REPORTER WOJENNY PANAMA (1989)

REPORTER WOJENNY PANAMA (1989) Dostałem! Szok. Padam na kolana na twardy asfalt panamskiej ulicy. Powolnym ruchem podnoszę aparat fotograficzny. — P...
0 downloads 1 Views 119KB Size
REPORTER WOJENNY

PANAMA (1989)

Dostałem! Szok. Padam na kolana na twardy asfalt panamskiej ulicy. Powolnym ruchem podnoszę aparat fotograficzny. — Prasa! Nie strzelajcie!... Kule uderzają o bruk wokół mnie; rozpruwają kołnierz mojej kurtki i rękaw. Z tyłu widzę osuwający się z wolna po murze poznaczonym śladami od kul zakrwawiony strzęp ciała. Przypadam do ziemi. Jakiś pocisk rozbija asfalt tuŜ przy mojej głowie, raniąc mnie w policzek. Próbuję się poruszyć... Mam sparaliŜowane nogi. Jestem przeraŜony. Kto strzela? Trochę dalej rozpoznaję dwóch innych fotografów. Kule rykoszetują wokół nich. Hiszpan Juanxu Rodriguez, korespondent „El Pa¶¶s”, leŜy nieruchomo, aparat fotograficzny nurza się w kałuŜy krwi, w której odbija się piękne słońce tego dnia, 21 grudnia 1989 roku... Dostał w głowę. Śmierć na miejscu. Kilka metrów od niego Anglik z agencji Reutera, Malcolm Linton, ranny w nogę, nie śmie robić Ŝadnego ruchu. Udaje martwego, Ŝeby przeŜyć. Ma oczy złapanego w sidła zwierzęcia. W tym momencie przypomina mi się drwiący uśmiech Jean-Francois Chauvela, mojego ojca. Zmarł w lutym 1986 roku. Widywaliśmy się rzadko, ale kochaliśmy się bardzo. „Stary Chauvel”. „Jean-Francois nie Ŝyje!”. Jak dziś słyszę te trudne do pojęcia słowa. Umarł w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. On, który zawsze się spóźniał, odszedł za wcześnie. Co za ironia losu! Odkąd umarł, często czuję jego obecność. Tak jak tu, w Panamie, gdzie ujrzałem go uśmiechniętego, z fajką w zębach, typowego Bretończyka. „Wizja”, jak mówią Indianie z Ameryki Północnej. Jakby w błysku flesza w chwili, gdy trafiła mnie kula. Naprawdę wierzyłem, Ŝe go widzę. Niektórzy nazywają to „pozorną śmiercią”. W stanie silnego szoku nasza podświadomość wychodzi nagle na pierwszy plan. „Będzie ci brakować ojca” — powiedziała pewna przyjaciółka. TeŜ mi odkrycie! Jego śmierć zaskoczyła nas wszystkich. Robiłem wtedy reportaŜ w Berlinie z dwoma innymi fotografami z agencji Sygma, Philippe’em Ledru i Ge¶rardem Rancinan. Mieliśmy zrobić zdjęcia w czasie tak zwanej wymiany na punkcie kontrolnym „Charlie”. Zabawne, jak w filmach z Jamesem Bondem. Poprzedniego wieczoru zjedliśmy dobrą kolację w hotelu. To miał być bardzo łatwy reportaŜ. PołoŜyliśmy się wcześnie. Jeszcze smacznie spałem, gdy zadzwonił telefon. — Patrick, tu Olivia... Po czym zaczęła płakać. Nie była w stanie mówić. Zaniepokoiłem się. To moja Ŝona. Mamy dwoje dzieci, Antoine’a i Angelikę. Od kiedy pojawili się w moim Ŝyciu, zrozumiałem, co to niepokój. — Twój ojciec... nie Ŝyje! — Co ty opowiadasz za głupstwa! Widziałem go wczoraj w kabarecie Aventure. Zaśmiewał się, oglądając nogi dziewczyn. Czuł się świetnie. Czy miał jakiś wypadek? — Nie, to wyglądało tak, jakby zatrzymało się serce. Umarł o dwudziestej trzeciej. OdłoŜywszy słuchawkę, siedziałem bez ruchu całą godzinę i powtarzałem w ciemnościach te same słowa: „Jean-Francois umarł”. To nieprawda! NiemoŜliwe! Nie wierzę!

Nagle zerwałem się z łóŜka. Wyjąłem z barku wszystkie butelki z alkoholem i wrzuciwszy je do plastikowej torby na bieliznę, zapukałem do drzwi pokoju zajmowanego przez dwóch fotografów. Otworzył mi Ledru, nagi, rozczochrany, zaspany. Bąknął coś na temat późnej pory, ale go odsunąłem. Zacząłem robić im koktajle, wybuchowe mieszanki. Opowiadałem o ojcu. Byłem podekscytowany, przeŜywałem wszystko na nowo, przedrzeźniałem go, śmiałem się, tańczyłem. Oni zaś siedzieli na łóŜkach i w milczeniu wypijali kolejne kieliszki, które wciąŜ im napełniałem. Trwało to do świtu. W ten sposób udało mi się przetrzymać tę noc. Kompletnie pijani wyszliśmy o ósmej rano w T-shirtach, choć na dworze były tylko cztery stopnie ciepła, by robić zdjęcia. Konkurenci, widząc nasze czerwone twarze i ubranych w letnie ciuchy, przestraszyli się. Jeden z nich mruknął, gdy przechodziliśmy obok: — Dokąd to idziecie, chłopcy? Czy to Sygma dodała wam takiego popędu? A potem wróciłem do domu, by po raz ostatni zobaczyć Jean-Francois.

— Nie umieraj, proszę, nie umieraj. Stary pracownik restauracji z hotelu Marriott, przykucnąwszy przy murku, namawia mnie, bym napił się wody ze szklanki, którą podaje mi drŜącą ręką. Amerykański helikopter, oznaczony czerwonym krzyŜem, usiłuje wylądować na dachu Marriotta. Strzelają do niego gęsto. Kiedy z helikoptera bucha dym, podrywa się do góry. LeŜę na jezdni i wymachując futerałem z aparatem, krzyczę: — Jestem ranny! Ranny! Fhotographer! Help! Do Panamy przyjechałem trzy dni wcześniej.

Młoda studentka w szortach pedałuje ulicami Miami. Jest ponad trzydzieści stopni. Dziewczyna rzuca codzienne gazety na trawniki przed niskimi domami. Podjechawszy pod mój dom na 123 Ulicy, gwiŜdŜe, udając świst pocisku, i rzuca pod drzwi „Miami Herald”. Jest ósma rano, zdąŜyłem juŜ połknąć dwie filiŜanki czarnej jak noc kawy. Otwieram drzwi... — Good morning! — Dobre wieści? — MoŜe coś tam jest... Amerykański Ŝołnierz zabity w Panamie przez ludzi z oddziału paramilitarnego... Teraz rozumiem, dlaczego dziewczyna zagwizdała jak przelatujący pocisk. Wie, czym się zajmuję. Rzeczywiście ta informacja zapowiada coś powaŜnego. — Halo, Sygma?... — Za drogo — odpowiada mi szef redakcji — nic jeszcze pewnego nie wiemy. Nie ma sensu tam jechać. Co za banda głupców! Czuję, Ŝe to waŜne. NiemoŜliwe, Ŝeby Amerykanie nie zareagowali na zabicie jednego z ich chłopców. To zbyt piękna okazja dla Busha, który szuka pretekstu, Ŝeby pokonać Noriegę, swego dawnego protegowanego, pracującego dla CIA, silnego człowieka z Panamy, który miał czelność domagać się od niego, by w 2000 roku Kanał Panamski powrócił do Panamczyków. Kanał, który rocznie przynosi rządowi amerykańskiemu miliony dolarów zysku! W końcu E¶liane Laffont z agencji Sygma z Nowego Jorku pozwala mi pojechać i zobaczyć na miejscu, co się dzieje. Ona wierzy w mój instynkt. Po wielu rozmowach telefonicznych zorientowałem się, Ŝe dziennikarze nie są tam mile widziani i Ŝe trzeba podstępu, by dostać się do Panamy. Wyruszam, zaopatrzony w małą kamerę filmową Sony HI8, ubrany jak turysta, w towarzystwie Delphine, mojej trzeciej z Ŝony, która wcześniej jako baby-sitter zajmowała się

moimi dziećmi w Miami, gdzie się zatrzymałem, by łatwiej móc dotrzeć do Ameryki Łacińskiej. Olivia odeszła, zostawiając mi dwójkę dzieci, wtedy Delphine wzięła sprawy w swoje ręce i moŜna powiedzieć, Ŝe rodzina jest teraz w komplecie. Na lotnisku w Panamie ekipa telewizyjna CBS nie zostaje wpuszczona, oprócz jednego dziennikarza, który równieŜ podaje się za turystę. Poddany jestem dokładnej rewizji. Kiedy celnik wyraŜa zdziwienie na widok sprzętu fotograficznego i czterdziestu rolek filmu, zapewniam go, iŜ jestem Ŝeglarzem pasjonującym się fotografowaniem i zamierzam spędzić sześć miesięcy razem z Ŝoną i dziećmi na statku, wypływającym z portu na Kanale. Dodaję do tego porozumiewawcze, konspiracyjne mrugnięcie okiem. To wystarcza. Następnego dnia wieczorem w restauracji w Marriotcie spotykam garstkę dziennikarzy, którym udało się przekroczyć granicę. Są wśród nich korespondenci trzech kanałów CBS, NBC i ABC. Wszyscy mają kiepskie humory i czują się jak ślepcy, gdyŜ na granicy odebrano im kamery. Przyglądają mi się z niechęcią: zauwaŜyli przewieszoną przez ramię moją małą kamerę Sony HI8. Kanał CBS zapłacił mi juŜ tysiąc dolarów za sfilmowanie przygotowań w bazie amerykańskiej, co wykonałem poprzedniego dnia. Teraz się wściekają, Ŝe muszą mi płacić, choć nic się nie dzieje, ale na wszelki wypadek... Jest takŜe Christopher Morris, mój przyjaciel i groźny konkurent. To jeden z najlepszych fotografów prasowych w Stanach Zjednoczonych. Pracuje dla „Time’a”, a ja reprezentuję „Newsweek”. On równieŜ dla kamuflaŜu przyjechał z Ŝoną. Obie panie wspaniale się prezentują przy stoliku restauracyjnym, ale ja jednak czuję panujące wokoło napięcie. Dziś atmosfera w mieście zagęściła się, nie ma zwykłego ruchu ulicznego i mimo otaczającego nas luksusu, słyszę szmer wojny. Powinienem wyjść, taka sytuacja jest jak dla mnie stworzona. Daję dyskretny znak Delphine. Chcę, by Chris myślał, iŜ idę na górę połoŜyć się — jak w pokerze, nie wolno zdradzić się z niczym, zwłaszcza przed przyjaciółmi. Kiedy znaleźliśmy się w naszym pokoju, poinformowałem Delphine, iŜ zamierzam wyjść na miasto. Przywykła do moich eskapad, przyrzekła, Ŝe nie ruszy się z hotelu bez względu na to, co się będzie działo, dopóki nie wrócę. Uzbrajam się w moŜliwie jak najlŜejszy sprzęt: dwa aparaty Nikon, dwa flesze, trzy obiektywy, mała kamera i dwadzieścia rolek filmu, niewielki plecak, woda; ubieram się w ciemny strój, jak najmniej przypominający wojskowy, by nie rzucać się w oczy. Zatelefonowałem do zaprzyjaźnionego taksówkarza, który woził mnie podczas poprzednich podróŜy, Ŝeby czekał za hotelem, przy kuchennym wyjściu. Zbiegam schodami dla personelu. Czuję się doskonale, jestem w swoim Ŝywiole. JuŜ od pięciu dni Noriega i Bush czynią wzajemne podchody. Bush wystawia na pokaz swoje zabawki — lotniskowce, przerzuca oddziały wojska. Noriega mobilizuje naród. Powołał nawet Bataliony Godności, tak zwane Dignidads, utworzone ze zwolnionych więźniów, którym dano broń. „Zlibanizował” w ten sposób konflikt, co bardzo utrudniło działanie armii amerykańskiej, mającej do czynienia z oddziałami nieznającymi dyscypliny wojskowej. Wskakuję do taksówki. Jest noc, godzina dwudziesta trzecia. Ruszamy szybko, kierowca, zazwyczaj chętny do rozmowy, nie odzywa się. Miasto jest puste, nie widać nawet Ŝadnego kota. Czuję się wyśmienicie. Domyślam się, Ŝe w piwnicach i na dachach kryją się grupy uzbrojonych ludzi, zauwaŜam nawet kilku, idących wzdłuŜ pubu oświetlonego neonem CocaColi, który zapala się i gaśnie. Przygotowuję dwa flesze i kamerę, sprawdzam dwa razy mój sprzęt, od sznurowadeł przy wojskowych butach do zatrzasku obiektywów. — Dlaczego się uśmiechasz? — Nie uśmiecham się. Zawieź mnie do kwatery głównej Noriegi. — To nie jest dobry pomysł, Patrick, nie podoba mi się to... — ZaŜądałeś czterystu dolarów za tę przejaŜdŜkę, no więc nie marudź, amigo. — Mam dzieci! — Ja teŜ. Słuchaj, jeśli się boisz, to zaczekaj gdzieś na mnie, pójdę pieszo.

— Zatrzymamy się na duŜym skrzyŜowaniu przed kwaterą główną armii panamskiej. — Zgoda. A teraz ruszaj. Jestem w Panamie juŜ po raz trzeci i zawsze z nim jeździłem, ale dziś facet jest przeraŜony. śegna się znakiem krzyŜa. Nagle przestaję widzieć jego twarz, dzieje się coś dziwnego. Mam wraŜenie, Ŝe ktoś oślepia nas fleszem, robiąc nam zdjęcie. Nie był to jednak flesz. To inne światła, w których miasto pojawia się i znika. Taksówka aŜ wibruje od hałasu. — UwaŜaj! Jest juŜ jednak za późno. Samochód wjeŜdŜa na chodnik i uderza o ścianę budynku. — Mierda cabrón! — Taksówkarz zgasił silnik. — Ruszaj, do cholery! Słyszę wyraźnie serie wystrzałów. Jak w jakimś filmie. Nie, jeszcze lepiej, bo Amerykanie są jedyni w takich superprodukcjach. Rzucam dolary na siedzenie obok kierowcy, który wciąŜ się Ŝegna. Wysiadam. — Czekaj tu na mnie! Krzyczę te słowa, choć nie mam Ŝadnych złudzeń. Biegnę ku miejscu, gdzie toczy się bitwa, słysząc za plecami ostatnie ostrzeŜenie: — Wracaj, loco! Zaatakowano kwaterę główną. To przynajmniej kilometr dalej. Powinienem nawiązać kontakt z którymś z oddziałów amerykańskich lub panamskich, bo nie ma nic gorszego niŜ znaleźć się pośrodku między walczącymi. Od skrzyŜowania dochodzi do mnie głośny krzyk, mam wraŜenie, Ŝe zbiegli się tu wszyscy mieszkańcy — tysiące ludzi ucieka z miejsc walk i biegnie w moim kierunku całą szerokością ulicy. Napływają zewsząd. Nie widzę ich dobrze, bo patrzę pod światło. Miasto wydaje się tonąć w płomieniach, wciąŜ słychać strzelaninę. Mam tylko tyle czasu, Ŝeby schować się w bramie i uniknąć stratowania. Robię zdjęcia. W błyskach flesza dostrzegam uciekające kobiety z dziećmi, większość na pół rozebrana, w szlafrokach, piŜamach. Ludzie w panice wsiadają do przepełnionych samochodów. Przepycham się przez tłum, cały czas fotografując. Są takŜe ranni, którzy wyglądają na poparzonych. Na ulicy przerzedziło się, dostrzegam uzbrojonych ludzi, biegnących prosto na mnie. Nie przestaję robić zdjęć. Muszę uwaŜać, bo tłum juŜ mnie nie osłania, pozostałem tylko ja i oni. ZauwaŜyli mnie, ale nie reagują. Zgięci wpół przemykają pod ścianami, z bronią gotową do strzału. Kwatera główna jest juŜ bardzo blisko. Widzę, jak Ŝołnierze przechodzą przez leŜący na trotuarze trup kobiety. Pstrykam zdjęcie. Typ przede mną odwraca się i wymierza we mnie lufę. — Fuera de aqu¶¶! ZjeŜdŜaj stąd! — Press, press! Drugi, który stanął za mną, podsuwa mi pod nos nóŜ. — Gringo de mierda! — Jestem Francuzem, z prasy. — Zostaw go! To zawołał jakiś młody człowiek. Brodaty brutal puszcza mnie i odwraca się. Przezornie odsuwam się na bok. — Francuz? — Tak. — Dla jakiej gazety pan pracuje? — Dla... „Newsweeka”. — Niech pan trzyma się mnie, ale Ŝadnych zdjęć. W przeciwnym razie sam dam panu wycisk. Ruszamy biegiem. Uf, udało się. — Niech pan pokaŜe narodowi amerykańskiemu, do jakiej podłości zdolny jest ich rząd. — Jest pan studentem?

— Tak, dowodzę tym oddziałem, ale niech pan nie wyciąga z tego błędnych wniosków — nie przepadam za Noriegą. Na razie jestem po jego stronie, wszyscy go popieramy, bo nikt nie ma prawa napadać na mój kraj. Będę bronił ojczyzny za wszelką cenę. A potem się zobaczy. TuŜ obok rozległy się strzały, padam na ziemię i wyciągam kamerę. Odruchowo robię zdjęcie, błyska flesz. — Przepraszam. — On nie Ŝyje! — mówi brodacz. Ogłupiały widzę, Ŝe studentowi brakuje połowy czaszki, tymczasem tamten szarpie mnie, podnosząc broń zabitego. — Zmywaj się stąd! — krzyczy, obrzucając mnie spojrzeniem pełnym nienawiści. Przez sekundę mierzy do mnie z karabinu, ale ostrzeliwują nas ze wszystkich stron, więc obaj odruchowo rzucamy się do ucieczki, z tym Ŝe on biegnie znacznie szybciej niŜ ja. — Cholera, zgubiłem ich! Znowu jestem sam, wzięty w dwa ognie. Typy z Batalionów Godności nie cierpią prasy, to pewne. Lepiej byłoby dotrzeć do Amerykanów, ale z nimi teŜ będzie trudno, tym bardziej Ŝe to oni strzelają ponad moją głową. Wybuch pocisku rakietowego zmusza mnie do zmiany ulicy, ale tam jest jeszcze gorzej. Znalazłem się w pułapce. — Ci dranie strzelają do mnie z działka kalibru 20 mm... To chyba czołg... Kilkanaście metrów dalej dostrzegam na postoju taksówkę z włączonym silnikiem i zapalonymi światłami. Wołam. W huku wystrzałów kierowca mnie nie słyszy. Trzeba by tam szybko dobiec; odczekuję kilka minut, ale to zbyt ryzykowne. Co za strzelanina! Nie ma mowy o przejściu; próbuję otworzyć drzwi, o które się opieram. Nic z tego. Nieruchomieję. Kule omiatają ulicę, od pocisków kruszy się mur metr ode mnie. Udaje mi się jednak sfotografować kilka helikopterów, które przelatują pod czerwonym niebem. Dokoła wszystko się pali. Muszę się stąd wydostać. Wokół nie ma Ŝywego ducha, słyszę narastający warkot silnika. To czołg, zaraz się pokaŜe, przygotowuję się. Strzelanina cichnie, rzucam się naprzód, dopadam taksówki. Kierowca nie Ŝyje! LeŜy z głową opartą na kierownicy; dostał w prawe oko. Dla pewności lekko go trącam. On mnie nigdzie juŜ nie zawiezie. Ulicę znów dziurawią kule, rykoszetując na wszystkie strony. Czuję, Ŝe dzieje się coś dziwnego, przenika mnie nagły strach. Ten pomruk nie pochodzi z czołgu, ale z nieba; to nie helikopter, bo warkot jest bardziej regularny, narasta i cichnie, a potem słychać kanonadę pocisków... to obracający się karabin maszynowy Mminigun M 134. Drzwi budynku za mną są otwarte, wsuwam się do środka. Muszę pozbierać myśli, zrobić zdjęcia. Sytuacja jest niewesoła. Znowu z nieba dochodzi ten warkot. Choć jestem w budynku, nie czuję się bezpiecznie, muszę zobaczyć, co się dzieje. Pozostaje mi wierzyć w boską opatrzność. — Prensa! Prensa! Press! — wołam przed wejściem na schody, chcąc uprzedzić, Ŝe zamierzam iść na górę. Wchodzę powoli, ostroŜnie, wołając to samo na kaŜdym piętrze. Nikt się nie odzywa. Dziwne, budynek jest pusty, drzwi do wszystkich mieszkań pootwierane, ale nie ma w nich nikogo. Idę dalej ku niebu. Kiedy docieram na najwyŜsze piętro, zauwaŜam szczotkę i pomału podnoszę nią niedomknięte drzwiczki na dach. — Hello! Press! Hola! Prensa! Z pewnością nie ma tu nikogo. Moje oczy przyzwyczajają się do ciemności. Na płaskim dachu tego nowoczesnego budynku nie widać nikogo. Idę na jego skraj: kwatera główna Noriegi stoi w ogniu, palą się teŜ domy wokół niej. Odnajduję wzrokiem czołg, który napędził mi tyle strachu; widzę kilku uzbrojonych panamskich cywilów, leŜących na skrzyŜowaniu tuŜ przy strzelającym ciągle czołgu. — A ty kim jesteś?

Zaskoczony, omal nie spadłem z dachu. Odwracam się i staję twarzą w twarz z facetem w czarnej kominiarce, świdrującego mnie przenikliwym spojrzeniem. Widzę błyszczącą lufę pistoletu. — Nie ruszaj się! Ktoś ty? — Press! Sygma! Pracuję dla „Newsweeka”. — Paszport! Wyciągam moŜliwie jak najwolniej paszport z kieszeni. Sądziłem, Ŝe jestem tu sam, a tymczasem dostrzegam sześciu ludzi wynurzających się po kolei z ciemnych kątów tarasu, oświetlonego łuną na niebie. Kiedy człowiek w kominiarce sprawdza mój paszport, przyglądam się pozostałym. Ubrani są na czarno, dwóch z nich ma karabiny z lunetką i przyczepione do kominiarek małe słuchawki. Facet kaŜe mi usiąść w zacienionym kącie; znowu rozlega się ten straszliwy, złowieszczy huk idący z nieba, po którym następuje długa seria wystrzałów. — The Spectre!. — What?! — Anioł śmierci — tłumaczy jeden z nich. — Kim wy jesteście? — Zamknij się! — odpowiada ten, który wydaje się ich dowódcą. Właśnie przekazał przez radio dane z mego paszportu. Jestem pewien, Ŝe to Amerykanie. Teraz nie boję się juŜ o Ŝycie, ale o filmy? Zrobiłem kilka dobrych ujęć, którymi Amerykanie nie będą zachwyceni — za duŜo zabitych cywilów. Powinienem ukryć te zdjęcia. W tym momencie znowu rozlega się groźny warkot. — Teren o powierzchni boiska futbolowego w ciągu minuty cały posiekany kulami, no i lecą teŜ z nieba pociski artyleryjskie kalibru 105 milimetrów! — odzywa się snajper. — Mogę ci zadać pytanie? — Wal. — Ten taksówkarz, którego przed chwilą ruszałeś... — Chodzi o tego martwego? — Tak. Gdzie został trafiony? — W prawe oko. Zadowolony z tej informacji snajper klepie po ramieniu kolegę i mówi: — Jesteś mi winien sto dolarów! Tamten odburkuje: — Yes. Dowódca kaŜe im milczeć. Dwadzieścia minut później zwraca mi paszport. — You are okay. Jest pan proszony o opuszczenie tej strefy. Mam ochotę protestować, ale powiedział tonem niedopuszczającym sprzeciwu. Jestem wściekły. Straciłem dwadzieścia minut, nie robiąc Ŝadnego zdjęcia, uwięziony na dachu z tymi niezbyt sympatycznymi typami... ale przynajmniej zachowałem filmy. Wracam na schody i tu czeka mnie nowa niespodzianka — z taką ostroŜnością wspinałem się na górę, a teraz na kaŜdym podeście spotykam ludzi w kominiarkach, którzy sygnalizują innym, Ŝe idę. Nieźle musieli ubawić się, obserwując mnie, jak wchodzę na górę, przechodząc tuŜ obok nich, no i potem szczotką otwierając drzwi na dach. Będą mieli z czego śmiać się w zimowe wieczory w wojskowym kasynie. Kiedy znalazłem się na dole, jeden z zamaskowanych zaprowadził mnie do wyjścia z tyłu budynku. Klepnął w ramię i poufale poŜegnał: — Powodzenia! Wiesz, jesteś wariat. Ha, ha! Wszyscy jesteśmy stuknięci! Znowu znalazłem się na ulicy, ścigany rechotem faceta w kominiarce. Mam kilka dobrych zdjęć, za wszelką cenę muszę dotrzeć do ludzi którejś z walczących stron.

Wokoło panuje piekielny hałas, eksplozje pocisków artyleryjskich mieszają się z kanonadą karabinów maszynowych, którym odpowiadają wściekłe strzały karabinów szturmowych. Biegnę na wyczucie, trzymając się ścian. — Alto! Cywil uzbrojony w kałasznikowa daje mi znak, bym podszedł. — Prensa, France¶s. — Si, si, momento! Ogląda mój paszport, a ja dostrzegam innych ukrytych Panamczyków — jeden jest za samochodem, drugi leŜy na ziemi przed wejściem do jakiegoś budynku i widzę tylko lufę jego karabinu. Olbrzym, który mnie zatrzymał, wskazuje na płonący samochód, wokół którego leŜą trupy. Mówi głuchym głosem: — Przyznaj, Ŝe Jankesi to dranie! Robię zdjęcia i dołączam do grupy w budynku. Wszyscy skupili się przy radiu. Nareszcie dowiem się czegoś więcej o przebiegu walk. — Jaka jest sytuacja? Co się dzieje? Tymi słowami uprzedzają moje pytanie. Ciągle to samo. Ludzie na polu walki nic nie wiedzą, zajęci konkretną akcją. Przestawiam radio na BBC. Przysuwają się bliŜej do mnie. Dowiaduję się, Ŝe Amerykanie rozpoczęli inwazję na Panamę i Ŝe operacja przebiega pomyślnie. Optymiści! Panamczycy bronią się jak diabli, nie mają Ŝadnych szans, ale walczą z rozpaczliwą energią, a wszystko to z powodu jednego handlarza narkotykami. Jestem pewien, Ŝe zginęły juŜ setki ludzi, w większości cywilów zaskoczonych nocnym atakiem. Cholera! Spiker właśnie powiedział, Ŝe Panamczycy wtargnęli do Marriotta i wzięli cudzoziemskich zakładników. Delphine! Muszę tam natychmiast wrócić. Trzeba będzie przejść przez walczące miasto. Jest zaledwie czwarta rano i lepiej byłoby poczekać do świtu. Mówię o tym moim nowym przyjaciołom, którzy potwierdzają, iŜ nocne wędrówki to samobójstwo. Wracam więc na ulicę i wraz z „niezwycięŜonymi” próbujemy podejść bliŜej do kwatery głównej Noriegi. Okazuje się to niemoŜliwe, miasto w promieniu kilometra stoi w ogniu, Amerykanie zamknęli wszystkie skrzyŜowania. Robię zdjęcia dwóch zwęglonych cięŜarówek i poczerniałych, poskręcanych ciał. Wracam myślą do Ŝołnierzy, których widziałem poprzedniego dnia i którzy zapewniali mnie z dumą, Ŝe tarasując skrzyŜowanie dwiema cięŜarówkami, zablokują przejście Amerykanom. Mam wraŜenie, jakbym pośród tańczących, czerwonych płomieni słyszał echo ich hasła: „No pasara¶n! No pasara¶n!”. W końcu trafiam na ambulans, który jedzie w kierunku Marriotta. Wstający dzień odsłania opustoszałe miasto, zniszczone dzielnice. Na niektórych skrzyŜowaniach zmuszeni jesteśmy robić objazdy, Ŝeby ominąć amerykańskie barykady. Wreszcie docieram do hotelu. Hol jest zdewastowany. Na podłodze połamane, porzucone kamery filmowe, porozbijane meble, kawałki szkła, pełno krwi. Ogarnia mnie coraz większy niepokój. Wchodzę do naszego pokoju. Zastaję tam nieporządek, ale widzę, Ŝe łóŜko nie jest zaścielone. Wracam na pierwsze piętro, gdzie mają swoje biuro pracownicy telewizji amerykańskiej. Drzwi są zamknięte. Pukam, słyszę wewnątrz hałas. W końcu drzwi się otwierają, korespondentka panamska kanału CBS patrzy na mnie ze strachem, zerkając w głąb korytarza. — Nie ma nikogo, it’s okay! — Patrick? Myśleliśmy, Ŝe nie Ŝyjesz! Zza pleców Joanny ukazuje się producent, który takŜe rzuca okiem na korytarz. — Co się stało? Gdzie jest Delphine? — Uprowadzona razem z Ŝoną Chrisa Morrisa. Zaatakowano hotel tuŜ po północy, byliśmy wszyscy na dole, strzelano na oślep, ludzie biegali bezładnie, mnie udało się schować.

Zatrzymali grupę cudzoziemców, były wśród nich twoja Ŝona i Ŝona Chrisa. Wpakowali ich wszystkich, dziennikarzy i biznesmenów, do autobusu, reszta się ukrywa... a ty? Zobaczył zawieszoną na moim ramieniu kamerę HI8. Oczy mu się zaświeciły. — Mogłeś filmować? — Tak... ale powiedz, czy są jakieś wieści o zakładnikach? — Na razie nic... Patrick, w tej chwili nie moŜemy nic zrobić. Czy pozwolisz, Ŝe obejrzę twój film? Podaję mu kamerę, a on włącza magnetowid. Zapada cisza, na małym ekranie widzę wszystkie wydarzenia minionej nocy. Amerykanin bardzo chce mieć ten dokumentalny film, proponuje mi dwa tysiące dolarów. — Za tyle to ja mogę kupić od ciebie twoje pety! — No dobra. Ile? Pięć tysięcy? — Patrick, podobno nakręciłeś jakieś sceny! — To producent z NBC, który właśnie nadszedł. — A ile on zaproponuje? — Dam ci pięć tysięcy. — Śmieszna cena! Zaczynają się targować, a ja patrzę na to jak na jakiś koszmar. Pierwszy raz zdarza mi się uczestniczyć w targu o zdjęcia z wojny. Ile jest warta śmierć innych, a ile moje ryzyko? Zazwyczaj przesyłam film do ParyŜa i dopiero agencja zajmuje się sprzedaŜą. I tym razem wolałbym tego nie widzieć. Gdybyśmy jeszcze byli pewni, Ŝe mamy rację. Czy naleŜy pokazywać wszystko? Komu? W jakim celu? — Sześćdziesiąt tysięcy. — Słucham? — Sześćdziesiąt tysięcy dolarów za twój film. Oto transakcja zawarta o szóstej rano... Nieźle, a ja jeszcze cztery dni temu wahałem się, czy stać mnie na małą kamerę Sony HI8, która uszczupliła mój budŜet o dziewięćset dolarów. Asystentka wybiega z kopią mojej kasety, by przesłać ją przez satelitę do lokalnej stacji telewizyjnej. Po chwili wychodzimy z biura... — Ręce do góry! ZdąŜyłem zauwaŜyć jakiegoś typa w dŜinsach, z twarzą osłonięta chustą, który celuje swoim M16 w brzuch producenta. Błyskawicznie cofam się do biura i wrzucam do kosza na śmieci filmy i oryginalną kasetę. Potem postanawiam ukryć mój materiał w ściennej szafie. Wychodzę z pokoju. Nikogo. Skradam się ostroŜnie korytarzem... Wszystko na nic! Ten typek zobaczył mnie, unoszę ręce do góry i znajduję się ponownie w windzie hotelowej wraz z moimi przyjaciółmi. Stoimy jak w metrze, stłoczeni jeden obok drugiego. Najwyraźniej czekali na mnie. — Zjazd do piekła! Nie zapomnij o naszym kontrakcie. — Ca¶llate! — wrzeszczy jeden z zamaskowanych. — Przymknij się! Mój dowcip nie przypadł wcale do gustu zaprzyjaźnionemu producentowi, który spojrzał na mnie wręcz ze smutkiem. Drzwi windy otwierają się, wychodzimy do hotelowego holu. Są tam inni uzbrojeni ludzie, którzy kaŜą nam opuścić ręce wzdłuŜ ciała i stanąć w rozkroku. — Paszporty! To jakaś mania, ale wykonuję polecenie. — Ty moŜesz odejść. PoniewaŜ nie jestem Amerykaninem, puszczają mnie. Czuję się niezręcznie wobec kolegów, ale muszę zająć się Delphine i uprzedzić amerykańską ambasadę. Jeden z rebeliantów prowadzi pod lufą karabinu kolejnych ludzi, którzy bezskutecznie próbują cofnąć się do windy. — Americano? Trzech zatrzymanych wyciąga dokumenty niczym tarcze, a czwarty mówi zrezygnowany:

— Niestety, tak. Popychają go, by dołączył do stojącej w holu grupki. Drzwi windy zamykają się za mną, a ja ciągle mam w oczach obraz tych wszystkich Amerykanów, stojących z opuszczonymi ramionami, z nogami w rozkroku. Jak podczas lekcji pływania. Wracam na górę, Ŝeby wyjąć z kosza na śmieci filmy oraz sprzęt. Biuro zostało splądrowane, mam nadzieję, Ŝe asystentce udało się uciec. Wracając do windy, usłyszałem krzyki i przechyliwszy się przez poręcz, zobaczyłem, Ŝe zamaskowani ludzie chcą dostać od panamskiego właściciela hotelu listę zameldowanych Amerykanów. PoniewaŜ odmawia współpracy, zostaje solidnie pobity. Podziwiam jego odwagę. Jako Panamczyk wiele ryzykuje. Rebelianci nie mają litości dla człowieka, którego uwaŜają za zdrajcę. Powinienem uprzedzić ekipę CBS, ulokowaną na szóstym piętrze. — Open the door, to ja Patrick z „Newsweeka”. Przez pięć minut dobijam się do drzwi. Kiedy juŜ zamierzam odejść, drzwi się uchylają. Przedstawiam sytuację i proponuję, by przeszli do mojego pokoju, gdzie jestem zameldowany jako Francuz. Nie mogę powstrzymać uśmiechu na widok kanapy i łóŜka, tworzących barykadę przy drzwiach. Ostatni wychodzi dziennikarz, który zawsze pozował na wielką gwiazdę. Teraz stracił cały swój tupet. Inne media, inny styl. Pomyślałem o moich panamskich kolegach, którzy o tej porze przemierzają zapewne ulice, usiłując wykonać swoją robotę, z nadzieją, Ŝe ich zdjęcia będą na wagę złota. Po dwudziestu pięciu latach pracy w tym zawodzie doskonale ich rozumiem. Zostawiwszy Amerykanów w pokoju, napisałem kilka czułych słów do Delphine i postanowiłem wyjść na ulicę; chciałem nawiązać kontakt z amerykańskimi Ŝołnierzami, Ŝeby pomogli mi wysłać zrobione w nocy zdjęcia. Są dobre, ale jeśli dotrą do Nowego Jorku za późno, cały mój wysiłek pójdzie na marne, zdradzę tych wszystkich ludzi, którzy pozwolili mi fotografować, abym mógł opowiedzieć ich historię. — Hey, Patrick! Od dziesięciu minut szedłem ulicą, trzymając się murów, wypatrując jakiegoś pojazdu, gdy nagle usłyszałem, Ŝe ktoś mnie woła. To Chris Morris. — Gdzie się podziewałeś? Opowiadam mu o moich nocnych przeŜyciach, a on relacjonuje mi, jak zabrano nasze Ŝony. Zachowujemy względny spokój. PoniewaŜ jego Ŝona jest Kolumbijką, a moja Francuzką, nie nadają się na zakładniczki. Poza tym Panamczycy nie są z natury ludźmi gwałtownymi, nawet jeśli zmuszeni są do uŜycia siły . Postanawiamy udać się na posterunek policji niedaleko hotelu. Całkiem moŜliwe, Ŝe porywaczami byli policjanci ubrani po cywilnemu. — Chris! Patrick! Wołanie dochodzi nas z minibusu, który hamuje obok. Widzimy nasze dopiero co uwolnione Ŝony. Uszczęśliwieni, Ŝe się odnalazły, mówimy wszyscy jednocześnie. Razem wracamy do hotelu, upewniwszy się, Ŝe będą tam bezpieczne. — Biegiem! — To krzyknął Chris Morris. Wyszliśmy znowu z hotelu, gdy jakaś cięŜarówka zahamowała gwałtownie na nasz widok. Odwracam się i widzę dwóch uzbrojonych cywili, którzy mierzą do nas z kałasznikowów. — Stój! — wołam. Jeśli pobiegniemy, nie mamy Ŝadnej szansy: z odległości dziesięciu metrów na pewno nie spudłują. — Gringos? Znowu to samo pytanie. Stoimy pod murem, z rękami do góry. Po sprawdzeniu mojego paszportu jeden z tych ludzi, oglądając zdjęcia moich dzieci, uśmiecha się. — PrzekaŜ im prawdę, amigo! Uf, bałem się, Ŝe stracę cały sprzęt i filmy, które wciąŜ mam w torbie na ramieniu. Muszę koniecznie znaleźć sposób, Ŝeby je wysłać.

— Ay, cabrón! Kretyn Jankes! Niedobrze. Chris jest Amerykaninem. Próbował najdłuŜej jak się dało nie pokazywać paszportu. Uśmiechy znikają, a wraz z nimi nasze filmy, aparaty fotograficzne i moje nadzieje. Przez chwilę zastanawiają się, co z nami zrobić, cały czas trzymając w pogotowiu odbezpieczone karabiny. Uderzywszy raz Chrisa, wracają do cięŜarówki, krzycząc: — PrzekaŜcie im prawdę! No i stoimy jak ci idioci z pustymi rękoma. Przepadły zdjęcia zrobione w nocy, przepadł sprzęt, forsa, nie mamy nic. Trzeba wracać do hotelu. Nie jest to takie proste dla dwóch cudzoziemców, którzy bez Ŝadnych dowodów na to, iŜ są dziennikarzami, włóczą się po ogarniętym wojną mieście. Godzinę później, po powiadomieniu Sygmy, Ŝe potrzebne mi są filmy, obiektywy i dwa nikony, znowu wychodzę szukać tematu do zdjęć, zaopatrzony w dziesięć filmów, stary nikormat z kliszą 24 mm oraz niewielki aparat dla turysty, jaskrawoŜółtą minoltę, automatycznie nastawiającą się w zaleŜności od warunków pogodowych, z fleszem i śmiesznym zoomem. Pomyślałem o moich kolegach z czasów wojny czternastego roku. Mając na filmie tylko pięć klatek, musieli się nieźle gimnastykować, Ŝeby nie zepsuć Ŝadnego ujęcia. Tak więc wyszedłem ponownie na miasto.

Ból przeszywający brzuch przywraca mnie do rzeczywistości. Nie robię sobie Ŝadnych złudzeń co do mojego losu. Po chwili zaskoczenie ustępuje miejsca ciekawości. Podnoszę Tshirt i widzę maleńką dziurkę, z której sączy się krew; dziurka znajduje się dokładnie na prawo od pępka. Postrzał w brzuch jest zawsze bardzo niebezpieczny. Wszyscy o tym wiedzą. Bolą mnie teŜ plecy. OstroŜnie zaczynam się obmacywać. Dotykam czegoś twardego, co powoduje przeraźliwy ból. Cofam dłoń, jakby ukąsił ją wąŜ. śebro! Dostałem w Ŝebro! Jestem przeraŜony. — Umrę! — wyszeptałem. Dziwnie było powiedzieć tak o sobie. Zazwyczaj to inni umierali na moich oczach. Muszę zebrać myśli. Nie wolno mi się załamywać. Po pierwszym szoku staram się zapanować nad sobą. Sprawdziłem godzinę: piętnaście po ósmej. JeŜeli przeŜyję jeszcze kwadrans, to znaczy, Ŝe nie grozi mi wykrwawienie. Na wszelki wypadek wypisałem na czole moją grupę krwi. W tym momencie zdałem sobie sprawę, Ŝe nie mam czucia w nogach. To gorsze od śmierci! To niemoŜliwe! Jak szalony walę rękoma po udach. JuŜ lepiej umrzeć... Biedne dzieciaki... Moje biedne dzieci... I Delphine... Cholera! To nie moŜe być prawda! Znowu biję się po nogach, miotając przekleństwa. I nagle czuję w stopach mrowienie. Co za ulga! Zaczynam się śmiać. LeŜę we własnej krwi, niekontrolując swoich odruchów. Ból przypomina mi o sobie w taki sposób, Ŝe zaledwie ośmielam się oddychać. W brzuchu płonie ogień i myślę teraz tylko o tym. Usiłuję zapanować nad oddechem tak, jak to robią rodzące kobiety. Wracam myślami do moich dzieci. Wściekły jestem, Ŝe sprawię im taki ból. W ich niebieskich oczach pojawi się szary cień — mój cień. Psiakrew, muszę jakoś to przetrzymać. Strzelanina umilkła. Słyszę głosy rozmawiających Ŝołnierzy. Decyduję się dać o sobie znać: — Tutaj! Prasa! Jestem ranny, pomocy!... Nic. Cisza. LeŜę tak juŜ od godziny i to cud, Ŝe jeszcze Ŝyję. Ktoś musi mnie stąd zabrać! Wołam jeszcze kilka razy. W efekcie tylko coraz bardziej tracę siły. Jeśli znajdą mnie teraz, to moŜe się z tego wywinę... Ale na jak długo starczy mi energii?

Mijają dwie godziny i wciąŜ nic się nie dzieje. MoŜe wszyscy zginęli? MoŜe tylko ja przeŜyłem? I znowu słyszę strzały. Wokół mnie ludzie nadal się zabijają, a to znaczy, Ŝe ktoś jeszcze Ŝyje. Póki się zabijają, jest nadzieja! Nie mam Ŝadnych wzniosłych myśli. Zawsze igrałem ze śmiercią. W wieku dwunastu lat w obecności mego ojca skoczyłem do morza ze stromego brzegu na Balearach, a kiedy indziej połoŜyłem się przy torach i czekałem, aŜ przejedzie pociąg relacji ParyŜ—Qimper. Niespodzianie rodzi się we mnie bunt. O nie! Nie dostaniesz mnie, zdziro! Złorzecząc śmierci, podnoszę ręce i odkrywam ogromną kałuŜę krwi krzepnącej pode mną. Czerniejąca krew... Czy moja dusza jest teŜ tak czarna? Widzę odbijające się w niej refleksy — to słońce, bo chyba nie gwiazdy. Ta kałuŜa krwi jest sama w sobie wszechświatem. Wchodząc weń, porzucam ziemskie uroki wbrew starej teorii Izaaka Newtona. W stanie niewaŜkości zagłębiam się w czarną noc mojej krwi. Czuję się szczęśliwy, widząc znowu ojca. Uśmiecha się z najspokojniejszą w świecie miną. Przypominam sobie, jak wsunąłem mu do wewnętrznej kieszeni marynarki, którą miał na łoŜu śmierci, bilet lotniczy w jedną stronę do Adenu i jego kartę kredytową American Express; w ten sposób wyprawiłem go niczym faraona w długą podróŜ w zaświaty. Co z niego za typ! — Czy pan mnie słyszy? To nie ojciec nachyla się nade mną, ale amerykański Ŝołnierz. Jego niebieskie oczy wpatrują się we mnie pytająco. Wygląda na zaniepokojonego. Pochyla się bardziej i wkłada mi palec do oka. To boli! A potem robi to jeszcze raz. Wściekły wymachuję pięścią, którą Ŝołnierz odsuwa bez trudu. Uśmiecha się. — Doskonale. Reaguje, a więc Ŝyje! — Dajcie mi coś przeciwbólowego! — Nie. Ból utrzymuje cię przy Ŝyciu. Na cholerę mi te idiotyczne rady! Czy on nie widzi, Ŝe zdycham? śeby przynajmniej nie bolało! Mówię mu to. Przygląda mi się, jakbym był dzieckiem, i powtarza spokojnym tonem: — No pain, no gain! Cierpienie to najlepsze lekarstwo. Jego pewność denerwuje mnie. Mówię, Ŝe i tak jest juŜ po mnie. Na to on odpowiada, Ŝe w całej swojej karierze sanitariusza nie stracił Ŝadnego rannego. Bardzo pocieszające słowa, ale nie słucham ich, czuję tylko ból. Zaczyna się strzelanina, wokół nas świszczą kule. Kiedy mój zbawca, chroniąc się przed strzałami, przytula się do mnie, wybucham śmiechem. Zaskoczony, patrzy na mnie, prostuje się i usprawiedliwia: — Przepraszam! To idiotyczny odruch... Grzeczny facet, dobrze wychowany. Zresztą rozumiem jego reakcję. Mam ochotę powiedzieć mu, Ŝe dawniej zachowałbym się tak samo... W tym momencie słyszę czyjś głos: — Niech to szlag, nie moŜemy tu tak tkwić! Udaje mi się odwrócić i widzę, leŜącego w pozycji bojowej Ŝołnierza, uzbrojonego po zęby. Rzuca mi nienawistne spojrzenie. Nie jest zachwycony tym, Ŝe muszą dla mnie ryzykować. Chcę powiedzieć, by zjeŜdŜał, ale sanitariusz kaŜe mu się zamknąć i powtarza, Ŝe nigdy nie zostawił rannego. Mówi to jednak niepewnym głosem. Boi się. Jest młody, bardzo młody. — Ile masz lat? — Dziewiętnaście. Czy to waŜne? — Ilu uratowałeś rannych? Zanim zdąŜył mi odpowiedzieć, zniecierpliwiony Ŝołnierz wtrąca: — Jesteś jego pierwszym pacjentem! Widząc speszoną minę sanitariusza, zaczynam się śmiać. A to pięknie! Boli mnie, ale śmieję się szalonym, niekontrolowanym śmiechem.

Mój zbawca w końcu teŜ zaczyna się śmiać. Dołącza do nas malkontent. Nieco później, pewien oficer, który obserwował tę scenę z daleka, wyznał mi, Ŝe pomyślał, iŜ wszyscy trzej oszaleliśmy.

— MoŜesz chodzić? Jak ten Ŝołnierz śmie o coś takiego pytać? PrzecieŜ jestem cięŜko ranny! Podchodzi do nas dwóch Ŝołnierzy, którzy rozkładają na ziemi dwa poncho, jedno na drugim. Śmigłowiec black hawk nalatuje bardzo nisko, eskortowany przez apache, który ostrzeliwuje okoliczne domy rakietami i z karabinu maszynowego. W huku strzałów napotykam spojrzenie tych ludzi i nagle zdaję sobie sprawę, Ŝe naraŜają się tylko z mojego powodu; podnoszę się i natychmiast opadam zgięty wpół. Słowo „ból” jest za słabe, by opisać eksplozję, którą poczułem w całym ciele. Moja próba wstania potraktowana została jak sygnał. UłoŜono mnie na poncho, czterej Ŝołnierze chwycili je za rogi i, nadawszy krótką wiadomość przez radio, ruszyli biegiem. Mimo woli myślę o straconej okazji do zdjęcia: czterej Ŝołnierze biegną pod ogniem, niosąc rannego, a nad nimi szturmowy helikopter... Zmierzamy w kierunku hotelu Marriott, skąd padają nieustannie strzały. Moi wybawcy wbiegają do środka, gdzie panuje totalny chaos, i układają mnie delikatnie na podłodze. Hol jest całkowicie zniszczony, wszędzie leŜą kawałki szkła, Ŝołnierze, przycupnąwszy za przewróconymi duŜymi barowymi fotelami, ostrzeliwują ulicę, chociaŜ nikogo na niej nie widać, kilku ludzi, przekrzykując się, usiłuje się porozumieć, Ŝołnierze biegają we wszystkie strony. Zostałem ułoŜony obok zielonej rośliny, która jest w podobnym do mnie stanie — doniczka rozbita, wokół rozsypana ziemia. — Hey, Patrick, co z tobą? Odrywam wzrok od doniczki i widzę Malcolma, angielskiego fotografa, którego dwaj Ŝołnierze przywieźli na wózku i ulokowali obok mnie. Prawe udo miał owinięte bandaŜem przesiąkniętym krwią. Malcolm był blady, ale nie robił wraŜenia cierpiącego. Jego pytanie wydaje mi się kompletnie pozbawione sensu. — Źle ze mną. I am fucked. — Faktycznie — stwierdza, dopiero teraz zauwaŜając, w jakim jestem stanie. Przygląda mi się uwaŜnie. Nagle jego twarz znika w świetle błyskawicy. Malcolm spada z wózka na podłogę zasłaną szkłem. Mam wraŜenie, Ŝe zaraz popękają mi bębenki w uszach. — Yeaah! Trafiłem ich! — Jeszcze jeden się rusza, wysiada z samochodu! — wrzeszczą dwaj amerykańscy Ŝołnierze. — To byli cywile, wy idioci! — przerywa im rozwścieczony oficer. — Co się stało? — Wolałbym tego nie wiedzieć! Kolejna eksplozja, ale tym razem nie słychać Ŝadnych radosnych okrzyków. Najwidoczniej ktoś odpłacił pięknym za nadobne. Kolejne stracone zdjęcie. LeŜąc na podłodze, nic nie widzę, wszystko to odbywa się poza mną. Płomień, znowu „Bazooka”, która juŜ dwa razy omal nas nie zabiła. Podziwiam zimną krew tych ludzi: najpierw dopadli trzech dziennikarzy, a teraz, niemal na moich oczach, zniszczyli cywilny samochód... — Pański paszport proszę. Odwracam się. Przykucnął przy mnie jakiś Ŝandarm, wystrojony jak Rambo. MoŜe przyszedł aresztować mnie za moje niepochlebne opinie o armii amerykańskiej? — Zabieramy pana helikopterem i dlatego potrzebny jest paszport. Facet rzeczowy, opanowany, ale kiedy bardzo blisko rozlega się seria strzałów, pochyla się. Pokazuję mu leŜącą obok mnie podłuŜną torbę. Wyjmuje z niej paszport, po czym bierze nikona i wkłada wszystko do duŜej torby plastikowej. Trzy razy powtarza, wskazując na torbę, jakbym był kompletnym debilem:

— Są tu pańskie rzeczy, proszę się nie niepokoić... Zgięty wpół z bólu, czekam w holu luksusowego hotelu, zamienionego w pole bitwy, na ten cholerny helikopter. Czekanie staje się moją obsesją. Próbuję wyłowić w huku strzelaniny odgłos łopat wirnika. — Let’s go! Podnosi mnie jakiś Ŝołnierz i od przeszywającego bólu omal nie mdleję. Docieramy do schodów. śołnierz, widząc moje pytające spojrzenie, mówi: — Niestety winda nie działa. A niech to szlag, dziesięć pięter na piechotę... Zamierzam juŜ powiedzieć, Ŝe nie dam rady, gdy zauwaŜam amerykańskiego Ŝołnierza, niesionego przez trzech towarzyszy. Wygląda na bardzo powaŜnie pokiereszowanego... Bez słowa idę dalej. Ostatecznie zatrzymujemy się na drugim piętrze i wychodzimy na taras. W rogach stoją Ŝołnierze i nieustannie strzelają. Przede mną ląduje potęŜny helikopter. W silnym świetle wydaje się prawie czarny i tylko czerwony krzyŜ namalowany na białym tle dodaje mi otuchy. JakŜe kocham tę waŜkę! JuŜ mijają cztery godziny, jak zostałem ranny, i chciałbym usłyszeć bardziej pocieszającą diagnozę niŜ tę, którą postawił Malcolm. śołnierze wrzucają mnie do helikoptera obok rannego porucznika. Bardzo blisko pada seria strzałów. Helikopter z szeroko otwartymi drzwiami gwałtownie odrywa się od ziemi. Pod nogami widzę ziemię. Gdy pilot wykonuje ostry wiraŜ, siłą bezwładności ześlizguję się w kierunku otworu. Przez kilka sekund myślę, Ŝe umrę w najbardziej absurdalny sposób. Wczepiam się z całych sił w pasy. Pilot wyprostowuje maszynę, lecimy tuŜ nad dachami. Ból daje mi się we znaki, spręŜam się w oczekiwaniu na następny atak. Docieramy na miejsce, lądujemy koło wielkich namiotów. W chwili gdy helikopter osiada, powiew wiatru unosi do góry plandeki, odsłaniając szeregi trupów amerykańskich Ŝołnierzy. W sekundę oceniam wagę tego, co widzę. Znowu stracone zdjęcie. Najwyraźniej operacja „Słuszna sprawa” nie najlepiej się udaje...

— Jadł pan jajka dziś rano? To niemoŜliwe, ten typ, który mnie osłuchuje, wie, co jadłem, patrząc na moje plecy! Chyba zwariowałem! Lekarz odwraca się do helikoptera i przekrzykując warkot wirnika, daje znak, by poczekali; załadowują mnie z powrotem, pilot patrzy na mnie ze smutną miną. — Zapnij pasy! Powtarza się ta sama historia. Podnosimy się w szalonym wiraŜu, drzwi oczywiście są otwarte, znowu się ześlizguję. Czuję się okropnie, boli mnie całe ciało. Przestaję myśleć o bólu, słysząc jakiś dziwny dźwięk z mojej prawej strony. Nie do wiary, porucznik wciąŜ tu jest! Dusi się własną krwią, na ustach ma róŜową pianę. Udaje mi się odwrócić go na bok, wymiotuje i zaczyna normalnie oddychać. W jego wzroku widzę wdzięczność. Zaskakujące, ale boli mnie mniej, gdy się nim zajmuję. Porucznik ściska mi ramię. — Let’s go! Dwaj na biało ubrani sanitariusze przekładają nas na nosze na kółkach. Wszystko odbywa się bardzo szybko. Podczas gdy ci dwaj w bieli wiozą mnie długim korytarzem, wokół kręcą się inni ludzie, robią mi zastrzyk, do ramienia podłączają rurkę, jakaś kobieta rozcina mi noŜycami ubranie, ktoś inny zadaje mnóstwo pytań. W sali operacyjnej golą mnie, a śliczna dziewczyna maluje mi brzuch na pomarańczowo. Oślepiające światło lampy. — Okay. Słyszysz mnie? — Tak. — Jestem chirurgiem wojskowym. Wszystko będzie dobrze. Musisz mi pomóc, Patrick...

Czuję się dziwnie, widząc swoje odbicie na ekranie telewizyjnym zawieszonym na ścianie. Wyglądam, jakbym był martwy, głowa lekko zwisa w kierunku podłogi, mam jakieś pudło na szyi, ale nie jest to mój aparat fotograficzny, wokół pełno krwi. Ciekawe, ale jestem teraz znacznie młodszy, przystojniejszy... Cholera! To przecieŜ Juanxu, który zginął, gdy kula trafiła go w głowę! To jak mogę go teraz widzieć na ekranie?! To jakiś obłęd! Ale ja takŜe jestem ranny. Gdzie się znajduję? — Jak się pan czuje? Podnoszę głowę i widzę jakiegoś typa w stroju chirurga, w śmiesznej czapce. Siedzi na moim łóŜku, klepie mnie po ramieniu. Opuszczam wzrok — jakaś rurka wystaje mi z nosa, inne dołączone są do ramion, a pod prześcieradłem w miejscu, gdzie mam brzuch, sterczy ogromny garb. — Co wyście mi zrobili? — Wszystko w porządku. Wycięto panu... no... — Co, jaja?! — Ach nie! Bowels! Bowels! Bowels, jelita, uff! Przez moment sądziłem, Ŝe jestem stracony. Czuję się dziwnie. Chirurg unosi prześcieradło, widzę rurki wychodzące z opatrunku na brzuchu. A niech to cholera! — Panujemy nad sytuacją, Patrick. Niedługo wrócę. PrzeŜył pan, to cud, i niech juŜ tak zostanie! Zabawny facet. Czuję ból, ale daleki, jakbym był w wacie. Znowu widzę ekran telewizyjny. Biedny Juanxu... Delphine... powinienem zawiadomić ją, Ŝe mam się dobrze. Chcę zawołać, ale wydaję idiotyczny dźwięk, jakiś słaby pisk. Kiedy ból znowu mnie budzi, wodzę wzrokiem po sali. Jestem jakby w jakimś akwarium, odseparowany szklaną ścianą od Ŝywych. Są tu takŜe inni ranni. Szukam wzrokiem Ŝołnierza amerykańskiego, który leciał ze mną helikopterem, ale go nie znajduję. Nigdy go juŜ nie zobaczę, nie dowiem się, czy przeŜył, czy umarł. Delphine... Widzę, jak nadchodzi korytarzem. Ona takŜe mnie dostrzega i zasłania ręką usta, by zdusić krzyk. Muszę rzeczywiście wyglądać nieszczególnie. Na jej widok dopiero teraz uświadamiam sobie, co mi się przydarzyło. Delphine siada przy mnie, ale ja mam wraŜenie, Ŝe jest gdzieś daleko. Nie opuści mnie, będzie siedziała przy moim łóŜku dwadzieścia cztery godziny. A mnie wszystko wydaje się dalekie, otulone watą. To z pewnością efekt środków przeciwbólowych z domieszką opium. — Czy pan jest chrześcijaninem? — Słucham? — Your religion? — I am photographer. Oficer, który pochyla się nade mną, ma stułę narzuconą na mundur. — Misereatur nostri omnipotent Deus... Ten kretyn udziela mi ostatniego namaszczenia! Spadaj! Go away, I’m alive... Zwariował czy co? On zaś przygląda mi się grzecznie i z politowaniem, jak zazwyczaj Anglosasi, gdy mają do czynienia z Francuzami, po czym odchodzi. Kilka dni potem odbieram telefon z agencji w ParyŜu. Mają czelność pytać, czy wykupiłem dobre ubezpieczenie. Na szczęście mam za sobą nowojorskie biuro i „Newsweek”, z ich strony czuję prawdziwą solidarność. Przez mój pokój przechodzi istna defilada kolegów. To ostatnie miejsce, w którym mówi się o śmierci Juanxu Rodrigueza i Jeana-Louisa Calderona, zabitego w Rumunii. Następnego dnia, gdy zostałem ranny, wysłał faks, Ŝycząc mi powrotu do zdrowia. Otrzymałem go dzień po jego śmierci. Wiadomość z zaświatów. Ta operacja nie idzie dobrze Amerykanom od samego początku. I co za nazwa: „Słuszna sprawa”! Jakby sami siebie próbowali przekonać, Ŝe mają rację. Odnoszę niemiłe wraŜenie, Ŝe prasa została

całkowicie zmanipulowana. Ani Chris Morris, ani ja nie wzięliśmy udziału w tej grze i mieliśmy w związku z tym powaŜne kłopoty. PrzecieŜ to Amerykanie mnie ustrzelili. Nazywają to friendly fire. Wolałbym się obyć bez ich przyjaźni. Podnoszę głowę i napotykam spokojne spojrzenie niebieskich oczu Delphine. PołoŜyła mi rękę na czole, co mnie denerwuje i jednocześnie przynosi ulgę. Czuję, Ŝe rekonwalescencja potrwa bardzo długo... Jak do tego doszło, Ŝe aby zrobić zdjęcie, otarłem się o śmierć... Zaczęło się to dawno temu. W 1967 roku byłem na wojnie sześciodniowej.