No title

2 2 © Jolanta Czapczyk 2013 Copyright @ for this edition by Wydawnictwo W drodze 2013 Redaktor Lidia Kozłowska Redaktor techniczny Justyna Nowac...
7 downloads 1 Views 986KB Size
2

2

© Jolanta Czapczyk 2013 Copyright @ for this edition by Wydawnictwo W drodze 2013

Redaktor Lidia Kozłowska Redaktor techniczny Justyna Nowaczyk Projekt okładki i stron tytułowych Aleksander Bąk

ISBN 978-83-7033-867-1

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze 2013 ul. Kościuszki 99, 60-920 Poznań tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82 www.wdrodze.pl [email protected] 4

WSTĘP

I

Wstęp

J

esteśmy bardzo zajęci. Wciąż zabiegani, z mnóstwem spraw do załatwienia. Marzymy o „wolnej chwili”, o weekendzie, o urlopie. Staramy się nadążyć, nie zostawać w tyle, nie pozwolić się zdystansować, nie dać się wyrzucić poza nawias, słowem – nie dać się. Jednocześnie nie bardzo wierzymy w powodzenie naszych akcji. Towarzyszy nam świadomość wciąż odnoszonych porażek. Żyjemy z głuchym echem tego, czego osiągnąć nam się nie udało. Zastanawiamy się, czy daliśmy radę, czy się sprawdziliśmy, czy rzeczywiście nie dało się zrobić lepiej, osiągnąć więcej. Ciągle poganiani przez postęp cywilizacyjny, ciągle utrzymywani w lekkiej frustracji, by ten postęp trwał, żyjemy w  nieustannym towarzystwie problemów. Otoczeni wciąż nowymi zadaniami do wykonania i  kłopotami, z którymi musimy sobie poradzić. Książkę tę napisałam w poczuciu –  jak się wydaje – beznadziejnej misji uwolnienia potencjalnych czytel5

ników od problemów W  OGÓLE. Nie jest to zatem poradnik, „jak radzić sobie z  problemami”. To raczej dobry (bo ja wiem, czy rzeczywiście dobry) plan dla tych, którzy chcą grać va banque. To materiały szkoleniowe dla pesymistów, którzy zwątpili w możliwość poradzenia sobie z narastającą liczbą codziennych kłopotów i  za bardzo nie chce się im już „sobie radzić”. To podręcznik dla radykałów, którzy mają jeszcze cień nadziei, że można z  tym skończyć W  OGÓLE. Otóż uważam, że problemów można się pozbyć w części lub całkowicie – i ja wybieram to drugie. Można żyć bezproblemowo. Gramy, proszę państwa, o wszystko.

6

E = MC2 I Z POWROTEM

I

Rozdział 1

E = mc2 i z powrotem

S

potykam wielu ludzi, którzy deklarują, że nie mają żadnych wrogów. Nie spotkałam jednak takiego, który nie miałby kłopotów. „Mamo, mam problem” – to deklaracja dziecka, które ledwie nauczyło się komunikować za pomocą mowy. „Mam kłopot”, „mam problem”... Gdyby ktoś chciał przygotować dane statystyczne częstotliwości użycia tych i im podobnych sformułowań – myślę, że fraza ta należałaby do najczęstszych. Wypowiadamy ją czasem lekkim, czasem dość dramatycznym tonem, ponieważ natura naszych kłopotów jest różna, różna jest waga problemów, z którymi stykamy się w życiu. Właśnie – „w życiu”. Nie tak dawno szłam ulicą i przyglądałam się mijającym mnie studentom. Zaskoczyła mnie myśl – czy ja pamiętam, kim byłam, gdy byłam studentką? Czy pamiętam moje reakcje na różne zdarzenia, czy 7

pamiętam, co mnie smuciło, a co cieszyło? A na Boga! To nie było znów tak dawno! Zygmunt Haupt, autor pełnych żaru wspomnień o  miłości bez happy endu, pisze w pewnym miejscu o tym, że właśnie mija czas, w którym w jego ciele nie będzie już ani jednej komórki, która kochała kiedyś N. Ta świadomość nie pomogła bohaterowi opowiadań Haupta zapomnieć o ukochanej. A jednak… a jednak na kolejnych etapach życia jesteśmy „innymi ludźmi”. Moja serdeczna koleżanka często wkraczała w  poniedziałek do biura, ogłaszając od progu donośnym głosem: „Jestem nowym człowiekiem”. Jej deklaracja zwykle bądź to wiązała się z  jakimś znaczącym przeżyciem, bądź z lekturą kolejnego poradnika, bądź też była konsekwencją solennie podjętych postanowień. Niepotrzebna nam jest zatem nawet szczegółowa wiedza biologiczna o  życiu komórek składających się na nasze ciało. Wiemy przecież, że niemal co tydzień (jak moja koleżanka), a już na pewno co dekadę jesteśmy „nowymi ludźmi”. Skąd biorą się zatem kłopoty w naszym życiu? Niestety, odpowiedź na to pytanie nie może być tak prosta, jak proste jest samo pytanie. Wiem, też mnie denerwuje w  różnych książkach ten nieuchronnie następujący akapit, w którym autor do-

8

E = MC2 I Z POWROTEM

I

tąd dowcipny, prawie mój kumpel z pobliskiego pubu, nagle poważnieje i mówi: „No, nie jest to jednak takie proste”. Jako zdeklarowana humanistka poprosiłam kiedyś moją koleżankę, profesor fizyki, by mi wyjaśniła, na czym właściwie polega teoria względności, bo tak z grubsza niby wiem, ale… Małgosia wyjęła wtedy z półki komiks – prawdziwy komiks z obrazkami i dymkami – i mówi: „To dawałam kiedyś moim uczniom licealistom – to na pewno zrozumiesz”. Z zapałem zasiadłam do lektury. Radośnie przechodziłam od strony do strony, od pociągów i pasażerów w pociągu do łódek na rzece, aż tu nagle autor pisze jakoś tak: „A teraz, drogi czytelniku, należy niestety wyłączyć narrację i przejść do wzorów”. Do wzorów? I nagle te pociągi i łódki miały wyrażać się za pomocą iksów i igreków? Mogę tylko zapewnić czytelnika niniejszej książki, że tak daleko się nie posunę. Zostanę w obrębie narracji, ale… Na proste pytania zwykle odpowiedzi są dość trudne. Ja jednak uważam, że to jest raczej jasna strona naszego życia, bo gdyby te odpowiedzi były proste, to już w wieku około siedmiu do dziesięciu lat znalibyśmy je wszystkie i zrobiłoby się niewyobrażalnie nudno.

9

Kłopoty na początku W zamierzchłych początkach naszego świadomego egzystowania jedynym naszym kłopotem była najprawdopodobniej potrzeba uświadomienia towarzyszącej nam osobie dorosłej, że oto jesteśmy głodni, jest nam zimno albo boli nas brzuch. Zwiększająca się z  czasem odległość dzieląca nas od matki sprawiała, że coraz donośniej i  na różne sposoby staraliśmy się ją przywołać, gdy dręczyło nas jakieś przemożne pragnienie. Matki potrafią rozpoznać płacz dziecka głodnego, zmarzniętego lub stęsknionego obecności drugiej osoby. Znają wszystkie tonacje, interwały, barwy płaczu swojego malucha. A zatem wtedy jakoś udawało nam się dotrzeć ze swoją potrzebą do źródła jej zaspokojenia. Nie miejsce tu jednak na bogatą wiedzę o tym, jak zaspokojenie, brak zaspokojenia lub złe zaspokojenie potrzeb dziecka we wczesnej fazie jego rozwoju wpływa na dalsze nasze losy już jako dorosłych. Nasze pragnienia z tamtego okresu to raczej kłopot naszych rodziców czy opiekunów. Do nas należało drzeć się wniebogłosy. I  przeważnie udawało się nam to koncertowo.

10

E = MC2 I Z POWROTEM

I

Małe kłopoty małych ludzi W rozwoju dziecka przychodzi faza świadomego mierzenia się z rzeczywistością w zetknięciu ze światem materii, a wkrótce też z własnym światem wewnętrznym. Zbyt mało wiemy o tym, co dzieje się w głowach i  sercach maluchów. To, co dzieje się w  naszych głowach i  sercach, komunikujemy przede wszystkim za pomocą mowy. Tymczasem mowa małego dziecka jest, co oczywiste, nie dość rozwinięta, by informować o  toczącym się wewnętrznym dialogu Jasia czy Gabrysi. Czasem można podsłuchać taką małą istotkę, gdy zajęta zabawą toczy rozmowę „z samym sobą” na głos. Zwykle ma to miejsce w  narożniku ogrodu czy piaskownicy, w  azylu dziecięcego pokoju czy kącika z zabawkami. Czasem role rozdaje lalkom lub żołnierzykom, a nawet statkom kosmicznym albo kwiatkom koniczyny. Dialog się rozpoczyna. A  z nim przychodzą dziecięce kłopoty. „Mamo, mam kłopot, Eleonora nie chce jeść”; „Tato? – jest problem, ten alfa romeo za dużo pali”. Dzieci tworzą swój własny świat wyobraźni, kreują swoich własnych bohaterów, ale w  gruncie rzeczy wzruszają nas, a  czasem wprawiają w  nastrój grozy lub bezlitosnego zawstydzenia, ponieważ są odwzorowaniem naszego świata. Zabawy dzieci to teatr w  teatrze. Wiem, że wiele trendów psychologii roz11

wojowej głosiło (lub nadal może głosi) absolutną oryginalność, niesłychaną kreatywność i  niemalże boską moc sięgania nieznanych rzeczywistości przez dzieci „nieskażone cywilizacją dorosłych”. Dzieci oczywiście są niebywale twórcze, ale z tą oryginalnością i nadnaturalną mocą to możemy raczej się udać w krainę baśni. Dziecko rodzi się i wzrasta w swoim środowisku i z niego czerpie swoje moce; jego oryginalność, zgodnie zresztą ze źródłem słowa „oryginalny”, płynie z jego zakorzenienia w otaczającym je świecie ludzi i przedmiotów, zapachów, kolorów i smaków. Niestety, też – problemów. Przekazujemy dzieciom wprost lub w niemym języku lęków i zahamowań swoje własne kłopoty. Zapytałam niedawno mojego kolegę – dziennikarza, który ma problem z pogodzeniem życia rodzinnego z zawodowym, choć dokłada wszelkich starań, by nie tracić kontaktu z dorastającymi dziećmi – o jego córkę. „Wiesz – odpowiedział – ona już jest prawie dorosła, ma szesnaście lat i… i przerażające jest to, że człowiek widzi w swoim dziecku swoje własne wady. Chciałbym jej przekazać to, co ja już na ten temat wiem, chciałbym ją przestrzec przed wieloma sprawami. Ale to się chyba nie uda. Ona jest taka podobna do mnie – niestety także w tym, czego chętnie bym sam się pozbył”. Często lekceważymy sprawę, gdy dziecko zwierza nam się ze swoich błahych kłopotów a to z lalką, a to z pia12

E = MC2 I Z POWROTEM

I

skowym zamkiem, a to ze sznurowadłem. Oczywiście, jesteśmy już bardzo dobrze przygotowani do swojej roli rodziców i wiemy, że należy pochylać się nad dzieckiem i  cierpliwie tłumaczyć. Że należy dziecko wysłuchać, przytulić, wyjaśnić mu, pomóc. W  tej książce jednak nie skupiam się na naszej roli rodzica i  naszej relacji rodzic – dziecko. To książka o  NASZYCH kłopotach. Bardzo samolubna i  egoistyczna. Proponuję bowiem przyjrzeć się temu, jak kłopoty naszego dziecka mogą się przydać nam. Lekceważymy to lustro, jakim są dzieci. Nie dość uważnie śledzimy ich przedstawienia, często jesteśmy tylko biernymi widzami tego spektaklu życia jak w soczewce. Komedia rozgrywa się na naszych oczach, także dla nas, nie tylko dla samych małych aktorów. Oczywiście, oto pod naszym dachem rośnie nowy człowiek, kształtuje się jego osobowość, zdolności, rodzą się lęki i tworzą się zranienia. To już wiemy z tysięcy mniej lub bardziej znanych podręczników. Jak jednak z powodu tego, śmiem twierdzić, jednego z najcenniejszych widowisk przeżyć swoje własne katharsis? Nie ma nieważnych kłopotów. One są jedynie nie dość precyzyjnie formułowane. Uczenie się od dzieci jest nie lada sztuką. Myślę, że rzadko kto ją posiadł. A jednak, własne dzieci to (proszę mnie źle nie zrozumieć i nie posądzić o jakiś prymitywny utylitaryzm) wielka szansa rozwoju człowieka, wielka szansa na pełniejsze bycie w  świecie. Tę prawdę znały starożytne kultury, choć 13

nie zawsze potrafiły właściwie odczytać. Potomstwo to skarb. Nie jest dany wszystkim. I  to jest zasadniczy brak. To brak generujący całe cysterny kłopotów, które w porównaniu z tymi sprawianymi przez dzieci (przed którymi tak broni się dzisiejsza zachodnia cywilizacja – wszak „dzieci to kłopot”) to jak Himalaje obok Tatr. Żeby wznieść bliską ideału salę koncertową dla Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, zaangażowano specjalistów z Japonii. Ich metoda polega na zbudowaniu modelu wnętrza sali dokładnie odwzorowującego rzeczywiste warunki architektoniczne prawdziwej budowli. Na miniaturowych fotelikach sadzają miniaturowe figurki, wszystko wykonane jest z  tych samych materiałów i nawet skład chemiczny kleju jest dokładnie ten sam. Hmm… w  ten sposób podobno można wymodelować idealną akustykę wnętrza przyszłej sali koncertowej. To działanie jakby odwrotne do tego, które mi proponował komiks mojej koleżanki Małgosi. To przejście od wzoru do materii, która pozwala w sobie (albo z siebie) odczytać przyszłe parametry sali koncertowej, to rodzaj powrotu od schematu do narracji. Nasze dzieci (i to niekoniecznie te „rodzone”, choć to na pewno rzeczywistość dla naszych celów o wiele bardziej „czytelna”) są jak otwarte książki, jak komiksy z dymkami, bez potrzeby wprowadzania my14

E = MC2 I Z POWROTEM

I

ślenia abstrakcyjnego. Dobrze przyjrzyj się kłopotom Jasia i Gabrysi. To miniaturowe modele naszego dorosłego teatru.

I wreszcie… kłopot z samym sobą Pisząc dotąd o dziecięctwie, przyjęłam dystans. Dziecko było dla mnie raczej przedmiotem zewnętrznego oglądu. W  naszej świadomości najczęściej nie przetrwają tamte kłopoty, zatrą się prawdziwie ich przyczyny i przebieg. Gdzieś pod wpływem znajomego widoku, przedmiotu, zapachu, miejsca może nagle do nas wrócić tamto uczucie trzy-, cztero-, pięciolatka. Nie potrafimy jednak wejść w  jego skórę. Rozczulimy się sentymentalnie, rozrzewnimy nad naturą tamtych kłopotów, które wydadzą nam się tak przyjazne w  porównaniu z  przeżywanymi w  danym czasie naszych dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu lat. Dziecko zatem to dla nas, teraz dorosłych, towarzysz naszego życia, mały towarzysz z małymi kłopotami, ale jednak to partner w  naszej drodze, niezwykle ważny dla nas partner. Tak samo jak my – dorośli jesteśmy ważnym partnerem dla nich – małych ludzi. Czyż kłopoty Tolkienowskich niziołków w krainie Shire nie są błahe w porównaniu z wielkim starciem z Sauronem? W  świecie Tolkiena nikt ich jednak nie lekceważy. 15

Niziołki to po prostu małe istoty, to nie znaczy, że mniej ważne albo że z  innej planety i  z problemami oddalonymi od naszych o galaktykę. Co więcej, ich – niziołków - świat zachodzi na nasz – świat poważnych dużych istot. (Zdecydowanie za poważnych, ale o tym później). I wreszcie… ja. Wreszcie rodzi się w bólach dojrzewania nasze ukochane „ja”. No, to zapewne nieźle już pamiętamy. Mamy wtedy nieco za długie i  za chude ręce. Przewracamy zbyt wiele przedmiotów w  naszej okolicy, zaczynają nam doskwierać jakieś dziwne stany, szczególnie w  obecności osobników płci przeciwnej. Wreszcie czujemy, że przecięliśmy pępowinę. Koniec ze „starymi” – ja to ja. Nie mam zamiaru być ani jego (jej) lustrem, ani też oni dla mnie żadnymi tam „przewodnikami”. Świat jest mój, a ja należę do świata. I nagle wali się na nas cała górnicza hałda kłopotów. Mamy kłopot ze wszystkim, od sposobu zachowania się przy stole poczynając, a  na podstawach istnienia świata kończąc. Dopiero wtedy nagle czujemy się wrzuceni w świat jak piłka na boisko futbolowe, i tak jak ona kopani przez co najmniej 44 nogi, miotani we wszystkich kierunkach i uderzani we wszystkie możliwe miejsca. Wokół rozlega się szaleńczy doping. Czasem wielkie „Goool!”. A czasem całe wiązanki przekleństw i gwizd kaleczący uszy. I nie ma się gdzie schować. Wciąż wydaje nam się, że cały świat uczynił sobie z nas centralny 16

E = MC2 I Z POWROTEM

I

punkt. Ja – ja tu jestem. I to bycie zaczyna nas męczyć. Kłopoty odtąd nas nie opuszczają. Kłopoty stają się zmorą naszej codzienności. Zaryzykuję, że pierwsze kłopoty naszego „ja” zjawiają się najczęściej (nie biorę tu pod uwagę patologii w rodzinie) w starciu ze szkołą (przedszkolem). „Kurczę, nie potrafię” (wytknięte sobie samemu w  duchu i w największej tajemnicy). Czego nie potrafię? No, tu już nie ma reguł: Rozwiązać zadania, zrobić porządnie dwutaktu, porozmawiać ze Zdzisiem, umówić się na randkę, udowodnić pani P., że się myli i że stać mnie na więcej. Jestem ze swoim cierpieniem sam (sama). Mam kłopot. Wiem, że to nie koniec świata, to tylko drobna sprawa. To nic w porównaniu z głodującymi w Afryce, globalnym ociepleniem, wojną w Afganistanie i  porażeniem mózgowym. To tylko kłopot, problem. Można z nim żyć. Najlepiej zapomnieć, zagrzebać gdzieś, nie przejmować się, pójść sobie gdzieś indziej, do innych spraw. Może zdobędziemy się na zwierzenie, na „szczerą rozmowę o swoich kłopotach” z  rodzicami, z  przyjacielem. Ale ta rozmowa nigdzie nas nie doprowadzi, raczej utwierdzi w tym, że „każdy ma jakieś problemy, ja na przykład…”; albo: „to nie jest znowu taki kłopot”; albo: „stary, to nic, ja to dopiero mam problem, wczoraj rzuciła mnie dziewczyna”. Koncentrujemy się na własnym „ja”. Nawet jeśli trwa pozorny dialog z  drugim człowiekiem, pozosta17

jemy zasadniczo głusi na kłopoty drugiej osoby. On (ona) coś do mnie mówi, a my w szczerym zamiarze udzielenia pomocy przyjacielowi gorączkowo szukamy w  głowie analogii. Przywołujemy sytuacje podobne, gorsze, z  życia własnego lub innych, sytuacje, które mają pomóc ominąć bądź rozwiązać problem naszego rozmówcy. Skąd bowiem brać dobre rady, jeśli nie z doświadczenia bądź własnego, bądź cudzego? Słusznie. Jak świat światem, pierwszą strategią radzenia sobie z  kłopotami jest „podglądactwo”. Podglądactwo może mieć formy szlachetne (wzorowanie się na postaciach dramatów zaczerpniętych z  fikcyjnych narracji) lub mniej szlachetne (odwzorowywanie postaw rówieśników czy „gwiazd” specjalnie dla tego celu produkowanych przez popkulturę). Podręczniki opisują ten okres naszego życia jako okres kształtowania się naszej osobowości, wybierania wzorców zachowań, poszukiwania własnej tożsamości itd. Chcąc nie chcąc, wrastamy w  szerszy krąg społeczny. Poznając siebie, penetrując swoje wnętrze, rozpoznając swoje „ja”, paradoksalnie otwieramy się na oścież, wpuszczamy całe szwadrony ludzi, całe dyskoteki dźwięków i  obrazów, całe biblioteki słów. Ta powódź wpływa z  taką siłą i  w takiej masie swoich wód, że nie jesteśmy w  stanie tego ogarnąć. Czasem rodzice czy surowi wychowawcy próbują nam w tym pomóc przez ograniczenie (w swych środkach dość prymitywne, trzeba przyznać) 18

E = MC2 I Z POWROTEM

I

dopływu informacji. Całe lata służyły temu szkoły z internatem, surowy system nakazów i zakazów, misterna sieć konwenansów. Resztki tej kultury wciąż jeszcze trwają. W znakomitej jednak większości spraw młody człowiek otwiera się na ocean wpływów i chłonie. Moje „ja” doświadcza świata. To jak zafundowanie sobie całego wiaderka lodów z zamiarem zjedzenia wszystkiego naraz. Najpierw rozkosz podniebienia, potem lekki chłód w  przełyku i  drapanie w  gardle, potem dreszcz i  mdłości, ale jemy dalej, zapas lodów w  wiaderku jeszcze spory. Nasz główny kłopot wtedy to nadmiar wszystkiego. Nadmiar mnie i  nadmiar świata. Nie wiadomo, co począć. Liczba kłopotów rośnie w postępie geometrycznym, w końcu zaczynamy się do nich przyzwyczajać, omijać, lekceważyć, zbywać. Wybieramy tylko te najważniejsze. Co robić w życiu? Co mnie interesuje? Czy to wszystko ma sens? Ku czemu to zmierza? Co dalej? Kim jestem? Kim mam być? Czy jest Bóg? Czy jest jakiś cel? Jakiś plan tego wszystkiego? Co zrobić, żeby się w nim odnaleźć? Jak nie rozminąć się z powołaniem? Jak nie zmarnować życia? Jak kochać? Jak być kochanym? Do czego ja się nadaję? Fale tych istotnych kłopotów przychodzą i odchodzą w  niezmiennym rytmie, czasem nawet cieszymy się z tego, że jedne zostaną na krótko stłumione innymi – z tych uznawanych przez nas za mniej ważne (choć nie zawsze). Czy ja jestem ładna? Czy mogę się podobać 19

dziewczynom? Mam problem z nogami. Mam kłopoty z cerą. Mam problem – jestem za niski. Mam problem – moja chuda klata. Jakież ja mam okropne włosy. Że śmieszne? Ech. No może... Czasem widzimy już w tych nastoletnich czasach śmieszność samych siebie. Śmiejemy się z siebie nawzajem i z własnego wewnętrznego dialogu. Gubimy się w  wewnętrznych głosach – tego „ja”, które cierpi, i tego, które z tych cierpień się nabija, tego, które tęskni, i tego, które skłonne jest tę tęsknotę posłać do diabła, tego, które szuka po omacku celu, i tego, które widzi ten cel wyraźnie w osobie córki (syna) sąsiada. Chcielibyśmy wołać jak opętany z  Ewangelii: „Mnie jest legion!”. I nie wiem, która z możliwości jest tą moją – moim prawdziwym „ja”. Kłopoty przychodzą do nas z zewnątrz. Wpuszczamy je jak niewidoczny plankton z masami wód oceanu, które wpływają do naszego otwartego wnętrza. Staramy się ich nie widzieć. Pływamy w mętnej wodzie, omijamy co większe skupiska grożące ostrym starciem. Te mniejsze jakoś udaje nam się pokonać przez odwzorowanie strategii innych, poddanych lekkim modyfikacjom.

Kłopoty to moja specjalność Z czasem te wody ustają. Coś, co wdarło się tak gwałtownie w nasze wnętrze z siłą sztormu osią20

E = MC2 I Z POWROTEM

I

gającego niekiedy najwyższy punkt skali Beauforta, musiało w  końcu „zamieszkać” we mnie. Musiało jakoś się uspokoić. Samo. Samo? Nie doceniamy naszego „ja”. Stoczyło walkę o  własne istnienie. Wydobyło się na wierzch. Ja żyję. Jak bardzo różni wyłaniamy się z  tego oceanu, jak bardzo niedefiniowalna jest droga kształtowania własnej tożsamości, jak niemożliwe do opisania są procesy tworzenia się świadomego – dojrzałego „ja”. Przypomina to bogactwo form przyrody, niezliczoną ilość gatunków ryb, raf koralowych czy ptaków tropikalnych lasów. Gdy patrzy się na świat materii, na naturę, przyrodę, formy skalne, krajobrazy, trudno obronić się przed myślą, że to swoista narracja – opowiadanie jakiejś tajemnicy. Czytać ze świata jak z księgi. Świat materii to tylko odczytanie wzorów. Że to platonizm? Czy są na świecie dwaj tacy sami ludzie? Bogactwo świata naszych osobowości daleko przekracza bogactwo przyrody. Tymczasem od zarania dziejów ludzkiej myśli staramy się ujmować siebie samych w  spójne systemy, które przypominają próbę opisania materii za pomocą wzorów. Czy te próby to postęp, czy raczej usiłowanie odczytania szyfru, który kiedyś już został zapisany? Czy nasze starania opisania reguł rządzących ludzkim „ja” to jak próba odnalezienia brakujących ogniw w łańcuchu DNA, czy jak chęć podboju kosmosu, w którym spodziewamy się spotkać coś, czego jeszcze nie było, coś zasadniczo nowego, orygi21

nalnego, coś, co przyjdzie do nas znikąd i będzie czymś zupełnie innym od nas? Jakikolwiek schemat będziemy próbowali wyczytać bądź stworzyć dla opisu bogactwa ludzkiego wnętrza pomnożonego przez miliony ludzi na ziemi, w starciu z moim, odrębnym „ja” znów okaże się, że nie umiemy się wznieść na tak wysoki stopień uogólnienia. Jestem sobą i tylko sobą. Dorosłem. Potrafię rozpocząć własną opowieść. Kłopoty? Kłopoty to moja szansa. Już z  tyloma umiem sobie radzić, wiele jeszcze pokonam. Stworzę narzędzia radzenia sobie z kłopotami. Sprzedam je innym, nauczę innych. Będę dla nich wzorem. Koniec z podglądactwem, teraz mnie będą podglądać. Teraz ja im pokażę, jak sobie radzić z kłopotami. Nasze problemy wieku dojrzałego jakoś banalnieją. Niektóre co wrażliwsze dusze nie godzą się na ten stan, całe życie pozostając w starciu z oceanem i nie pozwalając mu nigdy się uspokoić. Znakomita większość z nas jednak znajduje zadowolenie w pokonywaniu krok za krokiem drobnych przeciwności. Wykonujemy czynności symboliczne. Dokonujemy drobnych napraw, sadzimy kwiaty na klombie przed blokiem. Budujemy dom, układamy chodnik, rodzimy dzieci, kupujemy im pierwszy rower itd. Pogodzeni wewnętrznie, zamieniamy się w  kolekcjonerów pokonanych przeszkód. Wzrasta w  nas przekonanie, że da się żyć. Że 22

E = MC2 I Z POWROTEM

I

nie jest tak trudno radzić sobie z codziennymi kłopotami. Właściwie całe swoje tak zwane zawodowe życie (a rolę ojca i matki uważam za zawód wymagający ogromnych kwalifikacji) budujemy wokół problemów, które trzeba rozwiązać i  to niezależnie od tego, czy pracujemy fizycznie, czy umysłowo. Codziennie rano wstajemy do pracy i musimy gdzieś zdążyć – poradzić sobie z czasem, z koszulą do prasowania, z parkingiem, przystankiem MPK, z  nierównościami gruntu, z  zapchaną rurą, z niepełnymi danymi, z nierozgarniętym kolegą, z  apodyktycznym szefem (przykładów tego, z czym trzeba sobie radzić jako rodzic, posypałoby się tu może więcej). To są, bracie, prawdziwe problemy. W pewnej audycji radiowej dla dzieci wypowiadał się oceanograf. Pani redaktor zagadywała go o skarby oceanu, a on skwapliwie odpowiadał. W końcu podekscytowana prowadząca zapytała: „A jak, panie profesorze, możemy pomóc chronić oceany przed skażeniem środowiska?”. Pan profesor nie miał kłopotu z odpowiedzią: „Trzeba zakręcać kran”. Zakręcać kran – po prostu. Umieć dostrzec wagę czynności codziennych. Kłopoty z  ludzkością zamieniamy więc na kłopoty z  sąsiadem i  jakkolwiek nieatrakcyjnie to brzmi, ten rodzaj kłopotów wymaga o wiele większego zasobu sił tego konkretnego „ja” niż chronienie oceanów przed skażeniem czy walka z gło23

dem w  Afryce z  perspektywy prezydenta USA. Najważniejszym argumentem na rzecz tej nieatrakcyjnej tezy jest opowieść z tradycji życia zakonnego. Oto po wielu latach modlitwy, ascezy i  cnotliwego życia brat Reginald doczekał się, że odwiedził go Pan. Poczuł niewysłowione szczęście, znalazł się w obecności Bożej i doświadczył skrawka Nieba na ziemi. W jasnym świetle Wszechmocy poznał odpowiedzi na wszystkie pytania i  rozwiązanie wszystkich problemów świata. Uczucie błogiego ukojenia nie mijało, gdy nagle usłyszał z oddali jak przez mgłę, że ktoś dobija się do klasztornej furty. Dotarło to do niego po dłuższej chwili, kiedy gość porządnie już szarpał sznur dzwonu. I Reginald usłyszał mocny wewnętrzny głos – głos Pana: „Dlaczego nie otwierasz, Reginaldzie, mój drogi?”. „Panie! jakże mogę otwierać, kiedy Ty tu jesteś? Czy miałbym Cię porzucić i pójść sobie?” „Reginaldzie, idź!” Na szczęście starzec posłuchał swojego Gościa, choć przyszło mu to z ogromnym trudem. Opuścił błogość Bożej obecności i poszedł. Na furcie stał żebrak, prosząc o strawę i jałmużnę. Reginald i temu dał radę, nie spieszył się, poczekał, aż ubogi gość naje się do syta i  zaopatrzył go na dalszą drogę. Po dłuższym czasie wrócił do celi. I… jak to bywa z tego typu opowieściami o bardzo długiej tradycji „edukacyjnej”, sporo tu jest zakończeń. Mogłabym, jak we współczesnych grach komputerowych, zostawić czytelnikowi pełną ich listę 24

E = MC2 I Z POWROTEM

I

do wyboru. Myślę, że wybór zakończenia byłby uzależniony od etapu życia, na którym się znajduje to konkretne „ja”, a  także od wyborów, których już w  życiu to „ja” dokonało. Czy możliwa jest wielość zakończeń tej samej opowieści? W  tym podrozdziale („Kłopoty to moja specjalność”) jeszcze tak, ponieważ dotyczy on wieku dojrzałego. Wieku, który Mickiewicz zamknął w najdoskonalszej formule: „wiek męski – wiek klęski”. Ale brat Reginald był już stary i wiele przeżył. Pozwolę sobie zatem zakończenie tej opowieści przenieść do następnych akapitów. Czy wolno mi poprosić o cierpliwość?

Nie mam kłopotów Ostrzeżenie lub – jak kto woli – Dobra Rada: jeśli nie skończyłeś(łaś) lat pięćdziesięciu, nie czytaj tego podrozdziału. Nic ci nie pomoże, a nawet może zaszkodzić. Tajemna wiedza starców plemiennych to nie był taki znów głupi pomysł. Nie jest obojętne, jak przeżywamy nasze życie. To truizm. Każdy chrześcijanin (ale też większość ludzi używających rozumu) musi się w  końcu zmierzyć ze zdaniem wypowiedzianym przez Jezusa: „Kto chce zachować swoje życie, straci je, a  kto straci swe życie z  mego powodu, ten je zachowa”. A  to już nie jest 25

prawda oczywista. Jeśli Jezus jest, jak sam głosi, Drogą, Prawdą i  Życiem, to starcie z  prawdą, z  życiem w prawdzie, tak zwane inaczej: świadectwo wierności prawdzie – to gotowość do poniesienia ofiary. Oby nikt z  nas nie znalazł się w  okolicznościach na tyle dramatycznych, by musiał położyć na szali, w decyzji nagłej i  natychmiastowej, swego życia czy życia swoich bliskich. „Tracimy” jednak życie po trochu, o czym w  pewnym wieku wiemy aż nadto dobrze. I  wtedy, w tych chwilach świadomego „tracenia (lub nie) życia”, „życie w prawdzie” wyklucza inną znaną powszechnie frazę: „trzeba jakoś żyć” albo: „mi się też coś od życia należy”, i  wreszcie: „trzeba korzystać z  życia”. Jak to – „stracić życie”? A nie „korzystać z życia”? Hm… wydaje się, że tego podrozdziału nie są w  stanie zrozumieć ludzie przed, no powiedzmy, sześćdziesiątym rokiem życia. Dopiero wtedy bowiem znamy ciężar podjętych świadomie decyzji, możemy dokonać pierwszego wstępnego bilansu. I  pozwolę sobie powtórzyć tu jeszcze raz: nie jest obojętne, jak przeżywamy nasze życie. Życie w prawdzie to starcie z życiem natychmiastowej nagrody, szybkiej satysfakcji, życiem na fali – to starcie, które podjąć musi każdy, kto w mniejszych czy większych dawkach dozuje sobie myślenie. Chrześcijanie różnią się od reszty myślącego świata ludzi tym, że wierzą, iż „tracąc życie”, jednak je „zachowają”. Słowa Jezusa pozwalają mieć nadzieję na życie nieznanej, od26

E = MC2 I Z POWROTEM

I

suniętej poza horyzont naszej percepcji nagrody, życie satysfakcji wykraczającej poza logikę przyczyny i skutku, życie ciągle na granicy utonięcia w głębinie. „Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka” (choć niektórzy w uporem maniaka będą udowadniać, że owszem, można). Oto widzę, że pewne posiadane przeze mnie informacje na temat mojego kolegi w  pracy mogłyby go pogrążyć. Po prostu facet się nie przykłada, nigdy, ale to nigdy nie zostaje po godzinach. Jednocześnie bez trudu mogę wykazać, że potrafię przejąć jego obowiązki. Gdyby te dwie sprawy połączyć, mógłbym pokazać szefowi, że jeśli sam zaoszczędzi i więcej zapłaci mnie, to robota będzie zrobiona. Cenny pracownik? Jasne! Facet z  inicjatywą? Pewnie! Ten to sobie w  życiu da radę! Oj, ta fala poniesie go wysoko. Z pewnością. Korzysta z okazji, przecież nie jest „przeciwko prawdzie”? – Nie, nie, skądże znowu. A  gdyby tak dał temu pomysłowi umrzeć? Kolega ma po prostu rodzinę, musi wychodzić o czasie, bo odbiera dzieci z przedszkola. Że nikt mu nie kazał mieć dzieci? Hm… jego dzieci kiedyś będą pracować na twoją emeryturę. Uczciwie stawiam sprawę? No, nie, to nie takie proste… Ja tylko chcę zmniejszyć koszty i zwiększyć wydajność. Nie zaprzeczam, szef będzie z ciebie dumny i twoja dziewczyna też – awansujesz. Po prostu tylko nie daj temu pomysłowi umrzeć. Jest świetny. No widzisz? Tak myślałem 27

– trzeba brać z życia to, co ono daje – po prostu samo pcha się w ręce. No i – Śmierć frajerom! – Śmierć. Bez Chrystusa jest możliwa postawa czujnego stąpania po krawędzi (on the edge), postawa heroicznego „tak trzeba” w imię conradowskiego „obowiązku”. Zwolennicy takiego życia, których głęboko poważam, obywają się bez jakichkolwiek obietnic. Ten brak obietnicy jest właściwie racją ich wyboru. Ba, nawet gardzą obietnicą. Uważają, że obietnica złożona nam przez Chrystusa to niegodny wielkości człowieka, miernej klasy „handel”. Mocni ludzie, nie naiwni słabeusze, nie muszą swoich wyborów mierzyć miarą nagrody i satysfakcji usuniętej poza granice rozumu. To niegodne Człowieka, człowieka przez wielkie „C”. Hm… brzmi znajomo? Nam, dzieciom dwudziestego wieku ten język powinien zdradzić wszystkie swoje pułapki i zasadzki. Jak napisała Hannah Arendt: „Ograniczenie człowieka do jego człowieczeństwa czyni go nieludzkim”. Stara mądrość mistrzów medytacji (Azji) czy kontemplacji (Europy) mówi, że działalność, którą się zajmują, może tak naprawdę zaistnieć dopiero w  bardzo dojrzałym wieku. Wiele jest przestróg duchowych, przekonujących, by do ascezy i  modlitwy nieustannej nie zabierać się za młodu. Wprawdzie w ostatnich dekadach rozmaite drogi duchowe stały się bardzo modne 28

E = MC2 I Z POWROTEM

I

i  szczęścia w  Tybecie czy w  celach kartuzów szukają wczorajsi nastolatkowie, to jednak ich poszukiwania nie są tym samym, co poszukiwania osób mocno dojrzałych. Co więcej, wydaje się, że jest to szukanie bardziej męskie niż kobiece. To mężczyźni stworzyli zakony o  najsurowszej regule i  nie jest to tym razem wynik tradycyjnej w  naszej kulturze „męskiej dominacji”. Właściwie „udanie się na pustynię” było dostępne dla każdego, choć niekiedy surowo karane przez „rodzinne sądy”. To raczej „wydanie za mąż” stanowiło nierzadko zniewolenie kobiety i  rodzaj transakcji handlowej, co w niektórych kulturach nadal jest praktykowane, a nas dziś okrutnie wzburza. Ruch rekluzów, a bardzo często rekluzek, był w istocie ruchem wyzwolenia spod władzy rodzicielskiej, bardziej jeszcze władzy rodowej czy klanowej. Zamiast być kobietą sprzedaną za mąż, pobożna niewiasta w pierwszej dekadzie chrześcijaństwa często wybierała życie singla, singla Bożego. Myślę, że nie tak trudno to zrozumieć zwłaszcza nam – kobietom dwudziestego pierwszego wieku. I dziś znalazłby się spory zastęp pań, które wolałyby się wybrać nago i bez środków do życia na pustynię niż ogrzewać łoże jakiegoś burżuja, który miał dość kóz i miar owsa, by nas kupić od tatuśka. Na usprawiedliwienie tamtych czasów trzeba rzec, że transakcje takowe (dziś karalne i  potępiane przez niemal cały świat) były powszech29

nie akceptowane, sankcjonowane przez system prawny i większości zainteresowanych wychodziły na dobre – ale to już inna opowieść. Dopiero w  następnych stuleciach ruch pustelniczy czy wspólnot klauzurowych zarazem wyzbywał się pewnej spontaniczności, jak i  nabierał pewnej szlachetności, by w  kolejnych wiekach już „ucywilizowany” stać się znakiem „dziewictwa ofiarowanego Chrystusowi”, a  w swej karykaturze – sposobem na pozbycie się niechcianych córek czy synów, by zachować niepodzielność dominium. Nie po raz pierwszy w historii koło jakoś się zakreśliło, dając jednak w  swych negatywnych przejawach dokładną karykaturę pierwotnego zrywu. Ten długi akapit poświęcony korzeniom ruchu monastycznego mógł tu nastąpić, ponieważ w  wieku, którego ten podrozdział dotyczy, człowiek staje się już bardziej cierpliwy. A  dłuższe zdania i  bogatsze słownictwo i obrazowanie potrafią cieszyć. Na tym tle chcę wrócić do Mickiewiczowskiego „wieku klęski”. Wiemy, jak Napoleon szedł pod Moskwę, i wiemy, jak spod niej wracał. Może ta ułańska fantazja, ten szwoleżerski zapał czyni właśnie z mężczyzn (częściej niż z kobiet) żołnierzy tułaczy. Nie ponosi porażek ten, kto nic nie robi. Jeśli ktoś mówi, że wszystko mu się w życiu udało, to znaczy, że tchórzliwie za nisko postawił sobie poprzeczkę, nie zmierzył się z prawdziwymi wyzwaniami na swoją, a nawet ponad swoją miarę. „Lance do boju, 30

E = MC2 I Z POWROTEM

I

szable w dłoń…” Ach, te ułańskie szarże i te przydrożne oberże, gdzie z  towarzyszami broni omawiało się zwycięskie bitwy i chwile fartu, gdy kostucha była tuż tuż, a jednak jeszcze raz się udało; gdzie wspominało się z szacunkiem poległych i piętnowało tchórzy. Wiek męski – wiek jednak też i zwycięstw, których smak długo jeszcze czuje się w gardle. Mickiewicz to cienias – romantyk i melancholik – nie każdemu pisany ujemny bilans. Ja na przykład… A  mój syn… Moja firma… Moje inwestycje… Ojciec Reginald był już stary. Wracał do celi, powłócząc nogami. Wiedział, ile lat kosztowało go wspinanie się po drabinie duchowej, by sięgnąć raz, ten jedyny raz, Nieba. Uchylił drzwi swojej celi i… a) umarł b) zastał stół pełen najprzedniejszego jadła, a  za stołem Pana i Jego Dwunastu Towarzyszy, którzy odtąd co dzień z nim wieczerzali c) Pan czekał tam na niego tak jak przedtem d) cela była pusta i Reginald jak zwykle ukląkł do wieczornych pacierzy. Jeśli nawet nagrodą za lata naszych ziemskich bojów, choćby i  z największymi demonami, miałby być sam Wszechmogący Bóg tak, jak może go doświadczyć słaby człowiek w swojej ograniczonej „celi”, to to zawsze będzie tylko nagroda TU, NA ZIEMI. Nie wiem, którą 31

z  wersji wybrałeś, drogi czytelniku, ale żadna nie jest więcej warta niż kubek zimnej wody w  skwarze południa. Więc jednak wiek męski wiekiem klęski? Na pewno każdy ułan zamienia się w groteskowego starego wiarusa. Każda księżniczka w obsypaną koronkami nieco zbzikowaną matronę. Każdy ojciec pożegna kiedyś na progu syna wyruszającego własną drogą. Każda matka „odda” swoją córkę światu. (Nie pomogą pakiety akcji ani operacje plastyczne, a ojcowskie rady po trzydziestym roku życia syna i matczyna nadopiekuńczość wręcz zaszkodzą). Skąd więc przychodzą kłopoty, gdy zbliżamy się nieuchronnie do emerytury? Do dobrze zadomowionych problemów, obłaskawionych i  nieco stępionych (rzec by można – rutyna) dołączają teraz demony przeszłości i… przyszłości. Słowo śmierć przestaje być abstrakcją. Mamy kłopoty już nie z płynnością finansową, ale z bilansem.

32

VABANK

I

Spis treści

Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

5

E = mc2 i z powrotem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 Czy kłopoty muszą być? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 Optymista . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 55 Pesymista . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 63 Eksperyment . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 69 Być jak Brad Pitt . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 79 Przeinaczona reguła . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85 Stary Teatr . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97 Słowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 107 Godność . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111 Vabank . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115 Acknowledgements . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125

127