Monika Witkowska

Z plecakiem przez świat

Redakcja Jacek Illg Projekt okładki i opracowanie graficzne Anna Łoza-Dzidowska Redakcja techniczna, skład i łamanie Grzegorz Bociek Korekta Urszula Płonka

Fotografie pochodzą z archiwum Autorki, zdjęcie na s. 249 Adrian Larisz

Wydanie I, czerwiec 2010

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax 32-348-31-25 [email protected] www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 [email protected] www.dictum.pl © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012

ISBN 978-83-7835-037-8

Książkę dedykuję mojej rodzinie i wszystkim, na których mogę liczyć – w podróżach i w codziennym życiu…

Część I

ZAMIAST WSTĘPU

Od autorki, czyli dla kogo jest ta książka?

Z uchatkami na Galapagos

Mam to szczęście, że mogę podróżować. I  to dużo podróżować, bo znalazłam sposób na połączenie pasji z pracą zawodową. Mimo że byłam w około 150 krajach, nie uważam się za osobę, która o podróżach wie wszystko – każda podróż, a także każde spotkanie z innym podróżnikiem (nawet mniej doświadczonym) uczy mnie czegoś nowego, podsuwa nowe pomysły, czasem skłania do przemyśleń i refleksji. Faktem jednak jest, że coraz częściej jestem pytana o to, jak sobie w podróżach radzić i jak zabrać się do zorganizowania wyprawy życia. Któregoś wiosennego dnia, po powrocie z dorocznych Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Alpinistów i  Żeglarzy, gdzie prowadziłam wykład na temat kobiet podróżujących w pojedynkę, zasypana dziesiątkami maili postanowiłam swoje rady spisać. I tak, z czystego lenistwa (żeby po raz n­‍‑ty nie mówić tego samego) powstała właśnie ta książka. 4

C z ę ś ć I • Z a mi a s t w s t ę p u

Długo się zastanawiałam, dla kogo ma ona być. Najpierw miał to być poradnik dla kobiet, które chcą wyruszyć w świat. Doszłam jednak do wniosku, że opisane rady i wskazówki przydadzą się również panom. Poza tym większość spotykanych na szlaku podróżników to pary albo koedukacyjne grupki znajomych – podróżujących w pojedynkę Polaków wciąż widzi się bardzo rzadko. W końcu stanęło na tym, że ma to być książka dla wszystkich, którzy lubią podróże. Zakładam, że każdy znajdzie tu coś, co będzie dla niego przydatne, choć ogólnie jest to poradnik przede wszystkim dla podróżujących na własną rękę „backpackersów”, czyli „plecakowiczów” (backpack to po angielsku plecak), zwłaszcza tych, którzy zastanawiają się, jak przemierzać świat przy mocno ograniczonym budżecie. Jeżdżę po świecie już od wielu lat, w dużej mierze w pojedynkę, tak więc to, o czym piszę, oparte jest na moich doświadczeniach z podróży po wszystkich kontynentach, po krajach zróżnicowanych kulturowo i geograficznie. Zdaję sobie sprawę, że niektóre z moich przygód mogą być odbierane jako ekstremalne, a znajdą się i tacy, którzy zarzucą mi brak rozsądku czy zbyt spontaniczne działanie. No cóż, takie jest zadanie tej książki – opisane z życia wzięte sytuacje mają pokazać, co w czasie podróży może nas spotkać, jakie błędy możemy popełnić (zawsze to lepiej uczyć się na cudzych niż na swoich) i jakie mogą być ich konsekwencje. Nie mówię, że wszyscy mają podróżować tak jak ja – każdy powinien dozować sobie poziom przygód czy związanej z nimi adrenaliny stosownie do swoich upodobań, możliwości i doświadczenia. Nie chcę również nikomu wmawiać, że moje sposoby organizowania wyjazdu czy patenty na radzenie sobie w różnych sytuacjach są jedynymi słusznymi. Nikt nie ma monopolu na rację – ilu podróżników, tyle pomysłów, bo każdy ma prawo do swoich poglądów i rozwiązań. Nie przyjmujcie więc drodzy Czytelnicy tego, co przeczytacie jako skutecznych w każdej sytuacji wytycznych – to subiektywne rady, które możecie wziąć pod uwagę, chociaż możecie je też od razu odrzucić i wymyślić coś innego. Jedno jest pewne  – w  podróżach nie da się wszystkiego przewidzieć, nie można więc zamykać się w schematach. I właśnie dlatego tak prawWszystkiego nie przewidzimy – dziwe jest powiedzenie, że podróże kształcą. W każdym razie – powodzenia na szlaku!

zwłaszcza w górach. Na zdjęciu via ferrata we włoskich Dolomitach

Od autorki, czyli dla kogo jest ta ksiażka?

5

Moje podróżnicze początki, czyli trochę autobiografii Ze względu na to, że urodziłam się jeszcze w czasach tzw. komuny, kiedy nie tak łatwo było o paszport, a szczytem marzeń było postawienie nogi po drugiej stronie linii granicznej z Czechosłowacją, swoje zagraniczne wojaże rozpoczęłam stosunkowo późno. Pierwszy kontakt z tzw. Zachodem dał mi dopiero rejs jachtem do Hamburga – był rok 1986, a ja miałam 20 lat. Wszystko było tam takie inne, kolorowe i… stresujące. W  toalecie nie umiałam odkręcić wody (nigdy wcześniej nie zetknęłam się z  kranem na fotokomórkę), w  sklepach krępowali mnie nadskakujący sprzedawcy, a  poza tym czułam się niekomfortowo, bo mając w  kieszeni przepisowe 10 dolarów (tylko tyle władze pozwalały oficjalnie wymienić na wyjazd), i tak na nic nie mogłam sobie pozwolić. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie Pierwsza moja podróż na Zanzibar wyszło. Problem z wyjazdami za granicę sprawił, że dobrze poznałam Polskę – kraj, który uważam za wyjątkowo ciekawy i przez nas samych niedoceniany. Dobrą szkołę życia, bardzo przydatną w późniejszych podróżach, dało mi harcerstwo. Miałam to szczęście, że działałam w drużynie wzorującej się na przedwojennych tradycjach, co rzutowało nie tylko na poglądy, ale także zaradność – już jako małolata z podstawówki musiałam umieć rozpalić ognisko, dojść w wyznaczone miejsce na azymut, zbudować szałas, przetrwać samotną noc w lesie (bałam się jak diabli, ale nadrabiałam miną). Mając 12 lat, zaliczyłam pierwszego w życiu „stopa”. W ostatniej chwili odwołano biwak harcerski, postanowiłam więc dojechać do rodziców, którzy spędzali weekend na działce, 70 km od Warszawy. Pech chciał, że pomyliłam autobusy i nie dojechałam tam, gdzie chciałam. Nie miałam pieniędzy na kolejny bilet, ale przypomniałam sobie popularny w tamtym czasie film Podróż za jeden uśmiech, którego bohaterowie podróżowali właśnie autostopem. Okazało się, że rzeczywiście  – to działa! Dziwne, że żadnemu z  kierowców nie przyszło do głowy odstawić mnie na milicję (policję znaliśmy wtedy tylko z zachodnich filmów). Jakoś dotarłam do celu, ostatnie 10 km przemierzając na prze6

C z ę ś ć I • Z a mi a s t w s t ę p u

łaj przez nadnarwiańskie łąki. Pamiętam, że byłam z siebie bardzo dumna, chociaż rodzicom chyba niespecjalnie się mój pomysł spodobał. Zagraniczny debiut autostopowy przyszedł dużo później. Pojechałam do Norwegii na saksy. Po miesiącu zbierania truskawek odebrałam wypłatę i szykowałam się do drogi powrotnej, którą miałam odbyć pociągiem. Niestety, za sprawą kogoś z rodaków, wszystkie pieniądze i paszport zniknęły. Biletu na pociąg nie miałam za co kupić, a poza tym i tak musiałam jechać najpierw do Ambasady Polskiej w  Oslo, aby wyrobić nowy dokument. Nie znając praktycznie języka (pomijam rosyjski), wracałam autostopem. Dystans był na tyle duży, że musiałam gdzieś zanocować, a sprzętu biwakowego ze sobą nie miałam. Nocleg w samotnie stojącej na polu szopie nie był może najwygodniejszy, ale w sumie dał mi dużo frajdy, bo oznaczał przygodę. Poza tym cała ta podróż nauczyła mnie, że nie należy martwić się na zapas, zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji. Kiedy zgubiłam szczotkę do włosów, a przecież na stopie powinnam jakoś przyzwoicie wyglądać, zaanektowałam do czesania widelec. Miałam też ogromne szczęście do ludzi. Do Oslo wcale tak szybko nie dojechałam, bo po kilku dniach goszczenia mnie przez spotkane po drodze osoby, dostałam jeszcze na kilka dni pracę w gospodarstwie w górach (m.in. wyganiałam owce na pastwisko, co do tej pory bardzo miło wspominam). Ta pierwsza Norwegia (potem były kolejne) stanowiła przełom w  moim życiu. Wiedziałam już, że lubię podróże i  że zrobię wszystko, aby zwiedzać świat. Problemem były wprawdzie pieniądze, a  dokładniej ich brak, wiedziałam jednak, że jak się chce, to zawsze znajdzie się możliwości ich zarobienia. Od tej pory już co roku jeździłam za granicę, by trochę pracować, trochę zwiedzać. Po truskawkach przyszedł czas na okopywanie drzew oliwkowych w Grecji, pracę na farmie w Szwajcarii, sprzątanie domów w Kalifornii… W tym czasie coraz więcej żeglowałam – udało mi się nawet „załapać” na sponsorowany rejs żaglowcem „Zawisza Czarny” przez Pacyfik i Atlantyk. Świat jakby się skurczył  – już nie przerażał, lecz kusił różnorodnością kultur, przyrody, spotykanych ludzi. Kiedy po siedmiu miesiącach na oceanach wróciłam do kraju, wiedziaZ krewniakiem, czyli u goryli w rwandyjskiej dżungli łam, że muszę znaleźć jakiś sposób, aby Moje podróżnicze początki, czyli trochę autobiografii

7

połączyć pracę z pasją. Ze studiami, czyli wybranym przez rodziców zarządzaniem na Uniwersytecie Warszawskim, problemów nie miałam, ale nie paliłam się do siedzenia w biurze, na co się zanosiło. Pamiętam rozmowę z moim tatą, który, widząc moje zawodowe niezdecydowanie, pełen irytacji zapytał mnie, jaką chcę mieć pracę. – W ruchu, na świeżym powietrzu, w kontakcie z ludźmi… – wyliczałam. – No to zostań listonoszem – stwierdził tata. Wyjście z sytuacji znalazło się samo. Już na studiach zrobiłam kursy przewodnickie oraz pilota wycieczek i zaczęłam wyjeżdżać z grupami. Za namową różnych osób spróbowałam też sił w  pisaniu artykułów, oczywiście o  podróżach, żeglarstwie i górach. Udało się! Dzisiaj w rubryce „zawód” wpisuję „dziennikarz” i „pilot wycieczek”, ciesząc się, że rzeczywiście mogę robić to, co lubię. W podróży spędzam przeciętnie pół roku (czasem więcej). Dużo jeżdżę jako opiekujący się grupą pilot – dotyczy to zwykle kierunków dość egzotycznych (Afryka, Azja, Ameryka Południowa), na ogół z ambitnym, aktywnym programem (trekingi w dżungli lub w górach, raftingi, pustynne safari etc.). Czasem, choć rzadko, jeżdżę jako dziennikarz, choć dotyczy to głównie Europy. Moje ulubione wyjazdy to włóczęgi na własną rękę, często w pojedynkę, w miejsca rzadziej odwiedzane przez turystów. Są jeszcze rejsy żeglarskie, wyprawy górskie i nurkowanie – to również sposób na podróżowanie, na dodatek zwykle w gronie fajnych ludzi. Podróże uzależniają, ale to akurat nałóg, który polecam każdemu.

Z dziećmi zawsze można się dogadać, nawet w Peru, na wyspach na jeziorze Titicaca

8

C z ę ś ć I • Z a mi a s t w s t ę p u

Casting na podróżnika, czyli coś dla tych, którzy nie są pewni, czy się nadają

W górach w grupie zawsze raźniej i bezpieczniej

Mało jest osób, które z założenia podróżować nie lubią. Jeśli rzeczywiście tak jest, nie ma co zmuszać ich do jeżdżenia po świecie – skoro mają narzekać, lepiej niech poprzestaną na oglądaniu ciekawych miejsc na ekranie telewizora. Wszyscy pozostali śmiało mogą ruszyć w świat, pamiętając jednak, że turysta to zupełnie coś innego niż podróżnik. Pierwsze określenie odnoszę do tych, którzy wyjeżdżają na wyjazd zorganizowany – wszystko jedno, czy jest to wycieczka biura podróży, firmowa delegacja czy też wyjazd na zaproszenie mieszkającej za granicą rodziny, która nas wszędzie obwiezie, da wikt i opierunek. Co innego podróżnik. Ten organizuje wszystko sam, nastawiając się przede wszystkim na kontakty z miejscowymi ludźmi i poznawanie od podszewki miejscowych realiów. Najtrudniej jest zacząć. Obawy „czy sobie poradzę” to punkt programu, z którym na początku boryka się każdy. Jedno z  chińskich przysłów mówi: „Podróż o długości tysiąca mil rozpoczyna się od pojedynczego kroku”. No i właśnie ten pierwszy krok jest najtrudniejszy. To, co mogę poradzić, to nie zastanawiać się za dużo i nie szukać wyimaginowanych problemów. A poza tym, jak możemy sprawdzić, czy sobie poradzimy, jeśli nawet nie spróbujemy? Casting na podróżnika, czyli coś dla tych, którzy nie są pewni, czy się nadają

9

OK, uprzedzam jednak, że spróbować zostać podróżnikiem może prawie każdy, chociaż… nie każdy nim zostanie. Większość moich znajomych, których namówiłam na globtroterską włóczęgę, wracała z  takich podróży zachwycona, już w momencie powrotu planując kolejne eskapady. Byli też i tacy, którzy przyznali, że owszem, było fajnie, ale starczy – w przyszłości wybiorą opcję „wakacje z biurem podróży”. Na pewno sporo zależy od charakteru. Z pewnością łatwiej będzie osobie samodzielnej i  przebojowej niż nieśmiałej, delikatnej dziewczynie, która wcześniej jeździła wyłącznie na wczasy z rodzicami. Wcale nie jest jednak powiedziane, że owa nieśmiała, niepozorna dziewczyna sobie nie poradzi  – być może pod wpływem podróży zahartuje się, nabierze pewności siebie i z czasem stanie się specjalistką np. od pustyni czy żyjących w buszu plemion. Równocześnie może się okazać, że jej wygadana i przebojowa koleżanka, owszem, świetnie będzie czuć się na wypadach do spa, ale w błotnistej dżungli pełnej pijawek dostanie histerii. Wbrew pozorom płeć nie ma dużego znaczenia. Podróżuje coraz więcej kobiet i bardzo często radzą sobie lepiej od mężczyzn  – są od nich bardziej ambitne, odporniejsze na trudy, ciekawe świata, lepiej też radzą sobie w sytuacjach kryzysowych. Nieraz miałam zresztą okazję widywać panów, którzy w  opowieściach przy piwie kreowali siebie na supermacho, którym nie straszne najtrudniejsze warunki, w terenie zaś okazywało się, że są z nimi ciągłe problemy i wymagają nieustannej opieki. Co do zdrowia, to rzeczywiście w niektórych przypadkach może być ono ograniczeniem. Trudno zachęcać kogoś, kto ma problemy z  nogami, żeby szedł na himalajski treking, chociaż nic nie stoi na przeszkodzie, aby pojechał np. na spływ kajakowy czy safari. Znam jednak niewidomych, niepełnosprawnych, „sercowców” czy cukrzyków, którzy realizują bardzo ambitne plany i  którym nie dorówna niejedna w pełni sprawna osoba! Oczywiście, osobom z  wymienionych grup jest dużo trudniej, a  niekiedy są one wręcz uzależRóżne mogą być metody podróżowania, nawet nione od zaangażowania ludzi dobrej wo„balonostop” li, ale takie przykłady świadczą o  tym, że 10

C z ę ś ć I • Z a mi a s t w s t ę p u

jak się chce, to można osiągnąć bardzo wiele. Ważne jest, by znać swoje granice i nie robić czegoś za wszelką cenę, niepotrzebnie przy tym ryzykując. Człowiek niewidomy czy o kulach zdobywający Kilimandżaro to swego rodzaju bohater, ale wchodzący na ten sam szczyt człowiek po dwóch wylewach to już przykład głupoty i nieodpowiedzialności. Czy ograniczeniem może być wiek? Na pewno nie! Kiedy miałam dwadzieścia kilka lat, z żalem myślałam o tym, że od następnego roku trzeba będzie zrezygnować z jeżdżenia autostopem, no bo „nie wypada”. I co? Przekroczyłam czterdziestkę, nadal jestem zagorzałą autostopowiczką i nie widzę powodów, aby zrezygnować z tej formy podróżowania. Na szczęście znam więcej osób, które myślą podobnie. Jedna z moich koleżanek (starsza ode mnie) zabrała niedawno w autostopową podróż przez Europę swoją mamę! Panie wróciły pełne wrażeń i planują już następny wyjazd! Wiek nie jest istotny – ważniejsze jest, aby być młodym duchem.

Ty l k o ni e sta ra baba! Ho s t el w Tajpe j na Ta jw a nie

– Śpisz w pokoju nr 5, łóżko na dole – poinformował mnie recepcjonista w hostelu. W pokoju nr 5 było w sumie 6 miejsc. Trzy piętrowe łóżka. Właśnie wypakowywałam z plecaka śpiwór, kiedy weszła starsza pani. Rozejrzała się, zrzuciła plecak, po czym zaczęła tarabanić się na posłanie na pięterku. – To może ja pójdę na górę? No problem…  – zaproponowałam siwowłosej turystce. Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem stanowiącym mieszankę zdziwienia i oburzenia, po czym spytała po angielsku: – A niby dlaczego? Myślisz, że nie dam rady? Coś tam zamruczałam lekko speszona, ale kwadrans później rozmawiałyśmy już niczym dobre koleżanki. Jane pochodziła z USA, od pół roku była w podróży dookoła świata. Była to jej pierwsza w życiu samodzielna podróż. – Nigdy by mi nie przyszło do głowy, by tak jeździć – stwierdziła przy drugim piwie. – Wiesz, ja mam już prawie osiemdziesiątkę  – wyznała, a  ja omal nie zakrztusiłam się z wrażenia. Po chwili nastąpił dalszy ciąg opowieści: – Pewnego dnia mój wnuk powiedział mi, że jestem „stara baba”. No to się wkurzyłam! No bo jaka ja stara? Obraziłam się, spakowałam i wyjechałam. Miałam jeździć 3 tygodnie, no ale póki co wyszło 6 miesięcy. Kiedy wracam? Jeszcze nie wiem! – No dobrze  – zapytacie  – ale jak sobie radzić z  nieznajomością języków? Na pewno łatwiej, jeżeli możemy się dogadać, ale nawet jeśli daleko nam do poliglotów, nie jest to absolutnie powód, by zrezygnować z podróży. (Więcej na ten temat w rozdziale Krzaczki, robaczki, strona 136). Dość powiedzieć, że nawet perfekcyjna znajomość angielskiego czy francuskiego na chińskiej prowincji czy wśród Casting na podróżnika, czyli coś dla tych, którzy nie są pewni, czy się nadają

11

amazońskich Indian nie na wiele się przyda. Kiedy ja zaczynałam swoje zagraniczne eskapady, nie posługiwałam się żadnym językiem poza polskim i łamanym rosyjskim. Angielskiego, a potem hiszpańskiego uczyłam się po drodze. Najważniejsze to nie bać się mówić! Nie przejmujmy się złym akcentem czy problemami z gramatyką – liczy się skuteczność. Jeśli chcemy się dogadać, jakoś się dogadamy, a najwyżej – jak w popularnym powiedzeniu – będą bolały nas ręce.

Co m a kro wa do „dziękuję”? Tu r cja

W ramach podróży poślubnej, wraz z mężem jeździliśmy autostopem po Turcji. Był to nasz pierwszy pobyt w  tym kraju, po turecku nie znaliśmy ani słowa. W tej sytuacji niczym wybawienie potraktowaliśmy poznanego w jednej z wiosek chłopaka, znającego piąte przez dziesiąte angielski. Z jego pomocą stworzyliśmy prowizoryczny słowniczek najpotrzebniejszych zwrotów. Jednym ze słów, których najczęściej używaliśmy, było oczywiście „dziękuję”. Z naszych zapisków wynikało, że po turecku to „inek”. Ktoś nas zapraszał na herbatę, przynosił arbuza, zabierał na stopa – „inek­‍‑owaliśmy” w różnych możliwych wersjach. Konsternację na twarzach naszych dobrodziejów tłumaczyliśmy tym, że nie jesteśmy zapewne zrozumiani, w  związku z  czym powtarzaliśmy słówko po kilka razy, zmieniając akcent i intonację. Ostatniego dnia, wyjeżdżając z Turcji, podróżowaliśmy z  kierowcą, który wprost spytał, o co nam z tym „inek” chodzi? Znał angielski, tym razem nie było więc bariery językowej. Zajrzał w nasze notatki, po czym… parsknął śmiechem! Okazało się, że cały słowniczek był jak najbardziej poprawny, poza słowem „inek”, które wcale nie znaczy „dziękuję”, tylko… „krowa”! I na koniec jeszcze pieniądze. Bez nich jeździć się nie da, ale ich brak wcale nie przekreśla poznawania świata. Wszystko zależy od naszego zacięcia, determinacji i priorytetów. Jeśli mamy cel, na którym nam bardzo zależy, fundusze zdobędziemy. Jak? – odsyłam na stronę 240. Poza tym podróżowanie wcale nie musi być drogie – w wielu krajach nasze miesięczne utrzymanie będzie kosztowało mniej niż tydzień wakacji w Polsce. Moim rekordem był czterotygodniowy pobyt w nietaniej wcale Nowej Zelandii, gdzie wydałam jedynie 150 dolarów! Fakt, jeździłam autostopem, z namiotem, no i miałam duże szczęście do ludzi, którzy widząc samotnie podróżującą dziewczynę, prześcigali się w pomocy i gościnności. Oczywiście zakładając niskobudżetowe wakacje, musimy godzić się na warunki dalekie od standardu Hiltona. Jednak spanie w  tanich hotelikach dla miejscowych i jeżdżenie lokalnymi środkami lokomocji to właśnie najfajniejsza i najbardziej owocna pod względem poznawczym forma podróżowania. Świat oglądany z okien rozklekotanego autobusu, w którym lokalesi jadą wraz z kozami i kurami, wygląda o wiele ciekawiej niż przez szybę klimatyzowanego autokaru turystycznego. 12

C z ę ś ć I • Z a mi a s t w s t ę p u

Część II

PRZYGOTOWANIA

13

Grunt to pomysł, czyli wybrać cel

Podczas karnawału w brazylijskim Rio de Janeiro

Teoretycznie możemy pojechać, dokąd chcemy. Skłonić ku temu mogą nas np. marzenia, choćby jeszcze z dzieciństwa, albo opowiadania znajomych, którzy już tam byli i nam też radzą. Równie dobrze impulsem może być i to, że ktoś nam zaproponował wspólny wypad, szef nakazał pilne wykorzystanie zaległego urlopu, albo okazja, bo w promocji biletów lotniczych pojawiła się superatrakcyjna cena jakiegoś połączenia. Spontaniczne podejmowanie decyzji bywa dobre, jest jednak pewne „ale” związane z powiedzeniem „co nagle, to po diable”. Owszem, nasz pomysł może okazać się rzeczywiście rewelacyjny, ale równie dobrze może być chybiony. Sama się zresztą nacięłam, kiedy znajoma prowadząca biuro podróży zaproponowała mi zasponsorowanie biletu do Delhi, w zamian za to, że załatwię jej tam pewną sprawę. Miałam w tym czasie pomysł na inny, afrykański wyjazd, jednak proponowany 14

C z ę ś ć I I • P r z y go t ow a n i a

układ wydawał mi się bardzo korzystny. „Załatwianie sprawy zajmie mi dwa dni, potem zostanę na trzytygodniowe zwiedzanie”, kalkulowałam. Niestety, nie wzięłam pod uwagę przypadającego wówczas monsunu, który tamtego lata spowodował wyjątkowo duże powodzie. W  rezultacie niewiele zobaczyłam, za to straciłam mnóstwo czasu i pieniędzy, bo zwłaszcza w czasie powodzi Hindusi bardzo wysoko wyceniają wszelakie usługi, wiedząc, że biały przybysz, nie mając wyboru, i tak zapłaci. W każdym razie od tej pory nauczyłam się, że zanim zapadnie decyzja o wyjeździe, lepiej sprawdzić, czy w kontekście naszych planów jest to pora dobra klimatycznie. Dotyczy to zresztą nie tylko egzotycznych krajów – w końcu do Paryża też lepiej pojechać w maju, gdy widać rozkwitającą wiosnę i mamy szansę na wpływające na dobry nastrój błękitne niebo, niż w listopadowe słoty, kiedy trudno o zapał do spacerów. Z kolei nasza jesień, kojarząca się z szarówką i epidemią depresji, to z kolei idealny czas na egzotyczne wyprawy, zwłaszcza na półkulę południową, gdzie jest odwrotny układ pór roku. Dobry pomysł to łączenie podróży z lokalnymi wydarzeniami – świętami, wystawami, zawodami i różnorakimi imprezami. Często nie ma przecież problemu, by lekko przyśpieszyć lub opóźnić wyjazd, albo zmienić trochę trasę, dzięki czemu można będzie zobaczyć ciekawą procesję lub pobawić się w karnawałowym korowodzie. W końcu jest duże prawdopodobieństwo, że drugi raz w ten właśnie odległy zakątek świata już nie dotrzemy. Ja przynajmniej coraz częściej uzależniam terminy i kierunek wyjazdów od tego, co mogę zobaczyć. Specjalnie pojechałam na Filipiny w okresie Wielkanocy, aby być na słynnych tamtejszych ukrzyżowaniach (prawdziwych), zaś do Peru wybrałam się w czerwcu, by „załapać się” na Inti Raymi – inkaskie święto ku czci Boga Słońca. Priorytet to jednak kwestie bezpieczeństwa. Są regiony, w  przypadku których trzeba zacząć od sprawdzenia, jaka aktualnie panuje w nich sytuacja. Być może trzeba będzie zmienić plany. Nie chodzi wyłącznie o typowe konflikty wojenne – w niektórych krajach ryzykowne są choćby okresy wyborów prezydenckich czy parlamentarnych. Nie można być też obojętnym na ostrzeżenia związane z epidemiami, ryzykiem huraganów czy powodzi. Więcej o sprawach bezpieczeństwa na stronie 147. Oczywiście, zawsze lepiej pojechać w rejon, który nas z jakichś powodów interesuje. Być może wymyślimy sobie nawet jakiś konkretny, ambitny cel, stanowiący wyczyn eksploracyjny, czy też, jeśli mamy takie możliwości, stwarzający okazję do przeprowadzenia ciekawych badań naukowych. Będąc członkiem kapituły konkursu „Kolosy”, nagradzającego największe dokonania w danym roku w pięciu kategoriach: Podróże, Żeglarstwo, Alpinizm, Eksploracja Jaskiń oraz Wyczyn Roku, miałam duży problem z oddaniem głosów, widząc jak nieograniczona jest inwencja polskich podróżników. Wśród zgłaszanych wypraw były m.in.: podróż rowerem z Warszawy do Pekinu, 5­‍‑letnia wyprawa autostopem dookoła świata, pokonanie pustyni Gobi żaglowozami, rajd po południowoamerykańskich bezdrożach traktorem „Ursus”, wędrówka przez madagaskarską dżunglę w poszukiwaniu ślaGrunt to pomysł, czyli wybrać cel

15

dów Arkadego Fiedlera, arktyczna wyprawa połączona z nurkowaniem na biegunie i mnóstwo innych naprawdę odjazdowych pomysłów. Ma się rozumieć, takie wyprawy to pomysły dla doświadczonych już globtroterów. Debiutanci nie powinni stawiać sobie na starcie zbyt wysoko poprzeczki, bo szkoda byłoby, żeby się zniechęcili nadmiernymi jak na początek trudami. Są kraje, gdzie wiadomo, że łatwo nie jest, i takie, gdzie zawsze jakoś sobie poradzimy, bo w razie czego będzie łatwo wrócić, a poza tym można liczyć na pomoc zarówno sympatycznych lokalesów, jak i wszechobecnych turystów. Zamiast jechać do ogarniętego wojną Afganistanu, zagrożonej chorobami tropikalnymi i rebeliantami Demokratycznej Republiki Konga (dawny Zair), czy też do drogiej i szokującej kulturowo Japonii, zacznijmy od krajów takich jak Turcja, Syria, Nepal czy Tajlandia – ciekawych, przyjaznych, tanich i łatwych logistycznie. Do Japonii i Konga zapewne kiedyś dotrzemy. I jeszcze jedno: nie układajmy planu podróży wyłącznie na podstawie spontanicznego jeżdżenia palcem po mapie. Przewertujmy przewodniki, przejrzyjmy mapy, dowiedzmy się, jak wyglądają sprawy formalne. Są kraje, między którymi nie ma przejść granicznych ze względów politycznych. Nie da się przejechać np. między Armenią i Turcją czy Marokiem i Algierią. Czasem nasze plany ograniczą problemy wizowe  – jako samotnie podróżująca kobieta, niemająca żadnych znajomości na miejscu, mimo usilnych starań nie mogę wjechać np. do Arabii Saudyjskiej czy Iranu, a z kolei mając w paszporcie pieczątkę izraelską, możemy zapomnieć o otrzymaniu wizy np. do Syrii, Libanu czy Libii (chyba że wymienimy paszport). Kolejna sprawa – nie planujmy zbyt wiele. Zamiast wymyślać trasę w  stylu „dziesięć państw w tydzień”, lepiej zwiedzić mniej (np. skupić się na jednym kraju), ale za to dokładniej, przeznaczyć czas na wnikanie w lokalne klimaty i poznawanie ludzi. W  sumie nie ma znaczenia, kto ile krajów zaliczył, ważne jest, o ilu faktycznie ma coś do powiedzenia. Nie można twierdzić, że zna się jakiś kraj, jeśli spędziło się w nim raptem kilka godzin. Zawsze trzeba założyć też jakąś rezerwę czasową na nieprzewidziane sytuacje. Zwłaszcza w  krajach Trzeciego Świata czas jest pojęciem umownym i nie zawsze dotrzemy do celu według zakładanego harmonogramu (autobus nie przyjedzie, albo przyjedzie, ale nas nie zabierze, przebije oponę, deszcz rozmyje drogę). Poza tym, może po prostu przyjdzie nam ochota zostać gdzieś Nie powinno się podróżować zbyt szybko dłużej, bo trafimy na lokalne wesele albo bardzo – trzeba mieć czas na przeżywanie tego, nam się dane miejsce spodoba. Podróże są nieco widzimy przewidywalne i właśnie dlatego też – ciekawe. 16

C z ę ś ć I I • P r z y go t ow a n i a

Bezcenna wiedza, czyli źródła informacji

Najlepszym źródłem informacji i tak są zawsze miejscowi ludzie. Na zdjęciu – polskie siostry zakonne prowadzące ośrodek zdrowia w afrykańskim Burundi

Warto poświęcić trochę czasu na przygotowanie się do wyjazdu. Nawet jeśli nie zamierzamy układać dokładnej trasy, dobrze jest mieć pojęcie, co w danym rejonie warto zobaczyć i jak wyglądają realia podróży, czyli bezpieczeństwo, transport, noclegi, sprawa wizy. Być może uda nam się też zdobyć jakieś przydatne miejscowe kontakty. Źródła wiedzy mogą być różne. Ja zaczynam od, niezbędnego przy ustalaniu zarysu wyprawy, zaopatrzenia się w przewodniki i mapy (są jednak kraje, choćby Nepal, gdzie na miejscu można kupić lepsze i tańsze mapy niż u nas). Przy mapach wiadomo – im mniejsza skala, tym dokładniejsze. Przykładowo skala 1:2 500 000 jest dużo mniej dokładna niż 1:100 000, bo na pierwszej z wymienionych 1 centymetr na mapie odzwierciedla 25 kilometrów w terenie, zaś na drugiej 1 centymetr to 1 kilometr. Sposób przeliczania jest prosty – odcinamy ostatnie dwa zera i wychodzi nam, ile metrów zobrazowano na odcinku 1 centymetra. Bezcenna wiedza, czyli źródła informacji

17

Co do przewodników książkowych – nie ma uniwersalnych serii. Na wyjazdach typowo globtroterskich, kiedy oprócz konkretów dotyczących tego, co zwiedzić, potrzebuję też rad, gdzie niedrogo przenocować i  jak się gdzieś dostać, preferuję przewodniki kultowej wśród podróżników serii „Lonely Planet”. W  dużej mierze jest ona już przetłumaczona na język polski przez wydawnictwo Pascal, w  ramach tzw. Praktycznych Przewodników, czasem jednak ze względu na aktualność, lepiej zainwestować w  anglojęzyczny oryginał. Inne lubiane wśród globtroterów serie to „Rough Guide” oraz opisujący kraje tak mało znane, jak Angola czy Rwanda „Bradt”, którego polskie wydanie przygotowuje obecnie PWN. Im  więcej przewodników zgromadzimy (i  mamy czas na ich przewertowanie), tym lepiej, choć jePodróżnicza biblioteczka śli jedziemy na wyjazd z  plecakiem, nie ma sensu wozić ich wszystkich. Ja w pierwszej kolejności rezygnuję z takich w sztywnych okładkach (ciężkie), z dużą ilością zdjęć (fotografie są zamieszczane zawsze kosztem treści), wydań kieszonkowych (mało dokładne) czy wielkich ksiąg typu „cała Afryka w jednym tomie”, kiedy my jedziemy tylko do jednego kraju. To, że książki te zostają w domu nie oznacza straconych na ich zakup pieniędzy – bardzo często zapisuję sobie z nich co istotniejsze informacje albo wręcz kseruję wybrane strony i zabieram je na wyjazd (jak już nie są potrzebne, bez żalu wyrzucam lub oddaję innym turystom). Wiedzę przewodnikową dobrze jest poszerzyć lekturą uzupełniającą, traktującą o historii czy kulturze danego kraju, być może o zwierzętach tam żyjących, albo pokazującą dany kraj okiem cudzoziemców (przykładowo: przed wyjazdem do Kenii warto przeczytać Białą Masajkę – historię Szwajcarki, która wyszła za Masaja). Warto też zaglądać do czasopism podróżniczych. Z dostępnych w kioskach lub Empikach na uwagę zasługują „National Geographic”, „Traveler” (hybryda National Geographic), „Podróże”, „Voyage”, „Poznaj Świat”, „Obieżyświat” oraz „Globtroter” (zgodnie z  nazwą, najbardziej „globtroterskie” z  pism). Konkurencją dla prasy jest oczywiście Internet. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę interesujące nas hasła i od razu zostaniemy zasypani informacjami, choć dobrze jest rzucić okiem na ich aktualność (często komputer „wyrzuca” teksty z informacjami sprzed kilku lat). Szczególnie godnym polecenia źródłem porad są podróżnicze fora internetowe, gdzie można zadać najbardziej szczegółowe pytania w nadziei, że ktoś odpowie, dzieląc się własnymi doświadczeniami. Ja korzystam zwykle z polskiego forum travelbit.pl albo z anglojęzycznego thorntree.lonelyplanet.com. 18

C z ę ś ć I I • P r z y go t ow a n i a

Przewodnik po Dżibuti udało mi się kupić dopiero po przyjeździe do tego mało znanego kraju

Nie ma też jak bezpośredni kontakt z innymi podróżnikami, którzy niedawno byli w interesującym nas zakątku świata. Z tego właśnie powodu dobrze jest bywać na spotkaniach podróżniczych – zarówno kameralnych slajdowiskach, jak i znanych w tzw. środowisku imprezach typu marcowe Ogólnopolskie Spotkania Podróżników, Alpinistów i Żeglarzy, organizowane przy okazji konkursu „Kolosy” w Gdyni, krakowski Festiwal Podróżników „Trzy Żywioły” (również na wiosnę), czy tzw. OSOTT­‍‑y (Ogólnopolskie Spotkania Obieżyświatów), które od kilku lat odbywają się w okolicach 11 listopada w Szczyrku. Najwięcej jednak skorzystamy, rozmawiając z kimś telefonicznie lub przy kawie. Na tego typu spotkania, na których ktoś poświęca nam swój cenny czas, przychodźmy jednak przygotowani. W obecnych czasach, kiedy większość z nas przytłoczona jest nadmiarem różnych spraw, a doba wydaje się za krótka, zamęczanie kogoś ogólnikowymi pytaniami w stylu do jakiego kraju jechać na wakacje czy gdzie leży dany kraj, jest swego rodzaju nietaktem. Wcześniej już choć trochę poczytajmy, przygotujmy się do rozmowy i zamiast poruszania kwestii zupełnie podstawowych, skupmy się na liście konkretnych, szczegółowych pytań, na które nie można znaleźć odpowiedzi w przewodnikach. Innymi słowy, nie oczekujmy, iż dowiemy się, że w Egipcie trzeba zobaczyć piramidy, bo to oczywiste, choć pytanie: „Co zobaczyć poza oklepanymi turystycznymi standardami?” jak najbardziej ma sens. Bezcenna wiedza, czyli źródła informacji

19

Ekipa, czyli z kimś, czy w pojedynkę?

Plusem zwiedzania z grupą z biura podróży jest to, że mamy przewodnika

Mówi się, że nieważne gdzie, ważne z kim! Towarzystwo w podróży rzeczywiście jest istotne. Dobre – sprawi, że być może będzie to podróż życia, złe – zmieni wyjazd w koszmar. Odpowiedzi na pytanie, z kim wyjechać, mogą być następujące: z biurem podróży, w większej grupie niekomercyjnej, w małej, kameralnej ekipie kilku osób albo w pojedynkę. Która wersja jest najlepsza? To zależy. Przede wszystkim od tego, jaki charakter ma wyprawa a także – jacy my jesteśmy. Teraz o plusach i minusach każdego z wariantów.

Wyp ra wa z  biur em podr óży z Po ls k i

Ponieważ zakładam, że książka ta jest skierowana głównie do osób preferujących inny typ wakacji niż leżenie na plażach Turcji czy Tunezji, uprzedzam, że mówiąc o wyjazdach z biurami podróży, nie mam wcale na myśli biur zajmujących się turystyką masową, czyli wysyłaniem rodaków czarterowymi samolotami nad cie20

C z ę ś ć I I • P r z y go t ow a n i a

płe morza, lecz organizatorów o zupełnie innym profilu. Na szczęście jest w Polsce kilkanaście firm (choćby Logos Travel, Logos Tour, Africa Line, MK Tramping, Kiribati Club, Polski Klub Alpejski, Horyzonty i inne), a także ileś osób prywatnych (choćby z grona himalaistów) organizujących wyprawy o ambitnym programie zaliczanym do tzw. turystyki kwalifikowanej. W  ofertach są m.in. trekingi na Papui czy w Himalajach, zdobywanie szczytów – od takich jak Mont Blanc, Kilimandżaro, Aconcagua, po himalajskie ośmiotysięczniki, wyprawy do dżungli czy ekspedycje pustynne. Nie są to tanie oferty, ale dla osób niemających czasu na sprawy organizacyjne, jak też dla tych, którzy po prostu nie lubią jeździć samemu, wyjazdy w  roli uczestnika to niekiedy jedyne wyjście. Najważniejsze jest to, że odpadają wspomniane kwestie organizacyjne – załatwianie transportu, noclegów etc. Poza tym biuro zapewnia zwykle opiekę pilota i często jeszcze lokalnych przewodników, dzięki czemu można liczyć na różnego typu informacje i  opiekę. Minusy? Głównie to, że większość programów przygotowywanych jest sztampowo – dają możliwość zaliczenia głównych atrakcji turystycznych, ale bez szansy wniknięcia w prawdziwe „klimaty”. Oczywiście, im większa grupa, tym trudniej ją opanować organizacyjnie, tak więc trzeba się przygotować na to, że być może nie wszystko będzie po naszej myśli. Może nie zdążymy zobaczyć interesującego nas muzeum tylko dlatego, że ktoś się zgubi i trzeba będzie go szukać, albo po prostu zbyt dużo czasu zajął nam postój na toaletę, a zamiast pokazu tańców regionalnych grupa wybierze kolejny bazar z pamiątkami. Niestety, na wyjazdach tego typu nie ma miejsca na indywidualność – trzeba dostosować się do grupy, zjawiać na umówione godziny i – choć tego nie znosimy – wstawać bladym świtem, gdyż trzeba zrealizować narzucony program. Zawsze może się też zdarzyć, że w grupie przypadkowo zebranych ludzi trafi się ktoś zupełnie niepasujący do reszty – malkontent, wieczny spóźnialski czy ostatnia niedorajda. Szczególny pech, jeśli taka kłopotliwa osoba zostanie przydzielona nam w roli współspacza do namiotu lub pokoju. Nie nastawiajmy się jednak źle. Skoro mamy wybór różnych ludzi, a przez to różnych charakterów, pewnie znajdziemy jakąś bratnią duszę, z którą się zaprzyjaźnimy, dzięki czemu będzie nam łatwiej przetrzymać trudne momenty wynikające choćby ze zmęczenia. Niezależnie od wszystkiego, większość wycieczek jest bardzo udana, a przyjaźnie zawarte z innymi uczestnikami mogą utrzymać się przez resztę życia.

Kor zysta n i e z  biur miejscowych

Inna opcja to wyjazd samemu i dopiero na miejscu skorzystanie z lokalnie działających organizatorów. To żaden dyshonor – są miejsca, do których na własną rękę dotrzeć się nie da, ze względów bezpieczeństwa, logistycznych czy formalnych. Tak jest w przypadku wyjazdów na safari, wejścia na niektóre góry (np. na Kilimandżaro albo w Ruwenzori, gdzie musimy mieć przewodnika, bo inaczej nie wpuszczą nas na szlak), wypadów na raftingi, rejsów połączonych z nurkowaniami etc. Ekipa, czyli z kimś, czy w pojedynkę?

21

Ja szczególnie miło wspominam wypad do parku narodowego Kakadu w północnej Australii. Bez samochodu terenowego nic się tam nie zobaczy, tak więc, kiedy podróżując po kraju kangurów na własną rękę, dotarłam w ten rejon, byłam wręcz skazana na pomoc biura. Na szczęście w hostelu, w którym nocowałam, znalazłam ulotkę miejscowej firmy proponującej pięciodniowe wyprawy przeznaczone dla „plecakowiczów” takich jak ja. Cena była rozsądna, a program dużo bogatszy niż w drogich wycieczkach dla amerykańskich emerytów. To, że spało się w namiotach i gotowało na ognisku, absolutnie mi nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Ekipa, czyli zbieranina ludzi z różnych stron świata, też okazała się całkiem w porządku – na koniec aż żal było się rozstawać. Trudno jednak, żeby było inaczej – tego typu „przygodowe” programy lokalnych biur skierowane są do osób już jako tako doświadczonych podróżniczo, a więc z założenia zaradnych i ciekawych świata. Biura proponujące wycieczki dla jeżdżących na własną rękę znajdziemy praktycznie w każdym miejscu, gdzie „plecakowicze” liczniej przyjeżdżają. W Nepalu, Tajlandii, Gwatemali czy Meksyku ofert jest bez liku. Oczywiście, zanim się na coś zdecydujemy, dobrze jest porównać różne programy i ponegocjować ceny (często można je zbić). Jeśli cena zależy od liczby uczestników, może będzie opłacało się poczekać, aż zbierze się nieco większa grupa, albo nawet samemu zrobić trochę reklamy i namówić spotkanych podróżników, by wybrać się na wycieczkę razem. Nie dość, że będzie taniej, to jeszcze weselej.

W parku narodowym Serengeti sami na safari nie pojedziemy – musimy zdać się na lokalne biura podróży

22

C z ę ś ć I I • P r z y go t ow a n i a

Wy p ra wa ni ekomer cyjna w większe j g ru p ie

W tej kategorii mieszczą się wyjazdy przygotowywane przez większe, przynajmniej po części znające się ekipy (np. koledzy ze studiów, klubu czy jakiejś organizacji), przy czym nikt na nikim nie zarabia, a wręcz robi się wszystko, aby wyszło jak najtaniej. Zazwyczaj wyłania się przy tym jakaś grupa inicjatywna – osoby mające zdolności organizacyjne, będące motorem całego przedsięwzięcia, na wyprawie stające się jej liderami. Liczba uczestników ograniczona jest przeważnie możliwościami transportowymi, zakwaterowaniem albo innymi ustaleniami. Przykładowo: na pustyni Kara­‍‑Kum, na wyprawie naukowej organizowanej przez Wydział Geologii Uniwersytetu Warszawskiego było nas 24 osoby, bo tyle mogło zmieścić się do wynajętego rosyjskiego busa, który stanowił środek transportu, a zarazem mobilną bazę. Z kolei na rejsie na żaglowcu „Zawiszy Czarnym” przez Pacyfik załoga liczyła 31 osób, gdyż tyle mieliśmy do wykorzystania koi. Wyjazd w  większej grupie przeważnie jest miły towarzysko, zwłaszcza jeśli znajdzie się jakiś wesołek umiejący opowiadać kawały albo np. grający na gitarze. Oczywiście, może pojawić się też jakieś słabe ogniwo – osoba z jakichś przyczyn niepasująca do reszty i radząca sobie gorzej niż inni, chociaż ryzyko jest mniejsze niż na wycieczkach z biurem podróży, bo i mniejsza jest przypadkowość w doborze ekipy. Przy dłuższych wyjazdach mogą (choć nie muszą) narodzić się konflikty, doprowadzające do rozbicia na „podobozy”, ale to poniekąd naturalne. Problemem większych niekomercyjnych grup jest niekiedy dowodzenie ekipą – jeśli nie ma charyzmatycznego lidera i dochodzi do nadmiaru demokracji, trudno pogodzić różnice zdań (na wycieczkach zorganizowanych ostateczne decyzje spadają na pilota lub przewodnika).

N i eko merc yjn ie w kilka osób

Im mniejsza ekipa, tym bardziej sprawna, jeśli chodzi o przemieszczanie się (łatwiej znaleźć miejsca w autobusie czy samolocie), czy szukanie noclegów. W porównaniu z dużą grupą jest też szansa na lepszy kontakt z miejscową ludnością. Z moich wyjazdów bardzo dobrze wspominam wypady do Afryki Zachodniej i na Filipiny, kiedy podróżowaliśmy w trójkę (ja plus dwóch kolegów). Było nie tylko fajnie i miło, ale też dobrze dzieliło się wszelkie koszty (taksówek, przewodników, łapówek czy noclegów, bo braliśmy na spółkę jeden pokój). Jeśli chodzi o podróżowanie we dwójkę, to doświadczenia mam różne, gdyż skazanie się na tę samą osobę przez dłuższy czas może mieć nieprzewidywalne wcześniej skutki. Większość swoich partnerów wyjazdowych wspominam bardzo dobrze – rozumieliśmy się doskonale, tworzyliśmy zgrany tandem i wiedzieliśmy, że możemy na siebie liczyć. Zdarzały się jednak osoby, z którymi nie chciałabym już więcej wyjeżdżać – to mężczyźni (z kobietami nigdy nie jeździłam), którzy albo zanadto chcieli narzucać swoje decyzje, nie licząc się zupełnie z moimi sugestiami, albo odwrotnie – przyjmowali postawę dziecka specjalnej troski. Trudno nie iryEkipa, czyli z kimś, czy w pojedynkę?

23

tować się sytuacją, kiedy po raz kolejny pseudomacho wciąż narzekający na upał siedzi w cieniu przy zimnym piwie, podczas gdy ja ledwo zipiąc załatwiam wszystko, co trzeba, a kiedy wracam, mój towarzysz z niecierpliwością pyta, dlaczego tak długo mi zeszło i czy nie zrobię mu kanapek. Prawda jest taka, że kumpel, z którym lubimy chodzić do kina, albo koleżanka, z którą godzinami możemy plotkować w kawiarni, w czasie wspólnej podróży mogą się zupełnie nie sprawdzić. Czym innym jest spotkanie raz na jakiś czas, czym innym przebywanie ze sobą 24 godziny na dobę, często w naprawdę trudnych sytuacjach, kiedy w  dodatku jesteśmy zmęczeni, głodni, mamy dołek psychiczny i wszystko układa się inaczej, niż byśmy oczekiwali. Podróże to doskonała próba przyjaźni (w końcu „przyjaciół poznaje się w biedzie”), ale lepiej nie wystawiać się na nią zbyt pochopnie, z osobą, której już na początku nie jesteśmy pewni. Na pewno nie zaszkodzi przed dłuższym wyjazdem zrobić sobie test – wyjechać wspólnie na kilka dni, na przykład w góry, w spartańskie warunki, gdzie będzie okazja do sprawdzenia się i zdecydowania, czy aby na pewno wytrzymamy ze sobą na drugim końcu świata.

Nasz superzgrany tandem z gór Ruwenzori w Afryce 24

C z ę ś ć I I • P r z y go t ow a n i a

Czasem jednak warto zastanowić się też nad sobą, odpowiedzieć na pytanie, jakimi partnerami w podróży jesteśmy my sami? Jeżdżenie z inną osobą czy osobami wymaga panowania nad emocjami, wzajemnej tolerancji, pójścia czasem na kompromis. Kiedyś, podczas objazdu Turcji, mój mąż zbuntował się, oznajmiając, że nie zamierza oglądać kolejnego teatru antycznego, skoro widział już pięć poprzednich, a wszystkie wyglądają podobnie. Zamurowało mnie! Zdziwienie przeplatało się z oburzeniem, po czym stwierdziłam, że… w sumie to Paweł ma rację! Skoro wyjechaliśmy razem, plan musi być dopasowany do zainteresowań obydwu stron. Ostatecznie uzgodniliśmy, że dobrze, zobaczę jeszcze jeden teatr, dwa kolejne już odpuszczę, a do planu kolejnego dnia dodamy interesującą Pawła twierdzę. W razie kryzysu towarzyskiego poza przyjęciem jakiegoś salomonowego rozwiązania można posunąć się jeszcze dalej: umówić się, że bez żadnego obrażania zrobimy sobie przez jakiś ustalony czas odpoczynek od siebie. Tak kiedyś zdecydowaliśmy z kolegami w Afryce. Po tygodniach intensywnej wspólnej wędrówki wzięliśmy chwilowy „rozwód” i rozdzieliliśmy się, realizując indywidualny plan zwiedzania. Nie chodziło wcale o kłótnie, bo tych nie było, bardziej o różnice w zainteresowaniach, gdyż okazało się, że każdy ma chwilowo inne pomysły. Kiedy po kilku dniach oddzielnego jeżdżenia spotkaliśmy się ponownie, byliśmy tak za sobą stęsknieni i naszpikowani opowieściami o tym, co się w tym czasie zdarzyło, że już do końca podróży stanowiliśmy superekipę. Oczywiście takie rozwiązanie można przyjąć, jeśli wiemy, że partnerzy sobie poradzą. Jeżeli nie mamy takiej pewności, nie wypada towarzysza zostawić – skoro wyjechaliśmy razem, obowiązuje nas wzajemna solidarność.

Tr o skl i w y mą ż Wsch odn i a Tu r cja

Rzut oka na rozkład autobusów nie dawał żadnej nadziei – ostatni bus przed chwilą odjechał. Do naszego hoteliku mieliśmy 15 km. „Z buta” mniej więcej trzy godziny marszu. Ruszyliśmy ochoczo, ale już po pierwszym kilometrze zapał do wędrówki mocno stygł. Nagle, gdzieś od tyłu, do naszych uszu dobiegał warkot silnika, a chwilę później wyłonił się samochód. Machnęłam. Samochód stanął. – Wsiadajcie, podrzucę was – uśmiechnął się zza kierownicy wąsaty Turek. Nie wiem, dlaczego usiedliśmy z przodu. Ja tuż obok kierowcy. Kiedy jeżdżę sama, raczej tego unikam, bo wiem, czym to grozi. Jeśli już nie mam wyboru, przynajmniej oddzielam się od kierowcy plecakiem. Tym razem jednak tak nie zrobiłam, bo nie miałam plecaka. Poza tym był ze mną mąż, który, jak mi się wydawało, swoją obecnością gwarantował mi nietykalność. Szybko się przekonałam, jak mylne było to założenie. Ręka kierowcy co rusz lądowała na moim kolanie, a nawet jeśli ją zsuwałam, przy kolejnej zmianie biegów dziwnym trafem znowu ją czułam. Ekipa, czyli z kimś, czy w pojedynkę?

25

26

Kobiety w indyjskim Radżastanie