W drodze na morzu. Zygmunt Haupt

Zygmunt Haupt W drodze na morzu Statki stały daleko na redzie, kiedy mieliśmy się ładować. W miniaturowym porcie urzędował zdenerwowany francuski cap...
67 downloads 3 Views 182KB Size
Zygmunt Haupt

W drodze na morzu Statki stały daleko na redzie, kiedy mieliśmy się ładować. W miniaturowym porcie urzędował zdenerwowany francuski capitaine de vaisseau – komandor, był jednak poprawny i ogolony, tylko błękitniał mu na podbródku i policzkach silny zarost bruneta. Wyładowałem swoich ludzi i stali na krawężniku posłusznie w dwuszeregu, z poskładanym u nóg całym niepotrzebnym dobytkiem żołnierza. Wejścia do basenów portowych pilnowali marynarze z „baïonnette au canon”, mieli stroskane twarze, z którymi nie licowały wesołe pompony czapek i zuchowate, nagie szyje nad pasiastymi koszulami. Komandor w towarzystwie wysokiego, chudego porucznika zachęcał mnie, żebym się jak najszybciej ładował, ale przede wszystkim pytał o karabiny maszynowe dla ochrony portu. Wysłałem podchorążego wracającym do Bayonne autokarem, żeby wziął cekaemy z ochrony pociągu, i sam na próżno starałem się dostać jakąś gazetę. W tym czasie wyrósł jak spod ziemi kapitan angielski w battledressie, miał hełm przewieszony na podpince przez ramię i był tak przysłowiowo rudy i bez nerwów, że omal nie wybuchnąłem śmiechem na jego widok. Naturalnie, mówił po francusku fantastycznie źle, ale za to zaaplikował mi rosyjszczyznę w pytaniu: „Goworitie po russki?” Zrozumiałem go na tyle, że jednak zależało mu również na jak najszybszym załadowaniu. W basenie portowym czekały motorowe holowniki do załadunku. Załogi tych stateczków czekały cierpliwie – ludzie w wypranych przez wodę morską drelichach granatowoniebieskich bosymi nogami wczepieni w pokład. Zacząłem ładować ludzi. Stałem na podmurowaniu i krzyczałem do ochrypnięcia na tłoczących się ludzi, ciągnących uporczywie swój

Zygmunt Haupt

W drodze na morzu

2

dobytek: tysiące niepotrzebnych gratów. Nie słuchali, kiedy im kazałem siadać, kazali mi im tłumaczyć, że statki są bardzo wywrotne, że należy jak najbardziej obniżyć środek ciężkości, ale oni, wyważeni niebywałym otoczeniem, nieznanym losem, rwetesem załadowania, nie przespanymi nocami, kręcili się i przekładali swe pakunki i tornistry. Patrzyli ku mnie, ku górze, pytająco i musiałem wytrzymywać ich spojrzenia. Samemu było mi nijako, ale ten rodzaj odpowiedzialności kazał mi nadawać sobie pozory jak największej służbistości i autorytetu, jak gdyby nowa zmiana, astronomicznie różna od tego, co przeżywaliśmy dotychczas, była czymś mniej ważnym od tego, czy plutony załadują się w kolejnym porządku i czy będzie odpowiedzialny podoficer na każdym holowniku. Oto pierwszy ruszył do bramy basenu, tocząc przed sobą grzywiastą falę. Za nim drugi i trzeci. Z ostatnim działonem zstąpiłem na chwiejący się pokład, zaterkotał motorek i podmurowanie uciekło. Siadłem na burcie, koło sternika, który okraczył rudel steru. Właściwie prowadził statek jakiś inny ogorzały typ, stojący tuż przed nadbudówką maszyny, i kręcił małym kołem sterowym, a ten przy mnie wyrównywał rudlem jakieś niuanse krzywej, jaką zataczała motorówka. Rzuciło nami zaraz porządnie, kiedy znaleźliśmy się poza bramą basenu portowego. Nadlatujące od morza potężne fale, uwieńczone spienionymi grzywami, ukazały mi bezapelacyjnie naszą nicość. Idealnie logiczny kształt naszej łodzi, czysty łuk jej piersi, sens setek lat doświadczeń i rachunek jej budowniczego stworzyły coś, co swym kształtem, wypornością miało po prostu tę łódź ożenić z morzem jak męża z żoną. Tymczasem w rzeczywistości nasz kruchy statek wśród zielonoszarego falowiska wydawał się czymś tak ordynarnie niezdarnym, czymś tak obcym, że gdyby nie poprzednie i istniejące precedensy, to miałbym wrażenie czegoś nietaktownego, jakiegoś, jeżeli już powrócę do poprzedniego porównania, zboczonego stosunku. Całym szczęściem ogrom morza i nasza nijakość sprawiały, że nienaturalność tego stosunku ginęła jakoś przygłuszona u przeważnej części nas, argonautów, żenującym i irytującym uczuciem,

Zygmunt Haupt

W drodze na morzu

3

powiedzmy otwarcie, strachu. Może na usprawiedliwienie trzeba przyznać, że morze wtedy było wzburzone – wyraźnie „mauvais temps”. Dzioby motorówek ostro parły w morze, wspinały się na grzbiety fal i toczyły w dół ku ich rozpadlinom. Brzeg oddalał się wyraźnie. Ostre skosy skał czerwonych i dziwacznych – skał St Jean de Luz i Hendaye – zasnuwały się pyłem wodnym. Daleko na redzie szarzały kadłuby dwu transportowców. Minął nas dygocący od ruchu motoru i wściekłych uderzeń fal statek patrolowy. Na dziobie siedmdziesięciomilimetrowe działo szczerzyło swój wylot w poszukiwaniu łodzi podwodnych. Załoga nie widziała nas – patrzyli w martwy ruch fal, patrzyli uparcie, jakby ich własne życie od tego miało zależeć. Transportowce wyrastają tuż przed nami. Kadłuby malowane na czarnobury, nierzeczywisty kolor, nadbudówki – na brudnożółty. Zadziwiają mnie duże, białe krzyże wymalowane w pośrodku statku. Potem ktoś mi powiedział, że statek uzbrojony jest w kabel przeciw minom magnetycznym. Czerwona krecha linii wodnej krwawiła się nad falami. Łańcuch kotwiczny rzucał cień na kolumnę rzymskich cyfr, oznaczających jego zanurzenie. Skośnie zbiegał trap na linowych, skomplikowanych blokach. Nasza motorówka zawirowała pod osłoną cielska okrętu w oczekiwaniu na miejsce po innych i motor zwolnił rozpaczliwe tempo przejazdu. Załoga niesłychanie zwinnie odprawiła ceremonię przybicia do trapu. Dwu chwyciło kłąb liny rzucony z pokładu na nasz stateczek. Młody chłopak o twarzy dziecka, który spełniał już najtwardszą pracę marynarza, stał z osękiem i utrzymywał należyty dystans między naszym nadburciem a nitowanym poszyciem transportowca. Na wszelki wypadek starcia amortyzowały wywieszone za burty stare opony samochodowe, służące za zderzaki. Wyłaziliśmy po chwiejącym się trapie ku wysokiej górze, skąd wychylały się ku nam zaciekawione twarze załogi.

Zygmunt Haupt

W drodze na morzu

4

Po wymytych deskach pokładu podszedłem do burty. Długo musi szukać nie wtajemniczony miejsca, skąd można objąć okiem szerszy horyzont. Zawsze przeszkadzają jakieś niebywałe żurawie szalupowe, występy, ramy, pokłady uciekają w głąb, natyka się na nowe nadbudówki, ale w końcu, oparty o szeroką osłonę, szukam oczyma horyzontu. Światło słoneczne jest jakby zaciągnięte mokrym muślinem, sączy się i dokucza jak przepuszczone przez soczewkę. A przy tym nie jest ciepło – ostra bryza przywiewa do skóry. Morze rusza się i żyje, miga tysiącem refleksów. Woda morska jest zielona i niebieska, jak ją widywałem na obrazach zaprzysiężonych marynistów, ale przede wszystkim robi wrażenie brudnej. Fale idą nieustannie – z początku bawi i cieszy ich ruchliwość, ale potem nudzą w swej monotonii, a w końcu ich uparte życie, ich nieprzemożona siła, zaciekłość i nieskończoność tego ruchu wzbudza uczucie niepokoju, ciąży na mózgu, trapi, każe się oderwać, szukać spokoju w zaczepieniu o konkretne, choć znikomo kruche i nietrwałe w obliczu morza kształty naszego okrętu. Daleki brzeg morski wydaje się już jak ziemia martwa i niezamieszkała. Skośne i podobne w swej gładzi i nachyleniu skały St Jean de Luz nabierają cech brył, ścian matematycznych. Nasz statek, w oczywistym zamiarze niestwarzania U-Bootom zdecydowanie poruszającego się celu, szedł zygzakiem po morzu. Kiedy stało się na rufie, na owalnie zatoczonym pomoście z grubo łączonych blach, gdzie wmontowane było działo, widziało się trakt wyorany przez pierś okrętu daleko w tył. Woda pieniła się tam i wracała uparcie i pośpiesznie do dawnego miejsca. Nadbiegające fale w zdumieniu napotykały na swej drodze zmieniony i nieoczekiwany stan rzeczy, jakby były stropione i wahały się w swym wytężonym marszu od horyzontu do horyzontu. W szerokiej bruździe, którą przebył nasz statek, powstawały jakieś stany wahania, jakieś kataklizmy jak w pierwszym dniu stworzenia, powstawały gładzie o dziesiątkach metrów kwadratowych, w innych dyslokacjach piętrzyło się i pieniło piekło. „Kilwater”, jak się nazywa ślad świeży

Zygmunt Haupt

W drodze na morzu

5

przebytej drogi, mienił się innym kolorem od otaczającej wody. Jasny, przeźroczysty seledyn, w cieniach karminowe zygzaki i wszystko w sieci białej i kapryśnej piany morza. Daleko, w perspektywicznie zwężającej się ścieży, widać było zwrot, jaki okręt wykonał przed minutą ale dalej wszystko, wszystek ślad ginął i był pożarty przez wściekłe i tryumfujące już morze. Trzeba było oderwać wzrok od ostatniej ostoi, jaką dawało to, pozostać samemu z furią i bezmiarem żywiołu. Ruch, jako zjawisko fizyczne, na morzu spada do roli abstrakcyjnego wymysłu mózgu urodzonego na suchym i niedużym skrawku tego, co morza oblewają na globie. Ruch na morzu zdaje się nie istnieć. Ma się niesamowite uczucie trwania na miejscu. Morze nie zachowuje swego poziomu, jego niezaprzeczona płaszczyzna, zamknięta krechą horyzontu, nachyla się w mych zmęczonych oczach, przenika się z opalową kulą nieba jak szklana płaszczyzna jakiegoś monstrualnego planetarium; mam wrażenie, że okręt zajmuje wszystkie możliwe miejsca w trójwymiarowej przestrzeni, że, zależnie od kaprysu, płynie w dowolnym kierunku. Aż zaglądam tam, gdzie okryty brezentem kompas rufowy, przy którym jest skrzynka ze znudzonym i nieczynnym telefonem. Wytrzymałem wiele, potrafiłem długie chwile patrzeć w oblicze morza i miałem prawo zwrócić się do nieba, które znałem. Miałem prawo zwrócić się po sprawdzian. Odnachodziłem się jak w starym kraju, znanym z krótkich chwil szczęścia i długich chwil cierpień, i jeszcze dłuższych chwil nudy i prostracji. Jedynie muślin, mglisty jak wspomnienie maligny, odgradzał mnie od znanych i czcigodnych przepaści. Cumulusy jak z bajki wyczarowywały się na południowo-wschodzie, stratonimbusy rozwlekały swe welony w zenicie i ostry, mroźny błękit palił się tam, gdzie wschodzi konstelacja Oriona. Te dnie puste miały może największy urok w mej wędrówce po morzu. Później weszliśmy na ruchliwy farwater, kiedy leniwe sylwetki transportowców ukazywały się i znikały z różnych stron horyzontu, jak w dia-

Zygmunt Haupt

W drodze na morzu

6

belskim lunaparku, i wbrew temu, co można nazwać zdecydowanym kursem, ukazywały raz z jednej, raz z drugiej strony zarys swej sylwety. Byłem już wtedy dosyć zmęczony długą służbą, jaka mi przypadła w udziale (wzmocniliśmy obsługę dział okrętowych i ja miałem pilnować tego porządku). Moja amatorska ciekawość prawideł nawigacji nie pozwalała mi jakoś skoordynować fantastycznych obrazów wzwyż wzmiankowanego planetarium. Trochę może jest w tym fantazjowania na temat niesamowitości i niebywałości nowego przeżycia, ale, bijąc się w piersi, muszę się przyznać do prawdziwości tego, co przemyślałem i przeczuwałem na morzu.

Pierwodruk: „Dziennik Żołnierza” 1941, nr 403, 404, pt. W wędrówce na morzu. (Fragment z pamiętnika) przedruk za: Haupt, Zygmunt. Baskijski diabeł. Opowiadania i reportaże. Warszawa, Czytelnik 2007, str. 548-552.