. – Potrafił? Kobieta zaśmiała się. – Przykro mi. To już trzeci rok mija. Zaprowadzisz mnie na jego grób? – Jeśli chcesz, możemy pójść w południe. Rozległa, parterowa willa, przebudowywana co najmniej kilka razy w ciągu swojego ponad stuletniego trwania, nosiła wyraźne piętno bałkańskich inspiracji, które głęboko rzutowały na estetykę ostatniego gospodarza. Dom oddzielony był od szutrowej drogi, szerokim na kilka metrów pasem zieleni, której ton nadawały niewiędnące, skórzanolistne różaneczniki i rozłożyste magnolie. Można było wyjść tam bezpośrednio z holu oddzielającego część bawialną od sypialnej, lecz rodzeństwo wyszło głównym wyjściem prowadzącym przez ganek na rozległe podwórze. Nic nie zapowiadało poprawy pogody. Było wilgotno i ponuro. Nie dostrzegając uroku surowej, acz niepozbawionej artystycznej myśli zwartej zabudowy budynków gospodarczych, okalających zadeptany przez drób plac, ruszyli ku bramie. – A gdzie Fer? – zapytał Gustaw spoglądając na pusty kojec. – Oh! – zaśmiała się – Wygląda na to, że ma nowego pana. Dzwony odległego o kilka kilometrów kościoła wzywały Anioła Pocieszyciela na liturgię pożegnania, kogoś z okolicy. – Bernarda? Jak on sprawuje się? Kobieta z aprobatą kiwnęła głową i po chwili milczenia rzekła do brata: – W porządku. Sprawia wrażenie, że ta praca jest dla niego ważna. Jest zaangażowany i wydaje się być wszechstronnym człowiekiem. Poza tym jest bardzo bezpośredni. To bardzo ważne. – Wspólnie jecie? – Zauważyłeś? – Tak. – Śniadania i kolacje. – Podejrzanie to wygląda – zaśmiał się i dodał: 17

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Jest wdzięcznym rozmówcą. – Tak. To prawda. Gdy wychodzili za bramę Marcelina odwróciła głowę w kierunku domu i uśmiechnęła się do siebie. – Mimo mojej rekomendacji, przyznasz, że ma wygląd zbira – rzucił Gustaw. – Może i ma – odrzekła. Idąc równomiernym krokiem w niespełna trzy kwadranse dotarli do wioski. Przed wejściem do mijanego sklepu wyzywającego bezczelną reklamą, stojącą na przeciw świątynię, stała spora gromada mężczyzn. Dopiero co, bez radości spełnili obowiązek wobec sąsiada, wierząc, że wraz z nim zostały pochowane wspólne grzechy. Nieliczni, z wypisaną na szerokich czołach troską o swoje sprawy, jakby speszeni nadmiarem własnej zaradności zaklętej w spracowanych dłoniach i błyszczących karoseriach ustawionych rzędem aut, żegnali się z pozostałymi, zrzucając winę za pośpiech, na swoje dobrze odżywione żony. Ci co pozostali, niepocieszeni, przybrani dobrodusznymi maskami z nieszczerą aprobatą przytakiwali, uśmiechali się, rzucali niezobowiązujące słowa, nie zapominając przy tym upomnieć kłopotliwym dowcipem o należnej składce. – Fajnechłopakitobyły, cotosieznimiporobiło! – Etam, zlodziejesprzedalisię, tamtemunowiesz. Kurdaajatakniechciałbym. – Jateżnie, jeszczetegobymibrakowało. Noakaktóregotakrowa? Jakąbrzydkąbabemaconieno. – Ajakidziadbyłjeszczeniedawno, apamietaszjegosiostrę? – Hahaha, ajakbymniepamiętał? Hahaha. Tani alkohol szybko reagował, żłobiąc tępe namiętności na szpetnych twarzach. Ze spieczonych ust wraz z dymem śmierdzących biedą papierosów sączyły się brzydkie słowa, spijane bez opamiętania z przyciemnianych butelek. Nieświadomi istniejącej, gdzieś poza nimi pracowitej teraźniejszości, błądzili wzrokiem po zbierających się do odjazdu krewnych zmarłego, obdarowując ich wulgarnym szyderstwem pod nosem. – Wśród nich są ludzie uwikłani w śmierć Wilhelma – powiedziała Marcelina nie bacząc, czy ktoś ją usłyszy. – Wiedźma. Czarna wiedźma – dotarło do rodzeństwa. Spośród wielu twarzy, spojrzenie Gustawa spoczęło na agresywnym obliczu potężnego mężczyzny, który z wyzywającą bezczelnością utkwił wzrok w Marcelinie. Był to Waler. Młody jeszcze człowiek, który zasłynął kilka lat temu w okolicy tym, że w ciągu niespełna roku przepił całkiem przyzwoite gospodarstwo, otrzymane w spadku po rodzicach. Nieliczni znali prawdziwy powód jego upadku, ale nikt nie śmiał o tym mówić. Obawiając się niepotrzebnej konfrontacji, Gustaw zdecydowanym ruchem wziął siostrę pod rękę i poprowadził w kierunku cmentarnej bramy. Nie mógł wiedzieć, że większość ze stojących indywiduów znało go od dzieciństwa choć on nie wiedział o ich istnieniu. Nie wiedział również, że dla części z nich był mitem w którym ukryta była tajemnica sukcesu obcego im świata, zaś dla pozostałych symbolem porażki, tego który ich otaczał, dlatego cios jaki zwalił go z nóg był zupełnym zaskoczeniem. Mocno oszołomiony nie odczuwał w pełni bólu niesionego gradem kopnięć lecz zrozumiał, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Opanowując bezwład zwinął się w kłębek, próbując zakryć głowę. Wełniana jesionka nieco amortyzowała kopnięcia, które dotkliwie miażdżyły mięśnie, jednak siła razów była tak ogromna, że nieprawdopodobieństwem było zmienić niewygodną pozycję. Na szczęście nie stracił przytomności. Wiedział, że dopóki nie osłabnie furia napastnika nic nie może zrobić. Stawiając tryumfalnie nogę na głowie powalonego, Waler z trudem próbował uregulować oddech. Mimo, że był mokry od potu i okropnie zziajany, zachłannie oczekiwał aplauzu spieszących w jego kierunku kompanów. Od dawna nie był tak podniecony. Pozbawiony wszelkich hamulców chwycił za szyję, stojącą tuż obok Marcelinę i z dziką, nieujarzmioną pewnością w głosie syknął: – Chcesz go uratować? Kobieta próbowała się wyrwać lecz potężny uścisk nie pozwalał na to. Waler ponowił atak na brata. Ten nadludzkim wysiłkiem oparł się na łokciach i zablokował cios. Próba obrony rozsierdziła jeszcze bardziej olbrzyma. Z przypływem nowej fali nienawiści obsypał powalonego gradem kopniaków, poczym schylił się i z całą mocą szarpnął go za włosy, tak by wyrwać głowę zza gardy. To był błąd. Zaskoczony wydał z siebie nieprawdopodobny ryk bólu lecz po chwili chrzęst miażdżonych stawów odjął mu głos. Wymowna cisza zatrzymała podążających w nieładzie kompanów. Zdezorientowani, sprawiali wrażenie, że nie mają pomysłu na ciąg dalszy powziętych 18

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

decyzji. Gustaw czuł, jak drętwieją mu ręce, poluzował dźwignię. Olbrzym dostrzegł w tym swoją szansę. Bez reszty opanowany przez złość przestał myśleć o bólu, naprężył potężne mięśnie i gwałtownie szarpnął z nadzieją, że uwolni uwięziony bark. Rychło zrozumiał, że jest to niemożliwe. Nieme spojrzenie w kierunku skąd spodziewał się wsparcia zamarło. Obrócił się i położył na plecach. Gdyby mógł, podpaliłby świat. Ta okropna sytuacja choć przeraziła Marcelinę, to nie pozbawiła kontroli nad sobą. Z chwilą gdy dotarło do niej, że tuż pod jej nogami leży jeden z napastników, który wtargnąwszy owego tragicznego wieczoru do jej domu, uczynił ją wdową, w tej zawsze stonowanej, pełnej wyrozumiałości dla ludzi i świata kobiecie, wezbrała niepohamowana fala nienawiści. – Nie pozwól, by kiedykolwiek mogliby nas skrzywdzić! – niemal błagalnie rzekła do brata wskazując sześciu mężczyzn stojących w pobliżu. Gustaw uwolnił się od ubłoconej jesionki i zrobił krok w ich kierunku. Ci, jak na komendę rzucili się do ucieczki. – Wezwę Bernarda – rzekła spokojnie do brata, który otrzepawszy się z przebytej męczarni mocno ją objął. – Nie. Przyszliśmy do Wilhelma. A więc idźmy. *** Dochodziła piętnasta. Fer, niecierpliwym skowytem dawał znać o swoich potrzebach. Bernard zatrzymał samochód. Wykorzystując postój mężczyzna również postanowił rozprostować kości. Poza poranną kawą nie miał nic ciepłego w ustach i powoli zaczął odczuwać głód. Północny wiatr obmiatając niebo wraz z przejaśnieniem przywlókł chłód. Zerknął na mapę. Wszystkie miejsca, które miał odwiedzić tego dnia, były zaliczone i w gruncie rzeczy mógł wracać do domu lecz bliskość kopalni, o której Marcelina mówiła z dużą troską, skusiła go do zmiany planu. Po kilku nieudanych próbach udało mu się dodzwonić. – Przepraszam. Nie zauważyłem, że mam wyłączony telefon. Dzwoniłaś kilka razy. Czy coś pilnego? Opanowanym głosem, lecz innym niż zdążył poznać, kobieta zrelacjonowała mu zajście pod cmentarzem. Z każdym usłyszanym słowem czuł jak złość ustępowała bezradności. – Czy mam wracać? – zapytał nie potrafiąc skryć przygnębienia. – Nie. Ciebie to nie dotyczy. Skończ to, co zaplanowałeś – odrzekła. – Właściwie plan na dzisiaj wykonałem. Pomyślałem, że skoro jestem tak blisko wyrobisk, może tam wpadnę. Jest dobry czas, mógłbym zastać obie szychty – wszystkie dobre zmiany jakie zachodziły w jego życiu, zawsze podobnie kończyły się. Gdzieś, niezależnie od niego wybuchał konflikt, który bez litości wciągał go w jego jądro. Dreszcz przeszył go na myśl, że fatum przypomniało sobie o nim. – Zgoda, jedź – usłyszał. Nie zdążył schować telefon do kieszeni a Marcelina oddzwaniała. – Na drugiej zmianie pracują ludzie ze wsi. W ich brygadzie jest również ten drań, który nas napadł. Jego nie będzie ale większość z nich to bliscy i dalsi kuzyni. Chcę żebyś wiedział o tym i był roztropny. Mogą cię prowokować. Uważaj na siebie! Bernard uśmiechnął się. Od dawna nikt nie objął go troską. Złe myśli pierzchły a w ich miejsce zagościło miłe uczucie nadziei, które bezwolnie poczęło łagodnie muskać wyobraźnię. Pragnął je pozostawić przy sobie jak najdłużej. – Uważaj na siebie – ładnie powiedziane – Słyszałeś Fer? No, no. Uważaj na siebie! – Powtarzając jak mantrę odpalił silnik. Terenówka przystosowana była do zdecydowanie ekstremalnych warunków, lecz on jechał ostrożnie, zdając sobie sprawę, że bezdroża po których poruszał się, obfitowały w wystarczająco uciążliwe niespodzianki, które mogłyby bezlitośnie zweryfikować nadmierną zuchwałość. Po kilkunastu minutach opuścił mokry, zalesiony teren i szeroką szutrową droga podążał do oddalonej o kilka kilometrów kopalni. Nie spodziewał się, że w rękach wdowy zgromadzony jest tak wielki majątek. Dziesiątki hektarów pół uprawnych, sady, lasy z zarybionymi jeziorami oraz potężne pokłady granitu były nie do oszacowania. Jednak owo bogactwo nie przemawiało do wyobraźni Bernarda tak, jak postać zawsze przybranej w czerń, lekko utykającej właścicielki tego wszystkiego. Krajobraz gwałtownie zmienił się. Przyprószony ubogą szatą masyw rozciągający się na horyzoncie wyznaczał cel. Kręta droga poszerzyła się. Przyspieszył. Rozglądając się wokół w 19

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

ostatniej chwili dostrzegł szarżujący wprost na niego, potężny truck ciągnący naczepę pełną kruszywa. Przeraźliwy klakson bardziej kpił z reguł na drodze niż ostrzegał. Bernard instynktownie wykonał raptowny manewr i zjechał do rowu. Spod kół drogowego olbrzyma trysnęła fontanna błota. Po chwili wyminął go następny a za chwilę jeszcze jeden potężny ciągnik. Wycieraczki nie poradziły sobie z mazią osiadłą na szybie. Bernard wysiadł z samochodu. Zaintrygowany nieoczekiwanie dużym ruchem pojazdów, który przeczył tezom szefowej, postanowił poobserwować wjazd do kamieniołomów z oddali. Choć dno przydrożnego rowu było grząskie, bez większych problemów wydostał się z niego i ruszył na obsadzony kępą niewysokich krzaków płaskowyż, który gwarantował wystarczającą anonimowość. Oparty o maskę bezwiednie odpalił kolejnego papierosa. Podążając wzrokiem za smużką rozpływającego się w nicość dymu, po raz kolejny uświadomił sobie, jak bardzo jest słaby. – "Czy zawsze będę musiał ulegać tym wszystkim emocjom? Jak długo będę udawał, że uciekam od klęsk, skoro z taką łatwością przychodzi mi, wszystko co ważne przegrywać?" – ganił się w myślach, poczym spojrzawszy na wpatrzonego w siebie Fera rzucił papierosa pod nogi i zadeptał go butem. Wyniesiona z dzieciństwa irracjonalna wiara w sprawiedliwość kazała mu spojrzeć ponad siebie, het poza chmury, z nadzieją na uzyskanie zgody na uknutą w myślach transakcję, której realizację próbował wymusić na mieszkańcach Nieba. – Coś za coś! Ja pozbędę się nałogu a Ty ... – nie miał odwagi wypowiedzieć pragnienia. Ruch na drodze zwiększał się. Potężne ciężarówki, którym najwyraźniej sprawiało nie lada zabawę pryskanie wokół błotnistą mazią, wyprzedzały niespiesznie jadące, umorusane samochody pracowników drugiej zmiany. Kwadrans obserwacji dał Bernardowi na tyle klarowny obraz, by podjąć decyzję: – Fer. Jedziemy! Nie miej złudzeń. Twoja pani zatrudnia złodziei. Znam się na tym. Nowe ciężkie chmury, które pojawiły się na zachodnim nieboskłonie uświadamiały rychłe nadejście wieczoru, toteż nie zwlekając wsiadł za kierownicę i dołączył do podążających w kierunku bramy wjazdowej aut. Było dla niego jasne, że oceny Marceliny dotyczące kondycji kopalni opierały się na nierzetelnych danych. Chęć jak najszybszego wyjaśnienia tez, które powziął napełniły go miłym podnieceniem. Omijając kilkusetmetrową kolejkę olbrzymich wywrotek oczekujących na załadunek, przejechał pod otwartym szlabanem na parking usytuowany przed brudnym, trzykondygnacyjnym budynkiem. Zadowolony, że zdążył przed wyjazdem pierwszej zmiany, wyszedł z terenówki i ruszył w kierunku biur. – Gdzie!? Gdzie lezie!? Niemłoda, poorana bruzdami, chorobliwie chuda twarz pluła wyzwiskami wzywając mężczyznę do siebie. Ci, którzy szykowali się do odjazdu i zamiast wsiadać do aut w podnieceniu słuchali relacji przybyłych z wioski, skierowali wzrok na stróżówkę. Bernard czując, że przykuwa uwagę wszystkich, posłuchał polecenia. – W czym rzecz? Mężczyzna wskazał palcem tablicę informacyjną i nieco spokojniejszym, acz nieznoszącym sprzeciwu tonem wyjaśnił: – To jest teren prywatny. Obcym wstęp wzbroniony! Masz przepustkę? – Tak. Mam pełnomocnictwo właścicielki – odrzekł Bernard sięgając do portfela po kopertę od pracodawczymi. Oczekując reakcji portiera próbował odszukać w pamięci postać z którą kojarzył odpychający grymas wąskich ust rozmówcy. – Zaczekaj, zadzwonię po sztygara – portier wyszedł z budki i zlustrował przybyłego. Jego nieuzasadniona niechęć i podejrzliwość nie dziwiła Bernarda. Ten zgarbiony, wysuszony mężczyzna, ćwierć wieku temu był jednym z tych funkcjonariuszy pobliskiego więziennych, o których nikczemności chodziły legendy. Bernard poznał go. Na plac pod stróżówkę podjechały na pełnym gazie dwa samochody wznosząc tumany ciężkiego kurzu. Z jednego wyszedł niski mężczyzna, pozostawiając kierowcę na swoim miejscu. Drugą terenówką przyjechało czterech rosłych pomocników sztygara. Ich groźne miny tuszowały całkowitą zależność od szefa. Mieli otworzone drzwi lecz nikt z nich nie wysiadał. Od strony biura w ich kierunku spiesznie szedł postawny człowiek z aktówką w ręku. Mógł mieć równie pięćdziesiąt, jak i sześćdziesiąt lat. Sprawiał wrażenie człowieka spokojnego, doświadczonego i opanowanego w przeciwieństwie do swojego kolegi, któremu podał rękę. – Nie mam już czasu Maksie. Żona czeka. Na biurku masz listę, którą przysłał dyrektor – nie czekając na odpowiedź ruszył do skromnego samochodu, stojącego z dala od innych. 20

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– A..., w każdej chwili może ktoś przyjechać od Marceliny. Mamy udostępnić mu wszystkie dokumenty. Audyt chyba – i zanim wsiadł za kierownicę obrócił się i zerknąwszy na obcą postać, bez zainteresowania rzucił: – Chyba już jest. Szybki w ruchach, szybkością neurastenika, niewysoki mężczyzna zatrzymał rozmówcę: – Joachimie nie odjeżdżaj. Choć do nas na chwilę – i zrobiwszy krok w kierunku Bernarda z wyraźną dezaprobatą zapytał: – To o tobie? – Zdaje się, że tak. – Przykro mi. Nie znajdę dzisiaj czasu na spotkanie. Lustrując rozmówcę spokojem osoby, która nie potrzebuje szukać w sobie atutów, Bernard skwitował krótko: – Nie przyjechałem na spotkanie. – Nie? To po co? – Rozejrzeć się. – Rozumiem, że już rozejrzałeś się? – Niezupełnie – uśmiechnął się Bernard. – Myślę, że wystarczająco – sztygar złowrogo odwzajemnił uśmiech a na jego skinienie z zaparkowanej terenówki wyszli pasażerowie wraz z kierowcą. Byli to w sile wieku, rośli mężczyźni, na których twarzach w przenośni i dosłownie wypisana była burzliwa przeszłość. Symbolika wymalowanych na skroniach i powiekach tatuaży nie była obca Bernardowi. Stał przed zgranym, gotowym na wykonanie każdego polecenia szefa, teamem i jedyne co mu pozostało do zrobienia, to przekuć niezręczną sytuację w żart i wycofać się. W niemal tej samej chwili ociężałym krokiem zbliżył się pełen niezadowolenia Joachim, kierownik pierwszej zmiany. – Czego jeszcze chcesz ode mnie? – zapytał Maksyma, który nominalnie był jego zastępcę lecz w rzeczywistości szefem. – Wczoraj nie schowałeś dokumentów do sejfu. Czy już wtedy spodziewałeś się jego – Maksym ze wzgardą wskazał Bernarda. – Daj mi spokój. Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. Sam chowaj swoje papiery. Zresztą pierwotnie była mowa, że ma przybyć dopiero jutro – wahanie w jego głosie upewniło Bernarda w obowiązującej hierarchii. – Dlaczego ja nic nie wiem o tym? Panowie! – odwrócił się do swojej świty: – Czy to jest normalne? Czy może, on chce zrobić mi przykrość? – Nie mamy o czym rozmawiać – nie ukrywając irytacji mężczyzna odwrócił się z zamiarem odejścia. – Nie skończyłem! – krzyknął Maksym, poczym szyderczo zagroził: – Nikomu, kto wyprowadza mnie z równowagi, nie wyszło to na zdrowie. Chyba nie jest to dla ciebie tajemnicą? – Nie! Dla nikogo nie jest tajemnicą, kim jesteś. Ty i ta szajka łotrów – wskazał na jego asystę. Jeden z ochroniarzy zbliżył się bez słowa do mężczyzny i wymierzył mu potężny cios w twarz. Ten upadł bez czucia. Rozterka, ten wredny wspólnik lęku, tępiąc siłę powziętych wcześniej decyzji, wymownie wymalowała stan ducha Bernarda na jego obliczu. Zacisnął pięści. Nie było to roztropne! Emocje, z którymi mocował się nagle zniknęły, podobnie jak twarze stojących przed nim mężczyzn, jak widok blaszanych hangarów, hałd kamiennego złomu i wszystkiego wokół wraz z ciemniejącym niebem. Podobny rażeniu prądem ból, skierował strzępy jaźni zalanego krwią mężczyzny na sprawy najprostsze. – Nie słyszysz co się mówi!? – jakby z innej rzeczywistości dotarło do niego groźne pytanie. Lepka krew leniwie ogrzewała policzek. Upłynęła jeszcze chwila zanim wzrok odzyskał ostrość. Był otoczony. Jeden z mężczyzn trzymał w ręku zaostrzony pręt zbrojeniowy, pozostała trójka dzierżyła oskórowane drągi, dając do zrozumienia, że jest bez szans. Z oczu Bernarda mimowolnie spłynęła łza. Spojrzał ponad siebie i syknął: – Za czyje grzechy mnie karzesz? Stojący najbliżej oprawca wziął wypowiedziane słowa do siebie i z uśmiechem odrzekł: – Karzesz? Ja udzielam ci jedynie rozgrzeszenia! – i niczym szermierz, ponownie wymierzył tęgi cios prętem. Chybił. Nie dane mu było powtórzyć. Bernard zszedł z linii ataku, podbił rękę napastnika i obracając go wokół siebie rzucił nim tak, że ten nawet nie drgnął. Wsparty brzuchem na pręcie 21

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

bandyta, bezgłośnie sunął ku ziemi a z jego pleców wyłaniał się centymetr po centymetrze, dziesięciomilimetrowej średnicy, zakrwawiony drut. Do trzech osłupiałych oprychów błyskawicznie doskoczył uzbrojony szef i mierząc do Bernarda krzyknął: – Na kolana! Ten jednak nie drgnął. Oddany na chybił trafił strzał, choć przeleciał obok bezbronnego mężczyzny, to dał mu poznać, że ani negocjacje ani ucieczka nie zmienią jego położenia. Musiał walczyć. Walczyć o życie! Jedyną nadzieją, której zresztą nie brał pod uwagę, był fakt, że Maksym był zbyt wyrafinowanym graczem, by na oczach co najmniej dwóch tuzinów gapiów powtórnie strzelić. Można było się spodziewać, że sztygar sprytnym unikiem zrzuci najgorszą robotę na podwładnych. Tak też się stało. – Na co czekacie!? To napad na prywatną własność! – ryknął do ochroniarzy. Obserwujących zajście, z oddalonego o kilkanaście metrów parkingu, ogarnęła panika. Część z nich, bez namysłu wsiadła do samochodów i nie bacząc na chaos, ignorując potrącanych kolegów i liczne stłuczki, najspieszniej jak dało się opuściła teren kopalni, ktoś bezwiednie szarpnął klamkę w której, niczym wykuty w granicie, potężny sznaucer obserwował wszystko co działo się z jego nowym przyjacielem, inni ukryli się w warsztatach ulokowanych na parterze biurowca, jeszcze inni wsiedli do ustawionych rzędem pojazdów roboczych; ładowarek, spychaczy, wiertnic czy monstrualnych wywrotek i okrężną drogą, mijając rampę ruszyli w kierunku złóż. Jeden z ochroniarzy dał krok w kierunku Bernarda. Choć nonszalancko wywijał grubym drągiem, to nie mógł ukryć napięcia. Na drugi krok nie zdecydował się. W stojącym na przeciw mężczyźnie ujrzał determinację z którą nie mógł się mierzyć. – Zastrzel tego śmiecia wreszcie! Na co czekasz!? – tracąc opanowanie rzucił do szefa. Maksym nie mógł dłużej narażać swojego prestiżu i zwlekać. Padła salwa. Na swoje nieszczęście stał zbyt blisko ofiary. Błyskawiczny cios, wyrwana broń, strzał, wszystko to rozegrało się w ułamku chwili. Gdy Bernard kończył ocierać twarz ze strzępów roztrzaskanej czaszki sztygara, dostrzegł, że pozostali przy życiu bandyci dopadli do samochodu. Wyjąwszy skórzane futerały, składnie jęli zrywać folie ochronne z ukrytych w nich elementów. Po chwili, uzbrojeni rozbiegli się, próbując zająć dogodne stanowiska do ataku. Do ważącego zdarzenia - miarą swoich interesów - kierowcy Maksyma, który nie opuszczał przez cały ten czas auta, dotarło, że jego obecność w tym miejscu jest zbędna. Nie czekając na rozwój wypadków odpalił silnik i ruszył przed siebie. Jeden z uzbrojonych mężczyzn, wybiegając na środek drogi próbował zatrzymać go. Szofer dodał gazu. Kilka krótkich salw z broni automatycznej nie miało związku z drgającym w konwulsjach ciałem, które zepchnięte na skraj drogi, bez niczyjego współczucia żegnało się z duszą. Po chwili wymuszonej strachem ciszy, rozdzierający trwogą wrzask uświadomił jednemu z bandytów, że właśnie pozostał sam przy życiu. W miejscu, gdzie spodziewał się ujrzeć towarzysza, mignęła czarna zjawa odsłaniając niepomocne nikomu, zakrwawione zwłoki. Ogrom złości, jaką od młodości był przepełniony, nie pozwolił szukać sprawcy lecz przełamał strach i rzucił do szarży w kierunku stojącego przy rampie spychacza za którym skrył się ranny Bernard. Ostrzeliwując się trzymanym w jednym ręku karabinem i rewolwerem w drugiej, szybko zbliżał się do celu. Dostrzegając lukę miedzy rozpiętymi gąsienicami, czyniącą intruza widocznym, bandyta zatrzymał się i w mgnieniu oka wycelował. Tymczasem, nieodłączny druh występku, złe fatum, niespodziewanie postawiło między nim a celem, czarnego sznaucera. Siła uderzenia była tak straszna, że zwalisty, niemal dwumetrowy mężczyzna nie ostał się na nogach. Nim zdążył upaść, ostre jak brzytwy kły Fera zacisnęły się na jego krtani. Bezpowrotnie uwolniony od nieudanej teraźniejszości, runął w kałużę, która z każdą chwilą przybierała coraz intensywniejszą barwę czerwieni. Bernard tamując rękawem krew z rozciętej skroni pchnął drzwi do portierni. Bez słowa podszedł do apteczki i po chwili zastanowienia wyjął płyn dezynfekujący wraz z paczką gazy. Śmiertelnie blady stróż spodziewając się najgorszego, zasłonił twarz. – Proszę wezwać policję – rzekł spokojnie przybyły i bez słowa wyjaśnienia wziął klucz z napisem "Pokój sztygara", wiszący pośród innych w drewnianej skrzynce na ścianie. ***

22

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Tak setki wypowiedzianych, jak tysiące zatajonych słów i myśli czyniły Rudolfa i Otylię wspólnikami. O dziwo, obecność mamy nie zdominował ich rozmów. Każde z osobna przeżywało tyleż upragniony, co bolesny powrót i miotane burzą rozterek kryły jedno przed drugim uczucia w niedostępnych dla nikogo zakamarkach swych serc. Cichutko, tak jak potrafią to czynić jedynie powiernicy sekretu, zszedłszy niezauważone po schodach, przebiegły przez spiżarkę, biorąc po drodze solidny pakunek, i prześliznąwszy się przez sień utonęły w mroku ogrodu. Niezrażone ciemnością, podświetlając stopy nikłą smużką światła, dotarły niezauważone do altany, gdzie w wyściełanej wiklinowej misie, oczekiwała ich skulona w kłębek migdałowooka, dobermanka. Dya, tak nazwali przygarnięte zwierzę, już od dawna wyczuwała skradających się małych wybawców i niecierpliwie merdając kikutem ogona odliczała sekundy, oddzielające od ich wizyty. – Ostrożnie. Bo mama nas usłyszy – złapawszy psa za kufę, Rudolf ostrzegł przed głośnym aplauzem, poczym skinął na siostrę, by wyjęła smakołyki ukryte w paczce. Oktawia nie miała ani rodziców, ani rodzeństwa. Jeśli miała przyjaciół, to z chwilą porzucenia dzieci straciła z nimi kontakt. Mimo, że nie wiązała żadnych nadziei z powrotem do domu, to był on jedynym miejscem, gdzie mogła przeczekać niekorzystny czas i spróbować odzyskać utraconą równowagę. Wiedziała, że będzie to trudny czas, czas leczenia ran a zarazem czas, w którym musi zapewnić sobie niezależność. Ową niezależność upatrywała w pracy ale nie pracy na rzecz skaleczonej rodziny lecz takiej, która postawi ją na nogi. Nie była powołana do pokuty. Bała się wspomnień. Dawny czas zniszczyła i błędem byłoby starać się go wskrzesić. Nie miała złudzeń co do tego, że jest obcą osobą dla dzieci a co gorsze, z coraz większą mocą odczuwała, że one równie były obce dla niej. Mieszkając z Wiktorem wielokrotnie zamykała oczy i z przerażeniem nie odnajdowała rys, pozostawionych mężowi, dziecięcych twarzyczek. Nauczyła się pić. Okiełznując, coraz to mniej dolegliwą boleść, wkraczała w świat enigmatycznych zmagań z wyobraźnią, w której tworzyła cieszące się uznaniem efemeryczne kompozycje przestrzenne wykorzystywane z entuzjazmem przez organizatorów przeróżnych spektakli i wystaw artystycznych. Niedokończone projekty, których terminów nie dopilnowała, angażując całą siebie w awantury z obnażonym z pozorów kochankiem, miały jeszcze racje zaistnieć. Na szczęście jej kariera nie była uzależniona ani od jego koneksji ani od wpływów znajomych z opuszczonego świata. Po powrocie do domu, Oktawia zająwszy dawną sypialnię małżeńską nawet nie zdziwiła się, że zastała pokój w takim stanie, w jakim go zostawiła. Prawdopodobnie Gustaw nigdy, przez te wszystkie lata nie szukał wspomnień. Zbliżała się północ. Pochłonięta bez reszty pracą, wpatrując się w ekran laptopa, co rusz zerkała w matową szybę drzwi pragnąc dostrzec to, co dzieje się vis à vis, w pokoju Rudolfa. Dzieci wbrew panującym zwyczajom, postanowiły spędzić noc w jednym łóżku. Oktawia wiedziała, że tak jak ich ojciec wszystko uzgadniał z młodszą siostrą, tak samo robił jej syn. Nie interweniowała. Czuła, że znajdzie jeszcze dość okazji by wzbudzić miłość, która pozwoli zbliżyć się im na powrót. – Co u licha, to robi na moim serwerze? – drgnęła. Przeglądając zgromadzone pliki graficzne otworzyła nieznany sobie schemat instalacji alarmowej, który na pewno nie należał do jej kolekcji. Otworzyła następny dokument a potem następny. Zaintrygowana jęła przeglądać zawartość folderów jeden po drugim. Nie ulegało wątpliwości; ktoś miał dostęp do jej wirtualnej szafy i skrył w niej skradzione skądś pliki. Pod wpływem fali niepokoju, bez zwłoki zalogowała się do panelu administracyjnego i kojarząc w myślach nazwy loginów i haseł ułożyła nowy zestaw, który po zaszyfrowaniu stał się na powrót bezpieczny. W chwili, gdy nacisnęła przycisk potwierdzający operację, pełna grozy seria wybuchów wyrwała ją sprzed komputera. Nie zdążyła zrobić trzech kroków by chwycić za klamkę, gdy do pokoju przez rozbitą szybę wtargnęło, jeden po drugim trzech zamaskowanych mężczyzn, krzyczących z ordynarnym pogłosem: – Kładź się, wykonuj polecenia! Na podłogę! Policja! Oszołomiona wrzaskiem i pchnięta przez rosłego funkcjonariusza, Oktawia uderzyła głową w kant łóżka. Niczym z innej rzeczywistości dobiegający hałas rysował przerażający scenariusz, który się ziszczał. Niewidoczny dla oczu kobiety, oddział policjantów przebiegający z parteru na piętro demolował mieszkanie. Odgłosy rozbijanego szkła, wywracanych szafek, zrzucanych ze ścian obrazów dopełniały trwogę, którą pogłębiał brak głosów dzieci. – Dawać mi wszystkich na dół! Biegiem! – tubalny głos dobiegający z salonu wydawał polecenia. Silne ramię schwyciło półprzytomną kobietę i bez ceremonii pociągnęło za sobą. – Gdzie mąż – padło pytanie z ust rosłego blondyna, który siedząc na stole trzymał nogi oparte na tapicerowanym krześle, miarowo nim bujając. 23

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Nie ma go w domu – odrzeka spokojnie Oktawia. – Nie pytam się czy jest w domu, tylko gdzie jest! Zrozumiałaś? – A kim ty jesteś, że tak sobie poczynasz? Jakim prawem pozwalasz tej dziczy dewastować cudzą własność? – Kim jestem? – mężczyzna pchnął krzesło, wstał i wymierzył silny policzek, tak, że kobieta padła zemdlona poczym bez pardonu kopnął ją w twarz. Kopnięcie na szczęście nie było mocne, jednak było na tyle drastyczne, że jeden z obecnych w pokoju policjantów wzdrygnął się z obrzydzeniem. – Naczelniku! Co pan robi!? Kim my właściwie jesteśmy? Policją czy bandą oprychów? – młody antyterrorysta wziąwszy kobietę w obronę, schylił się i sprawdził jej puls. Stojący z tyłu dowódca plutonu sięgnął do kabury po broń i przystawiwszy lufę pistoletu do skroni młodzieńca, wycedził przez zęby: – Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! Rozumiesz? – nie doczekawszy się reakcji, dodał: – Co szef mówi, jest dla nas święte. Chcesz by oskarżyć ją o morderstwo? – i wymownie przeładował broń. Niepokój podwładnego usatysfakcjonował go na tyle, że zmienił cel mówiąc: – Czy może lepiej ją zastrzelić? W obronie własnej, kadecie. Oktawia ocknęła się. Czuła, że ma pęknięty ząb i rozbite usta. Była bezradna i żadną miarą nie mogła domyślić się przyczyny tej brutalnej wizyty. Nie odrzucała myśli, że może mieć to związek z jej ucieczką od Wiktora ale zdawała sobie sprawę, że nie mogło to być głównym powodem. – Czyżby Gustaw wplątał się w coś? – szukała odpowiedzi. – Gdzie są pozostałe komputery i dyski?! Natychmiast masz nam to wydać? – zbliżywszy swoją do jej twarzy, plutonowy wykrzykiwał polecenia nadając głosowi ton niepodważalnego rozkazu. Kobieta nadal nie mogła zrozumieć czego oczekuje się od niej. Widziała jak policjanci bezradnie próbowali zalogować się do zniesionych do salonu laptopów. Jej myśli uciekły do dzieci i pierwszy raz od bardzo dawna, całym jestestwem poczuła, że one są najważniejsze dla niej na świecie. Napełniona uczuciem winy i miłości poczęła w myślach przeszukiwać wszystkie miejsca w domu, próbując trafić na ich ślad. Opanowała nerwy i nagle zrozumiała, że konspiracyjne milczenie mistrzowsko prezentowane podczas kolacji, mogło mieć związek z przeprowadzką psa do altany. Uchwyciwszy się tego przypuszczenia odzyskała spokój i z nieznana dotąd mocą zapragnęła istnienia ponadnaturalnych sił do których mogłaby zwrócić się o pomoc. – Jeśli zajdzie taka potrzeba, rozbierzemy ten dom cegła po cegle – zagroził dowódca, który ponownie zasiadł na stole. – Zaczynaj – Oktawia podniosła głowę i wycedziła z groźbą: – Rozbierz! Zdaje się, że masz duże audytorium. Gwiazdo wieczoru! Oktawia wiedziała, że musi osłabić butę napastników. Uchwyciła się myśli, że monitoring tworzony przez Gustawa, jeszcze w czasach gdy wspólnie mieszkali, był poza zasięgiem intruzów i dom musi być inwigilowany przez system czujników. Wszak, był to jeden z powodów jej ucieczki od męża. – Szefie! Kamery! Tam są kamery! – jeden z policjantów wskazywał szklane oczka wmontowane w sufit. Edward aż podskoczył, poczym pochyliwszy się nad kobietą, syknął: – I tak dopadniemy twojego męża. Zresztą kim od dla ciebie jest? Radzę ci współpracuj z nami! Jeśli siebie nie chcesz ratować, to zdaje się, że masz dzieci!? Sytuacja nieco wymknęła się spod kontroli i nie było roztropnym przedłużać wizytę, poświęcając uwagę, czemuś na czym nie znał się. Odwrócił się w stronę zapamiętale dyskutujących policjantów pochylonych nad laptopem i rzekł: – Co to znaczy, nie możemy!? Zabrać komputery do biura! Zresztą i telefony i notesy, wszystko co rejestruje jakiekolwiek dane. Zabezpieczyć liczniki! Biegiem. Wydając polecenia, Edward przyglądał się kobiecie. Była zniewalająco piękna. Znał ją i wielokrotnie o niej marzył, lecz świadomość, że należała do znienawidzonego naczelnika kontroli wewnętrznej napełniało go poczuciem krzywdy. Próbując tłumić pożądanie, wyzwalał w sobie jedynie agresję, i to ten jej rodzaj, który nieustannie wymykał się spod kontroli. Podszedł do rozbitego okna. Zachmurzone niebo czyniło noc upiorną. – Zabrać ją do radiowozu i jedźcie na komendę. Nie czekajcie na mnie. Jeszcze się rozejrzę i przejdę do tamtej altany – wydał polecenie. – Tam nic nie ma – zameldował plutonowy. – Przejdę się. Zostawcie mi plombownicę. – zadecydował naczelnik i ruszył do wyjścia. Edward był jednym z tych czterech oficerów zaproszonych na poniedziałkową naradę przez Wiktora, którzy utworzyli ów słynny na cały kraj zespół powołany do ujęcia sprawców niedzielnej 24

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

rzezi. Po niemal dwudziestoletniej służbie w oddziałach antyterrorystycznych i udziale w spektakularnych dochodzeniach, otrzymał propozycję pracy na resortowej uczelni. Odmówił. Zdawał sobie sprawę z tego, że był zbyt konfliktowym człowiekiem. Człowiekiem czynu i na tyle sprawnym, skończył dopiero czterdzieści lat, że nie chciał opuszczać pionu, do którego po kontrowersyjnym odejściu powrócił i z powodzeniem kierował. Szelest nielicznych liści uwieszonych na smukłych jabłonkach nie dość, że go drażnił, to podsycał niepokój, który zasiał w jego głowie Wiktor. Niedopowiedziane słowa, zagadkowo zatrzymane spojrzenia, pełne aluzji przykłady rzucone, ot tak, od niechcenia, nie mogły być dziełem przypadku. W jaki sposób naczelnik wydziału kontroli mógł posiąść wiedzę o jego weekendzie? – Nie! Nie i jeszcze raz nie! – odrzucił natrętną myśl i depcząc tańczące cienie rzucane przez snop światła spływającego z warczącego nad ogrodem helikoptera, dotarł do niewielkiej altany. Pchnąwszy nogą uchylone drzwi stanął w progu i jął oświetlać wnętrze. Blask latarki wydobywał z mroku stare deski, obłupane cegły, rolki folii, rzucone w nieładzie narzędzia, wszystko to, co należy do wszechobecnej kolekcji: "to się jeszcze przyda". Śledząc pełzającą smugę, zastanawiał się nad słowami Oktawii, które nie na żarty zaniepokoiły go. Jeśli rzeczywiście jego brutalne metody zostały zarejestrowane... – To problem. Ale jeśli nawet? Przecież ktoś je musi udostępnić. Mam trochę czasu – szukał rozwiązania. W blasku światła zaigrały ogniki. Edward dojrzał to po co przyszedł. Po chwili zadumy wycofał się na zewnątrz i dał znać obserwatorowi z powietrznego patrolu o zakończeniu misji. Decyzja, którą podjął była ryzykowna ale dawała mu kartę przetargową wobec Oktawii. Widząc, że szperacz zgasł a maszyna wzniosła się do góry, policjant na powrót wszedł do altany. – No, koniec zabawy w chowanego. Zbierać się, idziemy! – oślepiając wtulone w siebie dzieci, zbliżył się do nich na odległość wyciągniętej ręki. Hałas odlatującego śmigłowca, zagłuszając westchnienie śmierci nie pozwolił nikomu usłyszeć trzasku łamanego regału, spadających skrzynek, tłuczonych słoików, które w nieładzie przygniotły martwe ciało dowódcy osławionego oddziału antyterrorystów. Wszystko stało się tak szybko, że Edward nie zdołał zabrać ze sobą w zaświaty, wiedzy na temat swojej śmierci. – Dya, skacz! Oty, nie płacz, ty też skacz! Trzymaj sznurek. Przy niej nic ci się nie stanie! – Wiem! – odpowiedziała dziewczynka. Rudolf choć był tylko dwunastoletnim dzieckiem lat, był dobrym obserwatorem. Policjanci szturmujący jego dom niczym nie różnili się od tych, których miał nieszczęście spotkać owego niedzielnego południa w parku, a których obarczył winą za rany zadane psu. Szczególnie jedna rosła postać z tamtej grupy zapadła mu w pamięci. Z całego serca, życzył sobie, żeby leżący w altanie, był właśnie tym człowiekiem. Nie tracąc zimnej krwi, ujął dłoń siostry i podzielił się z nią słowami taty, który wyjeżdżając powiedział: – Synku, gdybyś potrzebował pomocy a mama nie mogła ci jej udzielić, idź do pana Oskara. Mimo, że to pijak, to na pewno pomoże wam w potrzebie. Ma dług do spłacenia. Bądźcie mili dla mamy. *** Gustaw prawie nie spał. Obolały i rozdrażniony nie mógł doczekać się poranka. Obok licznych siniaków, które opatrzyła mu siostra, odczuwał dotkliwy ból w niemal wszystkich mięśniach. W pokoju było ciemno. Wstał i podszedł do drzwi lecz włącznik nie zadziałał. – Wyłączyłam korki. Szafka jest w korytarzu – powiedziała siostra, która również przebudziła się. Podczas wczorajszego incydentu, zgodnie z ludzką naturą, nikt nie pospieszył rodzeństwu z pomocą. Większość obecnych podczas zajścia żałobników odjechało, a ci, co wykorzystywali jeszcze czas spotkania na nigdy niedokończone rozmowy, widząc agresję Walera i jego kompanii, co rychlej oddalili się. Nieliczni mieszkańcy, zwykle starcy, nie mieli zwyczaju wtrącać się w sprawy obcych, tym bardziej, że w scysji uczestniczyli ich synowie i krewni. Jedynie miejscowy ksiądz wykazał cień troski i choć nie przeszkodził w napadzie to przynajmniej osłonił ich powagą swojej posługi, wpierw odprowadzając do grobu Wilhelma, potem odwożąc do domu. Gdy powrócili, Bernarda jeszcze nie było. Zostawili wiadomość, spakowali najważniejsze rzeczy, i pośpiesznie opuścili posiadłość, obawiając się zemsty miejscowych. – Masz telewizor? – spytał zdziwiony Gustaw, przyglądając się gigantycznemu ekranowi zawieszonemu na ścianie. – To mieszkanie szykowałam na wynajem. Kopalnie potrzebują fachowców. A z mieszkaniami nie jest tu najlepiej. Deweloperzy nie wierzą w trwałą hossę tego regionu. Budują byle co i byle jak. Rok 25

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

przed śmiercią, Wilhelm kupił kilka ładnych mieszkań w okolicy. Urządziłam je. Chętnych nie brakuje. – Mogłabyś włączyć? – Nie wiem jak. Tam chyba leży instrukcja? – zaśmiała się, poczym dodała: – Nie umiesz? – Włączę. Spokojnie, dam radę. Potrzebuję chwilkę czasu. Nigdy przecież nie mieliśmy tego w domu. Dziennik był zdominowany przez jedną wiadomość. Grupa dochodzeniowa wpadła na trop bandytów, odpowiedzialnych za serię niedzielnych zbrodni. – Nie do wiary! Gustawie!? Czy ja śnię? Reporter stał przed znajomą willą i relacjonował nocną akcję oddziału antyterrorystycznego. Tyłem do kamery odwrócony był rozmówca. – Tak. To prawda. Aresztowaliśmy żonę podejrzanego. Wszystko wskazuje na to, że również brała udział w przygotowaniach do napadu. Jaki? Dla dobra śledztwa nie mogą powiedzieć – lata nie zmieniły charakterystycznego głosu Wiktora. – Czy policja wytypowała już sprawcę morderstwa popełnionego na dowódcy grupy? Przypominam państwu – redaktor skierował słowa do widzów: – Przypominam państwu, że akcją kierował naczelnik pionu antyterrorystycznego. Był jednym z filarów dochodzenia. Znaleziono go zmasakrowanego w altanie. – Tak. Edward był moim bliskim przyjacielem i niezawodnym towarzyszem w wielu akcjach, jego profesjonalizm, ... – Wiktor rozpływał się w pochwałach nad podwładnym, którym bez reszty gardził za jego plebejskie upodobania i obleśne słabości. – Dotarły do nas wieści, że podejrzany prawdopodobnie opuścił kraj. Jak pan skomentuje to, naczelniku. Najazd kamery na twarz policjanta, wywołał zamierzony skutek. Widzowie mieli przed sobą zdeterminowanego stróża prawa, który nie zostawiał żadnych wątpliwości, co do skuteczności prowadzonego śledztwa: – Choćbyś schował się w czeluściach kopalń, z których czerpiesz niegodziwe zyski, czy tu, czy poza granicami kraju, to pamiętaj! - znajdę cię i przyprowadzę na tym postronku przed oblicze Temidy – Wiktor ostentacyjnie zademonstrował linkę, jaką krępuje się groźnych przestępców. Rodzeństwo wpatrzone w ekran było przerażone. Dalsze wieści były nie mniej druzgocące. Wpatrując się w prezentowaną migawkę z kopalni, Marcelina wybuchła: – Gustawie powiedz mi prawdę, bo zaczynam tracić rozum. Jakie łączą cię sprawy z Bernardem. Przecież to obłąkany zabójca. – Pozwól mi pozbierać myśli – wymamrotał przybity natłokiem złych wieści mężczyzna. Relacja wróciła do studia. Na ekranie pojawiły się fotografie poszukiwanych osób a spiker celnie charakteryzował prezentowane persony. Zdjęcie Gustawa było aktualne, Bernarda raczej nie. Marcelina wtuliła głowę w poduszkę. Bezskutecznie próbowała uciec od lęku, który podobny temu sprzed lat, jął ją obezwładniać. – Coooo? Śnie? – stęknęła, lecz po chwili wpatrując się z niedowierzaniem we własny wizerunek, miast załamać się, wzbudziła utajone pokłady energii. Głos prezentera ostrzegał: – Siostra domniemanego szefa napadu jest również niebezpieczna. Może być uzbrojona. Dlatego prosimy o szczególną ostrożność i bezzwłoczne przekazanie informacji służbom. Przypominam również o odpowiedzialności karnej... – Wyłącz! Co teraz zrobimy? – w oczach Marceliny pojawiły się beznamiętna determinacja. – Poczekaj! Dziennikarze wraz z zaproszonymi gośćmi żywiołowo podsycali temat, czyniąc z tragedii emocjonujące widowisko. Nieprzerwany potok nie zawsze przemyślanych słów, budował niepowtarzalną dramaturgię odbywającego się na żywo spektaklu, w którym role z góry zostały rozdane. Czarne charaktery; wyrodna matka, która porzuciła dzieci, kryminalista z wieloletnim wyrokiem, bezwzględna biznesmenka podejrzana o zabójstwo własnego męża, haker, bezsprzecznie agent wrogiego wywiadu, słowem groźny krąg zdesperowanych przestępców, który rzucił wyzwanie społeczeństwu, musiał poczuć moc prawa i skuteczność jego stróżów. Zmieniające się twarze, to perorując niepodważalne wyroki, to stawiając, choć wykluczające się, to prawdopodobnie brzmiące hipotezy, co rusz łączyli się z korespondentami relacjonującymi rozgrywające się wydarzenia w terenie. Jeden referował sprzed domu Gustawa, drugi prowadził wywiad z ocalałym pracownikiem ochrony w kopalni położonej na zachodnich rubieżach kraju, inny stojąc w otoczeniu strażaków przy dogasających zgliszczach posiadłości Marceliny, rozmawiał z 26

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

wysłanym przez Wiktora Danielem o zacieraniu śladów przez sprawców. W chwili gdy Gustaw wziął do ręki pilota, by uciąć jad mistyfikacji, na ekranie prezentowano, opatrzone komentarzem zdjęcia porwanej z muzeum dziewczyny. Na następnych był Rudolf i Otylia. Troskliwy dziennikarz apelował o pomoc w odnalezieniu dzieci, po których ślad zaginął. – Aż to bandyci! Na pewno wiedzą i o tym mieszkaniu. Uciekajmy. Schowałaś samochód do garażu – Nie. Stoi przed domem. Wyraźnie wzburzony Gustaw, podbiegł do okna. Po chwili obserwacji zwrócił się do siostry: – Nie ma na podjeździe. Gdzie go postawiłaś? – Przed bramą. Na ulicy. – Boże! Co tu się dzieje!? – Jak to nie ma. Na stole leżą kluczyki. Gustawie.. – kobieta zrozumiała grozę sytuacji: – Ubieraj się. Uciekajmy do bunkrów. Znam przejścia. Jest szansa, że jakiś czas przeczekamy. – Jak długo? Dzień? Tydzień? Dwa? Może rok? Nie możemy się ukrywać! Słyszałaś!? Nagroda przyciągnie wielu chętnych łowców do jej zdobycia. Jest jak jest. Los chce nas zniszczyć albo ... – Jest jakieś "albo"? – Mam niejasne przeczucie, że ktoś, posługując się policyjną machiną, stara się zatrzeć po sobie ślad. Musisz wiedzieć, że projektowałem całą architekturę informatyczną muzeum wraz z modułami monitoringu i bezpieczeństwa. Firma delegowała mnie też do nadzoru budowy sieci w stołecznych posterunkach. Byłem odpowiedzialny za jej konfigurację. Wygląda na to, że ktoś mnie wytypował. – Ktoś? – Muszę uwierzyć Oktawii. To Wiktor. – A Bernard? – Nie mam pojęcia. Może przypadek? – Obawiam się, że nie ma przypadków. Czy masz jakiś plan? – Jeszcze wczoraj zarzucałaś mi, że uchylam się od konfrontacji. Udowodnię ci, że bezpodstawnie. *** Mimo nocnego chłodu pot zalewał Bernardowi twarz. Niezwyczajnemu do intensywnego wysiłku zbiegowi, trudno było uregulować oddech i rozdygotane serce. Wbrew woli zwalniał bieg a nękane bolesnymi skurczami mięśnie traciły moc. Był skrajnie wykończony lecz widmo krat skutecznie broniło go od kapitulacji. Poza tym, miał dziwne przeświadczenie, że koszmar w którym utkwił, tak jak przyczynę miał również cel. Przeglądając dokumenty, choć nie był biegłym w tej materii, szybko zorientował się, że nikt z kierownictwa, nawet nie starał się zatuszować nadużyć. Z całą pewnością kopalnia była złotą żyłą dla Maksyma i całego szeregu osób z nim powiązanych. Bernard nie mógł zrozumieć, w jaki sposób Marcelina skompletowała tak niekompetentną kadrę. Poza Joachimem, wszyscy bez wyjątku podjęli pracę po śmierci jej męża. Byli wśród nich, tak emerytowani funkcjonariusze pobliskiego więzienia, jak jego pensjonariusze. Skruszeni przestępcy, którym darowano część długoletnich wyroków. Nie inaczej było z kontrahentami. Dziwne indywidua, z których żaden nie potrafił złożyć identycznego podpisu na swoich zobowiązaniach. Bernard zrozumiał, że pozostawione na stole odręczne notatki ze szczegółami operacji handlowych, nie były przypadkiem. Miał również prawo przypuszczać, że sztygar, spodziewając się kontroli z zewnątrz, celowo pozostawił na biurku dysk z danymi, niezbitym dowodem gigantycznych oszustw. Fer, który całkowicie podporządkował się Bernardowi, nie odstępował nowego pana. Biegł wytrwale dyktując forsowne tempo. Ponura ciemność pozbawionej blasku gwiazd nocy, sprawiała, że mężczyzna całkowicie zdał się na instynkt czworonożnego towarzysza. Musiało być dobrze po północy, byli już, het w głębi lasu, gdy całkowicie opuściły go siły. Skonany padł na ziemię. Niczym powalony ciosem bokser próbował powstać ale było to ponad jego siły. – Zawał? – obmacując piekącą pierś próbował zdiagnozować słabość a ironicznym uśmiechem zagłuszyć lęk. – Nie! Tylko nie tak! – nie na żarty wystraszył się. Utrata, być może bezpodstawnej, lecz gorącej nadziei na szczęśliwą jesień życia, jaką rozbudziła nowa znajomość, a może pragnienie dochowania słowa samemu sobie, czy też zupełnie inne przyczyny, których nie potrafił nazwać sprawiły, ze poczuł się bezradny i nieszczęśliwy. Nachalny obraz porażki, jaki stanął przed oczami począł wstrząsać nim do tego stopnia, że sięgnął po broń. 27

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Czy warto? Na szczęście Fer nie przewidywał tak czarnego scenariusza. Stanąwszy nad Bernardem, jął oblizywać mu twarz, dając do zrozumienia, że nie bez powodu jest przy nim. – W porządku. Już mi przeszło – mężczyzna z trudem odezwał się do wiernego towarzysza. Sznaucer kąsając z wyczuciem członki omdlewającego pana, wybudził go z letargu. Ból począł ustępować. Za z trudem odsuniętą granitową klapą, ukrytą wśród naturalnego rumowiska głazów, uciekinierzy znaleźli upragnione schronienie. Byli w zapomnianych przez ludzi kazamatach, które skrywały wiele tajemnic i kości niejednego zbiega. System lochów, wykorzystywany od końca siedemnastego wieku przez zmieniających się gospodarzy, został perfekcyjnie przebudowany za czasów napoleońskich i przez ponad dwa stulecia służył zwycięskim armiom za kryjówki i strategiczne magazyny. Tak naprawdę, nikt nie znał w pełni tkwiącego w nich potencjału. Dopiero podczas wielkiej wojny, grupa skierowanych do utajnionych prac inżynierów, postanowiła dokładnie spenetrować i udokumentować podziemne fortyfikacje. Wyprawę w głąb ziemi przeżył jeden. Uznany, po kapitulacji zbrodniarzem, został skazany na karę dożywotniego więzienia. Swój wyrok odbywał pod jedną celą z Bernardem. Starzejący się pułkownik z nudów uczył młodego złodzieja wielu pożytecznych do przetrwania sztuczek. W ciągu niemal ośmiu lat wspólnego pobytu przekazał mu solidną wiedzę z fizyki, mechaniki i nauk pokrewnych a ponadto Bernard do perfekcji opanował język osobliwego nauczyciela. Mężczyźni wspólnie grali w karty, tworzyli i rozwiązywali rebusy, aż pewnego, wolnego od pracy popołudnia, weteran rozrysował kredą na podłodze skomplikowany gąszcz krzywych i rzekł: – Zapamiętaj to co widzisz. Jeśli kiedykolwiek będziesz chciał ukryć się przed światem, skieruj swoje kroki tam. – Gdzie? – zapytał zdziwiony Bernard. – Do bunkrów. – Byłem tam! Nie widziałem nic takiego. – Gdybyś wtedy zszedł dwa poziomy niżej, bez wątpienia nie spotkalibyśmy się. Ten rysunek jest wierną kopią rzutu głównego poziomu. A poziomów jest sześć. Musisz wyobrazić sobie ich ogrom, ponieważ są niezmiernie rozległe, zajmują wielokilometrową przestrzeń. W rozwinięciu maja kilkadziesiąt kilometrów korytarzy oraz setki mniejszych i większych pomieszczeń. Są tam studniepułapki oraz wiele dziwnych i trudnych do zinterpretowania szczegółów. Istnieją również rejony do których nie zdołałem wejść. Otóż, są tam lochy którymi po szynach jeździły pociągi, są również takie korytarze, gdzie nie minie się dwóch ludzi i żeby przejść trzeba czołgać się. W owych lochach, tam gdzie widzisz krzyżyki, są magazyny. Gdybyś natrafił na nie, znalazłbyś broń, żywność, medykamenty. Tymi pogrubionymi kreskami ... – klęknął i wodząc palcem po planie kontynuował: – Otóż tymi kreskami zaznaczyłem magistrale z nośnikami energii, wodą i tlenem. Na dobrą sprawę mógłbyś przeżyć tam wiele lat. Oczywiście pod warunkiem, że nie straciłbyś chęci do kreciego życia. Bernard podjął wyzwanie. Wieczorem, kiedy rysunek był już starty, potrafił go odwzorować tak we fragmentach, jak w całości. Przez następne miesiące ugruntował wiedzę i poznał inne, nieznane nikomu detale, których miał nadzieję nigdy nie wykorzystać. Teraz, choć minęło niemal ćwierć wieku, mężczyzna ze wszystkimi szczegółami odtworzył ów, kiedyś narysowany kredą plan. Fakt, że nie wiedział w którym miejscy znajduje się, nie był dla niego kluczowym problemem. Właściwie nie widział żadnych problemów. Wiedział, że jest uratowany. Wtulony w szorstką szczecinę sznaucera, przespał co najmniej kilka godzin. Zbudzony poczuł ciężar rzeczywistości. Entuzjazm, który koił go przed snem, rozpłynął się w nicość. Bunkier był ciemny jak grób a on, poza w połowie zużytą zapalniczką, nie posiadał przy sobie nic, co powinien mieć śmiałek, próbujący przetrwać trudy podziemnego życia. Nie dość tego, był obolały, głodny i brudny. Zaniepokojony, że nie jest w stanie ukryć śladów, swojego i psa pobytu, ruszył w drogę. Po mozolnym marszu obszernym, murowanym z kamienia korytarzu, doszedł do charakterystycznego rozgałęzienia. Był pewien, że osiągnął jeden z sześciu środkowozachodnich węzłów, w których przecinały się sztolnie położone na różnych poziomach. Jeśli nie mylił się, to w ciągu najbliższych dwóch, trzech godzin, kierując się na wschód powinien osiągnąć punkt zaopatrzony w media. Mimo dokuczliwego, wzmaganego wilgocią zimna, niezliczonej ilości krzyżówek i rozgałęzień, mężczyzna nie tracąc ani na moment pewność w słuszność swoich wyborów, pokonywał pogrążone w całkowitej ciemności lochy, z każdym krokiem zbliżając się do miejsca, które miało być według jego założeń, pierwszym magazynem. 28

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Liczone w myślach kroki podporządkował upływającemu czasowi, to z kolei weryfikował odtwarzanym w pamięci planom i tak wątpliwą metodą dokonywał topograficznego pomiaru. Choć nie miał żadnej pewności, że postępuje racjonalnie, trzymał się tego. Pomny nauki, że przegrywając małe sprawy poniesie klęskę w wielkich, z determinacją opierał się podszeptom zwątpienia. Przeszedłszy strome zejście natrafił w końcu na jedną z tych studni, które niewątpliwie były pozostałością po prymitywnych windach prowadzących na trzeci poziom. Ucieszył się. Z gładkich ścian wystawały żeliwne kotwy, wykorzystywane niczym szczeble drabiny. Wziąwszy psa, niczym pasterz owieczkę na ramiona, ruszył w dalszą drogę. Nie było łatwo, potężny sznaucer nie był jagnięciem. Fer zdawał się nie przywiązywać wagi do nader często i głośno wypowiadanych słów przez swojego dwunożnego towarzysza, jednak na dźwięk imienia swojej pani z zainteresowaniem zastrzygł ściętym na kształt płomienia, czarnym uchem. – Gdyby Marcela była tak, ze dwadzieścia, no może piętnaście, .... albo dziesięć lat młodsza, ... no, to wiesz. Ładna kobieta. Tylko trochę smutna – znowu zatrzymał się. Nie wyczuwając reakcji pupila, odważył się zmienić nieco zdanie: – No dobrze, osiem! Niech będzie, ale tak jak jest, to rozumiesz? Nie chciałbym, by moja córka była starsza od niej. Przywołany niechcący miniony czas sprawił, że mężczyzna posmutniał. Mimo prób, nie było możliwym wyrzucić z pamięci jedynej, gorącej acz gorzko zakończonej znajomości z kobietą, która poza dzieckiem, przyniosła mu moc kłopotów. Mimo, że rozmowa z czworonożnym wspólnikiem nie kleiła się, to gubiła coraz bardziej dokuczliwe zmęczenie. Osiągnąwszy poszukiwany pułap Bernard uwolnił się od, z każdym metrem coraz bardziej przytaczającego ciężaru, i ruszył w dalszą drogę. Wiedział, że czeka go długa droga do miejsca, gdzie powinien być skryty jeden z magazynów. Czy zaopatrzony? W to, pozostawało mu tylko wierzyć. Po przeszło dwugodzinnym marszu, nie dość, że ciemnymi to wilgotnymi i stęchłymi korytarzami dotarli do następnego rozwidlenia. Mężczyzna wiedział, że poszukiwane miejsce, jest tuż, tuż i właśnie wtedy, gdy z nadzieją odnalezienia zamaskowanego wejścia obmacywał wilgotne ściany, niespodziewanie zauważył zdumiewającą reakcję psa. – Fer! Co jest? Podniesiona przednia łapa - tak jak czynią towarzysze myśliwych, wystawiając im zwąchaną zwierzynę - tak sznaucer oznajmił obecność żywej istoty w pobliżu. – Człowiek!? – zapytał z mieszanymi uczuciami. W odpowiedzi pies rzucił się przed siebie. Mężczyzna ruszył za nim. – Stój! – Bernard zdawał sobie sprawę, że zmysły czworonożnego tropiciela były nieporównanie czulsze od ludzkich ale z drugiej strony wiedział, że wchodzą w region, który stary Albrecht, zwykł nazywać - " niebezpieczną pułapką". Po kilkunastu minutach marszu przeradzającego się chwilami w trucht znaleźli się przed pokrytymi szlamem i rdzą stalowymi drzwiami. Mężczyzna pociągnął ciężką klamkę. Obszerna komnata do której wkroczył zionęła nieoczekiwanie rześkim powietrzem. Nikły płomień zapalniczki zaprowadził go do stołu. Zgodnie z oczekiwaniami odnalazł grubą świeczkę. Pomieszczenie wyposażone było w szyb wentylacyjny, instalację elektryczną, agregat prądotwórczy oraz cztery metalowe szafy. Na ścianie wisiała szczegółowa mapa regionu oraz plan sytuacyjny bunkra. Już na pierwszy rzut oka, Bernard zauważył, że był on bardzo uproszczony. W kącie stała pokaźnych rozmiarów beczka z olejem opałowym. Pod ścianą prycze i taborety a na podłodze czekały na swój czas, okryte pajęczynami lampy naftowe. – To prawda, Albrecht nie mówił od rzeczy – wspomniał kamrata spod celi. Kiedy pomieszczenie wypełniło światło zauważył drobiazgi, które świadczyły, że miejsce to było niedawno odwiedzane i przypomniał sobie głosy, które wprowadziły go w osłupienie, w dniu w którym przez las zmierzał do posiadłości Marceliny. Przyodziane obelgą maszkary, szpaler martwych drzew, szubienice chylące się przed pełzającymi w klątwie więźniami, wszystko z osobna straszne lecz niemożliwe do złożenia w całość sprawiły, że Bernard nie wiedział, po której stronie koszmaru znajduje się. Wysiłkiem godnym większych wyzwań ścisnął powieki, topiąc lęk w nieprzebytej czerni. Czuł, że otwierając oczy wpadnie w bezdenną czeluść, która pogrzebie ostatnie nadzieje. – Dobij mnie! Proszę! Ulituj się! – przybywający gdzieś z nieznanego, lecz nieodległego miejsca, omdlewający krzyk, wyrwał na dobre go z koszmarnego snu. Nie śnił! Z przerażeniem skonstatował, że usnął nie robiąc nic, by sprawdzić przekazywane przez psa sygnały. 29

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Niewieści głos wzbudzał i lęk, i litość. Mężczyzna zerkając raz po raz na psa, odszukał wejście do sąsiedniej komory. W stęchłym pomieszczeniu nie było nikogo, jednak gdy uważniej przyjrzał się, odkrył klapę prowadzącą do ukrytego poniżej poziomu. Zgniłoostry odór uderzył nozdrza odpychając Bernarda z powrotem. Opanowawszy torsje, przemógł obrzydzenie i ponowił próbę. Na kamiennej posadzce w ubrudzonej zakrzepłą krwią, zwiewnej sukience, leżało jeszcze żywe, acz pozbawione tchnienia, bosonogie ciało dziewczyny. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat. Była brudna, wyziębiona i wystraszona do granic możliwości. Na jej wychudzonej twarzy wymalowany był obłęd. Bernard nie śmiał jej o nic pytać. Wziął w ramiona i drżącą wniósł po metalowej drabinie do oświetlonej komnaty. Posadziwszy na pryczy poczuł na rękach krew. Niezastygłe, zainfekowane rany, wyglądały okropnie. Bezradnie przyglądając się umierającej nieznajomej, z bezbrzeżnym bólem poczytał sobie odnalezienie jej za przekleństwo. Kobieta wymagała natychmiastowego ratunku. Wiedział, że nie wezwie żadnej pomocy. Duża, przymknięta na magnes metalowa szafa kryła znaczne zapasy żywności. W stojącej obok, odnalazł w pełni wyposażoną aptekę. W trzeciej były różnorakie narzędzia w czwartej, największej; mundury, hełmy i uzbrojenie. Znalazłszy bagnet, otworzył kilka puszek i z wielkim wyczuciem reglamentował odżywcze kęsy wyczerpanej niewieście, która gotowa była jeść bez końca. Na szczęście, mimo że okres ważności minął ponad pół wieku temu, blaszane puszki doskonale przechowały odżywczą i całkiem smaczną zawartość. Wpatrzona w obcego nie próbowała nawet odgadnąć, skąd i po co przybył. Ów opanowany człowiek był w jej gasnących oczach, niczym anioł, którego z dziecięcą nadzieją wzywała od z górą czterech dni i nocy. Czyż, nie był to cud? Na tyle, na ile pozwalało zdrętwiałe ciało wodziła wzrokiem po karmiącym ją mężczyźnie. Niestety, uśmiech jakim chciała przybrać oszpeconą zmaganiami ze śmiercią twarz, nie pojawił się. Usnęła. Jej miarowy oddech nieco go uspokoił. Barnard nakarmił psa a potem posilił siebie. Gdy zbudziła się i skonstatowała o swoim wyglądzie, szczerością niewinnego dziecka zawstydziła się. Bernard zaniósł ją do aneksu sanitarnego, który spełniał rolę prymitywnej łaźni. Zbyt późno zorientował się, że mógł podgrzać wodę. Na szczęście lodowata kąpiel okazała się ożywczą. Pełen taktu, starając się nie speszyć jej, zaopatrzył nieładne rany i pomógł przebrać się w dobrany spośród wielu w archaiczny mundur. – Strzelał ktoś do ciebie? – zapytał. – Tak. – Możesz powiedzieć coś więcej? – Zostałam uprowadzona a później porywacz strzelił do mnie. Mam pęknięte żebro. Kula rykoszetem opuściła moje ciało. – Jak długo tu leżałaś? – Od niedzieli. – Gdzie zostałaś porwana? – W niedzielę po południu, w muzeum miało odbyć się wielkie otwarcie wystawy insygniów królewskich. Choć ekspozycja była zapięta na ostatni guzik, to mieliśmy sporo dodatkowych prac. Spodziewaliśmy się wielu zacnych gości Od samego rana przygotowywaliśmy salę spotkań. – Mówisz o tym słynnym stołecznym muzeum położonym w parku niedaleko stadionu? – Tak. – Przepraszam, że przerwałem, mów dalej – Około południa zamaskowany oddział wtargnął do nas. Ochrona nie zareagowała, być może sądzili, że miało to związek z ulicznymi burdami wywołanymi przez kibiców. Mylili się. Bandyci działali sprawnie. Po opróżnieniu gablot, rozniecili pożar a następnie otworzyli ogień do pracowników, którzy byli na ich drodze. Cały napad trwał zaledwie chwilę, ja stałam na drabinie i obserwowałam wszystko z góry. Wyglądało na to, że mnie nie widzą ale tak nie było. Gdy wybiegli z łupem, jeden z nich wrócił się i wymierzył we mnie. Zachwiałam się i spadłam. Nie strzelił lecz złapał mnie i pociągnął ze sobą. Był niewiarygodnie silny. Epatował nieprawdopodobnym lękiem. Myślę, że większym ode mnie. Było to coś na granicy obłędu. Coś, co może przydarzyć się tylko temu, kto widzi swoją śmierć. Ten smród, który cię zatrzymał, to jego zapach. Leży tam w czarnym foliowym worku wraz z odchodami swoich pięciu kompanów. 30

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Wybacz, że cię męczę ale czy mogłabyś opisać drogę ze stolicy tutaj. – Bandyci byli przebrani w policyjne mundury. Jak ci powiedziałam, napad trwał moment. Następnie, niecały kwadrans lecieliśmy do drugiego punktu, gdzie również doszło do tragedii. Nie jestem pewna, ale był to prawdopodobnie posterunek policji. – Powiedziałaś, polecieliśmy? – Tak. Bandyci dysponowali śmigłowcem bojowym. – Znasz się na helikopterach? – Tak. Studiuję obronę narodową – odrzekła, poczym kontynuowała przerwaną relację: – Akcja na posterunku nie poszła po ich myśli. Doszło do wymiany strzałów i ten, który zaciągnął mnie do śmigłowca, został przyniesiony na barkach, zdaje się lidera, niższego od pozostałych, mocno stojącego na nogach faceta. Reszta wróciła bez szwanku taszcząc kilka toreb pieniędzy. Ranny bandyta żył jeszcze niespełna kwadrans. Jego kompani nie zdradzali zainteresowania martwym kolegą. Gdy przylecieliśmy na polanę z której przedostaliśmy się do tych bunkrów, martwe ciało zostało zapakowane w worek, poczym rzucone tam, gdzie ci pokazałam. Mnie również tam wrzucili. Opuszczając schron, dwóch wróciło, ten, w którym dostrzegłam przywódcę i jakiś inny. I właśnie ten drugi wyjął pistolet i oddał do mnie strzał. Z pewnością był to ten sam drań, który wystrzelił z miotacza płomieniem w mojego psa. – Psa? – Tak. Praca w muzeum było dorywczym zajęciem. Często zabierałam z sobą Zuzę. Dobermankę – dziewczyna pogłaskała brodę Fera. – Czy usłyszałaś coś istotnego? O czym rozmawiali? – dopytywał się Bernard – Mówili niewiele ale i tak nie wiem o czym. Ich głosy zniekształcały nieznane mi urządzenia. Byli szczelnie zakryci i trudno było ich rozpoznać. – Jak masz na imię – zapytał ją. – Ana. – Ana, czy zdołałabyś rozpoznać ich? – zadał pytanie. – Czy myślisz, że ja przeżyję? *** Podobnie innym młodym i ambitnym ludziom, Daniel nie lubił przyznawać się do błędów. Tym bardziej przed tymi, którymi skrycie gardził lecz - niestety - jawnie podlegał. – Proszę nie krzyczeć na mnie i dać mi dojść do głosu – postawił się przełożonemu, który rugał go jak smarkacza przez telefon – Nie zrobiłem żadnego błędu! Panie naczelniku, musi pan zrozumieć, że to nie jest, ot sobie zwykły opryszek. Czy przeglądał pan fotografie? Czy spotkał się pan kiedykolwiek z taką jatką? – Widziałem! Przecież nad tym pracujemy ale..., ale rzeczywiście wybacz! Poniosło mnie. Jakie masz plany? – padły pojednawcze słowa. – Właśnie przybyła ekipa z psami. Mamy tu nienajlepszą pogodę. Jest mgławo i dżdży. Możemy mieć nadzieję, że trop długo utrzyma się w powietrzu. A..! Ściągnąłem dwa śmigłowce. Latają nad lasami z podczerwienią i podpiętymi beteesami. Jeśli włączy jakiekolwiek urządzenie, namierzą zbiega błyskawicznie. Zostawiam go mojemu plutonowi. Ja tym czasem muszę odnaleźć rodzeństwo. Jeśli mógłbym o coś zapytać, to ... – zawahał się. – Wal prosto z mostu! W jaki sposób mógłbym ci pomóc? – Czy plany tych bunkrów są wiarygodne? – Jakżeby nie!? – śmiech, który zabrzmiał w słuchawce miał w sobie jakąś nikczemność. – Są bez wątpienia! – po chwili milczenia padło potwierdzenie, poczym przełożony dodał: – Robert ze swoimi ludźmi jest w drodze do ciebie. Przygotuj się na ich przyjęcie. A przy okazji! Pilnuj swoich chłopaków. Jesteśmy pod dużym obstrzałem mediów. Nie chciałbym znowu jakiejś nieobliczalnej wpadki. Wiedział doskonale, że w locie spreparowana historia nie przekonała Wiktora ale rutyna podpowiadała mu, że znienawidzony naczelnik kontroli wewnętrznej, również miał słabe strony i zdając sprawozdanie swoim przełożonym, tak jak on, da upust wyobraźni, koloryzując nie do końca skuteczne poczynania. Była to norma, którą wszyscy respektowali. Daniel swój udział w całej operacji przestał uważać za dobrą monetę. Kiedy został zwerbowany przez agenta - najbardziej wpływowego a zarazem najbardziej utajnionego wydziału w resorcie - był pewien, że doceniono jego niespożytą energię i nieszablonowe pomysły. Powiedziano 31

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

mu, że w napadzie - do którego dołączy - będą uczestniczyć osoby mocno powiązane ze służbami specjalnymi, które podejrzewa się o poważne malwersacje a także o związki z niewyjaśnionymi morderstwami. Miał być razem z nimi, zdobyć zaufanie, a po wszystkim - pomóc ich ująć. Nic nie było wiadomo ani o wielkości tworzonego komanda, ani o wytyczonych celach. Cała wiedza sprowadzała się do przechwyconych rozmów, z których wynikało, że prowadzona jest rekrutacja i dość enigmatyczne wskazówki. Kto to robił? Tego również nie dowiedział się. Daniel kochał improwizację, to że uczestniczył w zaledwie jednej wirtualnej naradzie nie stanowiło problemu. Zaryzykował. Jednak każdy element akcji przekroczył jego wyobraźnię; poczynając od perfekcyjnego kamuflażu po stopień barbarzyństwa, jaki cechował współtowarzyszy napadu. Gdyby, ktoś wcześniej powiedział mu, że będzie się bać, roześmiałby się tylko. Niedzielna akcja zmieniła wszystko. Bał się zostać mordercą, bał się zostać rozpoznanym, bał się zostać zastrzelonym przez ochronę czy przypadkowy patrol a najbardziej bał się, że przerażenie jakiemu uległ obnażyło go wobec pozostałych. Chcąc uwiarygodnić się wybrał najbezpieczniejsze rozwiązanie. Strzał oddany do bezbronnej dziewczyny nie niósł w sobie tyle ryzyka, co rozprawienie się z czwórka zabójców. – Muszę odnaleźć jej i tego durnia ciała! Nie mogę nikomu ufać. Może mnie wrobiono? – pomyślał i jął układać plan, który zatuszowałby nieprzemyślane kroki a przy okazji chciał zobaczyć, czy ktoś czasem nie wrócił się po część, pozostawionego w lochach łupu. – Może się jeszcze przyda – uśmiechnął się. Kilka godzin później, pędząc na sygnale do posiadłości Marceliny, zerkał na spływające dane z policyjnej bazy danych próbując odtworzyć scenariusz, jaki najprawdopodobniej musiał rozegrać się w kopalni. Porównując dossier martwych pracowników z tym co ujrzał, był raczej przekonany, że przypadek wplątał Bernarda, jednak nie mógł mu odpuścić, choćby dlatego, że mężczyzna zrobił z niego skończonego durnia. Ślęczący nad stertą kwitów wagowych portier, zwiódł go jak sztubaka. Ale czy mógł nie zaufać tak perfekcyjnie odegranej roli? Gdy mężczyzna wprowadził go do pokoju sztygarów, gdzie pozbawione twarzy zwłoki opierały zmasakrowaną głowę na obłożonym księgami rachunkowymi stole, był przekonany, że ma przed sobą martwego rewidenta przysłanego przez właścicielkę kopalni. Obok w kałuży krwi, leżały martwe ciała dwóch policjantów. – Czy znał ich pan – zapytał portiera. – Tak. Tych dwóch. To są ..., byli chłopaki z naszego posterunku a ten elegant, to chyba od pani Marceliny. Zostawił tu przepustkę. – Jak do tego doszło? – zapytał. Był przekonany, że rozmówcą był portier, człowiek, którego rekomendował sam Wiktor, bądź co bądź szef całej operacji. Chcąc zweryfikować usłyszaną historię, Daniel postanowił przejść ze swoim przewodnikiem na wyrobisko. Wciągnięty w ciekawą rozmową, której głębię potęgowały czarujące widoki skrzących skalnych ścian, wsiadł do okratowanej klatki by zjechać na dno kopalni. Gdy winda zatrzymała się ze zgrzytem i zawisł w połowie drogi, ogarnęło go przerażenie. Odezwał się w nim lęk przestrzeni. Mimo licencji pilota, mimo kilkudziesięciu skoków spadochronowych, mimo zimowych rajdów wspinaczkowych, nigdy nie pozbył się tego lęku. Bezradny obserwował jak gigantyczny, teleskopowy wysięgnik kierował go nad skalną iglicę. Rozbujana wiatrem klatka zawisła dobre sto metrów nad dnem i niewiele mniej od skraju wąwozu. Był w pułapce. Rozbite na atomy myśli miast szukać ratunku zaczęły zwracać się ku rzeczom najprostszym, niby oczywistym, ale jakże zapomnianym i niespodziewanie dla samego siebie począł wzywać siłę (w której istnienie dawno temu zwątpił), mającą moc uchronienia go od najgorszego. Z przeglądanej dokumentacji nie wynikało jednak, że Bernard mógł posiadać jakieś szczególne cechy, które predestynowałyby go do roli asa. Ostatnie wpisy, niechlujne i nieprecyzyjne sporządzone były ponad dwie dekady wstecz, a te uzupełnione w ostatnim czasie, nic nie wnosiły do jego charakterystyki. Poza alimentami, które zresztą zakończył już spłacać, nie odnotowano żadnej wpadki, nawet mandatu. Nie było również śladów wskazujących na związki ze światem przestępczym. Teoretycznie był czystą kartą. Lecz skoro Wiktor wytypował go, jako jednego z potencjalnych uczestników niedzielnego napadu, nie mógł wykluczyć, że był wśród zakamuflowanej szóstki, choć nie przypominał sobie, by ktoś z nich miał tak eleganckie i skoordynowane ruchy ciała jak fałszywy portier. Ruch na drodze był znikomy. Wyłączył sygnał i zdecydowanie zwolnił. Do tej pory panował nad emocjami lecz dynamika zdarzeń, zasiała w nim zwątpienie. Udział w niedzielnej akcji okryty był najwyższym stopniem utajnienia i bez względu na okoliczności nie miał prawa uchylić tajemnicy. 32

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Nawet Wiktorowi. – A co będzie, jeśli nie było żadnego agenta, i okaże się, że to ja jestem bandytą? Myśląc o tym ogarnęła go wściekłość, raptownie wdepnął pedał hamulca. Koła zabuksowały a samochód stracił przyczepność do pełnej kałuż drogi. Nie bez problemów młody śledczy wyprowadził pojazd z poślizgu zatrzymując go na środku przeciwnego pasa. – Spokojnie! Nie mam z tym nic wspólnego! – pocieszył się, poczym wziął głęboki oddech i głośno kalkulował: – Rodzeństwo jest wystawione na sto procent. Nic mi po nich! Muszę odszukać Bernarda. Ciekawe czy ci gliniarze mają być moim wsparciem czy też mają mnie tropić? Daniel nie wiedział jaką rolę mieli do spełnienia w śledztwie spotkani u naczelnika policjanci. Nie znał ich osobiście ale wiedział, że należeli do elity. W chwili gdy dojechał do spalonej farmy, miał już ułożony plan działania. Podejrzenie udziału rodzeństwa było w jego oczach mało prawdopodobne. Nie znalazłszy nic godnego uwagi postanowił skontaktować się ze zwiadowcami poszukującymi Bernarda. *** Mżawka, która od kilku dni zraszała okolicę, niepostrzeżenie jęła zmieniać się w śnieg i choć nagrzana upalną jesienią ziemia, póki co, topiła wszystko, to z każdą godziną schłodzona podmuchem zimnego wiatru, uległa. Pokrywa śnieżna rosła w oczach i kiedy ambulans wyjechał na nieosłoniętą lasem drogę, kierowca musiał zwolnić a siedząca obok lekarka dostrzegła, jak twarz mu tężeje w pełnej koncentracji. – Pamiętam, może to było dziesięć a może dwanaście lat temu, wtedy też spadł śnieg w środku października. Sparaliżowany był niemal cały kraj – powiedział mężczyzna. – Dokładnie dwanaście lat temu, to było – przypatrując się drodze, wspomnienia kierowcy potwierdziła kobieta i dodała: – Pamiętam doskonale. To był dzień mojej obrony. Przyjechałam na egzamin w garsonce i musiałam jechać kupić sobie palto, bo temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni. Promotor pożyczył mi pieniądze. Oddawałam mu ponad rok a i tak nie oddałam wszystkiego – zaśmiała się. – Jak to? – Został moim mężem. – A, rozumiem – kiwnąwszy głową, mężczyzna dał do zrozumienia, że w pełni aprobuje taki sposób radzenia sobie w potrzebie. Po chwili, w której każdy po swojemu cofnął się w czasie, kierowca kontynuował: – Tak. To była rzadko spotykana śnieżyca. Trudno zapomnieć, umarł nam wtedy pacjent. Utknęliśmy w zaspach. Jeśli mnie pamięć nie myli, było dużo więcej niż dziesięć stopni mrozu. Trwało to niemal tydzień. – Tak. Ale chyba teraz tak nie będzie? – Kto to wie!? – odrzekł szofer i zbliżył twarz do przedniej szyby, by po chwili skonstatować: – Moim zdaniem będzie. – Nie ma potrzeby spieszyć się. Damy radę – rzekła kobieta. Ufał jej, jednakże musiał zdążyć opuścić odkryte wyżyny, zanim wiatr nie uformuje trudnych do przebrnięcia zasp. Dyskretnie zerknął w lusterko, by sprawdzić co dzieje się z tyłu i zapytał: – Pani doktor, w jakim ona jest stanie? – Stabilnym. Ale muszę powtórzyć badania w szpitalnych warunkach. – Nie uważa pani, że ostatnio zbyt dużo mamy takich przypadków. Która to już w tym miesiącu? Czwarta? Piąta? – Nie mogę stwierdzić czy to była próba samobójcza. Na pewno silne zatrucie. A poza tym ta wódka ... – kobieta zamyśliła się. Jak każdy kierujący, tak kierowca ambulansu potrzebował czasu, by przystosować się do gwałtownie zmieniających się warunków na drodze. Na szczęście z upływem czasu rutyna brała górę. Odzyskując pewność siebie rzucił do pasażera, który siedząc u wezgłowia noszy, w milczeniu towarzyszył nieprzytomnej pacjentce: – Dobrze, że nie pojechał pan za nami. Któż mógłby spodziewać się tego? Ale jak pan wróci? – Gustaw nic nie odpowiedział. Był całkowicie zaprzątnięty planem, który zdecydował się zrealizować. Cieszyła go myśl, że skoro doświadczona lekarz nie odkryła mistyfikacji, szanse na dotarcie nierozpoznanym do stolicy były całkiem realne. W pierwszej kolejności zamierzał odszukać dzieci a potem dostać się do serwerów agencji obsługującej muzeum z nadzieją, że tam znajdzie 33

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

ślad dramatycznie rozwijającego się śledztwa, poza tym musiał uzyskać dostęp do sterowania całym systemem zabezpieczeń policyjnych obiektów. Śnieżyca nabierała na sile a ciężkie chmury sprawiły, że wieczór przyszedł wcześniej niż był oczekiwany. Po kilkunastu kilometrach w miarę płynnej jazdy, lekarz ze zdziwieniem zapytała: – Co tam, tak świeci? Wypadek? – Dyskoteka! – Dyskoteka? – Taki żargon. Blokada! Zdaje się, że to blokada drogi. Mówili coś o tym w radio. – Mamy włączony sygnał? – ponowiła pytanie. – Nie. Nie było potrzeby. Włączyć? – Oczywiście! Spieszymy się – zdecydowała lekarka. Gustaw dotknął dłoni Marceliny. Była spokojna. Nawet wtedy, gdy nagłe hamowanie wstrząsnęło noszami a ambulans z impetem wbił się w blokujący drogę radiowóz, nie zdradziła niepokoju i wsłuchiwała się w kłótnię lekarki z grupą mężczyzn spośród których, zdecydowany męski głos, bez najmniejszego szacunku dla rozmówczyni, ordynarnie dyktował warunki. – To niedopuszczalne! Jak pan śmie! Czy myśli pan, że stoi ponad prawem? – protestowała wyprowadzona z równowagi kobieta. Z nerwowych pokrzykiwań wynikało, że policjanci nie uważali za zasadne dopuścić ją do ułożonych na poboczu ciał, trzech mężczyzn, którzy zginęli podczas wymiany ognia. – Powiedziałem! Nie potrzebują już lekarza. Nikogo nie potrzebują! I proszę nam nie utrudniać. Mamy o wiele większe problemy. Gustaw wychylił głowę przez otwarte drzwi sanitarki i ze zdumieniem stwierdził, że rozbity samochód, który przewrócony na poboczu zionął smrodem stopionych części, był tym, który w nocy został skradziony sprzed domu w którym schronili się na noc. Widok ten wyzbył go resztek złudzeń. Zrozumiał, ze policjanci oddali ogień będąc przekonanymi, że za kierownicą siedział on lub jego siostra. Aparat ścigania rzucony do ujęcia, w niezrozumiały sposób wytypowanych sprawców niedzielnej zbrodni, został wyposażony w najstraszniejszy oręż. W bezkarność. Wszystkie domniemania, plany i rachuby jakimi obracał straciły na wartości. Już nie szło o sprawiedliwość. Chodziło o ratowanie życia. – Co tu robisz!? Wychodź natychmiast! – gniewna twarz wydała polecenie Gustawowi a następnie pochyliła się nad Marceliną. Wyczuwszy od kobiety alkohol, penetrujący wnętrze karetki policjant, krzyknął do stojącej obok lekarz: – Co sobie pani wyobraża!? Kogo pani ratuje? Nic mi do tego. Nie dam samochodu! A ten? Co to za jeden? Pasażer? Czy to jest taksówka? – funkcjonariusz z jawną wrogością zlustrował mężczyznę siedzącego obok kobiety i tonem rozkazu polecił: – Chodź no tu do mnie! Gustaw skrył niemiłe zdziwienie i karnie podszedł do rosłego mężczyzny. Ten, podniesionym głosem próbując wymusić bezdyskusyjny posłuch, zażądał dokumentów. – Jak to nie masz? – bardziej warknął niż zapytał. – Podajcie mi zdjęcia poszukiwanych! – nie czekając na reakcje podwładnych, ruszył w kierunku radiowozu. – Panie oficerze, czy zdaje sobie pan sprawę, że jeśli stanie się coś niedobrego mojej pacjentce, na przykład umrze, oskarżę pana o morderstwo? – spokojne słowa lekarki zatrzymały go w połowie drogi. Hałaśliwe światła kogutów spływające po okazałej sylwetce okrytej marpatowym kamuflażem, przywołała na myśl imponującego robota. Jego niewspółmierny do możliwego zagrożenia ekwipunek potęgował to wrażenie. Po chwili kamiennego bezruchu odwrócił się i podszedł do kobiety. Potężny policzek rzucił ją na zasnutą śniegiem ziemię. – Nie oskarżysz – powiedział, poczym ni stąd, ni zowąd podszedł do przyglądającego się z niedowierzaniem brutalnej scenie Gustawa i wrzasnął: – Co to? Stawiasz opór strażnikowi prawa? Przytrzymawszy muskularnym ramieniem szyję zaskoczonego mężczyzny, policjant przyłożył pistolet do jego skroni. – Naczelniku! Naczelniku! – przestraszeni podwładni bezskutecznie rzucili się odciągnąć go, od próbującej zaczerpnąć powietrza ofiary. Było ich trzech. Pytająco spoglądali jeden na drugiego, lecz żaden nie potrafił podjąć decyzji. Nie ochłonęli jeszcze z zatrzymania, które miało tak niespodziewany finał a amok dowódcy pchał ich w następne kłopoty. Któż mógł wiedzieć, że za 34

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

pozornym szaleństwem kryło się śmiertelne wyrafinowanie? Niespełna godzinę wcześniej, jadąc zwartą kolumną zauważyli pędzącą limuzynę. Wtedy Robert kazał im zostać przy sobie, odsyłając resztę oddziału na kwatery. Nie bez powodu wytypował tych, a nie innych policjantów do akcji. Czuł, że sceneria jest odpowiednia do zrealizowania dawno powziętej decyzji, którą odraczał jedynie brak sprzyjających okoliczności. Towarzyszący mu komandosi, byli bolesnym wyrzutem, którego nie tolerował w swoim życiu. Będąc mimowolnymi świadkami skrywanych słabości a także kompromitujących uchybień, których dopuścił się w ostatnim czasie, stanowili nieprzewidywalne zagrożenie dla jego kariery. Mit nieskazitelności wypracowany przez lata służby, w ich obecności był kpiną. Wezwany śmigłowiec błyskawicznie zlokalizował samochód a kilkanaście minut potem ustawili blokadę. Rozłożona kolczatka oraz widok uzbrojonych po zęby stróżów prawa był wystarczającym argumentem dla kierowcy skradzionego auta i jego kompanów. Młodzi złodzieje z kpiarskim uśmiechem czekając na przewidziane procedurą zatrzymanie, nie mogli wiedzieć, ze nigdy się tego nie doczekają. Robert wprowadził jakiś nieokreślony tumult, który sprawił, że wszyscy stracili poczucie rzeczywistości. Nim pozbierali myśli dowódca z ukrytą satysfakcją chował broń. Często zdarza się, że nikczemność mylona ze skutecznością bezceremonialnie strąca tą drugą w niebyt. Zdezorientowani antyterroryści byli przerażeni tym, co się stało. Wiedzieli, że przekroczyli granicę oddzielającą rzeczy dozwolone od zakazanych lecz byli zbyt słabi, by powstrzymać źródło swojego upadku. W jednej chwili upodobnili się do człowieka, którym niewymownie gardzili. Szef zespołu do spraw walki ze zorganizowaną przestępczością ignorując upomnienia, odepchnął jednego z nich a pozostałym zagroził odbezpieczoną bronią. Wiedział kogo bije. Odgrywanie roli niezrównoważonej alkoholiczki przestało mieć sens. Marcelina poluzowała klamrę spinającą pasy bezpieczeństwa, siadła na noszach i instynktownie próbowała zidentyfikować odgłosy dobiegające z pobocza. Bała się o brata, który sprawiał wrażenie osoby niezdolnej do walki. Chwile, które przeżywała bezpowrotnie grzebały wiarę w jego możliwości. Nie w pełni świadoma - ograniczeń, jakie niosły zaaplikowane środki - opuściła samochód i niemal wpadła na marpatowego olbrzyma, który kolbą okładał Gustawa. Robert, nie miał względów dla płci. Bez zastanowienia wymierzył jej sążnisty cios, który gdyby trafił, zmiótłby ją z nóg. Na szczęście chybił. Z pomocą przyszła lekarz, która odzyskawszy przytomność, pchnęła rozjuszonego mężczyznę tak, że stracił równowagę i wpadł do przydrożnego rowu. Upadając pociągnął za sobą Marcelinę. – Do mnie! – krzyknął na podwładnych i schylił się w poszukiwaniu pistoletu, który wypadł mu z ręki. – Opamiętaj się! – usłyszał w odpowiedzi od jednego z komandosów, który zjawiwszy się na rozkaz, w pierwszej kolejności podał rękę oszołomionej kobiecie. Drugi z funkcjonariuszy stanął po stronie kolegi i chwyciwszy drugą dłoń uwięzionej w zaspie Marceliny, rzekł do dowódcy: – Nie przyszedłem tu by zostać bandytą. Czy myślisz, że .. Głuchy trzask zagłuszył jego słowa. Marcelina poczuła jak pomocna dłoń straciła moc i wysunąwszy się z rękawicy bezwładnie podążyła za pozbawionym życia ciałem. Umundurowany mężczyzna sturlał się z pobocza i legł u jej kolan. Po chwili huknęła druga salwa. A po chwili trzecia i czwarta. Kobieta nie była gotowa na śmierć. Jednak pielęgnowana w żałobie duma, mocniejsza od instynktu przetrwania kazała jej ruszyć przed siebie. Niczym kocica gotowa do skoku, wyprężyła ciało a dokuczliwe otępienie ustąpiło przed wolą walki. Gdyby morderca mógł widzieć jej twarz, ujrzałby ... . Lecz nie mógł tego zrobić. Był martwy. Gdy Marcelina uniosła wzrok ujrzała brata, który stał nad ciałem Roberta i zdawał się być tym, kogo obraz nosiła w sercu od najmłodszych lat. – Moja droga, pomóż pani. Może uda się ich uratować – Gustaw skierował uwagę siostry na lekarz, która wraz z roztrzęsionym kierowcą walczyła o życie postrzelonego przez Roberta komandosa. – A gdzie ten drugi? – rozejrzał się nieco zdziwiony. Po chwili ujrzał przyczajonego, blednącego w oczach umundurowanego młodzieńca, który drżącymi rękoma próbował ustabilizować automat wycelowany w niego. – Nie rób tego. Nie jestem tym, którego szukacie – powiedział spokojnie Gustaw i ruszył w kierunku strzelca. Policjant przymknął wypełnione smutkiem oczy. Dłoń ześliznęła się z cyngla i bezwładnie zniknęła w puszystym śniegu. 35

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

W chwili, gdy Gustaw siadł za kierownicą radiowozu poczuł dłoń siostry. Jej matowy głos, jak zawsze dawał mu nadzieję. – Podobnie innym skaleczonym samotnikom, gardzisz światem. Lecz to nie świat jest temu winien! Nie świat jest winien, że jest tyle zła. Świat, choć przepełniony nieprawością, nadal jest oazą życia i szczęścia wielu ludzi. Powtarzam, nie masz prawa nim gardzić! – Podaj jeden powód – odrzekł. – Są dwa powody. Pierwszy, bo jest zbyt piękny, a drugi powód...., bo należy przede wszystkim do takich jak ty. Masz obowiązek walczyć o swoje miejsce w nim! – Myślisz, że podołam? – Któż, jak nie ty?! Słabi giną w objęciach przeciwności, silni karmią się u jej piersi – zacytowała ulubiony aforyzm1 ojca. *** Obecność kogoś tak bezbronnego i bezradnego jak Ana, nieoczekiwanie uspokoiła Bernarda. Gdy dziewczynę spowił sen, wyraźnie zmotywowany poczynił niezbędne przygotowania do wymarszu. Po przejrzeniu szaf - o dziwo, w niespodziewanie dobrym stanie - wybrał odzież i sprzęt, których uniwersalność gwarantowała komfort i bezpieczeństwo w każdej, przewidywanej sytuacji. Miarowy oddech Any rokował rychły powrót do zdrowia. Nie zamierzał zostawiać ją na pastwę losu i nawet świadomość, że aparat ścigania wsparty potęgą mediów uczyni z pościgu spektakl, w którym role zostały już rozdane, nie odwiodła go od podjęcia wyzwania. Brak sprzymierzeńców nie był przeszkodą, bardziej lękał się wiecznej niesławy, choć nie potrafił wskazać nikogo, dla kogo miałoby to znaczenie. – Nie bierzesz broni? – zapytała dziewczyna spoglądając na ustawione w stojakach karabiny szturmowe. – Nie. Nie potrzebuję. Wystarczy nam to – wskazał wzrokiem na kostki materiałów wybuchowych, które pakował do torby. Odpowiednio zaopatrzeni musieli najpierw odszukać zejście na trzeci poziom, następnie zejść niżej i kilkunastokilometrowym korytarzem podążyć do wschodniego wyjścia by dotrzeć do rampy kolejowej, skąd tory powinny doprowadzić ich na powierzchnię. – A, zapomniałbym o najważniejszym! Labirynt! – przypomniał sobie na głos. – Czy o czymś powinnam wiedzieć? – zapytała. – Musimy spieszyć się. O naszym bezpieczeństwie zadecyduje labirynt. To wykorzystane przez budowniczych podziemnych fortec, właściwości grot, które przekształcili w nieprawdopodobną sieć splatanych ze sobą tuneli, z których wszystkie - poza jednym - prowadzącą do nikąd. W tej chwili nie wszystko mogę sobie odtworzyć w pamięci lecz na pewno tam rozstrzygnie się nasz los. – Skąd ta pewność? – Zobaczysz! Fer, to strzygąc uszami, to co rusz odsłaniając potężne białe zęby z dużym wyprzedzeniem ostrzegał o zbliżającym się pościgu. Mimo, iż wyczuł sforę psów tropiących i kilka dziesiątek ludzkich istot zbliżających się od zachodniego wejścia, nie wykazywał zaniepokojenia. Wiernie spoglądając na Bernarda czekał na polecenie, które wreszcie padło: – Tym razem ja poprowadzę, ty strzeż nas! Przejście do kryjówki położonej na trzecim poziomie zajęło im niemal sześć godzin. Bernard z każdą chwilą, coraz bardziej ufał swojej pamięci i uwierzył, że przez te wszystkie lata od kiedy Albrecht badał je, podziemia nie zmieniły się nawet o jotę. – W tych szerokościach geograficznych ludzie nie są skorzy do wymyślania nowych rzeczy. To co zastali, zadawala ich w zupełności – próbował błysnąć znajomością natury ostatnich gospodarzy tego miejsca. Posuwając się dość pewnie naprzód, co pewien czas pozwalał sobie na manewry, które miały opóźniać pościg. Klucząc, zostawiał swój trop w miejscach, które stary przyjaciel nazywał "niebezpiecznymi pułapkami", co prawda nie w pełni wyjaśniając ich charakteru. Mimo, że nie potrafił określić skuteczności tych zabiegów, to zmysły psa, co rusz rejestrowały rozpaczliwe dźwięki redukujące głosy i zapachy kurczącej się armii intruzów.

1

Józef Ignacy Kraszewski 36

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Gdy osiągnęli cel, z trudem odszukał zamaskowane przejście na niższy poziom. Była to bardzo wąska studnia o gładkich ścianach, w której musiał odszukać zasklepione wejście do poziomego kanału. Wiedział, że zejście będzie tyleż forsowne co niebezpieczne a poszukiwany punkt powinien znajdować się około siedmiu, ośmiu metrów poniżej chodnika którym przybyli. – To dobre dwa piętra! Czy podołasz zejść? – zapytał dziewczynę. Nic mu nie odpowiedziała. To, że przeszła tak uciążliwą drogę było cudem. Nie chciała składać żadnych deklaracji. Ponownie przejrzał ekwipunek. Oszacował długość liny i stwierdził, że jest zbyt krótka. – Musisz mi pomóc! Ja będę rozplatał ten sznur a ty ponownie go skręcaj. Musimy spieszyć się! Robota szła sprawnie niczym splatanie warkocza a gdy ukończyli, Bernard umocował linę na skalnym występie i zniknął w mroku szybu. Średnica studni nie przekraczała w najszerszych miejscach półtora metra. Podobna monstrualnej rurze, wyraźnie była obrobioną ludzką ręką naturalna szczelina, która powstała na skutek jakiegoś tąpnięcia tektonicznego. Jej głębokość nie była znana lecz mężczyzna musiał się liczyć, że wynosiła kilkadziesiąt metrów. O ile zejście - poza dręczącą niepewnością - nie było specjalnie trudne, to odnalezienie głazu, który zasłaniał wejście do poszukiwanego korytarza, było. – Skoro wszystko do tej pory zgadzało się, to czemuż teraz miałoby być inaczej? – pocieszał się jak mógł. Czas dłużył się, ręce odmawiały posłuszeństwa a nerwowy dźwięk tłumionego głosu Fera ponaglał. Co gorsze Bernard był dalekowidzem i dostrzeżenie bez okularów - przy nikłym świetle lampki - szczegółów faktury ścian było niemal niemożliwe tym bardziej, że przy penetracji studni, która miała przekrój koła, co rusz tracił orientację. Jednak pewność, że wejście do korytarza istnieje było mocniejsze od zwątpienia. Powzięte założenie, że dostęp do niego powinno nieznacznie odcinać się od reszty powierzchni skłaniało go do zdwojonego wysiłku. Skoro wzrok zawodził, pozostało liczyć na dotyk. Lecz i to nie było łatwe. Skały były wilgotne z obfitym nalotem glonów. Tak naprawdę, pomóc mógł jedynie przypadek. Niestety, mijał kwadrans a rezultatu nie było. – Spróbuję zejść niżej – krzyknął do Any, która nie spuszczała z niego wzroku, asystując coraz słabszym światłem leciwej latarki. Gdy nagle poczuł, że stopy nie okręcają już liny, skroplony lęk oblał mu twarz wzbudzając ukryte demony. Zszedł, co najmniej sześć metrów za głęboko. Zbyt często w chwilach krytycznych impulsywny charakter Bernarda brał górę nad rozsądkiem a ukryta, acz w dziwny sposób pielęgnowana fobia samozniszczenia z niespodziewaną siłą dawała znać o sobie. – Co się dzieje? – głos Any wyrwał go z odrętwienia. Również Fer nie krył zaniepokojenia. Trudno było orzec czy jego złowieszcze warkniecie wzywało do porządku pana czy niosło ostrzeżenie przed miarowo zbliżającym się pościgiem. Na szczęście mężczyzna znalazł w sobie tyle odwagi, by podnieść głowę. Ufność w głosie dziewczyny nie pozwoliła mu puścić liny. – Zbyt dużo klęsk. Nie, zrobię tego! – mruknął i nagle przyszło oświecenie. – Schodź! Natychmiast! Idę ci na przeciw, nie mamy czasu. Szybko! – krzyknął uszczęśliwiony. – Co się dzieje?! – usłyszał wahanie w odpowiedzi. – Achtel! – Co? – zapytała zdezorientowana. – Achtel. Albrecht nie określał głębokości naszą miarą lecz miarą pruską. Głaz blokujący wejście nie stawiał wielkiego oporu. Był idealnie spasowany i znajdował się dokładnie w tym miejscu, w którym ponad pół wieku temu stary pułkownik ułożył go na powrót w nadziei, że być może w przyszłości pomoże uratować życie jakiemuś nieszczęśnikowi, któremu los przeznaczył więcej, niż - pełni uprzedzeń - ludzie. Transport psa i bagażu był tylko formalnością. – Muszę wrócić po linę. Jeszcze przyda się. – A jak wrócisz? – Poradzę sobie. Posil się i przygotuj coś dla mnie. Ośmiometrowe podejście po linie było wyczerpujące lecz powrót był prawdziwym koszmarem. Rozparty ramionami i stopami o gładkie ściany szybu, centymetr po centymetrze opuszczał się w dół. Musiał równomiernie napierać, by stawiwszy opór, uchronić się przed runięciem w dół. Dłonie starł do krwi. Gdy do upragnionego poziomu pozostawało niespełna dwa metry, panującą wokół niezgłębioną ciszę, stopniowo poczęły mącić odgłosy zbliżających się kroków. Dynamiczny rytm, karnie przemieszczających się ludzi wskazywał na zdyscyplinowany oddział, który mógł liczyć pół tuzina rosłych mężczyzn. Bernard wiedział, że jeśli dostrzegą na którym poziomie zniknie, dla 37

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

dysponujących zapleczem policjantów, dościgniecie uciekinierów będzie kwestią nieodległego czasu. Spieszył się. Niestety. Zabrakło mu bardzo niewiele. Może metr, może nieco mniej, by skryć się w kamiennym korytarzu. Nie mógł przyspieszyć, gdyż niechybnie runąłby w niezgłębioną przepaść. W tej samej chwili gdy zrozumiał, że przegrał, gdy w świetle szybu pojawił się cień pierwszej postaci, Ana wychyliła się z ukrycia, sięgnęła ręką jego stopy i krzyknęła: – Wstrzymaj oddech i zamknij oczy – poczym wystrzeliła w górę, jedną po drugiej race dymne. Odcinek, który mieli przed sobą, był długi i pozornie łatwy do pokonania. Jedyną trudność, której skali, ani Ana, ani - w gruncie rzeczy - Bernard nie podejrzewali, była niezliczona ilość pułapek, zaadaptowanych z niezliczonych wyłomów i rozstępów w zwietrzałych skałach tworzących podziemia. Twórca - czy może raczej - twórcy kazamatów musieli dysponować olbrzymią wiedzą, by móc tak perfekcyjnie zaprojektować śmiertelny gąszcz chodników, korytarzy, sztolni, w dodatku w taki sposób, by samemu cało je opuścić. Od labiryntu, w którym wszytko miało się - według Bernarda - rozstrzygnąć, dzieliło ich jeszcze około pięciu kilometrów, czyli przy sprzyjających okolicznościach dzień czołgania, ale były jeszcze inne niewiadome. – Ano? – Słucham – odpowiedziała dziewczyna gotowa przyjąć najgorszą prawdę od mężczyzny, który zaćmił jej dotychczasowy świat. – Chciałem ci powiedzieć, żebyś bardzo uważała. Bardzo! Bo, jeśli dotrzemy do labiryntu, to z pewnością sobie poradzimy, ale ... – Słucham. Mów bez obaw. Myślę że nic nie jest w stanie mnie już złamać. – To dobrze! Myślę, że wiem z czym zmierzę się w labiryncie. Jednak... . Najpierw musimy tam dojść. – Mówiłeś, że to całkiem niedaleko. – Widzisz, gdy Albrecht wyjaśniał mi zagadki ukrytych, gdzieś pod ziemią lochów, z czasem, ... no wiesz, byłem młodym chłopakiem. Z czasem nauczyłem się... – Czego się nauczyłeś? – Z czasem nauczyłem się spać z otwartymi oczami. Rozumiesz?, nie śmiałem go ignorować ale czasami chciało mi się... .. – Czy chcesz powiedzieć, że właśnie wtedy, gdy twój przyjaciel opisywał pułapki, które w tej chwili są wokół nas, ty spałeś? – Drzemałem. Dziewczyna podpełzła do niego i wtuliła się. Bernard przycisnął ją mocno do piersi i niczym własną córkę, jął głaskać po włosach. Lecz Ana nie była jego córką. Podniosła głowę i wbiła wzrok w jego zatroskaną twarz. Duszący a przede wszystkim obfity dym redukujący widoczność do zera mógł utrzymywać się kwadrans, może dwa lecz nie dłużej. Poza tym, dla tych policjantów, którzy dotarli tak głęboko w otchłań, dym nie miał prawa stanowić przeszkody. Jeśli zatrzymali się, to tylko po to by powziąć ostatnie wskazówki i przekląć tych, co pozostali z tyłu. Szybciej niż przewidywali, zbiegowie dotarli do miejsca w którym wszystko miało się rozstrzygnąć. – "Tych punktów, nie utożsamiaj ze studniami. To labirynt! Jest tylko jedna droga, jeśli ją pomylisz, inne zaprowadzą cię do piekła" – przypomniał sobie słowa Albrechta. – Stary druhu, o jakim piekle ty mówiłeś? – Bernard mruknął pod nosem, mierząc się ze swoim całkowicie nieudanym życiem, którego nie zamierzał za wszelką cenę chronić. – Zagubiłeś się? – zapytała Ana szukając cieni, do których zwracał się jej przewodnik. – Nie! Muszę jedynie wybrać dobrą drogę. Do tej pory nigdy nie udało mi się to – odpowiedział z uśmiechem. Wiedział że, poprzeczny chodnik do którego wpełzli mierzył około dziesięciu kilometrów. Wiedział również, że nie musiał go całego przemierzać. To jedyne wejście, które dawało szansę na wolność, było jasno określone. Przyjmując różne, nie bardzo wygodne pozycję, pokonali trzecią część długości monotonnego przejścia, co chwila mijając ziejące pustką odnogi. Bernard wiedział, że mniej więcej co pięćdziesiąt metrów odchodziło od niego pod kątem prostym, ponad dwieście poprzecznych, różnej długości 38

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

tuneli. Na drugim końcu, po przeciwnej stronie, wychodził tylko jeden. Który? – Dobre pytanie. Ów labirynt to suma sześciu różnych konfiguracji. Pytasz który korytarz wyprowadzi nas na zewnątrz? Odpowiadam; jedyny! Ano, na razie nie wiem który ale odnajdę go. Co pewien czas, ściany będą osuwać się i tarasować powrót. Bez względu na wszystko nie ulegaj panice. Nie wiemy, kto i w którym momencie będzie zmuszony pomóc drugiemu. Fer będzie szedł za nami. – Nasza znajomość jeszcze trochę potrwa – uśmiechnęła się. Bernard nic nie odpowiedział. Przepakował plecaki, wykładając żywność na górę, następnie przeciągnął linę przez karabińczyki umocowane przy swoim i Any pasie oraz przy szelkach Fera, zgasił latarkę i rzekł. – Licz! Od chwili gdy zagłębimy się w pierwszym napotkanym, poprzecznym tunelu, którego przekrój będzie przypominał koronę - wskażę ci go - odliczaj pokonywaną odległość. Ustal sobie jakąś miarę, której będziesz się trzymać. Niech będzie to twój wzrost. Od tego momentu będziemy czołgać się. Nawet tam gdzie pozornie nie będzie to konieczne. Zachowuj się, jakbyś uczyła się pływać żabką. Zawsze musisz czuć opór pod sobą. O niczym innym nie myśl. Nie pomyl się! Jeśli zadam pytanie, staraj się odpowiadać precyzyjnie. Nie zapalaj światła. Ruszamy! Wszystkie klęski Bernarda miały zawsze jedną przyczynę. Wierzył w szczęśliwy los. I ta wiara prowadziła go od nikąd do nikąd. To ona sprawiła, że nie potrafił być ani mężem, ani ojcem, nie był również przyjacielem, ani czyimkolwiek wspólnikiem. Był samotnym głupcem wyczekującym nieistniejącej szansy, która miałaby odmienić mu życie. Tym razem musiał porzucić przekonanie, że traf pomoże mu wybrnąć z matni. Zatrzymawszy się na rozwidleniu sześciu niemal identycznych tuneli jął uważnie przyglądać się ich przekrojom. – Czy widzisz różnicę między nimi – zapytał Anę. – Te trzy mają wejścia niczym głowy starców, ta jest jak byczy łeb, a to..,. może korona? – Grom rozbrzmiewa nad ziemią a wielcy wzywają swych przodów na świadków – przerwał jej. – Powtórz! – zafrapowana Ana spojrzała na towarzysza. – Grom rozbrzmiewa nad ziemią a wielcy wzywają swych przodów na świadków. To jest nasz klucz. Odnalezienie prawidłowej drogi związane było ze znajomością dalekowschodniej poezji, która czerpała garściami symbolikę z prastarej kosmologii. Układ labiryntu odzwierciedlał starochińską przypowieść, opisaną kombinacją graficznych heksagramów. Traktując je, jako zbiór dobra i zła, prawdy i fałszu, siły i słabości, symbolizowanych kombinacją dwojakich linii; ciągłych i przerywanych, można było naszkicować graficznie opowieść. Znając jej przesłanie i potrafiąc prawidłowo przyporządkować jej linie, było możliwym wytyczyć prawidłową drogę. Czy używając współczesnej technologii, można było poradzić sobie skuteczniej? Prawdopodobnie tak! Lecz kto miałby tego dokonać? Formacja pościgowa praktycznie nie istniała. Część najbardziej samowolnych członków grupy na własną rękę dokonywało przypadkowych wyborów zagłębiając się w ślepe tunele, w których tracili poczucie czasu i przestrzeni. Kilku przygniecionych walącymi się ścianami, unieruchomionych i wyczerpanych czekało na pomoc. Inni, jakby nigdy nic, po prostu zawrócili. Z czterdziestoosobowego oddziału pozostało przy Danielu zaledwie sześciu komandosów. Czarno odziani mężczyźni dysponowali robotem, który wspomagał ludzkie zmysły. Jednak ich ruchy nie zdradzały determinacji podobnej, ubranemu w marpatowy kamuflaż szefowi. Wydawali się być ograniczeni brakiem motywacji. To wyraźnie wzmagało wahanie, sojusznika lęku. Gdy po nieprzerwanym kilkugodzinnym kluczeniu, udało im się namierzyć ślad poszukiwanych, na oślep, bez ostrzeżenia oddali salwę strzałów, poczym dla porządku jęli wykrzykiwać: – Policja! Rzuć broń. Poddaj się! Daniel zdawał się nie panować nad nimi. Z przerażeniem odkrywał mechanizm destrukcji charakterów. Lęk! Lęk, którego nie mogła zatuszować nawet tak nieobliczalna agresja, łamał charaktery najlepszych spośród jego ludzi. Nie przemawiało do nich nic, nawet to, że mają niewyobrażalną przewagę nad zaszczutym uciekinierem, gdyż nikt nie nauczył ich współczucia dla innych. Daniel zrezygnowany wdrapał się na niewielki występ skalny i schował twarz w dłonie. Nie potrafiąc zebrać myśli, spojrzał na podwładnych. Ci nadal strzelali na oślep w ciemność korytarza, wykrzykując co rusz: – Poddaj się! Jesteś otoczony! Po pewnym czasie usłyszeli głos z tyłu: 39

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Doprawdy? Nie będąc w stanie dostrzec właściciela głosu, zmienili kierunek natarcia i zaczęli strzelać w stronę, gdzie spodziewali się jego obecności. Ktoś rzucił: – Ubezpieczajcie mnie. Dwóch ze mną! To był poważny błąd. Niewielka ilość materiału wybuchowego skruszyła prymitywną konstrukcję, która usztywniała chodnik. Uruchomiona lawina odprysków skalnych rychło utworzyła tamę nie do przebycia, burząc przy okazji ścianę tunelu. Utworzony krater uwięził na dobre przeklinających swój los komandosów. Daniel zdążył w ostatniej chwili chwycić się skalnego występu i niczym płaz jął wspinać się w poprzek ściany, próbując dotrzeć do nietkniętego niszczycielską siłą chodnika. Kiedy udało mu się zrozumiał, że samodzielny pluton interwencyjny zakończył swoją misję. *** Oblodzona droga i niesłabnąca zamieć nie zachęcała do wyścigu z czasem, tym bardziej, że Marcelina odczuwała zmęczenie. Jechali bez pospiechu zapomnianymi drogami z dużą nadzieją na uniknięcie blokad, opierając swoje rachuby na domniemaniu, że prowincjonalni stróże prawa nie zwykli podporządkowywać swych nawyków, rozkazom tych z centrali. – Nie licz na to. A nagroda? – rozwiał nadzieje siostry Gustaw. – Po tym co pokazałeś, łowcy nagród łatwiej będzie wygrać w ruletkę niż przynieść twoją głowę – odpowiedziała uśmiechem. – Sądzisz, że ci dwaj przeżyją? – Marcelina powróciła myślą do postrzelonych przez Roberta podwładnych, którym zajęła się lekarka z ambulansu. – Nie wiem – mruknął koncentrując się na próbie uruchomienia pozostawianego w samochodzie laptopa. – Może powinniśmy zostać? – Po co? Zrobiłaś i tak dużo. Nie czas na litość! – odrzekł, poczym zrobił uwagę nie mająca związku ze strzelaniną: – O, pan oficer zablokował szyfrem rozruch! Czyżby osobiste tajemnice? – Skąd to przypuszczenie? – Tak zwykle bywa. Szczególnie gdy na służbowym sprzęcie używa się kradziony soft. Mimo, że czwartek ustępował piątkowi, nawet te rozgłośnie, które zwykło się uważać za poważne, obławę na sprawców niedzielnego napadu, nadal plasowały w czołówce swych serwisów informacyjnych. Widomość o strzelaninie w której brało udział rodzeństwo, została podana jako pierwsza. Wynikało z niej, że policjanci ratując swoje życie zlikwidowali trzech uczestników niedzielnych napadów, którzy nie chcieli poddać się kontroli. Niestety, w akcji zginęło dwóch funkcjonariuszy a dwóch zostało ciężko ranionych. – O nas ani słowa! – zauważył Gustaw. – To chyba zasługa, tego co chciał mi pomóc – zasugerowała Marcelina. Marcelina nie przeżywała już traumy związanej z fałszywym oskarżeniem ani z całym szeregiem zdarzeń, które zrujnowało jej, i tak okropnie smutne życie. Zmieniająca się amplituda doznań, które oscylowały między niepokojem a przerażeniem wprowadziła ją z czasem w pozbawioną emocji powściągliwość. Kierując autem koncentrowała się na płynności jazdy, zdając planowanie najbliższych godzin na barki i umysł brata. – Zawsze wierzyłam, że dobro zwycięża – mruknęła ni stąd, ni zowąd. – Co powiedziałaś? – Gustaw oderwał się od ekranu laptopa i wytłumaczył się przed siostrą: – Wybacz, że nie uważam ale laptop jest tak zaszyfrowany, że błędnie wprowadzone hasło, może trwale uszkodzić dane. A mam wrażenie, że tu znajduje się nasze ocalenie. Śnieżyca nadal szalała, niemal całkowicie paraliżując ruch. W ciągu kilkugodzinnej jazdy nie spotkali ani jednego patrolu, lecz wjeżdżając do stolicy mieli prawo obawiać się kontroli. To, że dojechali na miejsce, było dużym zaskoczeniem dla Gustawa, który wyczerpawszy baterię zaniechał prób uruchomienia laptopa. – Już jesteśmy? Zjedź na parking, zmienimy się – powiedział do zmęczonej siostry. Przebrawszy się w oficerski mundur, włączył oznakowanie radiowozu i wjechał do śpiącego miasta. Nie zatrzymywani na moście przez znudzonych wartowników, bez sensacji dojechali do willowej dzielnicy, w której mieszkał. Dwie przecznice od domu zatrzymał się, poczym wziąwszy siostrę pod rękę, Gustaw sięgnął do bagażnika i wyjął skórzaną sakwę. 40

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Co bierzesz? – zapytała. – Drobiazgi. Przydadzą się nam w odpowiedniej chwili – odrzekł, poczym ruszyli szybkim krokiem do domu. Zgodnie z przypuszczeniem, nieopodal parkanu stał zaparkowany obcy samochód. Kierowca drzemał. Zmieniwszy marszrutę okrążyli dom i nie niepokojeni przez nikogo weszli zardzewiałą, zamykaną na drut furtką na posesję sąsiada. Odciski butów pozostawiane na suchym śniegu zacierała niesłabnąca zamieć Mimo tego i bezgwiezdnej nocy mężczyzna dostrzegł ślady wizyty policjantów na swojej działce. Powściągnął bezsilny gniew i schodami prowadzącymi z ogrodu do piwnicy wszedł do domu poczciwego Oskara. Zanim doprowadzili - do jako takiego stanu - właściciela niegdyś okazałej rezydencji minęło trochę czasu. Podczas rozmowy mężczyzn, Marcelina przeszukała wszystkie pokoje, piwnicę, strych lecz nie znalazła śladu dzieci. Oskar przebywał w nieprzeniknionych dla Gustawa światach, których zdumiewające przymioty odrzucały zwykły bieg zdarzeń. – Delirium. Szkoda czasu – powiedział zrezygnowany do oczekującej nowin Marceliny. W chwili gdy, bez pomysłu na ciąg dalszy, Gustaw wstał z fotela, pijany mężczyzna wyciągnął spod poduszki na wpół opróżnioną butelkę i łapczywie spił z niej niemały haust, nieoczekiwanie odzyskując świadomość. – O sąsiad!? Może tak po jednym sąsiedzie? Co to za świat? Mieszkamy obok siebie tyle lat a ja nie wiem nawet jak masz na imię! – Wiesz, wiesz Oskarze, tylko tracisz pamięć. Gustaw. – No tak! Gustaw. Ten poszukiwany! Nie daj się brachu! Nie daj się! Dość nieskładna ale całkiem sympatyczna rozmowa potwierdziły przypuszczenia Gustawa. Dzieci były u sąsiada. Nakarmiły psa, zabrały resztki jedzenia, smycz i kaganiec a później... – Nie bardzo wiem. Ale chyba szperały w komputerze. Chyba grały. Niestety, mężczyzna ponownie zasnął i wyglądało na to, że długo nie będzie można nawiązać z nim kontaktu. Jedyną szansą na dowiedzenie się czegokolwiek więcej było przejrzenie historii oglądanych stron. Po chwili Gustaw rzekł do siostry: – Choć zobacz! To ich gra. Są elfami, orkami trollami. Biorą udział w wielu przygodach ale również w wojnach. Mają setki wrogów ale i sojuszników. Swoją historię zapisały w ostatniej batalii. – Umiesz to zinterpretować? – Oczywiście! Nocne elfy zaatakowały kryjówkę orków. Ale te uciekły do jaskini w którym ukryty był okrutny pies. On uchronił ich przed elfim paladynem i przez terytorium oszołomionego eliksirami sojusznika, zaopatrzone w złote monety udały się do rozległych lasów zachodu, gdzie ukryte są w kopalni krasnoludów. Tam będą czekać na przybycie pomocy. – Sądzisz, że wybrały się do mnie? Czy myślisz, że mają szanse? Przecież one nie poradzą sobie w taką zamieć! Co zamierzasz zrobić? Może poddajmy się i spróbujmy wyjaśnić wszystko? – Poradzą sobie! Muszą sobie poradzić! I nie myśl o poddaniu. Musimy dostać się do mojego domu. – Jak? Czy chcesz powiedzieć, że w starych historiach, które opowiadał nam tata tkwi ziarno prawdy? Czy nie jest to zbyt ryzykowne? – W rzeczy samej. Jest bezpieczne wejście. Chyba nie masz złudzeń, że jesteśmy wrobieni przez kogoś, kto zakłada naszą bierność. Zrobię wszystko by jak najdłużej tkwił w tym przekonaniu, po to by łatwiej go zdemaskować a jeśli to nie uda się, wyjdziemy na miasto. – Po co? – Będę szukał po omacku i ukażę jednego po drugim – powiedział i dodał: – Ale żeby to wszystko uczynić realnym potrzebuję w tej chwili urządzenia, takiego które nigdzie nie było zarejestrowane. Rozumiesz? Takiego bez możliwych do zidentyfikowania numerów fabrycznych. – A telefon od Rudolfa? Mówiłeś, że to składak. Gustaw przeszukał kieszenie i wyjął niewielkich rozmiarów aparat, który w niedzielne południe zapomniał zwrócić dziecku. Zdjął pokrywę i uśmiechnął się. Zarówno płytka jak wlutowane elementy były prototypami, które Rudolf musiał wziąć z pracowni ojca. Zadowolony podszedł do stołu na którym leżał telefon niezdrowo chrapiącego Oskara, poczym wyjął z niego kartę i rzekł: – Istnieje szansa, że niezauważeni dostaniemy się do domu. To, nie był ten sam człowiek z którym rozmawiała podczas wtorkowego śniadania. W ciągu tych kilkudziesięciu godzin, Gustaw stał się dokładnie tym, kim być powinien. Człowiekiem zdecydowanym robić rzeczy słuszne, pożyteczne i dobre, człowiekiem zdecydowanym odeprzeć zło. 41

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

*** Troje piechurów w towarzystwie czarnego sznaucera wkroczyło na szeroką aleję gęsto zaścielaną połamanymi gałęziami kasztanowców, które nie zdążywszy zrzucić zeschłych liści uginały się pod ciężarem przedwczesnego śniegu. Kamienna święta ukryta między trwającymi w bolesnym rozdarciu drzewami z wyrozumiałością wykutą w jej pięknym spojrzeniu odebrała hołd, chyłkiem złożony przez skrępowanego policjanta. – Musimy wejść przez furtę – Bernard wskazał na ciężkie drzwi obsadzone w kamiennym murze klasztoru. Przytłoczony mistycznym tchnieniem barokowej fasady, wzdłuż której kierowali się do wejścia, co rusz zerkał na Daniela ważąc jego wyznanie. Tak naprawdę był zdumiony własną naiwnością, gdyż nie mógł zaprzeczyć przed sobą, że policjant zdobył jego zaufanie. Z drugiej wszakże strony, bez pomocy jeńca nie pokonaliby pionowej ściany wąwozu, która zagrodziła im świat, gdy wreszcie udało im się szczęśliwie opuścić labirynt. – Twoja siła może sprowadzić na ciebie nieszczęście – powiedział ni stąd ni zowąd do komandosa. – Czy coś zrobiłem nie tak? – odpowiedział ten pytaniem. – Odczuwam jakiś lęk przed tobą a brak mi sił, by móc w razie czego sobie z tobą poradzić. Mam ich jedynie tyle by zabić cię – rzucił bez zastanowienia. – Większość zabójstw ma takie źródło – spokojnie odpowiedział Daniel. – Możliwe – mruknął Bernard lecz zupełnie co innego chodziło mu po głowie. – Nadal nie mogę zrozumieć, dlaczego strzeliłeś do Any? – zapytał, nie w pełni zdając sobie sprawę, że fakt przyznania się do czynu uznał za większą zbrodnię, niż sam postępek. – Chciałbym wierzyć, że strzelałem do martwego ciała. Ale czy taka prawda mogłaby nas zadowolić? – Chcesz tego? – Tak – skwitował. Ana nie odzywała się. Ona również nie miała jednoznacznego zdania na temat Daniela ale w przeciwieństwie do przyjaciela nie ufała mu i gdyby od niej zależało pozbyłaby się go jak najszybciej. Bernard zostawił oboje i poszedł do potężnych wrót. Potrząsnął staroświecką kołatką i zastygł w oczekiwaniu na reakcję z drugiej strony. W tym czasie Ana podeszła do skrępowanego mężczyzny i rzekła: – Źle mi z tym ale nie potrafię ci wybaczyć. Negocjacje na furcie stały w impasie. Starusieńki mnich niewiele słyszał, a z tego co usłyszał, jeszcze mniej rozumiał. – Przyszedłem złożyć ofiarę! Niech mnie ojciec wpuści – krzyknął zniecierpliwiony Bernard. – Brat! – Brat? – Jestem bratem a nie ojcem. To duża różnica – wyjaśnił starzec i dodał bez emocji: – Musi czekać na przeora. Modli się teraz. Oczekiwany przełożony, który energicznym krokiem zbliżał się od strony świątyni, był jeszcze całkiem młodym człowiekiem i z pewnością nie przekroczył czterdziestu lat. Podając rękę na przywitanie, zdziwił się, gdy policjant skinął jedynie głową. – Cóż to!? – zapytał zdziwiony. – Tak musi być – wyjaśnił jeniec, poczym nie proszony przez nikogo, klarownie wyłuszczył cel przybycia. – Jest nas czterech ostatnich w zgromadzeniu. Nie zajmujemy się światem i jego troskami. Dość mamy swoich. Pokusy!, niedostatek!, obowiązek!, dużo jest tego a na dodatek ten olbrzymi majątek, który już nie ma dziedziców – poprawiwszy czarny szkaplerz na białym habicie, wskazał ręka gigantyczną posiadłość, zrujnowaną przez pogrążonych w żądzach ludzi i grzebiący namiętności czas. Przeor zakwaterował trojkę piechurów w obszernym dormitorium usytuowanym nad kapitularzem do którego prowadziły wąskie schody. Nie pozwolił by więzić Daniela w osobnej celi lecz dał przyzwolenie na krępowanie mu nóg. Ponadto nakazał by Fer pozostał na zewnątrz w wirydarzu, na którym obiecał rozściełać kilka snopków słomy. Prymitywne prycze stojące wzdłuż kamiennych ścian, dla Any niosły ten sam luksus, co 42

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

królewskie łoże. Nie zdążywszy nawet zzuć przemoczonego obuwia, usnęła wtulając się w stertę baranich skór. Mężczyźni byli nie mniej zmęczeni, lecz zobowiązali się spotkać z gospodarzem, toteż opuścili izbę i niespiesznie - z uwagi na więzy Daniela - przemierzyli krużganek, kierując się do zachodniego skrzydła klasztoru, gdzie oczekiwał przeor. Imponujące sklepienie o czterech przęsłach wspartych na jedynej kolumnie przykrywało iście romański kapitularz. Mężczyźni zamarli w zachwycie. Echo pokory zatrzymane dłutem bezimiennego mistrza w kamiennych ornamentach, zmuszało do respektu, szacunku i zadumy. Przy prostej ławie ustawionej na środku kwatery, odziany w habit mężczyzna uśmiechem zaprosił przybyłych do siebie. Szczera do bólu rozmowa rozwiała jawną powściągliwość mnicha. Jego spokój, sceneria miejsca a może świadomość grozy przeżytych chwil, wszytko to pozwoliło mówiącym wsłuchiwać się w wypowiadane słowa i jak w czarodziejskiej księdze odczytywać ich prawdziwe znaczenie. Mimowolne wyznania, podobne tym, jakie powierza się w akcie pokuty, zbliżyły mężczyzn do odległych spraw, o których istnieniu zapomnieli. –Zostańcie na kilka dni. Wasze ciała potrzebują kilkunastu godzin wytchnienia ale wasze dusze ... – padło zaproszenie. – Wiem, że jest taka potrzeba, ojcze. Ale przed wieczorem musimy opuścić gościnę, choć przyznam, że wbrew rozsądkowi. Niestety jestem pełen obaw o naszych przyjaciół, którzy być może potrzebują naszej obecności – Bernard odmówi, zdradzając powzięte plany. – Rozumiem cię. Jednak wysłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia – i przeor po chwili namysłu powiedział: – W niemal tysiącletniej historii naszego zakonu, bracia częściej niż może ci się to wydawać, stawali przed bardziej skomplikowanymi dylematami. Nie widzę powodów dla których my, nie mielibyśmy zmierzyć się z tymi, które wy przynieśliście. – Nie śmiem odciągać cię od spraw, które wybrałeś – dyplomatycznie odrzekł Bernard. – Żaden problem. Sam nic nie jestem w stanie ci pomóc. Znajdziemy sojuszników. W policji również są ludzie mili Bogu. – Nieliczni – wtrącił Daniel. – Nieliczni? Być może, ale niektórych z nich znamy, a do innych trafimy. Jeśli nie my, to nasi bracia w wierzei, jeśli nie oni, to ich przyjaciele a jeśli nie ich przyjaciele, to.. – zaśmiał się serdecznie i kontynuował: – Zapewniam cię, że jeszcze dzisiaj znajdzie się ktoś na tyle wpływowy, że stanie na przeciw zła, które was dosięgło. A tak przy okazji! Świat jest mały. Znam Marcelinę i znałem jej męża. Dobrze go znałem – powiedział na zakończenie. *** To, że rozklekotana półciężarówka przejechała taki kawał drogi i nie została zatrzymana ani na trasie, ani na ulicach podmiejskich dzielnic, nie oznaczało że wjedzie do centrum stolicy. Na wszystkich mostach rozstawione były posterunki i dla Bernarda było pewnym, że nie ma szans znaleźć się na drugim brzegu rzeki. – Szkoda że nie wiemy co dzieje się z rodzeństwem – rzekł do Any, która dopiero co przebudzona próbowała zaczesać niesforne włosy. Dziewczyna odzyskiwała siły. Gdy przeciągnęła się, jej zakryte lecz obecne ciało przykuło wzrok kierowcy. Wcześniej tego nie zauważał, nawet wtedy gdy obmywał nagą i opatrywał jej rany. – Ale wtedy była dychającymi zwłokami, teraz odżyła. Jest kobietą – skonstatował w myślach. Niespodziewanie dla samego siebie zrozumiał, że dziewczyna jest wpatrzona w niego jak w obraz. W odpowiedzi zaczął ją studiować w myślach. Jednak po chwili zrezygnował i uciekł w inne światy. Bernard czuł się pewnie tylko u boku silnych kobiet. Ana była wrakiem. Miała to wypisane na twarzy. Twarzy, która mimo dwudziestu lat straciła młodość a przy nim nigdy nie odzyskałaby jej. – A co mówili w wiadomościach? – zapytała. – Mówili o strzelaninie w której zginęli trzej poszukiwani za napad – odpowiedział. – Ciekawe!? – Nie wierzysz? – Jeśli ten Daniel mówił prawdę, w żadne oficjalne niusy nie uwierzę. – Myślisz, że dotrzyma słowa? – Bernard nawiązał do pozostawionego w zamknięciu policjanta, który obiecał nie opuszczać celi bez zgody przeora. – Tego nie wiem. Ale myślę, że mnich poradzi sobie z nim. – Zatem nie złapali ich. Tak jak nas – mężczyzna powrócił w myślach do Marceliny i jej brata. 43

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Minęła północ i ruch uliczny był znikomy. Z rzadka przemykające auta i samochody dostawcze, dojeżdżając do posterunku zainstalowanego na moście, karnie zwalniały, by zatrzymać się, zanim miał wymusić to sygnał świetlny. Zgodnie z oczekiwaniami czerwony lizak nakazał nadmiernie dymiącej furgonetce zjazd na pobocze. Chwilę po tym, nieliczni obecni widzieli nie lada zamieszanie. Most nagle rozświetlił się a kilku policjantów z wymierzonymi karabinami wskoczyło na metalowe bariery zabezpieczające skrajnię, penetrując szperaczami lustro rzeki. Nie minęło dwie, może trzy minuty a nad głowami wzburzonej obsady punktu kontroli pojawił się śmigłowiec zwiadowczy a z nieodległej przystani wypłynął kuter. Ci którzy pozostali na posterunku, otoczyli szczelnym kordonem zatrzymany pojazd, poczym bez pardonu wywlekli spokojnie obserwującego całe zamieszanie kierowcę, rzucając go na zaśnieżoną jezdnię. – Kto to był!? Mów! – jeden przez drugiego próbował wypełnić własną nieuwagę konkretem. Chaos potęgowany irytującymi dźwiękami włączonych syren, nie sprzyjał rozmowie, toteż razy wymierzane pałkami i butami miały być wyższą formą indagacji. Zatrzymany nie odczuwał jednak bólu i wtuliwszy głowę w ramiona czekał na ciąg dalszy zdarzeń. W tym samym czasie, zaledwie kilkadziesiąt metrów od próbujących złamać powalonego mężczyznę rozjuszonych stróżów prawa, ktoś wybił szybę w salonie mody zajmującym parter pobliskiej kamienicy. Rabuś wykorzystując chaos na moście założył, że minie sporo czasu nim ktokolwiek zjawi się, by zareagować na wściekle domagający się interwencji alarm. Nie mylił się. Kilka minut później, z niechęcią obserwując pędzący od strony centrum samochód firmy ochroniarskiej, ci z funkcjonariuszy, którzy chwilowo nie byli zaangażowani w maltretowanie skulonego mężczyzny, rozłożyli kolczatkę. Niefortunna decyzja omal nie doprowadziła do rękoczynów między nimi a oszołomionymi członkami patrolu lecz zdecydowana przewaga tych pierwszych zmusiła ochroniarzy do wycofania się, pozostawiając luksusowy salon na pastwę złodzieja. Nie poczytując sobie niefortunnej interwencji za błąd, mocno podenerwowani funkcjonariusze postanowili powrócić do przerwanego zajęcia lecz ku ich zdziwieniu nagle most utonął w ciemności. – Gdzie on jest? Światło! Natychmiast uruchomić reflektory – krzyk dowódca postawił na baczność zdezorientowanych podwładnych. Obojętność z jaką odnosili się do jego poleceń nagle ustąpiła grozie. – Na co czekacie?! Biegiem! Chyba nie skoczył do rzeki!? Co z tymi lampami!? Wezwać śmigłowiec! Rozjuszony aspirant nie zdążył wydać więcej rozkazów. Ostry strumień światła, oślepiwszy próbujące przystosować się do ciemności oczy, nakazał mu milczenie. Po chwili niepewności, trwożną ciszę wypełnił spokojny głos: – Czas na kąpiel. Nie radzę protestować. W tym samym momencie potężna eksplozja przeszyła jezdnię ogniem i oświetliła wszystko wokół. Zdetonowane radiowozy stopiwszy w jednej chwili zalegający śnieg, zapaliły asfaltową nawierzchnię. Niknący szmer zmieszanych głosów, upewnił Bernarda, że jego słowa zostały potraktowane poważnie, toteż spokojnie trwał w oczekiwaniu na warkoczący w oddali helikopter. Od chwili gdy niespodziewana zima sparaliżowała miasto, nieodśnieżone chodniki nie zachęcały do spacerów, dlatego nieliczni piesi schodzili na jezdnię, co oczywiście mobilizowało stróżów prawa do manifestowania swej użyteczności. Odzew na to był różny. Pyskaci studenci zwykle prowokowali do awantur, inni, utrudzeni codziennością wielkiego miasta – zmuszeni wracać do domu późną nocą – w spowitym przekleństwem milczeniu odbierali wypisywane niewyraźną czcionką mandaty, zaś niejeden podpity wagabunda – za nic mający sobie prawo – przytomnie uciekając od wzroku patrolu, chyłkiem znikał z pola widzenia nie pozwalając się złapać. Słowem, ulice nie były dobrym miejscem do spędzania czasu, szczególnie te, położone w pobliżu pilnie strzeżonego mostu. Jedynie nocne nimfy, odważne swoimi koneksjami, bez lęku penetrowały zakazane rewiry, gotowe na dotrzymanie towarzystwa każdemu bez względu na rangę lecz za z góry ustaloną cenę. Właśnie w chwili gdy jeszcze trwała sprzeczka na nieodległym punkcie kontroli, wyglądająca na jedną z nich, młoda, wysoka kobieta wsiadła przed mostem do nocnego autobusu, który niepoddany kontroli przejechał na drugi brzeg. Gdy zatrzymał się na pierwszym przystanku za rzeką, opuściło go ledwie kilka osób w tym ona, zupełnie inna od pozostałych. Zjawiskowa. Odważnie 44

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

podkreślała ponętne kształty skrojonym ze smakiem kostiumem, choć pełną niepokoju twarz wkuliła w obfite włosie futrzanego szalu. Gdy doszła do linii wzmożonej kontroli, gdzie wartę obok żandarmów pełnili na co dzień skoszarowani kadeci, zmysłowo przestępując z nogi na nogę niczym baśniowa kocica na wysokich obcasach, rozpalała ogień w sercach zmarzniętych mężczyzn, który z trudem gasiła proza niestosownej chwili, przyzwalając jej bez przeszkód mijać posterunek za posterunkiem. – Okrutna – rzucił ktoś za nią. Świadoma pozostawianego za sobą zamieszania doszła do wysokiej, kutej w czarnym żelazie bramy, która odgradzała ulicę od monumentalnego gmachu. – Przyszłam w sprawie nagrody. Mam ważne informacje w sprawie niedzielnego napadu. Czy mógłby pan skontaktować mnie ze śledczymi? – powiedziała do jednego z dwóch żandarmów, którzy trzymali wartę. – Nie! To niemożliwe – z nieukrywaną pogardą odrzekł uzbrojony funkcjonariusz lecz po chwili zmienił zdanie i zapytał: – A kim ty jesteś? – Nikim szczególnym. Skrzywdzoną kobietą – odpowiedziała Ana. *** Na niezamieszkałym od lat strychu zgromadzone były meble pamiętające czasy, gdy Oskar otoczony rodziną i licznymi przyjaciółmi dość skutecznie wspinał się na szczyt hierarchii społecznej. Gustaw wraz z siostrą nie bez wahania zdecydowali się skorzystać z okazji i niezauważeni przez gospodarza ukryli się na nieodwiedzanym przez niego piętrze. Spali czujnie i słyszeli jak wczesnym rankiem mężczyzna wymknął się z domu. Na szczęście dla nich, był to tylko utrwalony niepohamowanym nałogiem wypad po wódkę, z którą dzielił samotność w zapuszczonym pokoju usytuowanym w oddalonym od schodów wschodnim skrzydle domu. – To może trwać nawet miesiąc – wyjaśnił Gustaw. – Wychodzimy? – zapytała zaniepokojona stratą każdej chwili Marcelina. Niewyraźną poświatę budzącego się dnia pogłębiała zamieć, lecz nie przeszkodziło to mężczyźnie stojącemu w pokrytym pajęczyną oknie, dostrzec stojących przy spotkanym w nocy samochodzie obcych ludzi. Było ich czterech. Nie mogli nie być tajniakami. Dwóch, prawdopodobnie przyjechało tylko po to, by towarzyszyć zmianie, jaka właśnie się dokonywała. Po chwili odjechali a za nimi podążył ten, który zakończył służbę, znudzony i zmarznięty do tego stopnia, że nawet nie zsunął obfitej czapy śniegu z dachu swojego samochodu. Pozostawiony zmiennik od razu ruszył na obchód. Gustaw jak nikt inny znał dzielnicę w której mieszkał. Willowe osiedle powstało na terenie niegdyś należącym do jego krewnych. Niewielu wiedziało, że pod zawsze podmokłymi łąkami kryły się potężne instalacje inżynieryjne, których budowę zaniechano wraz z klęską dawnych sojuszy. Gdy minął pełen spustoszenia wiek, podupadła finansowo rodzina zdecydowała podzielić i sprzedać część majątku. Rodzicom Gustawa przypadła najlepsza parcela, taka, która w przyszłości wyeliminowała kosztowne prace melioracyjne a przy okazji umożliwiła posadowienie okazałej rezydencji na istniejącej już podbudowie. To co powstało było jak wierzchołek góry lodowej. Prawdziwy ogrom kryły podziemia. – Od z górą trzech wieków, w tych stronach pojęcie dobra wspólnego zostało zdewaluowane. Jesteśmy wyrzutkami na własnej ziemi. Nie daj się zwieść nikomu i zachowaj to miejsce w tajemnicy. Tu w spokoju możemy tworzyć rzeczy nad którymi chcemy panować lub takie, które chcemy zachować dla siebie – planując najbliższy czas, Gustaw przypomniał sobie słowa ojca. Długo szukał argumentów, by odrzucić jego poglądy. Lata mijały aż nastąpił ten bolesny czas w którym zrozumiał, że nie znajdzie ich. – Czym zatem różnimy się od nich? – zapytał wtedy. – Niczym szczególnym. Poza tym, że nie ma w nas nic wyjątkowego. Ot, uznajemy prawdę, że lato rozdziela wiosnę od jesieni, a młodość, jeśli nic jej wcześniej nie przerwie, zawsze niespodziewanie kończy się starością – to było wszystko co usłyszał w odpowiedzi, choć doskonale rozumiał, że frustracja ojca miała swoje uzasadnienie. Nieliczni z jego rodu pozostali na miejscu. Większość członków rodziny Gustawa opuściło ojczyznę, mając dość okradania ich rękami różnej maści hochsztaplerów mających umocowanie wśród sprzedajnych notabli. W majestacie prawa tracili rodowe dziedzictwo a przede wszystkim niezliczoną liczbę prac badawczych i wynalazków, które udostępniane w dobrej wierze miast tworzyć 45

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

dobro wspólne, stawały się pokaźnym źródłem dochodu bezkarnych klik. Gustaw trwał w milczeniu i uważnie przyglądał się, co dzieje się za oknem. Patrolujący osiedle policjant zatrzymał się przy zardzewiałej furtce. Sięgnął ręką po wygięty drut, który zabezpieczał ją przed rozkazami wiatru lecz po chwili zrezygnował z powziętego zamiaru i nie przekroczywszy granicy posesji, otrzepał rękawice ze śniegu i ruszył wzdłuż parkanu na dalszy obchód. Gdy tajniak zniknął mu z pola widzenia, Gustaw spojrzał na pokrytą białym szalem dostojną lipę. – Szkoda, że jesteś również bezbronna! – szepnął pod nosem, poczym odwrócił się do siostry i rzekł: – Wiedzą, że tu jesteśmy. Chodź za mną. Bez większych trudności odnaleźli piwniczny zaułek z którego wychodziła na zewnątrz magistrala mediów komunalnych. Choć ani Oskar, ani budowniczy jego domu nie natknęli się na ślady dawnych budowli, to one tam istniały. Wymurowane z glazurowanej cegły, przez ponad sto pięćdziesiąt lat stawiały czoła naporowi wody i wszechobecnej wilgoci. Aby znaleźć się tam należało przecisnąć się betonowym kanałem do szybu w którym zamontowane były wszelkiej maści zasuwy, zawory i inne od dawna nie używane urządzenia a następnie pchnąć masywną pokrywę i zejść po kilku żeliwnych szczeblach zamontowanych w ścianie do wypełnionego wodą koryta. Pod nogami mieli śliski klinkier. Gdy doszli do ostatniego zakrętu za którym tunel radykalnie zmniejszył swój przekrój Gustaw powiedział: – Przyświeć mi. To tylko pozornie lita ściana. Tak, jak w starych opowieściach są tu ukryte pułapki i tajemne przejścia. – Jak w baśniach? – Tak. Jak w baśniach – odpowiedział z uśmiechem, poczym otworzył dłoń skrywającą niewielkich rozmiarów pilota i dodał: – Prawie. Po niespełna kwadransie byli w oświetlonej komnacie. Starannie wyspoinowane ściany i ceglane sklepienie mogły rzeczywiście przywodzić na myśl bajkową scenerię z czasów wróżek i czarodziejów, gdyby nie gąszcz kabli wpiętych w potężne układy scalone, które wielobarwnymi błyskami niezliczonych diod świadczyły o teraźniejszości. – A cóż to? – Nie pytaj co masz przed sobą, bo jednym zdaniem nie ogarnę tego. Gwoli wyjaśnienia powiem, że jest to kontynuacja pracy twojego męża. Modele wspierające daleko zaawansowaną robotykę. – Tym bardziej nie żądaj tego bym nie pytała – odrzekła wyraźnie zaintrygowana. Choć Marcelinę nigdy szczególnie nie pociągał świat skomplikowanych technologii, to dobrze poruszała się w nim. Było to nieuniknione. Od pokoleń członkowie jej rodziny, nie tylko mężczyźni, z pasją rozwijali nieprzeciętne zdolności matematyczne, które umożliwiały im rozumieć i na miarę swoich potrzeb zmieniać rzeczywistość. Zresztą ona sama – choć w dużej mierze pod presją ojca – zdobyła solidne wykształcenie techniczne. – Odnosisz jakieś sukcesy? – Zdecydowanie tak. – To dobrze. Kobieta zamyśliła się rozważając nową sytuację. Nie czuła się bezpiecznie. – Każda reakcja wywołuje kontrreakcję. Jeśli sczytujemy cudze dane, zostawiamy przecież swój ślad – zauważyła. – Od zdobycia tej nagrody – wiesz o czym mówię? – o tej, o której było tak głośno trzy lata temu. Otóż na fali sukcesu podjąłem współpracę z pewną międzynarodową korporacją. Wskazał mi ją kiedyś twój mąż. W czasie o którym mówię, Wilhelm już nie żył ale jego rekomendacja miała tak wielką moc sprawczą, że uzyskałem pełen dostęp do potencjału owej firmy. W tej chwili możemy korzystać z niewiarygodnie wielkiej mocy obliczeniowej, gdyż mój projekt uzyskały najwyższy priorytet. – Czy to daje ci prawo do wykorzystania systemu niezgodnie z umową? – Oczywiście, że nie. Jednakowoż... – Jeśli złamiesz zasady, które dobrowolnie przyjąłeś, nigdy nie odniesiesz zwycięstwa. Możesz jedynie pokonać przeciwników. Lecz sam staniesz się równie pokonanym. Warto? – Marcelo! Moja droga wprawiasz mnie w zakłopotanie. Przyznam, że nie mam dobrej odpowiedzi na ten zarzut. Na szczęście, siostra zmieniła temat i zapytała: 46

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Jak długo możemy tu przebywać? – No, nie jesteśmy preppersami, ale mamy szansę przetrwać niezauważeni. Nasza aktywność związana z transmisją danych nie zostanie wykryta. – Nie pytam o wirtualny świat sygnałów i liczb, tylko o ten realny. Czy może ktoś wejść tu do nas? – Nie. Gustaw zostawił siostrę i wrócił do pracowni. Był nieco poirytowany, gdyż rozmawiając o bezpieczeństwie zrozumiał, że niezawodność kryjówki była iluzoryczna. Fakt, że specjalne ekrany skutecznie izolowały od wszelkich prób penetracji, to jednak zawsze możliwe było odkopanie warstw ziemi przykrywające schron a następnie skruszenie jego zabezpieczeń, stropów i ścian. – Mam cztery, może pięć godzin czasu. Jeśli na wsparcie wezmą stołeczny garnizon saperów, nie więcej niż dwie – kalkulował. Uruchomienie – zabranego z samochodu Roberta – laptopa okazało się trudniejsze niż przypuszczał. Gustaw szybko zorientował się, że nie była to własność zastrzelonego policjanta. Wszystko wskazywało, że dokonał on kilku nieudanych prób odpalenia maszyny poczym podjął niefortunną próbę rozłożenia komputera na części. Ponowne złożenie było dla niego chyba zbyt kłopotliwe. Na szczęście układy nie uległy zniszczeniu i Gustaw po uporaniu się ze wszystkim uruchomił system rozruchu. Co prawda okazało się, że już na etapie testu nastąpiła odmowa. Komputer był doskonale zabezpieczony. – Na przyspieszonych kursach oficerskich mogli uczyć was; jak korzystać z cudzych rozwiązań, ale z całą pewnością nie nauczono; jak je tworzyć – wyrzucił z siebie pogardę, która nieznośnie mąciła mu w głowie. Po kilkunastu minutach zdecydował się wprowadzić hasło. Nie deprymowała go świadomość, że miał tylko jedną próbę. Gdyby to co ujrzał, zdarzyło się przed tygodniem czy wcześniej, zapewne uznałby za niepyszny żart i odsunął w niepamięć. Lecz ostatnie doświadczenia drastycznie zmieniły usposobienie Gustawa. Odsłaniające swoje prawdziwe znaczenie zakodowane znaki może nie przeraziły go ale na pewno wprowadziły w zdumienie. Podobnie zadziałały na siostrę. – A więc Wiktor do tego stopnia zmanipulował swoich kolegów, że popchnął ich do napadu? Czy tak powinnam to zrozumieć? – To chyba coś więcej niż manipulacja. On ich od razu osądził i skazał. Wygląda na to, że na dodatek zagwarantował sobie wymierzenia kary – odpowiedział brat. Materiały zapisane na komputerze były porażające. Dziesiątki folderów tworzyły archiwum służby i życia prywatnego najbliższych współpracowników Wiktora. Tych samych, którzy wraz z nim tworzyli specjalną grupę powołaną do ujęcia sprawców niedzielnej rzezi. Były tam fotografie, zapisy wideo, skany dokumentów, zeznania, tudzież przeróżne analizy i opinie opisujące szereg śledztw w których brali udział. Były też – i to całe mnóstwo – materiały kompromitujące ich, praktycznie w każdym wymiarze. – Czy nie wydaje ci się, że to może być zmanipulowane? – zapytała wstrząśnięta tym co zobaczyła Marcelina. – Nie potrafię w tej chwili tego ocenić. Ale nie sądzę. Zobacz!, tu skompresował twoje życie. Niesamowite. Nawet skany zdjęć z dzieciństwa. A tu dokumentacja muzeum. Dam głowę, że znajdziemy plany posterunku. Tego jedynego. – Co o tym wszystkim myślisz? – To jakiś ponury odwet. Ale nie potrafię zrozumieć, w imię czego to robi ani jakim fobiom ulega? – Co jeszcze znajdziemy? – zapytała Marcelina. – Wszystko – usłyszała. Gdy wspólnie kończyli miksować ostatnią transzę wybranych obrazów z odszyfrowanymi danymi, na podglądzie monitoringu okolicy, pojawiło się kilka radiowozów. Jechały niespiesznie od strony mostu w kierunku ich kwartału. W pierwszej chwili Gustaw zignorował to, lecz gdy ujrzał nadciągającą z przeciwnej strony kolumnę pojazdów, w tym ciężki sprzęt na gąsienicowych podwoziach zrozumiał, że za chwilę rozpocznie się szturm. – Namierzyli nas? – z niedowierzaniem krzyknęła kobieta. – Już dawno temu. Lecz o tym miejscu nie mogę wiedzieć – spokojnie odrzekł. – A Oktawia? – Żadna kobieta nie wie o tym miejscu. Ani Oktawia ani Otylia. Ty, też nie miałaś o tym pojęcia, podobnie jak i nasza mama i siostry ojca. Nie wiem co powinienem zrobić z tym fantem? – 47

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

powiedział tajemniczo. – Z czym? – Jesteś pierwsza, która poznała tajemnicę przeznaczoną tylko dla mężczyzn – uśmiechnął się. *** W chwili gdy oddział szturmowy dewastując okryty śniegiem wdzięk malowniczych uliczek, wjechał wraz z ciężkim sprzętem pod dom Gustawa, w oddalonym o kwadrans jazdy centrum, oczom spieszącym do pracy mieszkańców stolicy, ukazały się mrożące krew w żyłach sceny emitowane na niemal wszystkich telebimach w okolicy. Wśród podniesionych głów była również głowa szpetnego mężczyzny, który nie siląc się na jakiekolwiek pozory, co rusz pociągał z metalowej flaszki. Kierowcy zaintrygowani niecodziennym zachowaniem pieszych zatrzymywali się, tamując tym samym ruch nadjeżdżających z tyłu. Po kilku minutach serce miasta było sparaliżowane. Tym, co przykuwało uwagę wszystkich, były kilkudziesięciosekundowe sekwencje wydobywające z mroku niedomówień głośne sprawy, które całkiem niedawno bulwersowały opinię publiczną. Zatrzymania, martwe ciała, duże pieniądze, szturmy, dziewczyny, luksusowe auta, hotelowe foyer, narkotyki a wśród tego wszystkiego ... . W każdym z obrazów – mniej lub bardziej – rzucał się w oczy jeden z tych śledczych, których ostatnie, burzliwe dni wykreowały na nieprzejednanych tropicieli zła. Był tam Robert, którego ręce spływały krwią zmasakrowanych młodocianych dziwek. Kilkakrotnie pojawił się Kamil w scenerii najmroczniejszych miejsc i najbardziej ohydnych zbrodni, gdzie bieda skuteczniej od wszystkiego potrafi zdeprawować ludzkie serca. Był też Edward. Gdy w powietrzu można było wyczuć pomruk gniewu, różowocery mężczyzna nie folgując jeszcze w połowie pełnej butelce zdecydował się przecisnąć przez tłum i ruszyć czym prędzej do biura. Nie bez racji spodziewał się, że po prezentacji dokonań szefa antyterrorystów przyjdzie kolej na niego lub Daniela, nie mylił się. Gdy przekraczał próg komendy, na pozostawionych w oddali telebimach można było ujrzeć, jak wyraźnie pijany, umundurowany kierowca wyciągnął spod kół potrąconego na pasach pieszego, poczym jakby nigdy nic wsiadł do samochodu i pociągając haust z metalowej piersiówki odjechał. Pomruk niedowierzania w zbiorową naiwność przeobraził się w ciszę. By ją zburzyć wystarczył jeden szczery do bólu okrzyk, który jak iskra zapalił serca zgromadzonych: – Gdzie sprawiedliwość!? Mniej więcej w tym samym czasie, całkiem niedaleko od centrum, ze wzrastającym napięciem – krok po kroku – ubezpieczający się komandosi zmniejszali odległość od stojącego na nabrzeżu śmigłowca, którego uruchomionym silnik, był dla nich nierozwiązaną zagadką. Obserwujący ich poczynania przez szybę baru, szpakowaty mężczyzna spokojnie dopijał kawę. Gdy wyszedł na zewnątrz, czarny sznaucer, niczym wykuty w kamieniu posąg wiernie czekał na pana, który zamiast odwiązać go od stojaka, utkwił wzrok na gigantyczny ekran. – Przestań parskać. Morsy kąpią się w zimniejszych wodach – Bernard próbował wytłumaczyć psu, dlaczego został zmuszony do skoku z mostu lecz nagle zamilkł i pod wpływem impulsu wbiegł na jezdnię, w ostatniej chwili łapiąc niezdarnie idącego starca, który tracąc równowagę omal nie wpadł pod nadjeżdżające auto. Wypowiadane podziękowanie utknęło w gardle niewidomemu, gdy zorientował się, że życzliwa ręka pozbawiła za jednym zamachem tak laski, jak ciemnych okularów i zniknęła jak kamfora. Pół godziny później arogancki wartownik, któremu nie wiedzieć czemu przedłużono służbę poza regulaminowy czas, z nieskrywanym nerwem wprowadził niezdarnego ślepca wraz z asystującym mu czworonożnym opiekunem do poczekalni i posadził na wprost kobiety, która od pewnego czasu czekał na nieobecnego naczelnika. Przywołany do karności pies powściągnął niezrozumiałe dla żandarma oznaki radości a nikły uśmiech malujący się na twarzy niezwykle szykownej kobiety, nie umknął uwadze niewidomego. Po kilkunastu minutach milczącego oczekiwania, siedząc na przeciw siebie niczym nieznajomi, ujrzeli wbiegającą na korytarz niewysoką, barczystą postać. – Panie naczelniku! – krzyknął siedzący za szybą dyżurny, zatrzymując Wiktora zamierzającego przekroczyć otwierane szyfrem przejście. – Nie mam czasu! Mów szybko! – Czeka na pana petentka. Ponoć coś ważnego – wskazał kobietę w poczekalni. 48

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Nie teraz – fuknął niezadowolony lecz nie zdążył przekroczyć progu, gdyż w tej samej chwili zatrzymał go nieprzyjemnie brzmiący głos: – Widziałeś co dzieje się na mieście? – Emilu! Czy musisz i ty zawracać mi głowę!? – Widziałeś co dzieje się na mieście? – szef laboratorium ponowił pytanie. – Nie i nie chcę o niczym wiedzieć! Mamy Gustawa i jego wspólniczkę! To mi wystarczy. Jak chcesz, możesz jechać ze mną na polowanie – rzucił za siebie i zniknął za drzwiami. – Nie poluję na ludzi – nie wiedzieć komu odrzekł oficer, poczym spojrzał na parę w poczekalni i zapytał: – Mogę w czymś pomóc? Słuchając relacji Any, Emil popijał herbatę do której wlał zawartość metalowej butelki i nawet nie starał się ukryć obojętności z jaką przyjmował jej relację. Z każdą chwilą kobieta zaczęła odnosić wrażenie, że mówi do człowieka znającego doskonale jej historię. W pewnym momencie lęk uwięził słowa w gardle. – Mówisz, że miał na imię Daniel? Barczysty. Dość wysoki, około stu dziewięćdziesięciu centymetrów? Dziewczyna nie odpowiedziała. Poczuła niedorzeczność swojej historii, którą odczytała jak odroczony wyrok. Spojrzała w okno lecz nie potrafiła powiedzieć na którym piętrze się znajduje. – Boisz się? Nie dziwię ci się. Czasem w życiu tak jest. Ot, brak wiary. Myślisz sobie zapewne, że najlepszym rozwiązaniem byłoby skończyć z sobą? Na przykład wyskoczyć? – Emil poprawił okropne włosy i wbijając mętny wzrok w szklankę wycedził: – Niemożliwe. Szyby są pancerne. Ana schowała twarz w dłonie. – Masz taką minę, jakbyś gdzieś już mnie spotkała. Nieprawdaż? – pytanie pogłębiło udrękę. – Tak. Widziałam pana. – W muzeum? – Tak. W muzeum – odrzekła przerażona. Drzwi odgradzające poczekalnię od pomieszczeń służbowych jednocześnie otworzył tak dyżurny, jak zbiegający z piętra Wiktor. – Gdzie on jest? – rzucił do oficera. – O dobrze, że pan jest! – Pytałem! Odpowiedz! Gdzie on jest? – powtórzył zirytowany. – O kogo pan pyta? – Jak to o kogo durniu? O szefa laboratorium! – Jest w sali przesłuchań z tą nimfą. – Aaa! Trudno. Jak skończy, powiedz mu, żeby dołączył do grupy szturmowej. I zostawcie ją w areszcie. Mnie też coś należy się od życia – zaśmiał się i ruszył do wyjścia. – Panie naczelniku! Niech pan zatrzyma się. To pilne! – Co znowu!? Oj dyżurny, chyba pójdziesz na krawężnik – zagroził Wiktor. – Panie naczelniku! Przyszła wiadomość, że ochrona lotniska odzyskała łup. Zastrzelili mężczyznę, który próbował przemycić klejnoty. – Kiedy to przyszło?! – Wiktor zdawał się nie rozumieć co zostało powiedziane. – W tej chwili. Właśnie biegłem po pana, bo nie odbierał pan telefonu. Dopiero po tych słowach Wiktor poczuł wstrząs, jakby spadł na niego grom z jasnego nieba. Nie potrafił ukryć wzburzenia, które nie licząc się z jego wolą ostentacyjnie wymalowało bordowe rumieńce na twarzy. Czuł, jak pot oblewał czoło, skronie a nawet plecy. – Kto to jest? – zapytał niezdarnie próbując ukryć emocje. Dyżurny oficer wymownie rzucił okiem na poczekalnię i ściszonym głosem powiedział: – To jeden z naszych. Ten as z laboratorium. Wiktor w myślach rozważył wszystkie możliwości. Kamil, Edward, Robert, trzech uczestników już nie żyło, Emil był na miejscu. Pozostał tylko Daniel i... . – Daniel! W porządku! Zajmę się tym. Teraz jadę do szturmowców, a ty relacjonuj mi wszystko co spływa do ciebie – wskazał słuchawkę, którą zaczął instalować w uchu i ruszył do wyjścia. Gdy postawił stopę na pierwszym z czterech schodów prowadzących do drzwi, bezwiednie ogarnął poczekalnię, gdzie zatrzymał wzrok na rozpartym w ławce niewidomym mężczyźnie. – To nie on – usłyszał słowa oficera. 49

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

Wiktor stanął jak wryty. – Kto?, jak nie on!? – krzyknął i w tym samym momencie spostrzegł drzemiącego u stóp mężczyzny czarnego psa. Widok sznaucera natychmiast przywołał mu przed oczy raport leżący na biurku, który opisywał rzeź w kopalni. Nie zdążył jednak zareagować. Błyskawiczny atak psa wytrącił mu broń z ręki a po chwili Wiktor poczuł w ustach nieprzyjemnie zimny przedmiot. – Co tu się dzieje? – wybełkotał bezradny dyżurny bojąc się użyć broń, gdyż nie był w tym biegły. – A więc naczelniku, tak jak powiedziałeś, jedziemy do szturmowców – szepnął Bernard krępując Wiktora. – Chyba wyłączyli zasilanie. Zobacz, ludzie zaczynają się rozchodzić – Marcelina wskazała bratu obraz na podglądzie centralnej ulicy miasta. – Niedobrze! Teraz jest poranny szczyt. Musimy Wzbudzić je. Spróbujemy z innej beczki – powiedział do siostry. – Co masz na myśli? – zapytała. – Przejmiemy sterowanie! Uruchomił całą dostępną moc obliczeniową. Spieszył się! I choć nie dawał poznać po sobie, wiedział, że gra toczyła się o życie. Wykorzystując obecność siostry, zestroił częstotliwości wszystkich nadajników i sprawdził symulację na wirtualnym modelu. – W teorii wszystko się zgadza. Za chwilę zobaczymy co jest ona warta – ciekawość zwyciężała lęk. Lecz w tej samej chwili poczuł potężny wstrząs. – Co to było? – zapytała Marcelina. – Oszaleli! Spodziewają się chyba pola minowego w warzywniaku i dlatego rzucili maty detonacyjne. Boją się, że zaminowałem ogród. – Masz podgląd? Zostało jeszcze coś z domu? – Niewiele – odrzekł. Ponowna, zdecydowanie bliższa eksplozja pozbyła Gustawa złudzeń. Zrozumiał, że komandosi znaleźli wejście do bunkra. Nie pozostało nic innego jak przygotować się na ich bezpośredni atak. Gdy potężny wybuch rozsadził żelbetowe drzwi, mężczyzna był już gotów na przyjęcie intruzów. Zgodnie z oczekiwaniem najpierw pojawił się zwiadowca. Po upływie chwili nadciągnęli pozostali lecz na swoje nieszczęście nie wiedzieli, że będą musieli pokonać lepiej wyposażone i sprawniejsze komando. Podniesiony przez dyżurnego komendy alarm pozostał bez odpowiedzi. Komunikacja w centrum miasta była zupełnie zablokowana a podekscytowani, głównie młodzi ludzie, pogłębiali chaos spontanicznie tworząc grupki, protestujące przeciw wszystkim i wszystkiemu. Pewną nadzieję dawała decyzja o odcięciu zasilania od telebimów ale jak się później okazało był to tylko półśrodek. Po kilkuminutowym antrakcie telebimy ponownie kontynuowały emisję. Ci, których przypadek powołał na świadków byli oszołomieni nieznanymi faktami a czym dłużej wpatrywali się w obraz tym większe ogarniało ich przerażenie. O interwencji z zewnątrz nie było mowy. Olbrzymie siły porządkowe zgromadzone były na trasach wylotowych i mostach, nie wspominając o oddziale szturmowym, który nie wiedzieć czemu, całym swoim składem osobowym okrążył rozległą dzielnicę willową graniczącą z nabrzeżem. Otoczony szczelnym kordonem rejon, uznany był za pole walki, jednak charakterystyczny sygnał zamontowany w aucie naczelnika wydziału kontroli wewnętrznej sprawił, że dojechał wraz z Bernardem do celu bez przeszkód. Dom Gustawa płonął a stojące w pobliżu wozy strażackie nie dopuszczono do akcji. Zgromadzeni wokół parkanu policjanci z oddziału prewencji wpierw usłyszeli zaskakujący komunikat a później ujrzeli szpakowatego mężczyznę, który wyszedł z samochodu prowadząc zakutego szefa znienawidzonego wydziału kontroli. Nieznajomy był uzbrojony i prawdopodobnie – tak twierdzili niektórzy – posiadał ładunki wybuchowe. Zgodnie z poleceniem naczelnika oddział wycofał się, lecz dowodzący nimi wiedząc, że ma pod ziemią odciętą od informacji drużynę, postanowił negocjować z Bernardem. Ten początkowo nie słuchał co do niego mówiono i przecisnąwszy się z zakładnikiem między prętami zniszczonego parkanu stanął pośrodku trawnika dzielącego strzelający płomieniami dom od ulicy. Stojący na uboczu dowódca oddziału szturmowego był dojrzałym człowiekiem, który całe życie poświęcił walce ze złem. Z czasem dopuścił do siebie myśl, że nie wszystko co robi jest godne pochwały ale przestał nad tym boleć, gdy zrozumiał, że bezpieczeństwo powierzonych mu 50

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

ludzi jest ważniejsze od pozbawionych czucia procedur. – Odejdź, jesteś jednym z nich. Nie rozróżniam który jest zły a który gorszy – Bernard stanowczo zakończył próbę negocjacji. – Zginiesz! Jeśli zajdzie konieczność zginiemy wszyscy, i ty, i twój zakładnik, i ja, ale nie pozwolę ci na terror! Rozumiesz mnie? Nie pozwolę! – odrzekł policjant nie pozostawiając mu żadnych złudzeń. Gdy zainteresowani rozważali w myślach, jak wybrnąć z wyraźnie patowej sytuacji, pod posesję podjechał oznakowany radiowóz drogówki. Nieudolne próby zaparkowania ściągnęły zainteresowanie obecnych w pobliżu ludzi. Wszystko wyjaśniło się, gdy z samochodu wyszedł kierowca. Był nim znany wszystkim z pijaństwa szef laboratorium. – Nieliczni ale śliczni – Emil rzucił w kierunku Wiktora lecz nie widząc żadnej reakcji powściągnął ton: – Sprawy wymykają się spod kontroli! Myślę, że musimy wszystko uporządkować. Oficerze pozwól do mnie. Nie ociągaj się! Masz prawa mną gardzić ale obowiązek – słuchać. Szarża! – kiwnął na wahającego się dowódcę. Gdy ten wreszcie podszedł, Emil wyjął z kieszeni pomięty papier i rzekł: – Czytaj! Głośno. Najlepiej przez megafon. Niech wszyscy słyszą! Była to chwila w której nasilająca się zawieja osiągnęła apogeum. Pod naporem potężnego uderzenia wiatru niemal wszystkie drzewa – nadwyrężone ciężarem śniegu zalegającego na nieopadłych liściach – zostały strzaskane niby zapałki. Jedynym, które stawiło opór była stara rozłożysta lipa. Podmuch wiatru co prawda połamał jej liczne gałęzie, jendakowoż strącił listowie ze śnieżną otuliną. Wszystko wraz z płonącymi fragmentami domy spadło na obecnych. Mimowolnie trwoga zawitała we wszystkich sercach a niewyobrażalny trzask zmusił do podniesienia głów. Tak Bernard, jak dowódca i jego podwładni, słowem każdy kto tam był. Nie było wyjątków. Poza jedną osobą. Tą osobą był Wiktor. Potężnym uderzeniem głową powalił na ziemię wpatrzonego w zmagającą się z żywiołem lipę i mimo że miał unieruchomione ręce, zdołał spleść nogi na szyi oszołomionego mężczyzny. Twarz Bernarda w oczach zmieniała kolor. Wiedział, że ma niewielki zapas powietrza w płucach i jeśli miał skontrować Wiktora, musiał to uczynić błyskawicznie. Kiedy pierwszy z dziewięciu sparaliżowanych komandosów ocknął się, poczuł niesamowitą radość z odkrycia, że ocalał. Na swoje szczęście stracił przytomność i nie musiał przeżyć strachu, który mógł trwale uszkodzić mu mózg. Mimo, że odczuwał powrót świadomości, to w sposób znikomy doświadczał swojego ciała. Na początku nie myślał o tym, lecz z każdą chwilą narastał niepokój i siłą woli zaczął sprawdzać stan swoich członków. – To nie był dobry pomysł przekraczać mój próg bez zaproszenia – usłyszał obcy głos. Mówiący mężczyzna nie miał w sobie wrogości lecz jego głębokie spojrzenie mówiło o sile mającej źródło w zrównoważonym charakterze. Po chwili rzucił do stojącej obok kobiety: – Pozostali też powoli wybudzają się. Trochę potrwa to odrętwienie. Na początku będzie nieznośne. Potrwa kilka godzin i minie. Towarzysze, którzy ubezpieczali swojego lidera, podobnie jak on, siedzieli nieruchomo na czymś co przypominało kolana człekokształtnych konstrukcji. Wszyscy przeżywali dokładnie to samo, co on. Rodzeństwo mające kontrolę nad całym system miało podgląd na to, co działo się w pobliżu niemal całkowicie spalonego domu. – Pomóż mu! Nie zostawiaj go! – krzyknęła Marcelina na widok bezradnego Bernarda, który nie mógł osłabić siły splotu nóg Wiktora, by zmniejszyć zabójczy nacisk na tętnicę szyi. W jej głosie brat wyczuł coś więcej niż troskę przełożonej o podwładnego czy nawet przyjaciółki o przyjaciela. Uśmiechnął się na myśl, która mu przyszła do głowy, jednak nie mógł nic uczynić. Seria wykonanych na wyrost eksplozji odcięła bunkier od dróg komunikacyjnych. Byli w potrzasku. – Wyślij roboty! – poleciła. – Nie mogę. Są wyeksploatowane. – Emilu podejdź tu i rozwiąż mnie! – Wiktor nie łagodząc duszenia krzyknął na – choć równego szarżą – to organizacyjnie podporządkowanego swoim rozkazom podwładnego. Szef laboratorium nie zareagował. Tym razem jego uwagę przykuł dźwięk rozbitej szyby w jednym z samochodów zaparkowanych na poboczu i w konsekwencji pojawienie się wspaniałego zwierzęcia. Był to pies o jakim od dawna marzył. Czarny sznaucer olbrzym. Nie zważając na broczącą krew z graniastej głowy, która w oczach zlepiała imponujące, krzaczaste brwi, 51

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

czworonożny czempion stanął nieco niezdarnie na pokrytej szkłem masce i wyprężywszy potężną pierś zaczerpnął w nozdrza powietrze, chłonąc zapach okolicy. Gdy wyczuł trop prowadzący do swojego pana, niczym torpeda ruszył przed siebie. Nie tracąc czasu na odnalezienie dogodnego przejścia w uszkodzonym parkanie przeskoczył wysoką przeszkodę i po chwili znalazł się dokładnie tam, gdzie Bernard bezskutecznie próbował poluzować śmiertelny uścisk. Walki miedzy psem a człowiekiem nie było. Krótki okrzyk bólu, jaki wydał naczelnik był niepodważalnym werdyktem. – Powstrzymaj go! On nie może umrzeć! Powstrzymaj! – Emil wymierzył broń w kierunku psa. – Fer. Fe. Zostaw go – bardziej wyszeptał niż powiedział Bernard. Pies był doskonale wyszkolony. Jego atak miał na celu obezwładnić złoczyńcę, i dokładnie to zrobił. Najpierw rozszarpał mu udo, uwalniając pana od uścisku a następnie stanąwszy nad powalonym mężczyzną zademonstrował swoją siłę zaklętą w potężnych, ostrych jak brzytwa kłach. To zupełnie wystarczyło. W reakcji na polecenie, Fer odszedł od Wiktora, ale nie zatrzymał się przy ledwie żywym przyjacielu lecz ruszył przed siebie wydając gardłowy, bezsilny skowyt. Było jasne, że pies wyczuł ludzi pod ziemią. Emil obserwował wszystko ze stoickim sposobem tak, jak robią to ludzie, których myśli skierowane są bardziej na zmaganiach z samym sobą, niż ze sprawami, który przynosi codzienność. Poczuł ulgę, że nie musiał podejmować decyzji. Odszukawszy dowódcę szturmowców rzucił: – No i co? Miałeś przeczytać! – Ale... – oficer nie potrafił usprawiedliwić się. – Oddaj tą kartkę! Przynajmniej wiesz co tam jest? Policjant potwierdził. – Skoro wiesz, weź ludzi i pilnujcie się psa. Pod nami są stare budowle. Zdaje się, że wysłałeś tam swoją awangardę. Stary druhu, chyba zdążyłeś już pojąć, że nigdy nie poznamy gdzie leży granica między dobrem a złem, między tym co dopuszczalne a tym, co nie. Bądź ostrożny! i nie staraj się dopuścić do spraw ostatecznych! – Dlatego zostałem psem. Wolę słuchać niż rozkazywać – wskazał na Fera. – To prawda jesteśmy psami. Różnych ras! Jedno jest pewne. Ty na pewno nie jesteś kundlem. Powodzenia! – Emil uśmiechnął się z szacunkiem. – Co tu się dzieje? Wezwij lekarza i zdejmij mi więzy. Przecież broczę krwią – krzyknął Wiktor. Gdyby pośród obecnych byli bliscy znajomi naczelnika, zapewne odnieśliby wrażenie, że jego głos jakby nieco stracił, tą charakterystyczną dla niego moc, jednak Emil nie był jednym z nich. Podszedł do rannego, odłożył broń i otrzymanymi od jednego z sanitariuszy nożycami przeciął więzy krępujące ręce na plecach. Gdy Wiktor strzepnął ból i odrętwienie wskazał również opatrywanego Bernarda i zapytał: – Dlaczego jeszcze nie skułeś go? Przecież to morderca! W tym samym czasie, kilka metrów od rozłożystej lipy, rozsunęła się ziemia i na powierzchnię wyszedł Gustaw trzymając za rękę siostrę. Za nimi pojawili się policjanci z drużyny uderzeniowej. Byli niepodobni do siebie. Wygląd ich świadczył o jakiś okropnych doświadczeniach, które zostawili za sobą. W istocie tak było, lecz teraz, wsparci ramionami kolegów, w milczeniu kierowali się do zaparkowanych w pobliżu ambulansów z pomocą medyczną. *** Stojący w oddali policjanci z oddziału szturmowego w zdumieniu przyglądali się opuszczającym podziemia kolegom. Niejeden z nich odczuwał niemałe zmieszanie, gdyż trudno było ogarnąć, że zakrojona na niespotykaną skalę akcja miała unicestwić dwoje ludzi, których jedyną widoczną winą była nieprzeciętna uroda i bijąca z mądrych oczu duma. Jednak nie było zbyt wiele czasu by rozstrzygać ów dylemat. Wzrok obecnych przykuł pędzący od strony nabrzeża samochód, który z niewiarygodną brawurą pokonywał zaśnieżoną ulicę, by zatrzymać się na zniszczonym parkanie. – Policja! Nie strzelajcie! – wyskoczywszy z auta, potężny, młody mężczyzna jął wymownie wymachiwać legitymacją trzymaną wysoko nad głową. Dowódca grupy szturmowej dał znak podwładnym by nie reagowali. – Daniel? Ty żyjesz? – zdziwienie Wiktora nie miało miary. – Miałem w labiryncie przewodnika. Nie przewidziałeś tego? – odpowiedział policjant. – Nie zastrzelono cię na lotnisku? – wyjąkał naczelnik. 52

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Nie. Nie zastrzelono mnie. I jeśli chcesz by ciebie nie zastrzelono, odłóż broń! – powiedział widząc, że naczelnik sięga po pistolet. Ten cofnął dłoń. Dokładnie w chwili gdy Daniel wypowiadał ostatnie słowa, Marcelina ujrzała leżącego na noszach Bernarda. Niespodziewanie dla niej samej, serce zabiło nieznaną do tej pory mocą. Od pierwszego spotkania, czuła jakąś moc przyciągającą ją do tego, ciągle zagubionego rozbitka. Nie walczyła z tym. Przeszłość przestała istnieć. Puściła dłoń brata, podbiegła, przyklęknęła i objęła czule rannego. – Rzeczywiście. Twoja droga nie jest prosta – szepnęła. – Przepraszam. Ale ten pan jest zatrzymany. Musimy wyjaśnić wiele spraw – Emil podszedł do Marceliny, mówił spokojnie, ponad oskarżenie akcentował konieczność trzymania się procedur, które czasami mogły być dobrym rozwiązaniem. Kobieta podporządkowała się, lecz zanim wstała, pochyliła się nad Bernardem i przywarła – z mocą znanych tylko jej samej uczuć – usta do jego ust. Mierząc się z wypowiedzianą przez Daniela groźbą, Wiktor nieopatrznie ujrzał tę scenę. Zobaczył i zbladł. Nieświadomy tego co działo się w sercu naczelnika, młody policjant, który zdążył podejść do niego z dowódcą oddziału szturmowego powiedział: – Będziesz miał sprawiedliwy proces. Zapewniam cię – poczym zwrócił się do oficera i dał mu znak, żeby go aresztował. Naczelnik znienawidzonego wydziału kontroli spojrzał na znacznie młodszego kolegą niewidzącym wzrokiem. Był oszołomiony. Lecz nie zamierzał nikomu podporządkować się. Odepchnął go, zdążywszy wyciągnąć z jego poluzowanej kabury pistolet i oddał dwa strzały w kierunku Bernarda. Oszalały zdołał chwycić Marcelinę za rękę lecz ta zdołała wyrwać się. Popchnięty Daniel zdołał jednak utrzymać równowagę i sięgnąwszy po ukryty nóż błyskawicznie rzucił się na Wiktora. Ten, mimo poważnie zranionej nogi, wykonał unik i wystrzelił wszystkie pozostałe w magazynku naboje. I Daniel, i szef szturmowców osunęli się bezwładnie na śnieg. – Wspólnicy – Wiktor, rojąc sobie, że jeszcze panuje nad sytuacją skwitował zajście bez zmrużenia powieki. Mimo, że nikt nie przyjął tego poważnie, to wszechogarniające wahanie pozwoliło mu ponowić atak na przerażoną Marcelinę. Trzymając kobietę w żelaznym uścisku naprawdę silnych rąk, przytknął pistolet do jej skroni i krzyknął: – Tak, rzeczywiście nie wszystko przewidziałem! Helikopter, broń i dwóch zakładników! Jednym z nich będziesz ty – wskazał Emila. – Nie masz ... ! –odpowiedział ten i nim zakończył zdanie, wszyscy obecni policjanci wycelowali broń w Wiktora. – Nie mam szans? Żartujesz? To jest moja szansa! – Wiktor ze spokojem gracza rzucił telefon i zwrócił się do stojącego nieco w oddali Gustawa: – Błąd. Nie wolno mnie ignorować. Dobry masz wzrok? Spójrz w lewo! Na nieodległym telebimie obecni ujrzeli to, co Emil miał na panelu smartfona. Obraz nagrywany był w obszernej komnacie wyłożonej surowymi dębowymi balami. Na skórzanej sofie ustawionej przy wąskich schodach prowadzących do piwniczki siedziało dwoje dzieci. Oboje miały skrępowane ręce i nogi. Były smutne lecz niepodobna było ujrzeć strach, raczej pełne niepokoju napięcie. Na przeciwko nich, w fotelu, siedział potężny mężczyzna. Bez emocji oglądał relację z akcji prowadzonej przez oddział szturmowy policji na terenie rozległej posiadłości znajdującej się w jednej ze stołecznych dzielnic. W rękach miał karabin a pod nogami skrzynię wypełnioną materiałami wybuchowymi, takimi, jakie zwykło się używać w kamieniołomach. – Waler słyszysz mnie? – Wiktor zaprezentował swoje możliwości. Z nieznacznym opóźnieniem, olbrzym kiwnął zniekształconą przez przydługi podbródek głową, która z pominięciem szyi wyrastała z ogromnych barów. Emil nie wytrzymał napięcia, wyjął z kieszeni piersiówkę i łapczywie począł ją opróżniać. – Nie żałuj sobie. To twój koniec. Kiedyś ci to powiedziałem. Nie rzucam słów na wiatr. – Czy możesz powiedzieć dlaczego to robisz? – zapytał naiwnie laborant. – Po co ci to wiedzieć? – odrzekł Wiktor, lecz po chwili zdecydował się wyrzucić z siebie: – Emocje! Każdy na swój sposób reaguje na niesprawiedliwość. Przyznasz, że nikt nie chce być źle osądzany. Nie należę do wyjątków, poza tym, że w odróżnieniu od innych, nie godzę się. Rozumiesz? Nie godzę się! – wyraźnie podniósł głos. Po chwili ochłonął i kontynuował: 53

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– Nie mogłem patrzyć jak miernoty awansowały miernoty. A ja w nagrodę dostawałem tylko więcej i coraz więcej parszywych zadań. Postanowiłem ukarać was wszystkich a sobie wynagrodzić to upokorzenie. Przyznasz chyba, że miałem i mam do tego prawo!? – Szanujesz się ponad miarę! – mruknął Emil. Wiktor zignorował jego uwagę i kontynuował: – Postanowiłem pozbierać największe, awansowane miernoty, i wykonać sprawiedliwy wyrok. Wszyscy zgodzili się, nabór nie wymagał zbytniej przebiegłości Bez trudu zdołałem namówić tych, których potrzebowałem. Upadłych stróżów prawa, którzy nie cofną się przed niczym by odzyskać utracony świat. Wszyscy byli uwikłani w brudy, którym mieli się przeciwstawić lecz nie znaleźli w sobie dość sił na to. Hazardziści, narkomani, malwersanci, których długi były przerażającą miarą unicestwiania męskiego honoru. Ty, też tam powinieneś być! Jesteś dokładnie jak oni. – Daniela też zaliczyłeś do tych złych? – A dlaczego nie? Zasługiwał na to. Przyznam, że nie zorientowałem się, że wykręciłeś się i nie było ciebie z nami. Tym rzeczywiście mnie przechytrzyłeś. Swoją drogą kto cię zastąpił? – Ktoś, równy tobie! – Znałeś moje plany? – Tak. – Od kiedy? – Od dnia kiedy porwałeś Oktawię. – Porwałem? Żartujesz? – Wiem o wszystkim, od dawna byliśmy przyjaciółmi. – Och ty! Czyżbyś robił ze mnie rogacza? – Wiktor zaśmiał się. – Mów dalej? – ponaglił laborant ściągnąwszy brwi. – Dowodząc wieloma akcjami obserwowałem moich wybrańców od dawna i spostrzegłem, że wynaturzony instynkt destrukcji, czynił z nich odpowiednie komando z którym mógłbym zrealizować marzenie młodości. Wielki skok! Znałem ich grzechy i mógłbym bez trudu udowodnić każdemu całą litanię zbrodni, lecz nie uważałem tego za konieczne. – Dlaczego mnie chciałeś zwerbować? Nie jestem aniołem ale wiesz doskonale, że jestem czysty. – A ten wypadek? – To nie byłem ja. Nie zapoznałeś się z całą dokumentacją. Na publikowanym materiale nie widać, że samochód miał z prawej strony kierownicę. Ja siedziałem po lewej. Zresztą prawda o tym zdarzeniu jest bardziej skomplikowana niż przypuszczasz. Wiktor odwrócił wzrok od Emila, podciął nogi Marcelinie, która szarpnęła się i jednym sprawnym ruchem zapiął jej kajdanki, poczym kontynuował: – Za kogo się uważasz? Może nie jesteś takim wykolejeńcem jak był Kamil, Robert czy Edward. Ale jesteś równą im miernotą. Otrzymałeś najlepszą i najbezpieczniejszą posadę. Nietykalny? Nie, nie jesteś nietykalny. – Dlaczego pozwoliłeś zabić tylu ludzi? – Wiedziałem, że moim największym sojusznikiem będzie bałagan i bezmyślna rutyna służb. Od początku zakładałem, że nie natrafię na opór ani w muzeum ani na posterunku ani podczas przejazdu do kryjówki. Masakra? Masakra była jedynie dodatkową szczyptą wzmacniającą poczucie winy. – Co prawda, poza własnym wyobrażeniem, nie grzeszysz szczególną inteligencją ale masz jej chyba na tyle, żeby wiedzieć, że ten łup na nic nie mógł ci przydać się – powiedział Emil – To jeszcze zobaczymy! Ale to nie tak! Uczucie posiadania tych skarbów nie ma sobie równego. Rozumiesz? Jesteś władcą zaginionych w mrokach historii mocarstw, hierarchą wschodnich eparchii, kochankiem starożytnych hurys, które swymi kaprysami potrafiły zmieniać naturę stworzonego świata. Jesteś niczym pan świata. Chociaż przez chwilę ... – nie dokończył. Przeszkodził mu dziwny grymas jaki przeszył twarz Gustawa, który pod wpływem nieznanego impulsu przesunął się nieco do przodu. – Gdzie? Stój! – krzyknął, kierując w niego broń. Mężczyzna nie zareagował. Sprawiał wrażenie, że całym swoim jestestwem złączył się z obrazem na telebimie. W drewniany domku, który Marcelina przygotowała dla Bernarda nigdy nie było zamontowanych kamer. To Waler na polecenie kuzyna ustawił je (w istocie z Wiktorem łączyły go więzy krwi). Automatycznie przełączany obraz był źle zsynchronizowany i urządzenia ustawione na ruchomych głowicach losowo i dość chaotycznie penetrowały przestrzeń. Niemniej można było dużo 54

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

dowiedzieć się, z tego co działo się wewnątrz. Waler siedział w fotelu i wpatrzony w ekran telewizora nie zwracał szczególnej uwagi na dzieci. Te, zarówno Rudolf, jak Otylia, siedziały bez ruchu. – Co tam jest? Waler! Słyszysz mnie!? – Wiktor zobaczył niemal w tej samej chwili to, co przykuło uwagę Gustawa chwilę wcześniej. Było już za późno. O ile ten pierwszy zrozumiał, co za chwilę zdarzy się i zareagował wykonując skok w kierunku uwięzionej siostry, to drugi, stał nie mogąc uwierzyć w to co ujrzał. Jeden z obiektywów zablokował się, wskazując przez kilkanaście sekund ten sam punkt. Spod sofy, która blokowała wejście do piwnicy, para przymrużonych, migdałowych oczu bezustannie śledziła potężną postać. – Waler! Pies!? – Wiktor próbował ostrzec krewnego lecz nic już nie mógł osiągnąć i wzdrygnął się jedynie tak, jakby czekoladowo podpalana suka, w jego, a nie Walera szyi, utopiła zabójcze kły. Potężny mężczyzna nie chciał umierać. Ale było to nieodwołalne i jego wola na nic tu mogła się zdać. Dya była tego niewzruszonym gwarantem. Wydawać się mogło, że był to cios, który zachwiał wszystkimi rachubami naczelnika znienawidzonego wydziału kontroli wewnętrznej. Nie była to prawda. Ten cios przyszedł chwilę później. Nikt tego nigdy nie stwierdził, czy to Fer zabił Wiktora, czy strzał z precyzyjnego karabinu uprzedził atak sznaucera czy też w skroni Wiktora pierwsza utkwiła kula z pistoletu Ana miała na muszce Wiktora od chwili gdy Zenon wysiadł z samochodu. To on przekazał jej unikatowy karabinek. Wiedział, że studentka wydziału obrony narodowej należała do akademickiej kadry kraju w strzelectwie precyzyjnym. Była mistrzynią. Lecz i mistrzom czasem drgnie ręka. Młoda kobieta długo zwlekała, ale nie dlatego, że dawała pokracznemu – dla wielu obmierzłemu – policjantowi, czas na wydobycie informacji od zbrodniarza. To łzy nie pozwalały jej przymierzyć i tylko ona wiedziała ile czasu centrum celownika pokrywało się z sercem wyjątkowej kobiety, która całowała bez opamiętania leżącego na noszach szpakowatego mężczyznę. Wiele dni później Zenon, który nadal obejmował kierownictwo nad centralnym laboratorium nie był w stanie stwierdzić czyja kula pierwsza trafiła w skroń naczelnika znienawidzonego wydziału kontroli wewnętrzne. Według biegłych dwa pociski w jednej chwili przebiły skroń denata. Jeden wystrzelony był z karabinu precyzyjnego drugi z rewolweru, który trzymał w ręku Gustaw. – Dlaczego? – zapytał pewnego dnia jeden z podwładnych Emila. – Nikt nie wie kto zabił. Każdy mógł trafić już martwe ciało. Po co komu ta wiedza. Zdobywając ją przestajesz być normalnym człowiekiem. A czy tak dużo wśród nas normalnych? Młody adept kryminalistyki wymownie zlustrował szefa i rzekł zdecydowany swych racji: – No nie. *** Będąc w połowie przejścia dla pieszych Gustaw przyciągnął Marcelinę do siebie. Przyjemne ciepło siostrzanej twarzy sprawiło mu radość, której nic nie mogło uszczuplić, nawet niespodziewany klakson pędzącego samochodu, który nie zamierzał zwolnić. Rodzeństwo przebiegło jezdnię, odpowiadając śmiechem wykrzywionej złością twarzy. – Bernard jutro wychodzi ze szpitala, czy to kres twojej samotności czy zdobędziesz się na poszukiwanie kogoś bardziej podobnego w swej nieskazitelności do Wiktora? – Los chyba rozstrzygnął – odpowiedziała. – Cóż jeśli okaże się, że jest taki jak ten, co przegonił nas przed chwilą z pasów. Tacy stanowią co najmniej połowę. Wykreślisz? – Nie jest taki, ale tak. Skreślę – A jeśli będzie taki, jak ci których spotkaliśmy podczas dzisiejszej kolacji? To druga połowa. Zniesiesz, gdy składając toast za twoje zdrowie utkwi wzrok w szkle a nie w twoich oczach? – Nie. Nie zniosę! – uśmiechnęła się. – Skreślisz? – Bez wątpienia – uśmiechnęła się. – Pamiętaj, że cała reszta, to znaczy trzecia połowa jest taka, jak ci w teatrze. 55

PREMIERA W STOLICY Autor: Wojciech Buczak _______________________________________

– To znaczy? – Obecność szalików w rękawach płaszczy miała większą wagę od zmarzniętych ramion towarzyszących im niewiast. Mam nadzieję, że nie zgodzisz się na to – mówił ze swadą. – Nie zgodzę. – To daj sobie spokój z nim. Musi należeć do którejś z tych grup. Innych nie ma. Choć wiedziała, że wszystko czego podejmował się jej brat, instynktownie weryfikował irracjonalną wiarą w porządek świata – co sprawiało, że bliźnich otaczał umiarkowanym zaufaniem, obcych cieniem pogardy zaś siebie lokował pośród nieskazitelnych – zapytała z nieukrywaną radością: – Nikt nie został? A ty? – Ja to co innego. Tak naprawdę jestem jedynym mężczyzną godnym twojego zaufania. Chociaż... – Jest jakieś, chociaż? – buchnęła śmiechem. – Tak! To przykre ale mam jedną skazę – ściszył konfidencjonalnie głos. – Niemożliwe! – Jestem twoim bratem! Wiem, że jest to bolesne ale dla wyrównania strat ofiaruję ci prezent. Niech to będzie prezent ślubny. – Jesteś słodki. Co masz dla mnie? – zapytała zaintrygowana. Gustaw wyjął z kieszeni dłoń, w której trzymał czarujący niezrównanym pięknem diamentowy diadem. – Gustawie! Skąd to masz? – zapytała zdziwiona. – Ukradłem! – Myślisz, że mogę przyjąć taki prezent? – Jak najbardziej. Zanieś go do muzeum. W bagażniku swojego samochodu znajdziesz skórzaną sakwę. Tam jest jeszcze kilka takich błyskotek – powiedział poważnie. – Znaleźne? – W rzeczy samej. Odnieś zanim, ktoś cię nie okradnie.

Koniec Radom; 2 marca 2015

56