2008 ISSN Bitwa o media

MARZEC nr 3 (7)/2008 ISSN 1898-3480 a i d e m o a w t i B Mi´dzy słowami Gdzie si´ zacz´łam ROZBIEGÓWK A ROZBIEGÓWK A Dziennikarz albo aktor ki...
12 downloads 1 Views 4MB Size
MARZEC nr 3 (7)/2008 ISSN 1898-3480

a i d e m o a w t i B

Mi´dzy słowami

Gdzie si´ zacz´łam

ROZBIEGÓWK A

ROZBIEGÓWK A

Dziennikarz albo aktor kierownicy działów: dziennikarstwo – Alicja Bobrowicz fotografia – Edyta Ganc kultura – Anna Grzywacz public relations - Anita Kowalska zespół redakcyjny: Emil Borzechowski, Tomasz Betka, Jan Dąbkowski, Anna Grzywacz, Agnieszka Juskowiak, Magdalena Karst, Marcin Łączyński, Alicja Matyja, Magdalena Mikulska, Joanna Maria Sawicka, Maria Skorupska, Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka współpraca: Jan Brykczyński, Tomasz Borowski, Łukasz Cwojdziński , Urszula Ginalska, Kasper Grubba, Marzena Indra, Patrycja Mic, Maciej Pisuk, Maria I. Szulc stały felieton: Andrzej Zygmuntowicz

Dwa truizmy w jednym zdaniu: media nie istniałyby bez dziennikarzy, a dziennikarze nie istnieliby bez mediów. Tak zwana oczywista oczywistość. Czyżby? A może w ramach ćwiczeń umysłowych popróbować wyobrazić sobie media bez dziennikarzy? Pogląd, zgodnie z którym to dziennikarze decydują o obliczu mediów, o ich poziomie merytorycznym, jest tak samo prawdziwy, jak opinia, że świetne filmy powstają dzięki znakomitym aktorom. I w jednym, i w drugim zdaniu tkwi ziarno prawdy. Ale tylko ziarno. Przecież media kształtowane są tak naprawdę przez wydawców i redaktorów, a filmy przez producentów i reżyserów. Zarówno redaktorzy, jak i reżyserzy, używają dziennikarzy i aktorów jak narzędzi do kształtowania swoich wizji i swoich dzieł. Oczywiście, to dziennikarze, jako autorzy tekstów czy filmów dokumentalnych i aktorzy jako uczestnicy scen oglądanych na ekranie, występują jako gwiazdy medialne.

Powstaje nawet wrażenie, że to oni są podmiotami całego tego rynku obiegu informacji i rynku kultury filmowej. Tymczasem technika, głównie cyfrowa, rozwija się w takim tempie i kierunku, że wyeliminowanie z gry owych podmiotów i gwiazd może okazać się tylko kwestią czasu. Animacja cyfrowa osiąga taki stopień realizmu, że nieodległy jest czas, kiedy żywi aktorzy (czytaj: gwiazdy, pozostali się nie liczą) sprzedawać będą tylko swój wizerunek, resztę zrobią za nich graficy pod kierunkiem reżysera. Zresztą przykład Lary Croft pokazuje, że można wypromować na gwiazdę postać absolutnie wirtualną. Także dziennikarz jako odkrywca i zdobywca informacji powoli odchodzi do lamusa. W Internecie, jak się dokładnie przyjrzeć, powstają całe „wytwórnie wiadomości”, dostarczające mediom gotowy, niepodpisany imieniem i nazwiskiem autora, produkt. To prawdziwe „dziennikarstwo zbiorowe”, poprzez które społeczeństwo informuje samo siebie bez pośrednictwa zawodowych

żurnalistów. Dostarczycielem cząstkowych informacji staje się w tym systemie każdy członek społeczności podłączony do sieci. Do ich przetworzenia i puszczenia w obieg potrzebni są tylko redaktorzy. A co z dziennikarzami, którzy występują na żywo w programach informacyjnych oraz widowiskach typu talk-show? Nie ma problemu – mogą ich z powodzeniem zastąpić bezrobotni aktorzy. Jest tylko problem z samymi dziennikarzami. Nie będą w stanie – a na pewno większość z nich – zastąpić aktorów. To tylko zabawa w wizję z gatunku science-fiction, albo – jak kto woli – umysłowa prowokacja. Może warto się nad nią chwilę zastanowić, kiedy z różnych ust i spod różnych piór padają podniosłe słowa o posłannictwie czy powołaniu dziennikarza bądź aktora. O misji, jaką im

Miałam szczęście do dobrych nauczycieli. Najpierw był Wojciech Mann, który nauczył mnie radia. Potem Maciej Pawlicki, który uświadomił, że chcę być rozliczana ze swojej pracy, z tego jak myślę, jak opisuję świat, a nie z tego, jakie sukienki noszę. Wśród moich zawodowych mistrzów znalazł się także Andrzej Wojciechowski. Wszystko, co wiem o robieniu wywiadów, wiem właśnie od niego. Prowadziłam „Klub Radia Zet”, po każdym „Klubie” Wojciechowski mówił, co robię źle. Nigdy nie mówił, co robię dobrze. Dawał uwagi: „nigdy nie zadasz wszystkich pytań, skup się na kilku” albo „w każdej odpowiedzi zawarte jest twoje kolejne pytanie”. Kilka razy do mnie zadzwonił,

przychodzi spełniać w społeczeństwie. O „kapłaństwie słowa”, jako najwyższym stopniu odpowiedzialności, wręcz o brzemieniu, które dziennikarz/aktor musi dźwigać. Nadciągająca era informatyczna z cyfrową wersją kultury i sztuki bez litości weryfikuje takie postawy, czasami wręcz je ośmiesza. Owszem, „kapłani słowa” będą potrzebni, ale jako ciekawostki, jeszcze jeden medialny towar, ale nie jako wzór do upowszechnienia. rys. Maria I. Szulc

redaktor naczelny: Paweł H. Olek

rys. Łukasz Cwojdziński

Zbigniew Żbikowski

REDAKCJA

projekt graficzny i skład DTP: Karol Grzywaczewski korekta: Joanna Maria Sawicka

Karolina Korwin-Piotrowska:

WYDAWCA: Instytut Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego koordynator wydawcy: Grażyna Oblas druk: Agora nakład: 10 tys. egz.

Nie b´d´ prezenterkà. B´d´ inteligentna.

adres redakcji: PDF pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa UW ul. Nowy Świat 69, pok. 51 (IV piętro), 00-046 Warszawa, tel. 022 5520293, e-mail: [email protected]

wysłuchała Magdalena Karst

dyżury redakcyjne: wtorek, środa, czwartek 14:00-18:00 Kolegia: każda środa godz. 19:00 Zapraszamy do współpracy w redakcji i biurze reklamy

Pochodzę z rodziny dziennikarzy. Mój dziadek, Jan Piotrowski, był dziennikarzem Polskiego Radia. Czy dziennikarstwo mam we krwi? – tego nie wiem. Wiem natomiast, że kiedy zdawałam na historię sztuki, myślałam raczej o karierze naukowej. Nie przypuszczałam, że w ciągu kilku lat zmieni się ustrój. W moim życiu osobistym też zaszły zmiany: miałam wyjechać do Anglii, nie wyjechałam. Tydzień później zobaczyłam ogłoszenie w „Życiu codziennym”. Wojciech Mann i Krzysztof Materna zakładali „Radio Kolor” i szukali ludzi.

więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcja24.pl

scenariusz: Uuulala

R EK L A M A

02

po którym dowiedziałam się, że za tydzień mam zdjęcia. Tak trafiłam do „Filmidła”. I do telewizji. Już na samym początku mojej współpracy z TVP zaczęto mi sugerować, żebym została prezenterką. Pomyślałam sobie: wow, będę czytać program. I wtedy Maciej Pawlicki wezwał mnie do siebie i powiedział coś, co zapamiętam do końca życia: „ Teraz podejmiesz ważną decyzję. Tylko dobrze się zastanów – chcesz być prezenterką czy chcesz być inteligentna?”. To było bardzo dobre pytanie, pytanie, które trzeba sobie zadać na dzień dobry. Chyba parę osób sobie go nie zadało i teraz ma problem. Pawlicki otworzył mi oczy.

Pomyślałam, że jeżeli mój absolutny idol, Wojciech Mann, poszukuje współpracowników, to chciałabym zostać jednym z nich. Nigdy nie zapomnę chwili,

gdy kilka dni po pierwszym castingu, usłyszałam w słuchawce jego głos: „Karolinko, przyjdź na próbę mikrofonu”. To były dla mnie Himalaje. Upadłam z wrażenia. W ogóle nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się zaczyna w moim życiu. „Radio Kolor” to był najlepszy wydział dziennikarstwa, jaki mogłam mieć. Przez pierwsze pół roku zostaliśmy poddani totalnej burzy mózgów. Nie pytaliśmy o pieniądze. Mieliśmy szansę uczyć się od najlepszych i chcieliśmy to wykorzystać. Mann z Materną powtarzali nam, że naszym największym atutem jest to, że nic nie umiemy. „Jesteście młodzi, czyści, nieumoczeni w czymkolwiek, nieskażeni komunizmem. To wy przejmiecie media w tym kraju” – powtarzali jak mantrę, mobilizowali do dalszej pracy. Dla nas

była to wizja surrealistyczna, ale gdy dziś włączam TVN 24 i widzę moich kolegów z jednego biurka, to myślę sobie, że coś było na rzeczy. Zmiana pokoleniowa w mediach dokonywała się na naszych oczach. I z naszym udziałem. W Warszawie startowały kolejne rozgłośnie radiowe: „Radio Kolor”, „Wawa”, „Zetka”. Z radia brało się narybek do gazet i telewizji. W „Radiu Kolor” przygotowywałam i prowadziłam magazyn filmowy. Jednym z gości był Maciej Pawlicki, ówczesny szef miesięcznika „Film”. Kiedy został szefem telewizyjnej „Jedynki”, zadzwonił do mnie i powiedział: „Przygotowujemy program o filmie. Nie wyobrażam sobie, że mógłby się odbyć bez ciebie. Ale nie mogę ci nic obiecać”. Poszłam na casting,

pamiętam jego chrapliwy głos. To były ważne rozmowy. Podstawą tego zawodu jest ciekawość drugiego człowieka. Każdy nosi w sobie historię. Rolą dziennikarza jest tę historię opowiedzieć. Można zrobić fajny wywiad z babcią, sprzedającą kwiatki na ulicy, i beznadziejny z gwiazdą Hollywoodu. W mojej pracy najbardziej lubię spotkania z ludźmi. Na przykład każda rozmowa z Krystyną Jandą to jest totalna jazda bez trzymanki. Mój pierwszy ważny wywiad? Z Krzysztofem Kieślowskim. Był moim idolem. „Podwójne życie Weroniki” widziałam z osiem razy. Miałam świadomość, że rozmawiam z wielkim artystą. Nigdy nie zapomnę jego cudownego zdziwienia: „Boże, ona widziała wszystkie moje filmy!”.

W Polsce próbuje się robić z dziennikarzy gwiazdy medialne. Sesje zdjęciowe, wywiady. Mnie tego rodzaju sukces nie interesuje. Tak naprawdę sukces w tym zawodzie przychodzi każdego dnia i umiera wraz z zachodem słońca. Mnie słowo „sukces” źle się kojarzy. Może dlatego, że miesięcznik „Sukces” okazał się moją porażką. To była porażka względem ludzi, z którymi pracowałam, a którzy okazali się sprzedawczykami pozbawionymi kręgosłupa moralnego. To była porażka ludzka, nie zawodowa, bo zawodowo nie mam sobie nic do zarzucenia. Ale nie rozczulam się nad sobą, tylko wyciągam wnioski. Każde walnięcie dupą o ziemię jest po coś. Misja – najbardziej wyświechtane, sprostytuowane, ubrudzone szambem codzienności słowo. Ale misja jest w dziennikarstwie potrzebna, bo to jest zawód, który ma ludziom tłumaczyć świat. Przez nasze ręce, oczy i mózgi przechodzą informacje. Dzięki tym informacjom ludzie maja szansę poznać i zrozumieć świat. W dziennikarskiej misji ukrytych jest wiele znaczeń: żeby nie kłamać, żeby weryfikować to, czego nie jesteśmy pewni, ale także, żeby wierzyć swojej intuicji i inteligencji. I czekam na chwilę, kiedy w Polsce zacznie się odróżniać dziennikarzy od media workerów. Z całym szacunkiem, każdy debil potrafi opracować materiał agencyjny. Dziennikarstwo to jest zaglądanie pod powierzchnię rzeczy i zdarzeń, wchodzenie głębiej. Moim zdaniem nie można tego zawodu uprawiać bez poczucia misji. Może to naiwne, może idealistyczne. Ale lubię w sobie ten idealizm. Studiowanie dziennikarstwa to strata czasu. Nauka dziennikarstwa polega na tym, że bierze się Genka, daje mu mikrofon, kamerę i mówi: rób. Nigdy nie zapomnę swoich pierwszych materiałów w „Radiu Kolor”, masakra. Ale jak miałam się uczyć, jak nie na żywym organizmie? To jedyna metoda. Stąd ten potworny stres, który temu towarzyszy. To jest zawód, w którym młodego adepta trzeba przez pierwsze dwa lata traktować jak ostatniego psa, przeczołgać przez gówno i szambo. Bo jeżeli on to przeżyje, będzie mógł stać na dwóch nogach i jeszcze będzie w stanie spojrzeć w oczy temu, który go sponiewierał, to znaczy, że się nadaje. Ze mną nikt się nie patyczkował. Ale my byliśmy fajterami. Rzygaliśmy do koszy na śmiecie ze zmęczenia, ale się nie poddawaliśmy. A teraz co? – płacze, histeria. Dziennikarstwo to zawód, w którym jest się w pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, przez wszystkie dni w roku. Na pełnych obrotach. Jak ktoś tego nie rozumie, to powinien zostać księgową. Bo księgowa wychodzi z pracy o szesnastej.

03

Raport

Raport

DZIENNIK ARSTWO

O polskich mediach publicznych znów jest głośno. Tradycyjnie już za sprawą polityków, a nie wybitnych dzieł sztuki realizowanych pod patronatem TVP i Polskiego Radia. Rządowy projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji wywołał poruszenie i skrajne opinie wśród klasy politycznej, ekspertów i uczestników rynku medialnego. Na czym naprawdę polega wizja nowego ładu medialnego autorstwa Platformy Obywatelskiej? Gabinet ministra skarbu, Aleksandra Grada. Słychać telefon. Dzwoni premier Tusk z poleceniem: „Olek, musisz wyrzucić Urbańskiego. Masz na to dwanaście godzin”. Jeśli minister miałby jakiekolwiek wątpliwości, jak to zrobić, to nowelizacja ustawy podpowiada mu w bardzo prosty sposób: z ważnych powodów minister skarbu może w każdej chwili odwołać dowolnego członka zarządu polskiego radia czy telewizji. Przed taką przyszłością mediów publicznych ostrzegał Jacek Kurski, poseł Prawa i Sprawiedliwości. W poprawionym projekcie nie znaleźliśmy już zapisu o kompetencjach ministra skarbu w zakresie powoływania władz TVP i Polskiego Radia. Czy oznacza to jednak, że prezes Urbański nie musi się obawiać telefonów premiera do ministra? Pomimo poprawek propozycja Platformy nadal budzi wiele emocji.

Idea Jakie są podstawowe założenia twórców nowelizacji? – Nowelizacja pozwoli na odpartyjnienie mediów publicznych oraz stworzy jasne i przejrzyste zasady wyłaniania władz mediów publicznych – przekonuje posłanka PO Iwona Śledzińska-Katarasińska, przewodnicząca sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu. – Celem koalicji rządzą-

Bitwa o media

rys. somato.blox.pl

Tomasz Betka

DZIENNIK ARSTWO

cej pozostaje przejęcie kontroli nad mediami publicznymi. Zwróćmy uwagę, jak niewiele ustaw przygotowała ona od początku kadencji. Jednak ustawa medialna była nowelizowana w wielkim pośpiechu. To najlepiej świadczy o intencjach autorów tego projektu – twierdzi z kolei Jan Dziedziczak, poseł PiS. Debata sejmowa nad ustawą medialną była niezwykle burzliwa. Po kilkugodzinnych kłótniach i wzajemnych oskarżeniach, nie osiągnięto porozumienia. Projekt został przegłosowany przez koalicję przy wyraźnym sprzeciwie Prawa i Spra-

Brytyjski i francuski model urzędu regulującego rynek medialny Brytyjski Office of Communications (OFCOM) połączył w jednym urzędzie kompetencje kilku istniejących wcześniej ciał regulacyjnych rynku medialnego System nowej regulacji charakteryzuje się minimalną ingerencją regulatora oraz naciskiem na samokontrolę nadawców. OFCOM ma jednocześnie dbać o przestrzeganie standardów jakości i przyzwoitości w mediach, standardów technicznych, jak też zapewniać wysoki poziom konkurencyjności i dobrą kondycję ekonomiczną sektora mediów elektronicznych i telekomunikacji. Polski system regulacyjny wzorowany jest na modelu francuskim, gdzie głównym regulatorem jest CSA (Conseil Superieur de L’Audiovisuel – Najwyższa Rada Środków Audiowizualnych). CSA przyznaje koncesje stacjom prywatnym, mianuje prezesów państwowych kompanii radiowych i telewizyjnych oraz ustala standardy programowe. Źródło: http://www.krrit.gov.pl, 15 marca 2008 roku.

04

wiedliwości oraz wstrzymaniu się od głosu Lewicy i Demokratów. Zgodnie z konstytucją, ustawa trafi teraz w ręce Senatu.

Kontrowersyjna Rada Największe zmiany nowelizacja przewiduje w strukturze i funkcjonowaniu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Postuluje zwiększenie jej składu z pięciu do siedmiu członków – trzech powoływałby Sejm, a po dwóch Senat i prezydent. Członkami Rady mogłyby zostać osoby mające co najmniej dwie rekomendacje wyższych uczelni, stowarzyszeń twórców lub ogólnokrajowych organizacji samorządu dziennikarskiego. Krajowa Rada wyłaniałaby w konkursach członków rad nadzorczych oraz członków zarządów. Obecnie członkowie zarządów są powoływani przez rady nadzorcze, o składzie których decyduje z kolei KRRiT. W projekcie PO pozycja Rady zostaje jednak osłabiona. Jej kompetencje koncesyjne zostałyby przeniesione do Urzędu Komunikacji Elektronicznej. UKE nakładałby również kary pieniężne na media, które łamią warunki koncesji. Krajowa Rada mogłaby jedynie sprawować kontrolę programową nad nadawcami. Zdaniem prof. Tadeusza Kowalskiego, specjalisty od ekonomiki mediów i przewodniczącego Rady Nadzorczej TVP SA w latach 2004-2005, znaczenie koncesji jest obecnie wyolbrzymione. – W technologii cyfrowej koncesje będą sprawą drugorzędną. Peł-

Co dalej z projektem nowelizacji Platformy, czyli możliwe scenariusze legislacyjne Projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji został przyjęty przez Sejm 18 marca 2008 r. Droga tego projektu do ogłoszenia w Dzienniku Ustaw może się okazać jeszcze bardzo daleka. Po uchwaleniu ustawy przez Sejm przekazywana jest ona do Senatu. Senat może przyjąć ustawę w całości, uchwalić poprawki lub przyjąć ją bez zmian. Sejm ma prawo odrzucić ustalenia Senatu bezwzględną większością głosów. Parlamentarny etap postępowania legislacyjnego, ze względu na istnienie koalicji większościowej, powinien zakończyć się bez większych problemów. W następnej kolejności ustawa przechodzi w ręce prezydenta, który może ją skierować do Trybunału Konstytucyjnego w celu zbadania zgodności ustawy z konstytucją. Jeśli prezydent nie skorzysta z tego prawa, może zastosować weto prezydenckie. Aby je przełamać, Sejm potrzebuje większości 3/5 głosów. Dopiero po przełamaniu weta prezydent jest zobowiązany podpisać ustawę i zarządzić jej ogłoszenie w Dzienniku Ustaw.

nią one istotną rolę w przypadku niedoboru jakiegoś dobra, wtedy są potrzebne precyzyjne regulacje. Jednak media idą w kierunku bogactwa i różnorodności zasobów. Nic nie wskazuje na to, aby ta tendencja uległa zmianie – uważa. Witold Kołodziejski, przewodniczący KRRiT, bardzo krytycznie ocenia zmiany postulowane przez Platformę. W jego oficjalnym stanowisku możemy przeczytać m.in., że wykreślając z obecnej ustawy zapis mówiący o tym, iż Krajowa Rada stoi na straży wolności słowa w radiu i telewizji, pozbawia się

ją „kompetencji, polegających na przeciwstawianiu się wszelkim formom jawnej lub ukrytej cenzury czy jakiejkolwiek kontroli treści przekazów”. Kołodziejski uważa również, iż „upoważnienie w ustawie o radiofonii i telewizji Prezesa UKE do wydawania aktów wykonawczych jest niezgodne z Konstytucją RP”, ponieważ katalog podmiotów upoważnionych do wydawania rozporządzeń jest w niej określony, ma charakter zamknięty i nie obejmuje prezesa UKE. Poseł Dziedziczak również krytykuje ograniczenie kompetencji

Dwa lata temu w Sejmie, czyli ustawa medialna PiS

cja tak zasadniczego zredukowania znaczenia i samodzielności Krajowej Rady zawarta jest w projekcie poselskim. Przyjęcie tego projektu zasadniczo bowiem zmniejszyłoby wpływ i kontrolę Parlamentu w sferze radiofonii i telewizji. Stanowisko mediów komercyjnych nie jest już tak jednoznaczne. Karol Smoląg, rzecznik Grupy TVN, odpowiada dość asekuracyjnie. – Rynek medialny w Polsce potrzebuje szeroko zakrojonych zmian legislacyjnych. Oczekujemy, że parlamentarna większość wywiąże się z zapowiedzi przedstawienia kompleksowej nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji.

29 grudnia 2005 r. zakończył się parlamentarny etap pracy nad tzw. ustawą medialną rządzącego wówczas Prawa i Sprawiedliwości, która wywołała nie mniejsze kontrowersje niż obecny projekt Platformy Obywatelskiej. Ustawa wprowadziła istotne zmiany w strukturze i kompetencjach Krajowej Rady. Jej skład został zmniejszony z 9 do 5 członków. Swoistym novum był wybór przewodniczącego Rady przez prezydenta (wcześniej wyboru dokonywali jej członkowie). Wiele emocji w środowisku dziennikarskim wzbudził zapis o inicjowaniu przez Krajową Radę działań w zakresie etyki dziennikarskiej – przez wielu odbierany jako otwarcie furtki dla cenzury. Nowelizacja wprowadzała również automatyczne przyznawanie koncesji nadawcom społecznym. Według opozycji celem tego artykułu było faworyzowaniem Radia Maryja. Z dzisiejszej perspektywy niezwykle ciekawe wydaje się jeszcze jedno postanowienie. Ustawa zlikwidowała też Urząd  Regulacji Telekomunikacji i Poczty. W jego miejsce utworzony został… Urząd Komunikacji Elektronicznej. Już po wejściu ustawy w życie Rzecznik Praw Obywatelskich, Andrzej Zoll, zaskarżył ją do Trybunału Konstytucyjnego. W marcu 2006 r. TK uznał niektóre zapisy ustawy za niezgodne z konstytucją, w tym wybór przewodniczącego Rady przez prezydenta, inicjowanie przez Krajową Radę działań w zakresie etyki dziennikarskiej oraz uprzywilejowanie nadawcy społecznego. Trybunał odrzucił natomiast oskarżenie o niekonstytucyjny tryb uchwalenia ustawy.

Krajowej Rady na rzecz Urzędu. – Nie można zapominać, że w pierwotnym projekcie PO szef UKE miał być mianowany przez premiera. Ten punkt został wykreślony dopiero po zdecydowanym proteście opozycji i przedstawicieli mediów – podkreśla. A następnie dodaje. – Bardzo niebezpieczne jest skupienie tylu istotnych uprawnień w dziedzinie mediów w rękach jednej osoby. Należy myśleć przyszłościowo. Regulacje w tej materii powinny uwzględniać każdą ewentualność, nawet tak hipotetyczną, że za kilka lat szefem Urzędu będzie na przykład polityk Samoobrony – podsumowuje Dziedziczak. Wśród ekspertów nie brakuje jednak opinii, iż warto dążyć do powołania jednego regulatora rynku medialnego. – Warto stworzyć jeden urząd kompleksowo regulujący rynek mediów. Wzorcowym przykładem takiego rozwiązania jest brytyjski Office of Communications. UKE ma aparat techniczny, aby przejąć większą odpowiedzialność za media. Jednak warunkiem dobrego funkcjonowania każdego

Koniec abonamentu = koniec misji?

regulatora rynku medialnego jest niezależność szefa oraz całego urzędu – twierdzi medioznawca, prof. Janusz Adamowski. Na wzorzec brytyjski powołują się również twórcy projektu.

Co na to media? Nadawcy publiczni nie kryją swego rozczarowania propozycjami Platformy. Rzecznik Polskiego Radia, Tadeusz Fredro-Boniecki, nie ma wątpliwości. – Ten projekt sprowadza się do wymiany władz mediów publicznych. Natomiast powoływanie się na rekomendację uczelni wyższych i środowisk twórczych przy doborze członków KRRiT jest obciążone poważną wadą – to nie będą rekomendacje dla osób, które znają się na zarządzaniu, dla menedżerów. Swoje zastrzeżenia zgłaszają też eksperci prawni TVP. Według nich projekt, choć deklaruje, że zmierza do „odpolitycznienia Rady”, jednocześnie pozbawia ją kompetencji na rzecz organu rządowego, czyli Prezesa UKE – czytamy w ekspertyzie prawnej telewizji. – Zdziwienie budzi także fakt, iż propozy-

Sprawa kompleksowej nowelizacji dzieli środowisko medialne jeszcze bardziej, niż będąca aktualnie w parlamencie ustawa. Zwłaszcza propozycja zniesienia abonamentu radiowo-telewizyjnego. Według pomysłu Platformy, media publiczne miałyby być finansowane z Funduszu Misji Publicznej. Ten nowy twór otrzymywałby fundusze od Ministerstwa Kultury i innych resortów, a także od nadawców prywatnych. – W tej chwili to tylko pomysł – tłumaczy posłanka Śledzińska-Katarasińska. – Musi nastąpić zmiana. Olbrzymie pieniądze, jakimi dysponuje prezes Urbański, muszą podlegać umowie, większej kontroli – wyjaśnia. Ta idea nie zaskarbia sobie jednak wielu zwolenników. – Abonament, jako opłata spoza budżetu, będąca daniną obywateli, powoduje, że właścicielem mediów publicznych jest całe społeczeństwo. W momencie zniesienia abonamentu i wprowadzenia dotacji budżetowych, likwiduje się tę formułę – media publiczne stają się państwowe – uważa rzecznik Polskiego Radia. – Poza tym, jaka jest gwarancja, że w budżecie znajdą się pieniądze na media publiczne, kiedy brakuje ich na służbę zdrowia i wiele innych rzeczy? – zastanawia się Fredro-Boniecki. Wątpliwości ma również prof. Kowalski, podkreśla jednak złe funkcjonowanie obecnego systemu. – Abonament w Polsce uległ degeneracji. Po pierwsze przez tzw. syndrom gapowicza – przekonanie, że płacą tylko frajerzy. Po drugie, przez wyłączenia od płacenia abonamentu dla niektórych ka-

Oceny publicznych i prywatnych stacji telewizyjnych i radiowych

Oceny

TVP

Polsat

TVN

Polskie Radio

RMF FM

Radio Zet

Dobra

82%

81%

81%

76%

76%

74%

Zła

13%

10%

5%

7%

3%

2%

Trudno

5%

10%

14%

17%

22%

24%

Źródło: www.cbos.pl, badanie zrealizowano w dniach 4-7 stycznia 2008 roku na liczącej 890 osób reprezentatywnej próbie dorosłych mieszkańców Polski.

tegorii osób, ale bez rekompensaty dla nadawców. We Francji państwo rekompensuje nadawcom straty, jakie ponieśli z powodu zwolnienia osób starszych z płacenia abonamentu – zaznacza profesor.

Prywatne poczucie misji Otwarte pozostaje pytanie o wywiązywanie się obecnych nadawców publicznych z wypełniania działalności misyjnej, na którą zgodnie z prawem powinny być przeznaczane środki uzyskane z opłaty abonamentowej. Prof. Adamowski mimo wszystko uważa, iż media publiczne stracą na zniesieniu abonamentu. – Zwłaszcza radio, w którym wpływy z abonamentu stanowią podstawowe źródło utrzymania. Dlatego należy pomyśleć o rozsądnej rekompensacie dla stacji radiowych. Telewizja jakoś sobie poradzi. Warto jednak pamiętać, że obecnie to radio jest o wiele bardziej misyjne niż telewizja – podkreśla. Sposób na weryfikację misyjnej działalności nadawców publicznych proponuje LiD. Posłowie tego klubu zgłosili do nowelizacji poprawkę o wprowadzeniu licencji programowych. – Chcemy, żeby KRRiT podpisywała z zarządem TVP i Polskiego Radia umowę, w której wyraźnie określono by, jak ma wyglądać ich misja publiczna. Rada byłaby wyposażona w mechanizmy kontroli i weryfikacji. Problem w tym, że Platforma chce wyraźnie ograniczyć rolę Krajowej Rady - wyjaśnia poseł LiD Andrzej Celiński. Ostatecznie poprawka przepadła w sejmie. Nieoficjalnie wiadomo, że zwolennikiem wsparcia finansowego mediów publicznych, przy jednoczesnym ograniczeniu przez te media emisji reklam, są nadawcy komercyjni. Liczą oni na przepływ reklamodawców do swoich stacji, w momencie nałożenia ograniczeń na TVP. – Potrzeba zmiany systemu finansowania telewizji publicznej nie budzi wątpliwości, bo jest wystarczająco dużo przykładów potwierdzających jego patolo-

giczny charakter. Nie domagamy się jednak likwidacji abonamentu. Najważniejsze jest, by pomoc publiczna kierowana do TVP – jak każde publiczne pieniądze – była wykorzystywana pod ścisłą kontrolą i wyłącznie na realizację zadań o charakterze misyjnym – zaznacza Karol Smoląg, rzecznik Grupy TVN. – W sprawie finansowania misyjnej działalności mediów publicznych bardzo trudno znaleźć dobre rozwiązanie. Nie ulega wątpliwości, że wymaga ono pogłębionej dyskusji – podsumowuje prof. Kowalski.

Polska rzeczywistość Piotr Zaremba, publicysta „Dziennika”, wyraził niedawno przekonanie, że Platformie bardziej opłaca się osłabić media publiczne, niż przejmować nad nimi kontrolę, ponieważ wzmocni to media prywatne, które są bardziej przychylne partiom liberalnym. Można się też zastanawiać, jaką siłę miałby ten argument, zamieniając w nim Platformę na PiS oraz zastępując osłabianie mediów publicznych osłabianiem mediów prywatnych. Funkcjonowanie sektora mediów publicznych w Polsce jest dalekie od ideału. Niezależnie od dominującej w sejmie większości. To stwierdzenie nie powinno dzielić rodzimego środowiska medialnego, a tym bardziej rodzimej sceny politycznej. Eksperci są zgodni, że potrzebny jest ruch do przodu. Społeczeństwu pozostaje wierzyć w szczerość intencji prawodawców. W ciągu najbliższych tygodni przekonamy się, czy nowelizacja PO wejdzie w życie. A jeśli tak, to w jakim kształcie. Niewykluczone, że oglądać będziemy, rzadko u nas praktykowane, przełamywanie przez sejm prezydenckiego weta. Następnie przekonamy się, w jaki sposób litera prawa będzie stosowana w praktyce. Z doświadczenia ostatnich lat możemy przypuszczać, że będzie miało to większe znaczenie niż suche zapisy lepszej czy gorszej ustawy.

Ustawa medialna Platformy w pigułce Najważniejsze zmiany zawarte w tzw. nowelizacji ustawy medialnej Platformy Obywatelskiej: • zwiększenie z pięciu do siedmiu liczby członków Krajowej Rady, • wprowadzenie zapisu o obowiązku uzyskiwania przez członków Krajowej Rady co najmniej dwóch rekomendacji wyższych uczelni, stowarzyszeń twórców lub ogólnokrajowych organizacji samorządu dziennikarskiego, • wybór członków rad nadzorczych oraz zarządów mediów publicznych przez Krajową Radę na podstawie jawnie przeprowadzanych konkursów, • przejęcie większości kompetencji Krajowej Rady przez Urząd Komunikacji Elektronicznej, w tym w zakresie: przyznawania koncesji, kontroli nadawców (z wyłączeniem kontroli programowej) oraz przyznawania i odbierania statusu nadawcy społecznego, • powoływanie prezesa UKE przez Sejm na wniosek premiera (obecnie prezesa UKE mianuje premier), • zniesienie obowiązku koncesjonowania platform satelitarnych.

05

Zapisz to, Kisch!

Zapisz to, Kisch!

DZIENNIK ARSTWO

DZIENNIK ARSTWO nie jest. To ważne dla siły rozmowy. Wywiad jest starciem. W reportażu przeciwnie – liczy się wtopienie, wysłuchanie rozmówcy, nieprzerywanie mu. Wywiad to sytuacja dużo uczciwsza, czysta. Przy autoryzacji rozmówca zawsze może coś wyrzucić. Natomiast w tym reportażu miałam poczucie, że występuję jako sprytny dziennikarz podpuszczający ludzi. Pukałam do drzwi, nie zadawałam pytań, tylko mówiłam na przykład, że wiem, że kogoś nie było na spotkaniu urządzanym przez księdza na temat całej sprawy. I pytałam czy chce wiedzieć, co było. A potem otwierałam mój laptop i czytałam. Zresztą w laptopie notowałam też to, co mi mówili. To był 2001 rok, ludzie nie kojarzyli jeszcze, że jak naciskam klawisze, to coś piszę. A notowanie długopisem kompletnie ich peszyło. ■ Ta metoda działała? Czytałam im moje notatki z akt procesu z 1953 roku. A oni jak nie lubili jakiegoś sąsiada, to choć zaprzeczali, że żadnego mordu nie było, mówili na przykład, że on gwałcił własne córki, to czemu nie miałby zgwałcić Żydówki. O sobie zawsze twierdzili, że nic z tym wspólnego nie mieli. To była strasznie nieprzyjemna i ciężka praca.

Praca nad książką „My z Jedwabnego” to cztery lata wyjęte z życia. Miałam jednak poczucie, że robię coś ważnego. Dla mnie milczenie na temat tej zbrodni to jakby ponowne morderstwo tamtych ludzi. Chciałam przywrócić ich pamięć – opowiada Anna Bikont.

Anatomia zbrodni z Anną Bikont rozmawiała Agnieszka Wójcińska fotografia Jan Brykczyński

■ Weszła pani w tematykę Jedwabnego bardzo głęboko. Najpierw był reportaż „My z Jedwabnego”, potem powstała książka pod tym samym tytułem. Od czego się zaczęło? Anna Bikont: Od książki Grossa „Sąsiedzi”. Wiedziałam, że ma się ukazać, i zaproponowałam mojemu szefowi Adamowi Michnikowi, że pojadę do Jedwabnego. On wtedy uznał, że tego tematu nie należy ruszać, bo na pewno nie jest prawdą. Nie zgodził się na mój wyjazd. ■ Naprawdę? Tak. Poczułam się z bardzo źle z tym, że czegoś nie mogę zrobić. Wzięłam urlop z „Gazety” i pojechałam tam na własną rękę. Do tego czasu zdążyły się ukazać w „Rzeczpospolitej” bardzo dobre reportaże Andrzeja Kaczyńskiego. I wiele tekstów w lokalnej prasie – gdańskiej i łomżyńskiej. ■ Nie bała się pani, że po jednym, drugim, trzecim tekście temat się wyczerpał – bomba już wybuchła? Miałam wrażenie, że to jest temat wielki i mroczny. Na początku nie interesowało mnie odtworzenie hi-

06

storii, co potem w końcu zrobiłam. Chciałam się dowiedzieć, co się dzieje z miasteczkiem, w którym przez 60 lat milczano, albo gdzieś mówiono po cichu, ale coś takiego nigdy nie wyszło na jaw. Całe miasteczko w spisku – jak to wygląda. Zdarza się, że słyszymy o miejscu, gdzie na przykład mąż zamordował żonę, a cała wieś to ukrywa. Ale żeby ukryć zamordowanie połowy miasteczka przez połowę miasteczka. Jak w ogóle można żyć w Jedwabnem po czymś takim? A z czasem to się okazywało coraz bardziej mroczne. ■ Trafiła pani na jeden z wielkich tematów reporterskich. Tak mnie to wciągnęło, że spędziłam nad tym właściwie cztery lata mojego życia. Cztery lata jeżdżenia, szukania świadków i pisania. Moje dzieci mówią, że w tamtym czasie na każdą rzecz dawałam przykład z Jedwabnego. To na pewno najważniejsza książka, jaką napisałam. ■ Jak pani szukała swoich bohaterów w Jedwabnem? Zaczęłam od śledzenia prasy

lokalnej. Dużo się z niej dowiedziałam. Nawet jeśli były tam nieprawdziwe czy zakłamane informacje, były też nazwiska, a właściwie w większości inicjały. Na początku siedziałam więc w Łomży z książką telefoniczną Jedwabnego i szukałam na przykład Haliny P. z ulicy Łomżyńskiej. Jedwabne ma trzy tysiące mieszkańców. To jest do ogarnięcia. Książka telefoniczna miasteczka to tylko kilka stron. Poznałam ją bardzo dobrze. ■ Chodziła pani potem do tych ludzi? Tak. Oprócz tego w starej części Jedwabnego pukałam od drzwi do drzwi. To było najmniej przyjemne. Bardzo szybko okazało się, że ludzie nie są skłonni nic powiedzieć w sytuacji, gdy ktokolwiek z sąsiadów widział, że weszłam. Trzeba było odwiedzać ich po zmroku. Na szczęście zaczynałam pracę nad tym materiałem w listopadzie, więc zmierzchało koło drugiej, trzeciej. Pamiętam jednak, że potem, wiosną i latem to był duży problem. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać w ciągu dnia.

■ Przecież nie ujawnia pani w tekście ich tożsamości. Wiele osób pojawia się tylko pod pierwszą literą nazwiska. W reportażu bardzo ważna jest strona etyczna. My wyjeżdżamy z miejsca, o którym piszemy, bohaterowie zostają. Dlatego nikogo nie namawiałam do podawania personaliów. Przeciwnie, zawsze mówiłam, że nie będę o tym pisać, nie powiem nikomu, że u kogoś byłam. Właściwie tylko jedną osobę namówiłam, by wystąpiła pod pełnym nazwiskiem – Stanisława Przechodzkiego. Wychował się w Jedwabnem, jego rodzina mieszkała przy Rynku. Potem został dyrektorem Podlaskiego Ośrodka Zdrowia. Był kimś stamtąd, kto zaszedł bardzo wysoko. Wydawało mi się, że jego głos będzie ważny i znaczący, więc istotne jest, by dało się go rozpoznać. Myślałam, że to mu nie może zaszkodzić, bo mieszka w Łomży. Efekt był taki, że w Jedwabnem zaczęto o nim opowiadać najgorsze rzeczy – na przykład, że jego rodzice mają złote zęby po Żydach. Nagle stracił pracę. Z kolei Halinę P. po naszej rozmowie pobiła siostrzenica, u której mieszkała.

■ To musiało być dla pani ciężkie? Ryszard Kapuściński mówił, że reporter powinien być dobrym człowiekiem, który słucha z empatią innych ludzi i stara się uruchomić w nich dobro, żeby chcieli się podzielić swoimi doświadczeniami. Ten szlachetny model reportażu przy pracy nad Jedwabnem w większości przypadków kompletnie się nie sprawdzał. Bardzo często miałam raczej poczucie, że jeżeli udało mi się z kimś porozmawiać, to nie dlatego, że uruchomiłam w nim dobro, tylko wręcz przeciwnie – zło. Czułam się bardzo niedobrze z tym, że podpuszczam ludzi, ale bez tego nic bym nie wydobyła. ■ Jak pani to robiła? Szybko nauczyłam się, że ludzi strasznie stresują pytania. Jak się zada pytanie, zamykają się. Szczególnie, że chodziło o Żydów, a ja byłam z „żydowskiej” gazety. W Jedwabnem zobaczyłam, jak różna jest struktura robienia wywiadu i pisania reportażu. W wywiadzie trzeba umieć zadać bardzo dobre pytania i kontrować wypowiedzi, żeby nie wyszło na to, że zgadzamy się z naszym rozmówcą, jeśli tak

■ Najcięższa musiała być chyba rozmowa z braćmi Laudańskimi, ostatnimi żyjącymi mordercami? Gdybym robiła z nimi wywiad i mogła im powiedzieć w twarz, co o nich sądzę, a oni mogliby mnie wyrzucić i poszczuć psami, sytuacja byłaby czysta. Ale siedziałam tam naprzeciwko nich i wiedziałam, że pod powiekami mają te sceny, myślą kogo zamordowali, zgwałcili. A ja jem pyszne pierniczki przez nich upieczone, które stają mi w gardle, wsłuchuję się w ich opowieść i miło uśmiecham. Kiedy przyjechałam po raz pierwszy, najstarszy z braci czekał na mnie na uliczce prowadzącej do domu. Jego pierwsze pytanie dotyczyło nazwiska panieńskiego mojej matki. Ona miała polskie panieńskie nazwisko, bo zmieniła je w czasie wojny. Ale gdyby miała żydowskie, to wiem, żebym skłamała. Miałam poczucie, że to całkowicie zakłamana sytuacja. Oni mieli swoje zdanie o „Gazecie”, ale uważali, że mnie przechytrzą, opowiedzą swoją wersję. Byli tacy zadowoleni z siebie – udane życie, udane dzieci, udane wnuki. A ja musiałam tego spokojnie słuchać. To było upokarzające. Miałam zarezerwowany hotel w Piszu, gdzie mieszkali. Mimo zimy i potwornie oblodzonej drogi wróciłam

do Warszawy, bo nie byłam w stanie spać w tej samej miejscowości. ■ Inne osoby chciały z panią rozmawiać? Byłam na przykład umówiona z Mieczysławem K., uroczym starszym panem, dyrektorem muzeum. Pochodził spod Jedwabnego, widział i wiedział różne rzeczy. Był skłonny ze mną rozmawiać. Ale kiedy przyjechałam do niego do muzeum, był przestraszonym, trzęsącym się człowiekiem. W sekretariacie siedziała wnuczka Laudańskich, która przyszła w jakiejś sprawie. Dla niego to był znak. ■ Jak w mafii. Dokładnie, jak na Sycylii. On już wiedział, że Laudańscy wiedzą. Niesamowite było, że oni kontrolują miasto. Dotarłam jakimś sznurkiem do tego człowieka, a oni w tym sznurku mieli swojego informatora i teraz straszyli mojego rozmówcę. Jednocześnie ze mną rozmawiali niesamowicie uprzejmie. Jeździłam do niego półtora roku, zanim się otworzył i coś mi opowiedział. ■ Jadąc tam występowała pani jako Anna Bikont czy Anna Bikont, reporterka „Gazety Wyborczej”? To właściwie najbardziej trefna rzecz, którą robiłam. Czasami występowałam jako dziennikarka „Gazety”, a czasami mówiłam bardzo niewyraźnie nazwisko i dodawałam, że jestem z prasy. Wtedy czułam się bardzo nie w porządku. Ale wiedziałam, że jak powiem, że jestem z „Gazety Wyborczej”, to koniec. Raz miałam taką sytuację, w której myślałam, że zostanę pobita. W Białymstoku spotkałam się z człowiekiem, który siedział za działalność w Narodowych Siłach Zbrojnych. NSZ w tym rejonie zajmowały się głównie mordowaniem Żydów, z Niemcami specjalnie nie walczyły. Oczekiwał dziennikarki z gazety typu „Nasz Dziennik”. I tak mnie traktował, mówił „te żydki”. W pewnym momencie zorientował się, że nie mówię jego językiem. Mimo że się uśmiechałam i udawałam, że wszystko jest świetnie. Nagle zaczął pokrzykiwać – skąd pani jest i zamachnął się na mnie. Przestraszyłam się, że zaraz mi wyszarpnie moje notatki. Złapałam je, wzięłam płaszcz z korytarza i wybiegłam z tego domu, zostawiając otwarte drzwi. ■ To wszystko wydaje się mocno dwuznaczne. Czy reporter ma prawo tak robić? Czy tak powinno się zdobywać informacje? Nie jest to dla mnie

jasne. Powtarzałam sobie, że mam misję w napisaniu tego tekstu. A jednak czułam się głupio. Najgorzej wobec tych osób, które opowiadały mi prawdę, a potem bały się w nocy, bo dostawały pogróżki. Jednej pani po rozmowie ze mną grożono przez telefon. Strasznie się bała. W końcu uruchomiono na wysokim szczeblu śledztwo i okazało się, że dzwoniła jej przyjaciółka i straszyła ją zmienionym głosem. ■ A pani nikt nie przekuł opon albo nie podrapał lakieru na samochodzie? Nie. Nawet w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe. Dlaczego czegoś takiego mi nie robią. Zdarzało mi się co pewien czas, że na rynku ktoś, przechodząc, splunął mi pod nogi i powiedział – ty żydowico. Potem pomyślałam, że oni są tchórzami i atakują tylko starsze osoby, które nie mogą im nic zrobić. Wiedzieli, że jak mi przekłują opony, to natychmiast zawiadomię policję albo przyjedzie ktoś z Warszawy ustalić sprawcę. Czułam się chroniona jako dziennikarz. Nawet jak chodziłam tam po nocy, nie miałam poczucia, że to wymaga ode mnie odwagi. Odwagi wymagały rozmowy z ludźmi. ■ Co panią podtrzymywało w postanowieniu, by jednak się tą sprawą zajmować? Były dwie przyczyny. Po pierwsze miałam poczucie, że to milczenie, kłamstwo, to jakby powtórne morderstwo tych ludzi. Chciałam odtworzyć przedwojenny plan Jedwabnego i wskazać, kto gdzie mieszkał, żeby oni znów zaistnieli. Chciałam przywrócić ich pamięć. Po drugie strasznie przywiązałam się do moich pozytywnych postaci – państwa Dziedziców, których dziadkowie ukrywali Żydów, burmistrza Godlewskiego, starającego się postawić tablicę pamiątkową, na której napisana byłaby cała prawda, tych starszych mieszkańców, którzy starali się opowiedzieć mi jak było naprawdę. To były nadzwyczajne, odważne osoby, które czekały na moje wizyty. ■ Jak pani rozmawiała z ludźmi z Jedwabnego? Starałam się słuchać ich i zobaczyć, że mają własną historię, którą chcą opowiedzieć do końca i po swojemu, a nie tak, jak bym chciała zadać pytania. Uważam, że nie należy przełamywać mechanizmów obronnych rozmówcy, tylko cierpliwie słuchać wszystkich opowieści i próbować naprowadzać go bliżej tematu.

Anna Bikont (ur. 1954 r.). Ukoƒczyła Wydział Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie póêniej pracowała. W latach 70.-tych działaczka opozycji demokratycznej. Współzało˝ycielka „Tygodnika Mazowsze”. W 1989 r. była w zespole zało˝ycielskim „Gazety Wyborczej”, w której od tego czasu pracuje. Zaczynała od wywiadów politycznych i dziennikarstwa Êledczego. Z czasem zaj´ła si´ reporta˝em. Współautorka ksià˝ek „I ciàgle widz´ ich twarze. Fotografie ˚ydów Polskich”, Warszawa 1996; „Wisławy Szymborskiej pamiàtkowe rupiecie, przyjaciele i sny” (napisana wraz z Joannà Szcz´snà), Warszawa 2003. Autorka ksià˝ki „My z Jedwabnego”, Warszawa 2004. Za teksty o Jedwabnem publikowane w „Gazecie Wyborczej” dostała Nagrod´ Press, a za ksià˝k´ nominacj´ do Nike i nagrodà Polityki za najlepszà pracà historycznà roku. Ostatnia jej ksià˝ka „Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu”, Warszawa 2006, napisana wraz z Joannà Szcz´snà, dostała Wielkà Nagrod´ Fundacji Kultury.

■ Tylko jak? Co pani robiła, żeby na przykład Laudańskich naprowadzić na te wątki, które faktycznie panią interesowały? Zadawałam pytania nieinwazyjne. Na przykład, gdy oni mówili, że to wszystko zrobili Niemcy, a Polacy byli tylko marionetkami w ich rękach, pytałam – a te marionetki, co one były zmuszone robić? Wchodziłam w ich dyskurs, a nie mój własny. ■ W czasie tej rozmowy też pani notowała na laptopie? To był jedyny przypadek, w którym nagrywałam. Oni powiedzieli, że mogę. Uważali, że i tak wygrają, ich prawda będzie górą. Pewnie mieli do tego podstawy. Zostali wysłuchani w Radiu Maryja. Ich wersję publikowały regionalne gazety. Nawet „Rzeczpospolita” wydrukowała oburzający artykuł pracownika muzeum w Oświęcimiu, który pisał o bohaterstwie jednego z braci w czasie pobytu w obozie i o tym, że jakiś Żyd podważa dobre imię bohatera narodowego. Mieli więc poczucie, że są w stanie manipulować prasą. Uważali, że się przebiją. I przebili się. To zresztą w ogóle jest problem, czy nagłaśniać takie osoby. Przez to, że to się ukazało w Gazecie, różne osoby z pism prawicowych, z Radia Maryja, dowiedziały się, że oni są w Piszu, zaczęły do nich przyjeżdżać. Oni stali się znani w świecie, który ich akceptował. Można powiedzieć, że ja ich wylansowałam i to jest bardzo poważny problem. Za każdym razem w „Gazecie” zastanawiamy się, gdzie jest granica nagłaśniania takich wątpliwych osób. ■ W filmie Sławomira Grynberga „Dziedzictwo Jedwabnego” mówi pani, że właśnie w Jedwabnem najsilniej odczuła pani swoją żydowską tożsamość. Co pani miała na myśli? Zawsze wydawało mi się, że moje żydostwo jest wartością dodaną. Jestem Polką, jestem też Żydówką. A tu zobaczyłam, że większość osób uważa mnie za osobę obcą.

To było strasznie nieprzyjemne uczucie i dziwne. Nie mówię tylko o prostych ludziach z Jedwabnego, dla których Żyd jest synonimem wszelkiego zła. Ale także o osobach wykształconych, na przykład z IPN-u, które mówiły, że nie będę obiektywna z racji mojego pochodzenia. Spotkałam się z opiniami, że wolałabym, żeby tej zbrodni dokonali Polacy, a nie Niemcy. Nie wiem, czemu miałabym tak myśleć, skoro jestem polską Żydówką. Przecież to absurdalny pomysł. Ale wielu osobom nie wydawał się absurdem. ■ Co w pani, jako reporterce, zmieniła praca nad Jedwabnem? Minęło już cztery czy pięć lat, a ja nie zrobiłam od tego czasu żadnego reportażu. Tak strasznie mnie to zmęczyło. Przedtem pisałam dużo reportaży, uwielbiam tę formę. Teraz robię wywiady, piszę teksty publicystyczne. Ale gdybym mogła cofnąć się w czasie, zabrałabym się za to jeszcze raz. Uważam, że zrobiłam coś ważnego w życiu. Zawsze przyjemnie jest mieć takie poczucie.

Co czyta Anna Bikont? Ostatnio czytam „èródła do badaƒ nad zagładà ˚ydów na okupowanych ziemiach polskich” Aliny Skibiƒskiej, „The Lost. A Search for Six of Six Millions” Daniela Mendelsohna, „Prowincja noc. ˚ycie i zagłada ˚ydów w dystrykcie warszawskim” Barbary Engelking, Jacka Leociaka i Dariusza Libionka, „Call it Sleep” Henry’ego Rotha (powieÊç o ˝ydowskim Lower East Side w Nowym Yorku na poczàtku XX wieku) oraz „C’etait ainsi. 19391943. La vie dans le guetto de Varsovie” Ionasa Turkova. Jak widaç moje ostatnie lektury sà doÊç monotematyczne, czego nikomu nie polecam.

R EK L A M A

07

Ogłoszenia

Drugi plan

DZIENNIK ARSTWO

DZIENNIK ARSTWO

Dokładnie przeczytaj ostatni numer miesięcznika „Press” (okładka obok) i odpowiedz na 4 poniższe pytania: 1. Do jakiego pisma pisze Katarzyna Pakosińska- była dziennikarska, a obecnie działająca w Kabarecie Moralnego Niepokoju 2. Jaką markę samochodów reklamuje Joanna Brodzik? 3. W jakim amerykańskim programie telewizyjnym „zagrał” dezodorant Axe? 4. O ile spadła sprzedaż „Dziennika od maja 2006 do grudnia 2007? Spośród prawidłowych odpowiedzi, nadesłanych przed 15 kwietnia 2008 roku, rozlosujemy jedną półroczną prenumeratę miesięcznika „Press” oraz książkę „Grand Press. Dziennikarskie hity”. Na zgłoszenia czekamy pod adresem: [email protected] Grand Press 2002-2006 – zbiór najlepszych materiałów dziennikarskich (materiały telewizyjne, radiowe na dołączonych CD), nominowanych i nagrodzonych w konkursie dziennikarskim Grand Press, organizowanym przez wydawnictwo Press. Można je zamówić na stronie wydawnictwa www.press.pl/prenumerata, e-mail: [email protected] lub telefonicznie 061 861 66 14 UWAGA! Dla studentów specjalna oferta rocznej prenumeraty miesięcznika „Press” – 12 numerów w cenie 5 (69 zł).

Serwis prasowy Parlamentu Europejskiego organizuje seminarium dla dziennikarzy poświęcone sprawozdaniom o powrocie imigrantów do krajów pochodzenia (raport Webera, o którym więcej na stronie serwisu) oraz o sytuacji w ośrodkach dla imigrantów. Seminarium odbędzie się 6 i 7 maja w Brukseli. Parlament Europejski zwraca koszty podróży samolotem i wypłaca uczestnikom seminarium dietę. W zgłoszenia należy umieścić imię, nazwisko, datę urodzenia, nazwę redakcji, numer telefonu, rekomendację szefa redakcji i przykłady opublikowanych materiałów związanych z tematyką seminarium. Zgłoszenia należy nadsyłać do 15 kwietnia 2008 roku. www.europarl.europa.eu/warszawa [email protected]

Libertas et Auxilium Prezes UOKiK wraz z Centrum im. Adama Smitha oraz Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich zaprasza dziennikarzy prasowych i radiowych do udziału w konkursie na najlepsze teksty oraz audycje poświęcone tematyce ochrony konkurencji i ochrony konsumentów. Jury uhonoruje dziennikarzy prezentujących najwyższy poziom merytoryczny i warsztatowy, a w długiej perspektywie – przyczyniających się do podniesienia poziomu dziennikarstwa ekonomicznego w Polsce. Przyznane zostaną dwie rów-

norzędne nagrody – w kategorii artykułów i audycji. Dziennikarze mogą zgłaszać swoje teksty (w tym rozpowszechniane za pośrednictwem Internetu) oraz audycje radiowe i telewizyjne, opublikowane bądź wyemitowane w 2007 roku. Laureaci nagród otrzymają 10 tys. złotych brutto. Zgłoszenia należy nadsyłać do 11 kwietnia 2008 roku. www.uokik.gov.pl, [email protected]

PRezentacja, PRezencja, czy sPRzedaż? Już za kilka dni ruszają zapisy na cykl szkoleń pod hasłem „wyPRomuj siebie”, przygotowany z myślą o studentach zainteresowanych tematyką public relations. Dzień Szkoleń „wyPRomuj siebie”, organizowany przez członków organizacji studenckiej AIESEC odbędzie się 9 kwietnia br. na terenie Kampusu Głównego UW. To okazja do pogłębienia wiedzy oraz konfrontacji ze specjalistami, zajmującymi się zagadnieniami PR-u na co dzień. Tematyka szkoleń obejmuje: zarządzanie wizerunkiem własnym, techniki NLP, zarządzanie kryzysem, PR w Internecie, tworzenie wizerunku marki i PR w praktyce. Dla uczestników przewidziane są nagrody, m. in. kurs technik NLP. Więcej informacji na www.uw.aiesec.pl/pr

Grand Press Photo 2008 Miesięcznik Press organizuje Ogólnopolski Konkurs Fotografii Prasowej, do udziału w którym zaprasza zawodowych fotoreporterów oraz freelancerów. Można zgłaszać

fotografie w pięciu kategoriach: wydarzenia, ludzie, życie codzienne, sport, przyroda – osobno za zdjęcia pojedyncze, osobno za fotoreportaże. Zgłoszone fotografie muszą być wykonane między 1. kwietnia 2007 roku a 31. marca 2008 roku. Przewodniczącym jury jest w tym roku amerykański fotoreporter Eric Grigorian, zwycięzca World Press Photo 2003. Pozostali jurorzy, to Wojciech Druszcz, Chris Niedenthal, Piotr Wójcik i Krzysztof Wójcik. Autor Zdjęcia Roku – otrzyma aparat Nikon D3 z obiektywem. Nagrodzone zostaną także zwycięzcy nagród w pięciu kategoriach. Zgłoszenia należy nadsyłać do 5 kwietnia 2008 roku www.grandpressphoto.pl

V edycja PRaktykuj za granicą Już niedługo można składać prace do I etapu konkursu PRaktykuj za granicą, w którym nagrodami głównymi są miesięczne staże w agencjach Fleishman-Hillard w Londynie, Hill&Knowlton w Brukseli i Weber Shandwick w Brukseli wraz z przelotami i rocznymi prenumeratami magazynu Brief. Uczestnikami konkursu mogą być studenci znający język angielski, a ich zadaniem jest przygotowanie strategii czy koncepcji na jeden z trzech tematów związanych z Fundacją Anny Dymnej „Mimo Wszystko”. Zgłoszenia należy nadsyłać do 4 kwietnia 2008 roku. http://www.instytut.com.pl/konkurs08 [email protected]

R EK L A M A

OpowieÊci z koperty W przestronnym pokoju przy Wilczej w Warszawie codziennie wychodzi na jaw kilkanaście ludzkich dramatów. Wszystko za sprawą Anity Czerskiej z redakcji „Cieni i Blasków” oraz „Sekretów serca”, która uwalnia je z zaklejonych kopert i skrzynki elektronicznej. O czym czyta najczęściej? O murze przez ó kreskowane. Joanna Maria Sawicka Może ciężko to sobie wyobrazić, ale „mór” ma prawie tyle samo zwolenników, co „mur”. Autorzy listów mają dość swobodne podejście do zagadnień poprawnościowych, podobnie jak estetyki nadsyłanych tekstów. Część z nich nadaje się raczej na materiał badawczy dla grafologa, ale cóż, taka praca. Anita Czerska musi codziennie pokonać niejeden „mór”, bo, a nuż, za którymś kryje się pouczająca historia z morałem.

Kolej rzeczy Anita Czerska czyta listy do redakcji od siedmiu lat. Z miesięcznikami współpracowała już wcześniej, jako autorka publikowanych opowiadań. Kolor ścian pokoju, w którym pracuje, zdecydowanie kontrastuje z tym, o czym piszą czytelnicy, bo ich świat rysuje się raczej w szarych barwach. – To właściwie moja pierwsza praca po długiej przerwie, bo do tej pory zajmowałam się domem – mówi Anita. Jest matką trzech nastoletnich córek, ale tylko jedna z nich zagląda do „Cieni i Blasków” i „Sekretów serca”. – Przegląda i komentuje – stwierdza Czerska. Dużo większe zainteresowanie przejawia natomiast sąsiadka Anity, która czyta każdy numer od deski do deski. Czasem ktoś z redakcji słyszy, jak obce osoby opowiadają sobie jakąś historię z miesięcznika. – To miłe, bo ja ten list wybrałam i przekazałam dalej – mówi z uśmiechem Anita. Z redakcyjnego okna widać jedno z wielu śródmiejskich podwórek, a nie odrestaurowane fasady warszawskich kamienic. – Nasze teksty muszą być prawdziwe, bo tego oczekują czytelniczki – kwituje Czerska.

Ludzie listy piszą Najczęściej swoimi przeżyciami chcą dzielić się kobiety. – Mężczyźni piszą rzadko, dlatego staramy się ich doceniać – przyznaje Anita Czerska. Wśród autorów można wyróżnić kilka grup. Teksty nastolatek są zwykle infantylne i oparte na schemacie „poznałam go, zaszłam w ciążę, a on mnie zostawił”. – Są tam oczywiście jakieś emocje, ale niezrozumiałe dla osoby z zewnątrz – stwierdza. Piszą też gospodynie domowe w średnim wieku, często

niewykształcone. Ich opowieści są zazwyczaj chwiejne językowo i niechronologiczne, ale za to prawdziwe. Są jeszcze osoby, które piszą, ale nie bardzo wiadomo, po co. Przysyłają relacje z podróży, teksty publicystyczne, telenowele, bajki o hrabinach kompletnie oderwane od rzeczywistości. „Cienie i Blaski” i „Sekrety serca” to nie miejsca na debiuty literackie. Zdarzają się też wierszokleci, którzy proszą redakcję o krytycznoliteracką ocenę swojej twórczości. – Nikt tutaj nie ma takich kompetencji. Publikujemy tylko prozę pisaną w pierwszej osobie. Odsyłamy ich do innych tytułów, ale takich miejsc jest bardzo niewiele – mówi Anita. Ludzie chętnie przysyłają swoje zdjęcia, bo uważają, że bez tego ich opowieść jest niepełna. Są rysunki, kolorowe nalepki, czy... kartki na mięso. Chęć podzielenia się wspomnieniami sprzed lat bywa tak silna, że nic nie może stanąć jej na przeszkodzie. Pewna staruszka podyktowała list wnuczce, bo sama straciła wzrok.

Zwrotów nie przyjmujemy Nie każdy potrafi pogodzić się z porażką. Jedna z czytelniczek, z wykształcenia polonistka, uznała, że jej opowiadanie powinno zostać nagrodzone. Wraz z uczniami dokonała wnikliwej analizy wydrukowanych w ostatnim czasie prac, i stwierdziła, że wyszły spod pióra jednego autora, a cały konkurs był zwykłym oszustwem. – Pewnie dlatego, że wszystkie trafią później do tego samego redaktora – stwierdza Czerska. Niepocieszona czytelniczka nie podpisała się, więc nie było wiadomo, którego tekstu dotyczyła osobliwa reklamacja. Innym razem zadzwoniła żona, przekonana o tym, że jedno z opowiadań o zdradzie przesłał jej mąż. Chciała poznać nazwisko autora, by ostatecznie rozwiać wątpliwości. Redakcja „Cieni i Blasków” oraz „Sekretów serca” prowadzi też rubrykę „Szukam przyjaciół” i „Kącik samotnych serc”. By zamieścić ogłoszenie, konieczne są ksero dowodu osobistego i trochę uczciwości. – Nasza sekretarka ma w małym palcu wszystkie adresy zakładów

fot. Joanna Maria Sawicka

Seminarium o imigrantach

Anita Czerska od siedmiu lat czyta listy do redakcji „Sekretów serca” oraz „Cieni i ļBlasków”

karnych, bo panowie często pomijają ten fakt i zamieszczają tylko nazwę ulicy, na którą ma przyjść korespondencja. Jeśli otwarcie się do tego przyznają, to wtedy możemy zamieścić taki anons – wyjaśnia Czerska. Kiedyś do „Sekretów serca” zawitała policja, bo jeden z amantów okazał się oszustem, który naciągał nieświadome niebezpieczeństwa samotne kobiety.

Opowiem wam moją historię Nie każdy tekst da się przeczytać i zwyczajnie odłożyć. Do redakcji napisała kobieta molestowana w dzieciństwie przez ojca. Nie podpisała się. Historia była na tyle poruszająca, że redakcja postanowiła ją odnaleźć i skontaktować z fundacją, która pomaga ofiarom przemocy seksualnej. Potem bardzo wzruszona i wdzięczna zadzwoniła z podziękowaniami. Większość autorów jest anonimowa, a ich opowieści osadzone są w bliżej nieokreślonej rzeczywistości. Ale są też tacy, na których listy się czeka. Co parę miesięcy do redakcji przychodzi stary, pożółkły zeszyt. W środku 16 kartek – każda starannie zapisana. O autorce wiadomo tylko tyle, ile można wywnioskować z jej opowiadań. Mieszka na wsi, jest niewykształcona. Nie są to wybitne popisy prozatorskie, bo język jest raczej prosty. Każdy z zeszycików zapełniał się dość długo... widać jak zmieniały się kolory atramentu, kiedy wypisywał się długopis. – Ta pani zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia – dodaje Anita. Czytanie jest męczące, bo większość listów napisano odręcznie. Anita czyta za jednym razem nie więcej niż 20 tekstów, potem robi

sobie przerwę. - Kiedy mam wątpliwości, czy jakieś opowiadanie jest dobre, pytam o zdanie koleżankę przyznaje. Do dalszej obróbki trafia i tak tylko pięć proc. tego, co każde-

go miesiąca nadsyłają czytelnicy. Czasem trzeba przebrnąć przez kilkanaście marnych opowiadań, żeby wyłowić perełkę, ale warto – uważa Anita Czerska.

„Droga z piekła do piekła” (...) Choć długo nie chciałem się do tego przyznać, z upływem lat coraz częściej lejce wyślizgiwały mi się z dłoni. Wyślizgnęły się całkiem, kiedy na półtora roku wszedłem w bliską zażyłość z heroiną. Cierpiałem wówczas na typowe dla pijaków dolegliwości gastryczne, a znękany alkoholem organizm przestał już reagować na leki. – Trzeba przyhamować z wódeczką, bo nie doczeka pan czterdziestki – ostrzegał lekarz. Akurat wtedy napatoczył się pewien znajomy, który przekonywał mnie, że kontrolowane stosowanie narkotyku pozwoli wydatnie ograniczyć picie. (...) „Cienie i Blaski” nr 3/2008 „Wybacz mi i zapomnij” (...) Podjęłam codzienne obowiązki, jednak sumienie wciąż nie dawało mi spokoju. Unikałam wzroku Pawła, zrobiłam się smutna, nerwowa, byłam wiecznie spięta. Najbardziej dręczyła mnie obawa, że mąż w jakiś sposób dowie się o mojej zdradzie od obcych ludzi. Na takie upokorzenie z pewnością nie zasłużył! Wyznałam mu prawdę po miesiącu. Wolałam to niż nieustanną niepewność i poczucie, że żyję w kłamstwie. Paweł nie odezwał się ani słowem. Pragnęłam, żeby wykrzyczał mi swój ból i rozczarowanie prosto w twarz, nawet niechby uderzył... On tymczasem ubrał się i wyszedł na śnieżycę. (...) „Cienie i Blaski” nr 3/2008 „Trzeba marzyć” (...) Raz widziałem w niej piękną kobietę, to znowu kapryśnego podlotka, który świadom swoich wdzięków bawi się ze mną i prowokuje. Na przystanku koło cerkwi szybko wstała, rzuciła mi krótkie spojrzenie na pożegnanie i wysiadła z autobusu. Chciałem ją gonić, zatrzymać, żeby... No właśnie, po co? Facet po czterdziestce i studentka? Świetny pomysł, ale raczej na krótki dystans. To, czego pragnąłem najmniej, to kolejny romans bez szans na ciąg dalszy. Zależało mi na happy endzie, na tym „żyli długo i szczęśliwie” – może nudnym, ale stabilnym zakończeniu. W moim wieku trzeba zacząć dbać o serce, a przygody wyczerpują. „Sekrety serca” nr 3/2008

09

Puls redakcji

W empiku

DZIENNIK ARSTWO

Od 3 marca w kioskach można kupić „zwykłe” „Życie Warszawy” ze zmienionym layoutem lub znaleźć skróconą wersję stołecznego dziennika między stronami „Rzeczpospolitej”. Zdaniem naszych rozmówców to początek końca tytułu z ponad sześćdziesięcioletnią tradycją.

DZIENNIK ARSTWO Presspublica, pierwotnie polsko-francuska, wydaje „Rzeczpospolità” od 1991 roku. Spółka poczàtkowo nale˝ała do Paƒstwowego Przedsi´biorstwa Wydawniczego „Rzeczpospolita” oraz grupy prasowej Roberta Hersanta – „Presse Participations Europennes”. W 1996 udziały francuskiego koncernu przejàł norweski holding Orkla, który nabywał prawa własnoÊciowe tak˝e w ró˝nych gazetach regionalnych – najpierw we wrocławskich, póêniej w innych miastach. Przez nast´pne 10 lat 51% udziałów znajdowało si´ w posiadaniu spółki córki Orkli Press Polska – Presspubliki Holding Norway. Od przej´cia Orkli Press Polska przez brytyjski Mecom Group w paêdzierniku 2006, pakiet kontrolny znajduje si´ w r´kach brytyjskich. W PRL-u dziennik „˚ycie Warszawy” uchodził za tzw. gazet´ czytelnikowskà, czyli bezpartyjnà. DziÊ „˚ycie Warszawy”, ukazujàce si´ szeÊç razy w tygodniu w stolicy i województwie mazowieckim, postrzegane jest przez wielu jako gazeta centrowa i umiarkowana. To tytuł specyficzny. Nie mo˝na jednoznacznie zaklasyfikowaç go ani jako dziennika ogólnopolskiego, ani jako regionalnego. Nierzadko bowiem zdarza si´, ˝e tematy interesujàce dla mieszkaƒców Warszawy sà istotne w perspektywie całego kraju. I vice versa. Zmiany, które miały miejsce na poczàtku marca, mogà pot´gowaç dysonans poznawczy czytelnika. Pierwszy od lewej: Tomasz Sobiecki, redaktor naczelny „Życia Warszawy” ze współpracownikami podczas kolegium redakcyjnego.

˚ycie na marginesie

Alicja Matyja Zamiary pozornie łagodne Presspublica, wydająca wcześniej „Rzeczpospolitą”, stała się właścicielem „Życia Warszawy” 1 lipca 2007 roku. Redakcją kieruje Tomasz Sobiecki, który od miesiąca jest naczelnym „Życia Warszawy”, a jego zastępcą została Zofia Krajewska, dotychczasowa szefowa warszawskiego dodatku „Rzeczpospolitej”. Na początku grudnia 2007 roku zmieniła się siedziba stołecznego dziennika (redakcja przeniosła się do budynku Presspubliki przy ulicy Prostej). 2007 minął pod znakiem zmian. Przypieczętowaniem ich stało się niedawne odejście redaktora naczelnego Andrzeja Andrysiaka, który został redaktorem naczelnym „Życia Warszawy” po przejęciu dziennika przez Presspublicę. – Pierwsze zmiany pojawiły się w maju ubiegłego roku, kiedy tytuł należał jeszcze do Michała Sołowowa. Wtedy ukazywało się „Życie Warszawy” z działem społeczno-politycznym oraz warszaw-

skim. Gdy gazetę kupiła Presspublica, został tylko dział warszawski – opowiada dziennikarka „Życia Warszawy” Paulina Głaczkowska. Niespełna miesiąc po tym, jak „Życie Warszawy” przeprowadziło się na ulicę Prostą, z funkcji redaktora naczelnego odszedł Andrzej Andrysiak. – Nie zgadzaliśmy się z wydawcą co do przyszłości gazety. Przedstawiłem własną strategię rozwoju tytułu, która nie została zaaprobowana. Dlatego postanowiłem zakończyć współpracę i złożyłem wypowiedzenie – mówi były redaktor naczelny „Życia Warszawy”. Już w październiku ubiegłego roku, gdy „Rzeczpospolita” zmieniała format z klasycznego broadsheetu na kompaktowy, istniały plany silnego powiązania obu tytułów. – Pomysł o połączeniu gazet wyszedł od zarządu Presspubliki – przyznaje Tomasz Sobiecki, redaktor naczelny „Życia Warszawy” i zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”.

„˚ycie Warszawy” ukazuje si´ od paêdziernika 1944 roku. Poczàtkowo gazeta wydawana była przez Spółdzielni´ Wydawniczà „Czytelnik”, póêniej nale˝ała do RSW Prasa-Ksià˝ka-Ruch. W okresie PRL-u był to najwa˝niejszy – obok „Trybuny Ludu” i „Trybuny Robotniczej” – tytuł. Nakład przekraczał cz´sto 240 tysi´cy egzemplarzy. Okres długoletniej stabilizacji skoƒczył si´ dla dziennika wraz z rozpocz´ciem transformacji ustrojowej w Polsce. W 1991 roku pismo kupił Włoch Nicolo Grauso. Sardyƒski biznesmen sprzedał dziennik Zbigniewowi Jakubasowi. Kolejnym posiadaczem gazety został Michał Sołowow. Zanim na polskim rynku medialnym pojawił si´ springerowski „Dziennik Polska Europa Âwiat”, Sołowow próbował zmieniç formuł´ „˚ycia Warszawy” w kierunku dziennika opinii. Plany te zburzyło wejÊcie kolejnego gracza. W czasie rozmów zmierzajàcych do sprzedania tytułu najmocniejszà pozycj´ negocjacyjnà miały: Polskapresse oraz Mecom, posiadajàcy ju˝ wtedy pakiet wi´kszoÊciowy w Presspublice. Jako najsilniejszy kandydat do zakupu stołecznego dziennika postrzegano Polskapresse, pracujàca nad projektem dziennika ogólnopolskiego opartego na tytułach regionalnych – wydawcy brakowało dziennika mazowieckiego.

10

Wszystko gra? Zmiany w „Życiu Warszawy” to nie tylko nowy layout i sposób dystrybucji. 3 marca jedynie pozornie można było nabyć identyczne „Życie Warszawy”. W rzeczywistości samodzielny dziennik i dodatek do „Rzeczpospolitej” różnią się istotnymi elementami. Strona graficzna i układ są takie same, ale inna jest ich objętość. Grzbiet trafiający do sprzedaży ma 28 stron i kosztuje 1,50 zł, a wkładka w dzienniku ogólnopolskim – 16. W obu wersjach ukazują się bliźniacze artykuły, z tym, że „Życie Warszawy” trafiające samodzielnie do kiosków jest bogatsze o działy ogólnoinformacyjne. – Jest wzbogacone o informacje z kraju i ze świata, dodatek ekonomiczny, wiadomości naukowe, kulturalne oraz sport – mówi redaktor naczelny „Życia Warszawy”. Inny jest też cykl produkcyjny. „Życie Warszawy” musiało zmienić drukarnię, system wydawniczy, sprzęt, z którego korzystali pracownicy. – Został zmieniony cały kanał produkcyjny gazety w ciągu kilku dni – przyznaje Tomasz Sobiecki. Częścią zmian była redukcja zatrudnionych. Liczba osób pracujących w starym „Życiu Warszawy” zmniejszyła się o 30 proc. Jeszcze pół roku temu w redakcji pracowało ponad sto osób. Byli to dziennikarze, pracownicy biura reklamy i ogłoszeń oraz wsparcie techniczne. – Skala redukcji nie była duża. W tej chwili mamy około 80 pracowników, włączając w to 11 osób, które przeszły z warszawskiego dodatku „Rzeczpospolitej” – mówi Sobiecki. Z tym twierdzeniem nie zgadza się nasz anonimowy rozmówca z kręgu kierownictwa gazety. – Presspublica miała dwa rozwiązania: albo doinwestować i rozwijać tytuł, albo minimalizować koszty. Wydawca wybrał

to drugie rozwiązanie, stąd pomysł na łączną sprzedaż. Z zespołu redakcyjnego zostały szczątki, co w perspektywie przyniesie olbrzymie oszczędności. Dla pracowników, którzy zostali w „Życiu Warszawy” to nowa sytuacja i za wcześnie na jednoznaczne opinie. – W pracy dziennikarskiej te zmiany nie mają wielkiego znaczenia, natomiast przystosowujemy się do współpracy z osobami z warszawskiego dodatku „Rzeczpospolitej”. Czasami zdarza się, że do płatnego wydania można napisać jeden tekst więcej, bo jest po prostu więcej miejsca – mówi Paulina Głaczkowska. – Przy redagowaniu kolumn ogólnoinformacyjnych opieramy się na informacjach agencyjnych i pracy naszych kolegów z „Rzeczpospolitej”. Natomiast dziennikarze „Życia Warszawy” tworzą koncepcję strony, decydują o układzie informacji. Panują zasady gazety ogólnopolskiej, ogólnoinformacyjnej – opisuje pracę redakcyjną Tomasz Sobiecki. W części miejskiej zamieszczane są wydarzenia stołeczne oraz wiadomości sportowe i kulturalne z Warszawy.

Szara rzeczywistość Średnia sprzedaż „Życia Warszawy” w roku 2007 roku wynosiła nieco ponad 18 tysięcy egzemplarzy, w grudniu nie przekroczyła nawet 15 tys. Dlaczego więc Presspublica zdecydowała się na ścisłą współpracę samodzielnego dziennika, jakim jest „Życie Warszawy”, z działem stołecznym „Rzeczpospolitej”. – Rozwiązanie, którym posłużyli się właściciele Presspubliki, to dostosowanie się do twardych uwarunkowań rynku. To fuzja dwóch przedsiębiorstw, z których jedno nie przynosi zysku lub przynosi mniejszy. Takie rozwiązanie redukuje koszty i pozwala zachować pewne oznaki tożsamości, żeby nie zniechęcać starych czytelników – ocenia prof. Maciej Mrozowski, medioznawcza i wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Inne powody strategii podaje Tomasz Sobiecki. – Presspublica kupiła „Życie Warszawy”, a ponieważ jest to mocna marka, wydawca postanowił wzmocnić ją „Rzeczpospolitą”. W jednej cenie można otrzy-

mać dziś dwa tytuły – argumentuje. Marcin Hadaj, były sekretarz redakcji „Życia Warszawy”, w wypowiedzi dla miesięcznika „Press” przyznał, że to błędna strategia wydawcy. Jego zdaniem doprowadzi to do zniknięcia gazety z rynku. Podobnie uważa Maciej Mrozowski. Jego zdaniem prawdopodobne są dwa scenariusze. Zostaną czytelnicy, przybędzie reklam. Wydawca będzie powoli przyzwyczajać odbiorców do stapiania się obu tytułów lub w gorszym dla wydawcy przypadku – czytelnik może powiedzieć: „To przecież nie jest ta sama gazeta”. „Życie Warszawy” i „Rzeczpospolita” mają różne linie ideowe. – Myślę, że funkcjonowanie w takiej postaci obu dzienników, to rozwiązanie tymczasowe. A zadecyduje i tak rynek oraz ekonomiczny racjonalizm – stwierdza Mrozowski. Ekonomicznego racjonalizmu nie kwestionuje również Tomasz Sobiecki. – To, czy „Życie Warszawy” utrzyma się, zależy od tego, jakie będziemy mieć przychody reklamowe oraz wielkość sprzedaży stołecznego dziennika – precyzuje redaktor naczelny „Życia Warszawy”. Czarny scenariusz może okazać się realny. Zdaniem naszego rozmówcy z kręgu kierownictwa gazety te działania ani nie poszerzą grupy czytelników, ani wpływów ze sprzedaży reklam. – Presspublica nie planowała połączenia tytułów, bo nie miała żadnego planu odnośnie „Życia Warszawy”. Kupiła tytuł, bo uznała, że to będzie dobry sposób na zablokowanie wejścia dziennika „Polska” na rynek mazowiecki – przyznaje. Nie zablokowała, ale utrudniła na tyle, że coraz głośniej mówi się o zamknięciu inicjatywy Polskapresse. Jednym z grzechów pierworodnych tego wydawcy było właśnie niekupienie „Życia Warszawy”. Polskapresse zyskałaby tanią platformę, na bazie której mogłaby zbudować zasięg czytelniczy i ogłoszeniowy. W maju 2007, gdy prowadzono pertraktacje z Polskapresse, średnia sprzedaż „ŻW” wynosiła 20 tysięcy. „Polska” w Warszawie sprzedaje 12 tys. egzemplarzy. Tymczasem „Życie Warszawy” w poprzednich latach (w 2007 roku włącznie) zbierało

z ogłoszeniowego rynku mazowieckiego najwięcej pieniędzy po „Gazecie Wyborczej”. – Najzabawniejsze jest to, że Presspublica kupiła „Życie Warszawy”, bo chciała zablokować kupno dziennika przez Polskapresse. Nie wiedzieli jednak, że Wróblewski wcześniej sam zrezygnował z kupna – dodaje nasz rozmówca. Opinię tę podziela Andrzej Andrysiak, b. redaktor naczelny „ŻW” – Jednoczesna sprzedaż „Życia Warszawy”  w kioskach i – na tym samym rynku – dodawania go do „Rzeczpospolitej” to nie jest pomysł na rozwój gazety, tylko na jej ciche, rozłożone w czasie, zamknięcie. Myślę, że do jesieni Presspublica wycofa z kiosków samodzielne wydanie „Życie Warszawy”, pozostawiając tylko wkładkę w „Rzeczpospolitej”. Przedsięwzięcie, jakiego podjęła się Presspublica, jest swoistym novum na polskim rynku medialnym. Inni wydawcy patrzą na zmiany z ciekawością, ale i sceptycyzmem. – Mamy wrażenie, że złączenie marki „Życia Warszawy” z „Rzeczpospolitą” może doprowadzić do osłabienia wizerunku i tożsamości tego pierwszego tytułu jako niezależnej gazety – ocenia Katarzyny Kolanowska, dyrektor promocji „Gazety Wyborczej”. Decyzji Presspubliki wobec „Życia Warszawy” nie chciał komentować Tomasz Wróblewski, wiceprezes zarządu Polskapresse i twórca projektu „Polska. The Times”.

First Things Marcin Łączyński Prasa katolicka ma w Polsce długą i godną szacunku tradycję. Zarówno w okresie dwudziestolecia międzywojennego jak i w czasach PRL-u obok tytułów masowych w tym nurcie istniała także bogata oferta dla bardzo wymagających czytelników. „Więź”, „Tygodnik Powszechny” czy „Fronda” to kilka takich tytułów. Rok temu do tego grona dołączył nowy projekt zatytułowany „First Things”. Kwartalnik jest w całości oparty na przedrukach z istniejącej od szesnastu lat amerykańskiej wersji tytułu. Na łamach czasopisma publikują znani chrześcijańscy filozofowie, naukowcy i teologowie. Amerykańska redakcja dba o to, by rzetelnie, ciekawe i, co ważne, także bardzo przystępnie, prezentować różne chrześcijańskie głosy w sprawach, wokół których krąży publiczny dyskurs. Edycja polska stanowi wybór najlepszych tekstów z amerykańskiego wydania, pogrupowanych zgodnie z myślą przewodnią każdego numeru. Do tej pory w pięciu opublikowanych numerach były to między innymi takie tematy, jak aborcja, bioetyka, relacje z innymi religiami czy osoba Jana Pawła II.

Spośród wielu tytułów skierowanych do katolickiej inteligencji, „First Things” od pierwszych numerów wyróżnia się szczególnie jasnym i przejrzystym stylem artykułów. Nie jest to regułą wśród tytułów „z wyższej półki” i na pewno zasługuje na spore uznanie. Zaletą tekstów publikowanych w kwartalniku jest też godna podziwu kultura polemik i głosów w dyskusji o fundamentalnych punktach spornych między religiami czy między ludźmi religijnymi a niewierzącymi. Być może wzór zza oceanu pomoże propagować postawę szacunku dla ideologicznego czy religijnego przeciwnika w gronach szerszych niż te skupione wokół tradycyjnie inteligenckiej prasy katolickiej. Tym bardziej, że sam tytuł równie dobrze dotrze do profesora uniwersyteckiego jak i do osoby ze średnim wykształceniem. Od strony wydawniczej „First Things” zarówno w polskiej jak i amerykańskiej wersji prezentuje się siermiężnie. Prosta okładka i czysty tekst bez ozdobników czy zdjęć nie rażą, skoro magazyn ma zdobywać czytelników oczekujących tekstu dającego do myślenia a nie uczty dla oczu. Szkoda jednak, że, zważywszy na dość wysoką średnią wieku wśród odbiorców prasy katolickiej, wydawca nie pomyślał o nieco większym druku, co

pewnie poprawiłoby starszym osobom komfort lektury. Także cena – 20 zł za numer jest dość wysoka. Na przykład podobny kwartalnik – „Kronos” – kosztuje 15 zł przy bardziej atrakcyjnej szacie graficznej i większej objętości tekstów. „First Things” to projekt niebanalny i zobaczymy, czy zakorzeni się na naszym rynku. Na pewno można by sobie życzyć, żeby po to pismo sięgali częściej ludzie, którzy tworzą nasz codzienny dyskurs publiczny. Z pewnością tylko by on na tym zyskał, zarówno od strony intelektualnej jak i etycznej. Nawet jeśli nie zgadzamy się z linią ideologiczną czy poglądami autorów, warto sięgnąć po „First Things” po to, by zobaczyć jak kulturalnie i rzeczowo możemy się ze sobą nie zgadzać.

R EK L A M A

Rozstrzygnięcie niebawem Czy nowa strategia wydawcy doprowadzi do marginalizacji i upadku gazety, która w swojej tradycji wielokrotnie była przedmiotem przetargów i zmian? Czy mieszkańcy Warszawy i Mazowsza potrzebują dziennika regionalnego oraz czy wydawca dziennika widzi potrzebę istnienia takiego tytułu? Jeśli nie, jesteśmy właśnie świadkami początku końca ponadsześćdziesięcioletniego życia „Życia Warszawy”. Zarząd Presspubliki oficjalnie wyraża nadzieję wzmocnienia pozycji dziennika, choć podjęte działania nie mogą być potwierdzeniem tych słów.

11

Kolumna Zygmunta

Warsztat subiektywny

FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA

Andrzej Zygmuntowicz Wydawałoby się, że w dobie nieograniczonego wręcz dostępu do informacji (nie dotyczy to Chin i państw o podobnym systemie politycznym) cała dotychczas zdobyta wiedza jest już uporządkowana i dostępna. A nowy system gromadzenia informacji wszelakich, jakim bez wątpienia jest przepastny zbiór Internetu, ma na swoich stronach wszystko, co ludzkość stworzyła i opisała. Jak mylna to opinia, zorientuje się każdy, kto będzie chciał czegoś więcej dowiedzieć się o tym, co zdarzyło się

jakiś czas temu. Okazuje się, że klasyczne biblioteki wciąż są niezastąpioną skarbnicą wiedzy o prawdziwie logicznym porządku (szczęśliwie poszczególne tomy i opracowania nie mają „pozycjonowania” jak w wyszukiwarkach). Ale myszkując po katalogach i półkach można zauważyć, że i w bibliotekach nie wszystko udało się zgromadzić. Ciągle prowadzone, najczęściej przez fanatyków, uparte poszukiwania po prywatnych i instytucjonalnych zakamarkach, schowkach i piwnicach, co i raz przynoszą zaskakujące niespodzianki w postaci odkryć przewartościowujących dotychczasową wiedzę. Można się o tym było przekonać spacerując po warszawskich galeriach prezentujących fotografie.

Zdjęcie Hazel McGuinness, wykonane 26 lipca 1929 roku na Komendzie Głównej Policji w Sydney. Hazel oraz Adę, jej matkę, oskarżono o nielegalne posiadanie znacznych ilości kokainy (Yours Gallery).

...

Julia Pirotte, Pożegnanie, dworzec w Lille, 1946, dzięki uprzejmości Żydowskiego Instytutu Historycznego (Zachęta)

Podobne zaskoczenie towarzyszy najnowszej wystawie w galerii Za-

14

w pierwszym planie, być na pierwszym planie, stanowić pierwszy plan. Zwykło się uważać, że pierwszy plan jest ważniejszy. A jednak w fotografii reportażowej bywa inaczej. Czasem to, co dalej, jest istotniejsze od tego, co bliżej. O tym, czego nie widać, a co widać w drugim planie, opowiadają Jan Brykczyński i Paweł Łączny.

rozmawiała Edyta Ganc ■ Czy drugi plan w fotografii reportażowej ma znaczenie? Jan Brykczyński: Tak, oczywiście. Kolejne plany są elementem kompozycji i składają się na całość zdjęcia. Z drugiej strony powstaje masę wspaniałych fotografii bez specjalnie rozbudowanego drugiego planu. Często plan pierwszy jest na tyle mocny, że już zwyczajnie wystarczy. Kolejne plany tylko by nas odciągały od meritum zdjęcia. Paweł Łączny: Sądzę, że w każdej z dziedzin fotografii drugi plan odgrywa mniej lub bardziej znaczącą rolę. Czasem pozostaje elementem budowy kadru, są jednak sytuacje, kiedy to właśnie drugi plan stanowi o sile i przekazie danego zdjęcia. ■ Czy drugi plan może znaczyć więcej niż pierwszy? Jan Brykczyński: Zdecydowanie tak. Drugi plan często nadaje zupełnie inne znaczenie planowi pierwszemu i całemu zdjęciu. Czasem to na drugim planie rozgrywają się istotne zdarzenia. Wtedy staje się on niejako pierwszym planem. Paweł Łączny: Tak. Wszystko zależy od wizji przedstawienia danej sytuacji przez autora. Dostrzega się coś intrygującego i zaczyna budować kadr. Mając już skomponowane zdjęcie z jego najważniejszym elementem, powiedzmy jego bohaterem, można zacząć się „bawić”. Przesunąć w lewo, prawo, do tyłu, umieścić na pierwszym planie inne elementy, wyostrzyć ciągle ten drugi plan, czyli naszego wcześniej upatrzonego bohatera. Po prostu często pomaga to w urozmaiceniu naszego kadru, zaś czasem, co jest już trudniejsze, czyni zdjęcie znacznie „mądrzejszym” – może ukazać jakiś paradoks czy kontrast.

...

Eugenie Falleni, Komenda Główna Policji, Sydney, 1920 rok. Harry Leon Crawford, pokojowy w hotelu w Stanmore został aresztowany pod zarzutem zamordowania żony. Okazało się wtedy, że w przeszłości był kobietą i matką, jako mężczyzna funkcjonuje od 21 lat (Yours Gallery).

Znaleźć się

W galerii Yours, nastawionej na fotografię rzeczywistości, pokazano fascynujący zbiór zdjęć australijskich przestępców najróżniejszego autoramentu. Kurator wystawy Peter Doyle przez trzy lata opracowywał zbiór tysięcy fotografii zrobionych najprawdopodobniej przez jednego, nieznanego niestety z imienia i nazwiska, fotografa policyjnego z Sydney w latach 1912-30. Niby zwykłe zdjęcia rejestrujące opryszków, złodziejaszków, ladacznice, handlarzy narkotyków i morderców. Ale jak oni zostali sfotografowani, ile informacji Halina Idziakowa–Holas, Ogródki działkowe przy kopalni Katowice, ok. 1966

fot. Jan Brykczyński

chęta – „Dokumentalistki. Polskie fotografki XX wieku”. Tu autorek jest znacznie więcej, bo pięćdziesiąt, więc nie sposób opisać każdą z osobna w krótkim tekście. One, podobnie jak anonimowy fotograf z Sydney, są odkryciem, może nie na taką skalę, bo o większości sporo już wiedzieliśmy, ale często znane były z zupełnie innych tematów, bardziej artystycznych, na granicy ze swobodną wyobraźnią, niż związanych z rzeczywistością, a tu okazało się, że wiele z nich we wczesnych doświadczeniach fotograficznych, ma bardzo ciekawe zbiory zdjęć opisujących otaczającą je rzeczywistość. Obydwu wystawom towarzyszą doskonale przygotowane katalogi z ciekawymi tekstami, ale przede wszystkim z niesamowitymi zdjęciami. Tych fotografii nie znajdziemy w Internecie, najwyżej pojedyncze przykłady, a ich siła tkwi w działaniu całym zbiorem. Albumy zapewne wylądują w bibliotekach. Warto więc usiąść w ciszy i wpatrywać się w doskonałe fotografie, mówiące o ludziach i świecie, który na różne sposoby współtworzą.

■ Czy świadomy wybór drugiego planu jako ważniejszego jest trendem we współczesnym fotoreportażu?

W drugim planie Jan Brykczyński: Nie wiem czy jest to trend, ale na pewno zabieg ten jest obecnie o wiele częściej stosowany, niż to bywało dawniej. Paweł Łączny: Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Owszem, przeglądając najnowsze prace, prawie zawsze zauważymy przynajmniej jeden tak zbudowany kadr. Przykładowo, przy studiowaniu archiwów Magnum Photos, ten element wyda nam się również widoczny, czy to na zdjęciach sprzed 20 czy też 60 lat. Nie potrafię sobie wyobrazić, że za 15 lat fotografowie nie będą wykorzystywać tego zabiegu, bo świadome budowanie kadru z dwóch, trzech planów jest stałym elementem warsztatu, czy też wizji fotografa.

jakakolwiek zależność, coś musi „łączyć” plan drugi z pierwszym. Mogą to być podobne emocje dwójki ludzi. Mogą to też być skrajnie różne emocje. Ukazując odpowiednio taki kontrast, dany kadr niesie ze sobą zarówno spory ładunek informacyjny jak i emocjonalny. Jeden plan może też być następstwem drugiego i ukazanie tej zależności jest według mnie również świetnym posunięciem. ■ Jaki jest drugi plan na wybranym przez Pana zdjęciu i jaką rolę pełni? Jan Brykczyński: Wybrałem zdjęcie z ukraińskiej wioski w Karpatach. Przedstawia drużbów, którzy zrobili

sobie przerwę na papierosa, kiedy razem z panem młodym obchodzili wieś, zapraszając mieszkańców na wesele. W tym wypadku mężczyzna z kosą na drugim planie nadaje zdjęciu zupełnie nową treść. Mężczyzna jest w pracy, w codziennym ubraniu i kontrastuje z odświętnie ubranym i odpoczywającym drużbą. Pokazuje drugą stronę życia na wsi w górach, którą jest ciężka praca. W tym kontekście odpoczynek i przerwa na świętowanie staje się ulotną chwilą. Bez drugiego planu to zdjęcie miałoby o wiele mniej znaczeń. Paweł Łączny: Zdjęcie przedstawia wychowanków ośrodka wychowawczo-terapeutycznego dla osób nie-

pełnosprawnych umysłowo. Wspaniała była możliwość zaobserwowania, że z punktu widzenia emocji, czy też stosunków międzyludzkich, miejsce to niczym nie różniło się od zwykłej szkoły czy internatu. Widząc tę parę wychowanków przymierzających się do buziaka, dostrzegłem też ich kolegę, który im się przygląda. Gdybym wyostrzył na nich, on stałby się jedynie częścią tła, niewiele znaczącym elementem kadru. Kierując ostrość na niego, starałem się zachować na zdjęciu zarówno intymność ich pocałunku jak i jego zainteresowanie całą sytuacją.

■ Jak najlepiej zbudować interesującą zależność między różnymi planami na zdjęciu? Jan Brykczyński: Osobiście nie lubię takiego teoretyzowania i gotowych recept na dobre zdjęcie. Myślę, że to wszystko zależy od fotografa i od tego, ile on widzi, na co zwraca uwagę, jakie skojarzenia powstają w jego głowie i od tego, co wie o fotografowanym temacie. Na pewno warto uczyć się koncentracji i uważnej obserwacji, bo szczególnie w reportażu plany i sytuacje zmieniają się jak w kalejdoskopie. Często znaczenie drugiego planu na własnych zdjęciach odkrywamy dopiero na etapie ich edycji. Natomiast odczytywanie relacji między poszczególnymi elementami zdjęcia zależy już od widza, od jego wrażliwości i wnikliwości. Paweł Łączny: Najlepiej tak budować ową zależność, aby nie był to zabieg dla samego zabiegu. Żeby zaistniała

fot. Paweł Łączny

Warto szukaç, bo mo˝na znaleêç skarby

o nich ukazano przez ich twarze, stroje, pozy. Wszystkie zdjęcia powstały w policyjnych pomieszczeniach, ale autor szukał miejsc, gdzie jest ciekawe światło, bo w dużej mierze to właśnie ono buduje prawdziwy nastrój tych kadrów. Szczęśliwie nie poszedł na lenia, jak czyni wielu współczesnych fotografów, i nie korzystał z lampy błyskowej (może po prostu sydnejska policja mu jej nie zafundowała), może to tylko przypadek, choć patrząc na niesłychaną konsekwencję autora, trudno tu mówić o przypadku. Wygląda to na w pełni świadomą realizację. Autor tych zdjęć nie miał przed sobą powszechnie znanych twarzy. Łatwo jest wejść do historii fotografując królów, premierów, prezydentów, pisarzy czy aktorów, te znane twarze, byle w dużej ilości, niesłychanie pomagają w karierze i często czynią takiego fotografa wybitnym portrecistą. Autor policyjnych zdjęć z Sydney nie miał takiego szczęścia, ale niewykluczone, że bardziej zasługuje na miejsce w areopagu portrecistów niż niejeden już tam siedzący. Choć bohaterowie zdjęć to osoby znane małej garstce osób, to sposób ich ukazania mówi o nich wszystko. Nie trzeba specjalnych opisów, by wiedzieć, z kim ma się do czynienia. Oni też są częścią ludzkiej społeczności, może nie decydowali o losach świata i nie rozweselali sobie współczesnych ani nie tworzyli wielkich idei, ale przecież takich jak oni nie brakuje także dzisiaj. Te twarze złych ludzi, a czasem tylko zagubionych, którzy zbłądzili w pogoni za pieniądzem, lepszym życiem czy tylko przygodą. To doskonałe, nietuzinkowe portrety prawdziwych ludzi, niewygładzone, niespreparowane, sto procent prawdy o trudnych życiorysach.

15

Okolice

Perły z lamusa: Peter Henry Emerson

FOTOGRAFIA

FOTOGRAFIA

Wycinanie kolcolistu (około 1885 roku)

Po pierwsze prawda Bezczelny i opryskliwy chirurg. Mistrz gry w billard. Autor powieści detektywistycznych. Twórca własnej teorii genetyki. Peter Henry Emerson – zwolennik i orędownik naturalizmu w fotografii.

Kubańskie słońce

Bomba na five o’clocku

Niewiele wiadomo o rodzinie Henry’ego. Matka była Angielką, ojciec amerykańskim plantatorem. Urodził się na skąpanej słońcem Kubie w 1856 roku, gdy ta należała już do Hiszpanii (w 1762 roku Anglia zamieniła ją za Florydę). Dorastał w klimacie równikowym, latem i jesienią okolice jego domów nawiedzały cyklony tropikalne. W 1869 roku rodzina wyprowadziła się do Wielkiej Brytanii, gdzie Henry dostał się na studia medyczne na Uniwersytecie Cambridge. Ukończył je z niezłym wynikiem. Został chirurgiem, ale wewnętrzna potrzeba pisania i fotografowania nie dawała o sobie zapomnieć.

Dla Emersona różne ingerencje w prawdę zdjęcia były czymś haniebnym. Uważał, że fotografia, jako nowa forma sztuki, rządziła się swoimi prawami. W 1889 roku wydał „Naturalistic Photography for Students of Art” („Fotografię naturalistyczną dla studentów sztuki”), którą jeden z recenzentów określił jako „rzucenie bomby w czasie popołudniowej herbatki” („dropping a bomb at a tea-party”). W książce zawarł zasady obowiązujące według niego w fotografii naturalistycznej. Pierwszą i najważniejszą była zasada prawdziwości ujęcia oraz zachowania w jak najlepszym kształcie realizmu na zdjęciu. Retuszerów nazywał partaczami, którzy nie powinni się wtrącać w perfekcyjną technikę fotograficzną. Te i kolejne przemyślenia doprowadziły go do wniosku, który spowodował niejedną zmarszczkę na czole ówczesnych amatorów i profesjonalnych fotografów.

Parcie na aparat

Napotkana reklama O inteligentnej formie przedstawiania produktu i o reklamie quasi-reporterskiej opowiada Maciej Plewiński.

*Maciej Plewiƒski – Fotograf. Absolwent Wydziału Grafiki ASP w Krakowie. W latach 1985-1986 był asystentem Ryszarda Horowitza w studiu fotograficznym w Nowym Jorku. Od 1987 roku zajmuje si´ fotografià reklamowà i u˝ytkowà. Współpracował z: browarem Okocim, PKN Orlen SA., Grupà ˚ywiec, studiem projektowym MH-art, Studiem OKO. Fotografuje te˝ otaczajàcy Êwiat – cykl „Notatki z podró˝y w czasie”.

16

rozmawiała Agnieszka Juskowiak ■ Skąd pochodzi to zdjęcie? Maciej Plewiński: Jest częścią projektu wykonanego dla jednego z browarów, choć to zdjęcie nie do końca reklamowe, jednak użyte w reklamie. Idea była taka, aby w różnych miejscach Polski złapać ludzi pijących piwo. Od Helu po Wałbrzych i Świdnicę. ■ To autorski projekt czy takie było zlecenie? Zaproponowałem wykonanie serii fotografii, których zwieńczeniem byłby kalendarz. ■ Sytuacja na tym zdjęciu jest napotkana, czy wymyślona przez pana? Właściwie całość zlecenia była improwizacją. To zdjęcie jest specyficzne, bo moim zdaniem spełnia wymogi zdjęcia reklamowego, ale nie jest udawane. Nie pokazuje nam świata lepszego od tego, w którym żyjemy. Nie fałszuje rzeczywisto-

ści. No może odrobinę, bo kartonu z piwem klienta w kutrze pierwotnie nie było. Jest dodany na życzenie zleceniodawcy. Puszka, którą trzyma w ręce rybak, w ocenie klienta była za mało widoczna. ■ Znika w natłoku elementów, lin, kolorów... Klient chce mieć produkt wyraźnie widoczny, wyłożoną kawę na ławę. Moją ideą było dyskretne pokazanie, że jest, żeby odbiorca trochę się wysilił i poszukał. ■ Nadal trzeba się przyjrzeć, by zobaczyć puszkę. To jest zdjęcie robione z myślą o kalendarzu reklamującym firmę. Nie nadaje się na billboard. ■ A co ze skrzynką znajdującą się na kutrze? Musiał pan ją wmontować w zdjęcie? Tak. To jedyny fotomontaż na tym zdjęciu.

■ Czy są jakieś zasady komponowania zdjęć reklamowych? Mam na myśli reklamę bardziej agresywną. Pomysł na reklamę powstaje w agencji i tam jest dyskutowany z klientem. Zazwyczaj do fotografa przychodzi już konkretne zlecenie. Margines wkładu w produkcję nie jest duży. W przypadku tego projektu pomysł i cała inwencja należały do mnie. To sytuacja rzadka i komfortowa, w ten sposób mogę dać więcej z siebie. ■ Jak można określić to zdjęcie, jeśli nie typowo reklamowe? To zdjęcie quasi-reporterskie, użyte w celach reklamowych. ■ Mało chyba mamy takich reklam, gdzie trzeba wysilić wzrok, pomyśleć. To zależy od grupy docelowej. W większości polskich reklam jest ona bardzo szeroka, stąd ich ni-

ski poziom. Myślenie pomiędzy wierszami nie jest już w narodzie popularne. Bardzo rzadko pojawia się inteligentna reklama. Dominuje prosta forma, pokazująca produkt lepiej lub gorzej sfotografowany plus łopatologiczny komentarz czy hasło. ■ To nie pójście na łatwiznę? Sądzę, że wynika to z badań mentalności klientów i troski zleceniodawców o skuteczność. ■ Jaką funkcję pełni kolor w fotografii reklamowej? Dla większości firm jest centralną informacją. Dziś rzadko kto robi reklamę czarno-białą, a szkoda, bo ma ona swój urok. Ostatnio jednak pojawia się też w polskiej reklamie czarno-biała fotografia. Może to świadczy o zmianie na lepsze? Marzy mi się taki jeden projekt, reklam kawy. Ale to na razie tajemnica…

W 1881 roku Emerson kupuje pierwszy aparat fotograficzny, a rok później zaczyna fotografować. Na lata 1885-1893 przypada najważniejszy okres w jego życiu – wtedy formułuje swoją dość odważną teorię, a następnie ją modyfikuje. Fotografię postrzegał jako równorzędną sztukę, a nie tylko bezmyślne „pstrykanie”, czym zyskałby sobie sympatię wielu współczesnych fotografów niegodzących się na bylejakość, przypadkowość i seryjność zdjęć cyfrowych. Nie dopuszczał myśli o jakichkolwiek ingerencjach w fotografie. Był przeciwnikiem ich poprawiania. Grozę budziły w nim zabiegi, jakim poddawał swoje kadry Henry Robins (1830-1901) – fotograf, dla którego czymś zupełnie normalnym była kombinacja jednego zdjęcia z blisko 20 ujęć (Robins został później okrzyknięty prekursorem fotomontażu).

Pytanie o „idealne ujęcie” Dla Emersona „majsterkowanie” przy zdjęciach przez nakładanie na siebie negatywów w „poszukiwaniu utraconego ujęcia” było czymś absolutnie niedopuszczalnym. Istniało tylko jedno ujęcie, prawdziwe, bo oddające ten widok, który zarejestrował fotograf. Potrafił długo wyczekiwać na efekt, który jego zdaniem gwarantował dobre ujęcie. Nie reżyserował zdjęć. Czekał. Warto przypomnieć, że za czasów Emersona fotografia dopiero aspirowała do zajęcia należnego sobie miejsca pośród innych rodzajów sztuki. Powszechne było stwierdzenie, że jest ona jedynie młodszą, a dodatkowo niedorozwiniętą, siostrą malarstwa. Poszukiwania odpowiedniego ujęcia, były próbami udowodnienia, że fotografia może być sztuką równorzędną lub nawet lepszą niż malarstwo.

Polowanie na szczupaka (około 1886 roku)

Agnieszka Juskowiak

Centrum leży gdzie indziej? Emerson – znakomicie wykształcony chirurg – posiadał aparat naukowy do prowadzenia badań nad obserwacją oka ludzkiego. Doszedł do wniosku, że oko ludzkie „widzi” ostre kształty w centrum, a poza nim nieco rozmyte. I dlatego radził młodym studentom, aby sposób fotografowania zbliżyli do patrzenia, by uzyskać obraz najbardziej naturalny, czyli ostry w centrum, rozmyty poza nim. Swoje przemyślenia oparł na teorii optycznej Hermanna Ludwiga Ferdynanda von Helmholtza (1821-1894), który odkrył, że obraz jaki widzi ludzkie oko jest ostry tylko w jednym punkcie, reszta pozostaje niewyraźna. Idąc tym tropem Emerson uznał, że ludzkie oko podczas patrzenia „ostro widzi tylko przedmiot, na którym skoncentrowany jest wzrok, podczas gdy obiektyw aparatu fotograficznego daje obraz, który jest ostry na całej powierzchni”*. Nie wziął jednak pod uwagę jednego bardzo ważnego zjawiska – oko ludzkie nie zatrzymuje się na jednym obiekcie, ale ogarnia większość pola, powodując, że do mózgu dociera informacja o ostrości obrazu. I tu był wzrok „pogrzebany”.

domo, gdzie coś się kończy, a gdzie zaczyna. Swój wkład w teorię Emersona poczynili impresjoniści francuscy, którzy wszystko przedstawiali w sposób rozmyty, niewyraźny. Ten pogląd oraz inne (m.in. twierdzenie Antoine’a Claudet’a czy też w pewnym sensie Eugene’a Decaxroix) spowodowały, że m.in. wśród fotografów rozpoczęły się masowe poszukiwania sposobów osiągania nieostrości.

Natura mruga okiem

Chce dowodów nie obietnic

Emerson wpadł wkrótce na kolejny, równie ciekawy pomysł – uznał, że właściwie w naturze nic nie występuje w „ostrej” wizualnie postaci. Wszystko pojawia się w pewnej opozycji do reszty. Jedne kontury przenikają inne w tak delikatny sposób, że czasem niewia-

Emerson zdecydował, że konieczne jest uargumentowanie jego tez i wybrał się wraz ze swoim przyjacielem na pobliskie tereny Norfolk, by fotografować zgodnie z zasadą przedstawiania naturalizmu w fotografii. Portretował głównie znajomych biedaków, rybaków,

Upadły literat i anachronista Emerson zyskał co prawda licznych zwolenników swojej teorii, ale miał też przeciwników, a wśród nich wspomnianego już – Henry’ego Robinsa. Panowie wyjątkowo za sobą nie przepadali. Podobno Emerson nie należał do zbyt miłych ludzi, niektórzy sądzą, że był nawet arogancki i opryskliwy. Robins krótko skwitował jego poglądy pisząc, że normalne ludzkie oko nigdy nie patrzy poza centrum. Wymiana ciosów trwała jeszcze jakiś czas. Emerson napisał wkrótce, że rady Robinsa oddziałują na niego w sposób niewielki. Jego książkę określił mianem „kwintesencji literackiego upadku i anachronizmu”.

a także arystokrację. Sam pływał po zapełnionych szuwarami jeziorach. Efektem był wydany wkrótce album (1886 r.) „Life and Landscape on the Norfolk Broads”. Te fotografie miejscowych ludzi oraz pejzaży odniosły tak wielki sukces, że Emerson postanowił rzucić chirurgię i zająć się tym, co sprawiało mu największą satysfakcję – fotografowaniem. W ciągu 4 lat opublikował kilka albumów m.in.: „Idyls of the Norfolk Broads”, „Pictures from life in Field and Fen” czy „Pictures of East Anglian Life”.

Rewizja? Zaskakujące, że broniąc fotografii jako sztuki, Emerson doszedł do wniosku, że jest ona formą niezwykle ograniczoną i „musi się zaliczać do najniższych sztuk”. Niewiadomo, czy był rozczarowany zabrnięciem w ślepy zaułek ze swymi „optycznymi” poglądami, czy znudzony niedoskonałością obrazu, jaki dawał ówczesny sprzęt fotograficzny. Z czasem starał się złagodzić swoje poglądy. W „The Death of Naturalistic Photography” stwierdził, że fotografie to „wielkie kawałki sztuki, a fotografowie to wielcy artyści”. Pod wpływem jego teorii pozostawała fotografia XX wieku. Emerson planował wydać historię piktorializmu, prace nad publikacją były już bardzo zaawansowane, gdy w 1936 roku w wieku 80 lat zmarł. * – Naomi Rosenblum – „Historia fotografii światowej”.

17

Case study

PR na Êwiecie

To PRoste

PUBLIC RELATIONS

PUBLIC RELATIONS

Antymonopolistycznie Alicja Matyja Klient: InPost Agencja: Genesis PR Okres trwania: 6 miesięcy – od maja do listopada 2006 Agencja Agencja Genesis PR działa na polskim rynku od 2 lat. Firma świadczy pełen zakres usług w dziedzinie public relations: specjalizuje się natomiast w PR korporacyjnym i finansowym, media relations, investor relations oraz zarządzaniu sytuacjami kryzysowymi. Na swoim koncie ma współpracę m.in. z Famur SA, Legg Mason TFI SA, In Post, ATM Grupa. W 2007 roku agencja Genesis PR znalazła się na 27 miejscu w rankingu agencji PR stworzonym przez Home&Market, który za kryterium brał poziom dochodów firm. Przychody netto za rok 2007 wg Home& Market wyniosły 2,1 mln zł. W firmie kierowanej przez Elizę Misiecką pracuje 17 osób.

Klient Firma InPost jest pierwszym niezależnym operatorem pocztowym działającym na terenie całej Polski. Należy do grupy kapitałowej INTEGER.pl. Rozpoczęła świadczenie usług jesienią 2006 r. Oferta – podobnie jak w przypadku Poczty Polskiej – skierowana jest zarówno do klientów masowych biznesowych, jak i indywidualnych. Usługi te, poza tradycyjnym doręczeniem przesyłek, poszerzono o możliwość kontrolowania drogi, jaką list lub paczka pokonuje.

Strategia Celem działań agencji PR było wykreowanie wyrazistego i rozpoznawalnego wizerunku firmy InPost oraz pozyskanie jak największej liczby klientów instytucjonalnych i prywatnych. Służyć temu miała kampania edukacyjna na temat liberalizacji usług pocztowych. Działania były skierowane do kilku grup odbiorców, m.in. liderów opinii, np. Stowarzyszenie Prawa Konkuren-

18

cji, władz lokalnych, mediów. Agencja zdecydowała się na edukację na temat rynku usług pocztowych, a także przekazywanie wyników analiz oraz badań TNS OBOP.

Działania W kampanii informacyjnej skierowanej do grup docelowych wykorzystano opracowane specjalnie na jej potrzeby badania przeprowadzone przez TNS OBOP. Badanie zostało zrealizowane metodą wywiadu face-to-face w okresie 3.08.06 –7.08.06 r. na próbie 1005 mieszkańców Polski w wieku 15 lat i więcej. Badania były związane z obrazem Poczty Polskiej w oczach Polaków. Na bazie wyników stworzono informacje prasowe dystrybuowane do mediów we wrześniu 2006 roku. Dotyczyły one usług pocztowych, z których Polacy korzystają najczęściej i zadowolenia – a raczej niezadowolenia – z ich jakości. Szczególny nacisk położono na chęć przełamania monopolu Poczty Polskiej. W etapie teaserowym kampanii badania posłużyły w celach edukacyjnych grup docelowych na temat ówczesnej sytuacji na rynku usług pocztowych w Polsce. W tym czasie w mediach (m.in. w „Pulsie Biznesu”) ukazywały się informacje na temat Poczty Polskiej, nawiązujące do treści materiałów prasowych. Warto zwrócić uwagę na to, że do dnia oficjalnego wprowadzenia marki na rynku – 15 listopada 2006 – żadne media ani publiczność nie wiedziały o powstaniu firmy InPost, najpoważniejszego konkurenta Poczty Polskiej. – Utrzymanie działań w tajemnicy nie było trudne. Jeżeli nie przekazuje się dziennikarzom informacji na dany temat, a jest on neutralny, to nikt o sprawie nie pisze – mówi Urszula Głowicka, account manger w firmie Genesis PR, odpowiedzialna za kampanię InPost. Co nie oznacza, że w prasie nie ukazywały się informacje dotyczące rynku pocztowego. Tydzień przed wprowadzeniem marki InPost w największych

miastach Polski pojawiły się billboardy z hasłem: „Rozstanie monopolisty”. 15 listopada 2006, w dniu oficjalnego wejścia spółki na rynek, tekst został zastąpiony nowym hasłem wraz z logo firmy, numerem infolinii i adresem internetowym. W ramach działań reklamowomarketingowych przygotowana została również strona www, na której zamieszczono informacje na temat firmy InPost oraz jej oferty. Stronę www od strony technicznograficznej przygotowała agencja reklamowa Navigator, natomiast strukturą i zawartością merytoryczną zajęła się sama agencja Genesis PR. W dniu pojawienia się firmy odbyła się duża konferencja prasowa wprowadzająca InPost na polski rynek. Uczestniczyli w niej przedstawiciele większości polskich mediów – wszystkie stacje telewizyjne oraz najważniejsze stacje radiowe. Dla wzmocnienia wizerunku marki przygotowano i przeprowadzono też szereg konferencji prasowych w istotnych dla

działalności spółki regionach kraju. Promocja marki InPost w terenie oparta była na cyklu regionalnych konferencji prasowych. Spotkania odbyły się w Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu i Gdańsku. W konferencjach brali udział przedstawiciele spółki oraz dziennikarze mediów lokalnych. Agencja obrała tę taktykę z powodu jej większej skuteczności w porównaniu np. do komunikacji jawnej. – Konferencja jest doskonałym narzędziem do poinformowania mediów o kluczowych wydarzeniach w spółce, dlatego podjęliśmy decyzję o wykorzystaniu tego rodzaju komunikacji – mówi Urszula Głowicka.

Rezultaty Początek kampanii spełnił oczekiwania klienta i agencji – wejście na rynek firmy InPost nie umknęło uwadze dziennikarzy wszystkich serwisów informacyjnych. Od razu zainicjowano też szereg spotkań indywidualnych z mediami. Na sukces

launchu złożyły się takie czynniki, jak drobiazgowe przygotowanie materiałów, organizacja struktur wewnętrznych oraz kampanie teaserowe. W ciągu 45 dni od wprowadzenia firmy na temat InPost pojawiły się 362 pozytywne publikacje, w tym 46 w telewizji (dwukrotnie w głównym wydaniem faktów TVN o 19.00) i 53 w radiu. Współpraca firmy InPost z agencją Genesis PR nie zakończyła się na launchu. Agencja do dziś zajmuje się działaniami wizerunkowymi, które zakładają regularną dystrybucję informacji prasowych dotyczących bieżących działań spółki. Informacje na ten temat przesyłane są raz w tygodniu do mediów ogólnopolskich i regionalnych.

Komentarz O komentarz poprosiliśmy Dorotę Zmarzlak z agencji 247 PR. Mimo wielokrotnych przypomnień i jej deklaracji, nie udało się usłyszeć wypowiedzi.

˚ycie w Wielkim MieÊcie Tomasz Borowski PR w Wielkim Mieście

Fontanna młodości

Wielkimi krokami zbliża się premiera pełnometrażowego filmu „Sex w Wielkim Mieście”. Przy tej okazji marki takie, jak Mercedes-Benz, Skyy Vodka i Glaceau VitaminWater, rozkręcają ostrą kampanię marketingową, która ma przekonać do swoich produktów przede wszystkim kobiety, które de facto przyczyniły się do sukcesu emitowanego od 2004 roku serialu. Stawka jest wysoka i firmy prześcigają się w pomysłach na promocję swoich marek. Mercedes podczas trwania „Fashion Week” („Tygodnia Mody”) pokazał trailery zapowiadające film. Na życzenie firmy prezentację poprowadziła Patricie Field, projektantka kostiumów do filmu „Sex w Wielkim Mieście”. Zdjęcia i materiał z prezentacji zostały umieszczone na głównej stronie Fashion Week i, jak twierdzi Donna Boland, odpowiedzialna za komunikację korporacyjną, wzbudzają bardzo duże zainteresowanie. Firma Skyy Spirits opracowała kil-

Agencja Ogilvy na zlecenie firmy Johnson&Johnson miała za zadanie narobić medialnego szumu wokół wprowadzania na rynek nowej linii kosmetyków zapobiegających starzeniu się skóry. Bardzo silna konkurencja na rynku tego typu produktów wymagała od agencji kreatywnego spojrzenia na problem. Ogilvy zdecydowało, że stworzy gigantyczne malowidło w centrum Nowego Yorku, przedstawiające Fontannę Młodości. Zatrudniono do tego jednego z najlepszych artystów specjalizujących się w malowidłach ulicznych – Juliana Beevera, zwanego „Chodnikowym Picasso”. Dzieło miało powstać na chodniku Union Square na Manhattanie. Proces tworzenia przykuwał uwagę przechodniów, a w celu zwiększenia zainteresowania stworzono czterominutowy filmik pokazujący powstawanie „Fontanny Młodości” i zamieszczono go na portalu YouTube. Dodatkowo, co pewien czas uwieczniano dzieło

kuetapową kampanię PR-ową. Faza pierwsza skupiała się na pokazaniu tego co dzieje się poza planem filmowym i filmowaniu życia ekipy filmowej, która bawi się przy alkoholu marki Skyy. Informacje na temat akcji promocyjnej szybko rozprzestrzeniły się na blogach – nie tylko plotkarskich. Obecnie firma przystąpiła do drugiej fazy kampanii, która ma na celu generowanie publikacji na temat współpracy z wytwórnią New Line. W kwietniu i maju ruszy akcja związana z promocją drinków, które swoim smakiem będą nawiązywały do charakterów głównych postaci filmu Carrie, Samanthy, Charlott’y Mirandy. Firma przewiduje też zorganizowanie loterii, w której będzie można wygrać bilety na premierowy pokaz filmu oraz organizację dwóch pokazów filmu zaraz po premierze, z których dochód ma być przeznaczony na cele charytatywne. Działania promocyjne skupiają się również na stworzeniu specjalnego sklepu internetowego (style shop), w którym będzie można kupić produkty inspirowane produktami i postaciami z filmu. Innym pomysłem jest wypromowanie konkursu na portalu youtube, gdzie uczestnicy będą mogli umieszczać krótkie filmiki prezentujące ich pomysłowość i styl. Te następnie będą oceniane przez osobistości związane ze światem mody.

przy pomocy aparatu cyfrowego i umieszczano zdjęcia na popularnym portalu Flickr. Wykorzystano również popularność artysty, aby za pomocą blogów poinformować jego fanów o powstawaniu nowego dzieła w centrum Manhattanu. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania Johnson&Johnson, a nawet samego twórcy. W ciągu dwóch tygodni filmik na portalu youtube obejrzało 65 tys. internautów, a do końca kwietnia (film został umieszczony pod koniec stycznia 2007) ponad 250 tys. osób. Agencja postawiła również na współpracę z blogerami, otwarcie informując o projekcie i jego komercyjnym podłożu. W wyniku tego temat został poruszony na ponad 50 blogach i dotarł do tysięcy ludzi. Akcja doczekała się również wzmianki w ABC World News.

Powrót wirtualnej gwiazdy Przed ciekawym problemem stanęła agencja Taylor Herring, która dostała zadanie wypromowania najnowszej gry z Larą Croft – „Tomb Raider Legend”. Po nieudanej odsłonie poprzedniej części gry „Angel of Darkness” i kiepskim filmie z Angeliną Jolie „Kolebka Życia” wyglądało na to, że marka Lary Croft wyczerpała się i ciężko będzie ponownie ją ożywić. Agencja była innego zdania. Działania zaczęła od pozycjonowania Lary Croft jako gwiazdy i dopilnowała, aby prasa kompute-

rowa rozpoczęła dyskusję nad jakością wykonania gry i aby ten temat przedostał się do fanów. Cała kampania złożona była z 3 etapów. Pierwszy etap zakładał odnowienie wizerunku marki poprzez silne zaistnienie w mediach. W tym celu zatrudniono modelkę – Karimę Adebibe, która miała być nową twarzą Lary Croft (była to modelka biorąca udział w reklamach bielizny i kosmetyków). Agencja zorganizowała również akcję zbierania głosów na kandydaturę Lary Croft, która brała udział w głosowaniu na najlepszy wynalazek Wielkiej Brytanii na kanale BBC – „Great British Design Quest for BBC’s Culture Show” – Lar znalazła się w pierwszej dziesiątce najlepszych wynalazków obok samolotu Spitfire, czerwonej budki telefonicznej i samolotu Concorde. Taylor Herring przygotowała również szereg artykułów na

temat wirtualnej gwiazdy i premiery gry, która miała odbyć się w walentynki, które zarazem były urodzinami Lary. Agencja skupiła się również na postaci samej Karimy Adebibe, opisując historię jej życia i podkreślając fakt, że swoją karierę zaczynała od pomocnika sprzedawcy w sklepie z ubraniami (materiał ten był łakomym kąskiem dla mediów brukowych). Drugi etap zakładał ukazanie modelki jako najlepszej na świecie wirtualnej heroski. Agencja podjęła współpracę z Armią Brytyjską w celu stworzenia specjalnego treningu wojskowego SAS (Special Air Service) dla Karimy, który przygotowywał ją do roli super kobiety. Ostatni etap koncentrował się na samej grze. W tym celu wykorzystała fakt, wpisania Lary Croft do Księgi Rekordów Guinessa jako najlepszej heroski wirtualnego świata. Informacja ta ukazała się w prasie, radiu i telewizji, nakręcając sprzedaż gry do niespotykanego poziomu. Gra stałą się najlepiej i najszybciej sprzedającą się grą roku 2006.

Rozpoczynamy nowy cykl pt. „To PRoste”. Spróbujemy w tej rubryce odpowiedzieć na pytania, na które trudno Wam będzie znaleźć odpowiedzieć w podręcznikach akademickich. Możecie zadawać pytania na temat PR i pracy w tej branży ekspertom z Euro RSCG Sensors – czołowej agencji PR w Polsce. Na pierwsze trzy odpowiada Joanna Przychodzeń, HR & Intelligence manager: ■ Czy PR to praca tylko dla osób, które ukończyły studia humanistyczne? Większość pracowników naszej agencji jest po studiach humanistycznych, ale nie zgadzam się z tezą, że dobry PR-owiec musi być humanistą. W tym zawodzie świetnie radzą sobie również ekonomiści i absolwenci kierunków technicznych. Tak naprawdę kierunek studiów nie jest najważniejszy. Wiedzę zawsze można zdobyć biorąc udział w szkoleniach i nabierając doświadczenia. Ważny jest potencjał pracownika i jego mentalność. Oczywiście mówimy w tej chwili o młodych osobach, a nie kandydatach na stanowiska menedżerskie, którzy naturalnie muszą mieć i wiedzę, i doświadczenie. ■ Jakie są najważniejsze cechy dobrego PR-owca? PR-owiec to doradca do spraw komunikacji. Mówi swoim klientom, co powinni mówić osobom zainteresowanym ich firmą/organizacją. Aby skutecznie doradzać, PR-owiec powinien umieć zanalizować sytuację wyjściową, w której znalazł się klient (lub jego firma), i wyciągnąć z niej wnioski. Następnie musi przygotować plan działań. To wymaga umiejętności strategicznego myślenia, przewidywania skutków działań, które podejmujemy, oraz innowacyjności. Kiedy plan, który

opracowaliśmy, jest realizowany, niezbędne są doskonałe zdolności organizacyjne – między innymi zarządzanie czasem. Na etapie kontroli efektów działań PR ponownie istotne stają się zdolności analityczne oraz synteza, która potrzebna jest, aby odpowiednio przedstawić efekty działań klientowi lub szefowi. ■ Czy doświadczenie w dziennikarstwie ułatwia czy utrudnia pracę w PR? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. W Polsce PR jest postrzegany przede wszystkim przez pryzmat relacji z mediami. Stosując tę logikę mogę powiedzieć, że jeżeli mówimy o funkcji rzecznika prasowego, to osoba po dziennikarstwie lub dziennikarz dobrze nadaje się do takiej roli. Jeśli jednak mówiąc „PR”, mamy na myśli „doradztwo komunikacyjne”, to sytuacja zaczyna się komplikować. Niewielu jest takich dziennikarzy, którzy pierwszego dnia w pracy w agencji PR byliby w stanie odpowiednio przeanalizować sytuację wyjściową, przygotować strategię, plan działań PR i metody pomiaru ich efektów. To wymaga wieloletniego doświadczenia w komunikacji. Jeśli chcesz zadać pytanie PR-owcom z agencji Euro RSCG Sensors pisz na adres: [email protected]

sponsor rubr yki

Na podstawie strony PR Week, oraz oficjalnych informacji prasowych.

19

Trendy

ABC PR-owca

Bran˝a

PUBLIC RELATIONS

Ubiegły rok był dla public relations najlepszym od czasów transformacji ustrojowej. Wciąż powstają nowe agencje i wchłaniają z rynku pracy coraz więcej pracowników. Także doświadczeni dziennikarze coraz częściej rezygnują ze swojej pracy i przechodzą do PR. Marginalne zjawisko czy zapowiedź trendu? Marcin Łączyński Kilkudziesięcioprocentowy wzrost wartości rynku, w niektórych agencjach przełożył się nawet na podwojenie kadr. Mimo iż w ciągu ostatnich lat przybyło szkół PR (obecnie jest już około 40 wydziałów na różnych państwowych i prywatnych uczelniach) branży tej wciąż dotkliwie brakuje ludzi. Stąd coraz chętniej przyjmowani są doświadczeni pracownicy ze środowisk pokrewnych do PR. Również studenci dziennikarstwa, marketingu, socjologii coraz częściej mogą zamiast stażu czy praktyk liczyć od razu na pracę. Sami studenci nie zapełnią jednak ogromnej luki na rynku: w ciągu roku liczba ogłoszeń o pracę tylko na stronach PRoto.pl prawie się potroiła – z około 500 do ponad 1300. – Dostrzegamy znaczny wzrost zapotrzebowania na doświadczonych pracowników – opowiada Olga Leonowicz z firmy doradztwa personalnego Bigram, zajmującej się między innymi wyszukiwaniem pracowników dla branży PR – moim zdaniem ten trend utrzyma się jeszcze przez jakiś czas, bo rynkowi wciąż jeszcze daleko do nasycenia – mówi. Do PR przechodzą nie tylko studenci i młodzi ludzie tuż po studiach, niezakorzenieni jeszcze w żadnym zawodzie. Coraz częściej także doświadczeni dziennikarze odchodzą ze swojej profesji i decydują się na zakładanie własnych agencji PR albo na pracę w cudzych. Dlaczego odchodzą z zawodu?

Nie liczyliśmy na zyski Na pewno to nie kwestia mody, a lepszych perspektyw rozwoju i awansu – twierdzi Rafał Czechowski, do niedawna prezes Polskiego Stowarzyszenia Public Relations. – Oczywiście, panuje teraz pewien styl, snobizm czy przekonanie o większej atrakcyjności PR, ale nie sądzę, by ktoś podejmował tak poważne decyzje tylko pod wpływem mody. Marek Sokół i Damian Kuraś pracowali jako dziennikarze giełdowi w TVN24. Założyli agencję NewsPR, która poza główną ofertą działań investor relations zajmuje się również organizacją eventów, działań CSR, szkoleniami medialnymi czy analizami wizerunku. – Nie liczyliśmy od razu na zyski, ale bardzo chcieliśmy wcielić w życie różne pomysły i wykorzystać wiedzę, którą zdobyliśmy jako dziennikarze giełdowi – mówi Damian Kuraś, wiceprezes NewsPR. Prezesem Everest Consulting jest Grzegorz Dróżdż. Wcześniej był dziennikarzem „Gazety giełdy Parkiet”. Jego firma koncentruje się na obsłudze spółek wchodzących na

20

w potrzebie się takie oferty, ale nasi klienci do tej pory nie wskazywali doświadczenia dziennikarskiego jako koniecznego kryterium rekrutacji – relacjonuje Olga Leonowicz z firmy Bigram. – Zazwyczaj szuka się jednak ludzi z doświadczeniem [jakąś praktyką] w public relations i chętnie z wiedzą z konkretnej dziedziny – mówi.

Pionki czy królowe?

Damian Kuraś, NewsPR

Grzegorz Dróżdż, Everest Consulting

giełdę, choć w razie potrzeby jest w stanie także zapewnić kompleksową obsługę PR-ową. Na lepsze perspektywy rozwoju własnych pomysłów i chęć spróbowania czegoś nowego wskazali także pozostali nasi rozmówcy, dziennikarze, którzy założyli własne agencje PR. Co ciekawe, żadna z pytanych osób nie wymieniła pieniędzy jako podstawowej ani nawet jednej z głównych motywacji zmiany profesji. Z podobnymi opiniami można się spotkać w badaniu opublikowanym w serwisie PRoto.pl. 35 proc. podało jako główną przyczynę zainteresowanie PR czy chęć wykazania się kreatywnością, a tylko 5 proc. wspomniało o zarobkach jako swojej głównej motywacji. Rafał Czechowski wskazuje na jeszcze jedną możliwą przyczynę przepływu ludzi z mediów do PR. Jego zdaniem, zwłaszcza w przypadku niższych stanowisk, bodźcem mogą być redukcje zatrudnienia nie tylko w prowincjonalnych, ale w także warszawskich redakcjach. Co ciekawe, najwyraźniej dziennikarze z własnej inicjatywy szukają pracy w PR. Wiem, że czasem zdarzają

Na forach internetowych goldenline.pl czy PRoto.pl piarowcy często krytykują masowy napływ pracowników do tej branży. Można znaleźć opinie, że jest to sprzeczne z etyką dziennikarza, a takim osobom często wydaje się, że praca w PR nie wymaga żadnego przygotowania. Oto jeden z takich głosów: „Wiedza przeciętnego dziennikarza jest może i szeroka, ale niezmiernie płytka, wystarczy, że wie gdzie jej szukać. Zaś prawdziwy piarowiec musi mieć w zanadrzu gotowe „plany awaryjne”, wiedzieć, co to jest, i potrafić zarządzać kryzysem. Niestety ciągle jeszcze u nas dominuje pogląd, ze PR to takie rozdawanie prezentów na konferencjach, a piarowiec to gość z notesem znajomych telefonów”. Były szef Polskiego Stowarzyszenia Public Relations nie jest już tak kategoryczny w swojej opinii. – Moim zdaniem zawód, jaki wykonywało się przed chwilą, nie ma aż tak dużego wpływu na to, czy ktoś nada się do pracy w PR. Przy przyjmowaniu do pracy zwracałbym raczej uwagę na indywidualne predyspozycje, chęć do nauki i potencjał takiej osoby – mówi Rafał Czechowski. Oba zawody mają kilka wspólnych cech i w pewnym zakresie wymagają podobnych zdolności. Umiejętność zbierania i prezentowania informacji w przystępnej formie, dobry kontakt z ludźmi, elastyczność czy zdolność dopasowania przekazu do oczekiwań odbiorcy to kilka punktów wspólnych obu profesji. Olga Leonowicz wskazuje tu także cenne umiejętności budowania relacji z przedstawicielami mediów, a także korzystania z kontaktów nieformalnych ułatwiających dotarcie do odpowiednich informacji. Szeroka, wąska, płytka, fachowa…? Wbrew opiniom sceptyków, cennym kapitałem, jaki do PR wnoszą ludzie po pracy w mediach, jest fachowa wiedza. – Umiejętność analizy danych giełdowych czy znajomość oczekiwań inwestorów jest bezcenna przy działaniach typu investor relations – mówi Grzegorz Dróżdż z firmy Everest Consulting. Dzięki temu jako PR-owiec jestem równo-

rzędnym partnerem dla analityka giełdowego, co przekłada się na lepsze zrozumienie mechanizmów podejmowanych działań i na większą ich skuteczność. Także Damian Kuraś z NewsPR wskazuje na większą przydatność konkretnej wiedzy niż doświadczenia dziennikarskiego w swojej pracy. – Posiadam konkretną wiedzę o działaniu mechanizmów giełdowych, oczekiwaniach inwestorów i właścicieli spółek, a w działaniach ściśle PR-owych wspomagają nas zatrudnieni specjaliści z tej dziedziny – mówi Kuraś. Mimo sentymentu do dziennikarstwa podkreśla bardziej plusy nowego zawodu. – Dla mnie to przejście jest przede wszystkim okazją do wypróbowania w praktyce własnych pomysłów, czego nie mogłem robić jako dziennikarz bez wystawiania na szwank etyki zawodowej. Działalność PR-owa pozostawia większy margines swobody i kreatywności – przyznaje. Minusy nowej pracy dostrzega za to Grzegorz Dróżdż. – Praca PR-owca ma zupełnie inną specyfikę i nie daje okazji do sięgnięcia po każdy interesujący temat, a ciekawych tematów trafia się sporo.

Droga zawodowa Coraz częściej z mediów odchodzą dziennikarze ekonomiczni, którzy wykorzystują swoją wiedzę na temat giełdy, rynku i produktów finansowych w pracy przy tworzeniu investor relations, doradztwie strategicznym czy jako przedstawiciele prasowi instytucji handlowych i finansowych. Oprócz Marka Sokoła i Damiana Kurasia z NewsPR i Grzegorza Dróżdża z Everest Consulting do tej grupy należą także Radosław Hancewicz, rzecznik prasowy Izby Skarbowej w Białymstoku, wcześniej dziennikarz gospodarczy w „Gazecie Wyborczej” czy Michał Szewczyk z agencji Fokus PR, poprzednio m.in. szef działu bankowego „Gazety Finansowej”. Druga, mniej rzucająca się w oczy grupa zmieniających pracę, to ludzie z ogólnym doświadczeniem dziennikarskim, którzy dość szybko rezygnują z pisania i decydują się na bardziej przewidywalną pracę w branży PR. Taką ścieżkę kariery, zwłaszcza ostatnio, wybiera wielu studentów dziennikarstwa. Wśród roczników, które obecnie kończą te studia prawie 80 proc. studentów albo od razu decyduje się na pracę w PR, albo robi to po krótkim epizodzie pracy w prasie (bywa, że zakończonym jeszcze podczas studiów). A jak postrzegają to czynni dzien-

nikarze? Wypowiedź dziennikarza radiowego z forum goldenline.pl: „Dla mnie PR to „wcześniejsza emerytura”. Przeszedłbym do PR tylko przy spełnieniu jednocześnie trzech warunków. 1. musiałbym się „wypalić” jako dziennikarz 2. byłaby to praca za odpowiednio duże pieniądze 3. nie mógłby to być PR polityczny (to na wypadek, gdybym zechciał wrócić później do mediów. Do mediów, nie do dziennikarstwa, bo do tego rzemiosła byłoby mi chyba głupio wracać z PR).”

Nie liczyliśmy na zyski? To rynek najlepiej weryfikuje czyjeś kompetencje niezależnie od wybranej branży. Jeśli tak, to nasi rozmówcy mają pierwsze, poważne sukcesy. NewsPR istnieje niespełna od roku, a już podjęliśmy współpracę z kilkunastoma firmami. Naszym największym sukcesem była współpraca z wchodzącym na rynek operatorem komórkowym PLAY – mówi Damian Kuraś z NewsPR – obecnie wprowadzamy na rynek kolejne pięć spółek. Także Grzegorz Dróżdż z Everest Consulting nie narzeka na brak powodzenia i chętnie chwali się sukcesami swojej firmy – Nasze największe projekty to między innymi obsługa emisji akcji spółki GTC o łącznej wartości ponad 150 mln dolarów, czy Polskiej Grupy Farmaceutycznej – mówi.

Czy magnes może się zepsuć? PR przyciąga pracowników jak magnes. Ale już od dwóch lat ekonomiści wieszczą nieuchronne załamanie. Takie głosy zawierały niemal wszystkie podsumowania roku 2006 i 2007 publikowane w prasie branżowej. Tymczasem ubiegły rok mimo ponurych prognoz przyniósł największą dynamikę wzrostu zatrudnienia dochodów w PR od początku istnienia tej branży w Polsce. Często obserwowane podwojenie zatrudnienia czy sporadyczna eksplozja firm pięcioosobowych w ponadstuosobowe (takie przypadki też się zdarzają) przypomina czasy gorączki złota, bańki internetowej albo rewolucji przemysłowej. Każdy z tych epizodów prędzej czy później kończył się załamaniem i drastyczną redukcją zatrudnienia. Czy tak będzie i w tym przypadku, czy może magia PR zdziała cud? Zobaczymy. Cytując wielogłos ekspertów: „na pewno w przyszłym roku”.

PUBLIC RELATIONS

Satysfakcja - tak, fura i komóra - nie Specjalista ds. public relations – tak krótko mogłaby powiedzieć o nim wizytówka. My możemy powiedzieć o nim znacznie więcej. Przeczytajcie jego alfabet i poznajcie smaki PR-u. Grzegorz Szczepański od A do Z. Magdalena Mikulska Aktywność studencka to był początek. Grzegorz Szczepański rozpoczął studia w 1986 roku na Wydziale Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej. Był zaangażowany w demokratyczne ruchy studenckie i wykreował międzynarodową aktywność polskich studentów na początku lat 90.-tych, za co otrzymał pierwszą Statuetkę Pomnika Studenta – honorową nagrodę wręczaną osobom, które w szczególny sposób przyczyniły się do rozwoju polskiego środowiska studenckiego. Dziś nagroda stoi w jego biurze. Bycie w towarzystwie i obracanie się w świecie, o którego istnieniu niewielu w początku lat dziewięćdziesiątych zdawało sobie sprawę, narodziły w Szczepańskim chęć poznawania. Krótka przygoda w Towarzystwie Ubezpieczeniowym „Heros” w 1993 roku sprawiła, że odkrył, co go kręci. Tam pracował z wielkimi osobowościami, np. z prof. Jerzym Kieślowskim i Januszem Staniszewskim. Czym jest PR doświadczył, działając w organizacjach studenckich, natomiast samo pojęcie przybliżył mu starszy brat, który pewnego dnia stwierdził: „Ty się powinieneś zająć PR”. A co to takiego – zapytał, i stało się. Z pomocą brata, złożył papiery do polskiej filii największej wówczas agencji PR na świecie, Burson-Marsteller. – Dzwoniłem, chodziłem, męczyłem i przyjęli mnie. Było ciężko się tam dostać, bo rynek był wówczas bardzo mały i już obstawiony, istniały może 3 prawdziwe firmy PR. Na początku pracował na stanowisku Execa, a przez ostatnie dwa lata jako menadżer Działu Marketingu Practice. Droga do własnej agencji PR. - BCA SA to była firma całkowicie moja, tyle, że budowałem ją w regułach kapitałowych, czyli nie za swoje pieniądze, i pewnego dnia musiałem zaakceptować zmianę właściciela. Firma w ciągu dwóch lat weszła do pierwszej dziesiątki agencji PR w Polsce. Wyróżniała się jakością usług, dzięki wysokim standardom wygrywała najtrudniejsze przetargi. Nawet w czasie recesji, w latach 1999-2000, nie schodziliśmy z wysokich stawek za usługi. Fenomenalny zespół to połowa sukcesu. Jedna z jego maksym brzmi: „Nie lubię być na scenie sam”. Wszystko, czego dokonał, opierał na pracy zespołu. Kiedy mówi o projektach, zawsze pod-

kreśla „robiliśmy to razem”, „to nam się udało”, „myśmy to robili”. PR to branża, która charakteryzuje się pracą zespołową. Good decisions come from wisdom, wisdom comes from experience, experience comes from bad decisions – maksyma zasłyszana przez Szczepańskiego u profesora Harvardu powinna towarzyszyć każdemu początkującemu w PR. Taka zasada obowiązywała w agencji BCA SA. IPRA czyli Międzynarodowe Stowarzyszenie PR. Szczepański jest jego reprezentantem w Polsce. – Stowarzyszenie istnieje od ponad 50 lat i jest jak punkt odniesienia – mówi Szczepański – należały do niego takie osobowości, jak Ivy Lee i Edward Bernays. Od początków członkiem IPRA jest też – wciąż aktywny zawodowo – Harold Burson, który został uznany przez „Financial Times” i „PR Week” za największą osobowość Public Relations XX wieku. Jest wdzięczny swojemu bratu, że poprowadził go tą drogą. – Fajnie mieć swój zawód i kompetencje, w których się człowiek czuje mocny, to duży komfort – podkreśla Szczepański. Pasjonuje go zarządzanie, tworzenie zespołu, wyzwania, niezbadane tereny. Choćby dlatego udała mu się od strony kumunikacyjnej największa fuzja w historii polskiej gospodarki. Każda osoba obdarzona inteligencją emocjonalną sprawdzi się w zawodzie PR-owca. – Współpraca z naturą człowieka – to mi się zawsze podobało – entuzjastycznie mówi Szczepański. Co jeszcze cechuje dobrego PR-owca? Według naszego bohatera otwarcie emocjonalne, towarzyskość i zaangażowanie w pracę. To wszystko mają z urodzenia kobiety i dlatego aż 80 proc. tego rynku należy do nich. Laurki wystawiają mu internauci, choć w opiniach jest również sporo krytyki, podyktowanej innym spojrzeniem na wykorzystywane metody, lub zazdrością. Oto niektóre komentarze z forów internetowym, po ogłoszeniu nominacji na stanowisko dyrektora ds. public realtions w firmie Provident Polska, gdzie pracuje od stycznia br.: proton: „od dawna nic nie było słychać o Szczepańskim! Według mnie, to bardzo dobra nominacja, a) dla Szczepańskiego, bo po kilku dobrych latach pracy i takim projekcie jak fuzja Pekao i BPH, co miałby tam niby dalej robić? b) dla Providenta, bo

na zdjęciu: Grzegorz Szczepański

nareszcie sięgnęli po kogoś na poziomie, kto może wyciągnie im ten koszmarny wizerunek na przyzwoitą prostą. Koleżanka: „nie jesteśmy mściwe, więc życzymy na nowej drodze... I gratulujemy awansu – w końcu nie co dzień przechodzi się z firmy, która właśnie została największym bankiem w kraju, do firemki, która jest największym w kraju lichwiarzem”. Łut szczęścia w jego karierze to po pierwsze ludzie, którzy podpowiedzieli mu drogę, jak jego starszy brat i mentorzy, których spotykał pracując w różnych firmach, po drugie wielkie projekty, które dały mu ogromne doświadczenie, więcej na ten temat czytaj pod literą „O” i „C”. Miał to szczęście, że znalazł na swojej drodze mentorów, których doświadczenie i porady były bezcenne, a zastosowanie się do nich przybliżało do sukcesu. – Nie można się samemu wszystkiego nauczyć, a jeśli ktoś tak myśli, to stoi w miejscu – twierdzi Szczepański. Więcej na temat czytaj pod literą „O”. Największe wyzwanie i największy sukces to fuzja banków Pekao SA i PBH SA, zaliczana do najtrudniejszych w historii polskiej gospodarki. Szczepański odpowiadał za przygotowanie i przeprowadzenie całego procesu komunikacji tej operacji. – Rozwiązanie, które zastosowano w Polsce, było pionierskie. Było niewyobrażalnie dużo emocji. Sterowanie tym procesem dało mi ogromne doświadczenie, które niezwykle trudno jest posiąść – mówi. Od kogo najwięcej zaczerpnął dla swojego fachu? Pierwszym mentorem był pierwszy szef w PR, Paul Vosloo, niegdyś doradca w gabinecie Margaret Thatcher. – Nauczył mnie zupełnie podstawowych zasad PR – mówi. Kolejny mentor, u

którego zdobył najwięcej wiedzy z zakresu metodologii PR, to Paul Haugen, Burson-Marsteller Creative Director. Wzorem jest dla niego także Jan Krzysztof Bielecki, z którym pracował w Banku Pekao S.A od września 2003 r., kiedy Bielecki objął wówczas funkcję prezesa. Przechodzenie dziennikarzy do PR uważa jedynie za działanie koniunktury. – Prawdziwy dziennikarz nigdy nie będzie PR-owcem i nie wyobrażam sobie, żeby prawdziwy PR-owiec był kiedykolwiek dziennikarzem – komentuje. Rozumie, że młodzi kierują się karierą i stroną finansową, wybierając między tymi dwoma branżami. – Łatwiej jest wyrobić sobie nazwisko i zarobić dobre pieniądze w PR niż w dziennikarstwie, gdzie konkurencja jest większa. Rekordowy czas pracy to 12 godzin na dobę. Tak było w czasach recesji. – Ktoś mi przypiął łatkę pracoholika, ale nieefektywnie jest pracować tak długo. To jest fascynująca praca, ale bez przesady! Po godzinach nie siedzi, chyba że klient ma poważny kryzys. Stara się nie przepracowywać, ale efektywność w czasie godzin pracy musi być maksymalna. Szczepański radzi, żeby wygospodarować sobie czas na coś, co nas kręci, bo to daje pozytywną energię, którą potem wykorzystamy podczas pracy. Jemu trudno jest żyć bez basenu i nart. Spełnienie zawodowe przyszło w 2001 r., kiedy jego firma zdobyła trzy nagrody główne w międzynarodowym konkursie Golden Word Awards. „Wychowałem się na kulcie tych nagród, otrzymanie e-maila z informacją o wygranej w aż 3 kategoriach i nominacji do nagrody ONZ było najszczęśliwszą chwilą moim życiu”. Trochę szacunku! To, co nie podoba się Szczepańskiemu w polskim

rynku PR, to sposób traktowania przedstawicieli tej branży. – Nie obdarza się nas szacunkiem godnym tego zawodu. Zleceniodawca wychodzi z pretensjami, dlaczego projekt kosztuje tak drogo, dlaczego realizacja zajmuje tyle czasu, a nie mniej, często uważa się za specjalistę w naszej dziedzinie i myśli, że wie lepiej niż my. Szczepański winą za taki stan rzeczy obarcza m.in. media, które komentują wydarzenia polityczne, używając słownictwa z pogranicza PR-u i reklamy, bo to jest modne i dobrze się sprzedaje. Uczy PR-u na Politechnice Gdańskiej, Warszawskiej i w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu (wcześniej wykładał też na Uniwersytecie Warszawskim); „Im dalej od Warszawy, tym zaangażowanie studentów większe, w Poznaniu jest fenomenalna grupa młodych i zdolnych osób. Widzę w nich siebie sprzed kilkunastu lat. W tym zawodzie jest bardzo dużo radości. PR (szczególnie w zakresie komunikacji kryzysowej) polega na tłumieniu negatywnych emocji. Może i towarzyszy temu napięcie, szczególnie kiedy klient ma poważny kryzys, ale jest to budujące, tworzy się coś pozytywnego, ratuje się czyjś wizerunek, reputację. Jest zwycięstwo. Zasada, którą wpaja swoim studentom i współpracownikom, to: „Don‘t fight for status, fight for the content”. Status, czyli materialna pozycja w firmie (nazwa funkcji na wizytówce, samochód, firmowe gadżety i pieniądze), daje mało satysfakcji, bo zawsze czujesz, że masz za mało, nie możesz się do końca zaspokoić. Natomiast to, co robisz, jak to robisz i zadowolenie temu towarzyszące kiedy ci się uda jest kluczem do sukcesu!

21

Sub–kultura

Faktografia

KULTURA

KULTURA

z Maciejem Zarembą rozmawiała Magdalena Karst

Każdy posiada swoje własne, małe radości. Każdy patrzy na świat z innej perspektywy. Niemniej jednak, wszyscy mamy jeden, niezmienny cel: krok po kroku dojść do tego, co dla nas najważniejsze. Naszego małego, prywatnego szczęścia. Emil Borzechowski

Mi´dzy starym a nowym ˝yciem Wszystko ma swoje korzenie w pewnej książce i słowach w niej zapisanych. Książce, która zdradza tajemnice, burząc nasz świat, naszą rzeczywistość, czas oraz przestrzeń. Po jej przeczytaniu wszystko wywraca się do góry nogami… czym jest ta książka? Kolejna powieść Orhana Pamuka zadziwia od samego początku. Z jednej strony zadziwia, z drugiej intryguje. Wszystko za sprawą narracji, która w jakiś hipnotyzujący sposób zauracza czytelnika, bądź odpycha swoją ekspresyjnością, chaotycznością i nieprzewidywalnością. Wada i zaleta w jednym. Przyglądając się snutej przez Pamuka opowieści, z początku mamy wrażenie absurdalności, odrealnienia zdarzeń w niej przedstawionych. Któż w dzisiejszych czasach porzuciłby dom, rodzinę, całe swoje życie, by iść za głosem słów z książki? Droga ta, nie jest tylko filozoficznym rozważaniem nad swoim jestestwem, lecz także – a może przede wszystkim

– wędrówką przez świat, aby odnaleźć swego anioła. „Nowe Życie” to nie tylko słodkie cukierki wspominane przez Osmana, lecz przede wszystkim wybór między starym, a nowym życiem. Między tym, co wygodne, a tym, co mówi nam serce. Z drugiej jednak strony, lektura skłania do refleksji nad ulotnością życia i bezsensownością pochopnych decyzji, które mogą zrujnować cały nasz świat. Autorowi perfekcyjnie udało się wpleść grę kulturową Wschodu z Zachodem, nie szczędząc krytyki obu stronom konfliktu. Tradycja walczy z nowoczesnością, jest to jednak obraz często ironiczny, zarówno w stosunku do jednych, jak i do drugich. Dzięki temu powieść wychodzi na bardziej uniwersalny, niezależny grunt. „Nowe Życie” to z pewnością powieść niezwykła, choć nie każdemu przypadnie do gustu sposób narracji, jak i absurd, który może czasem razić. Niewątpliwie, niesie ona ze sobą potężny ładunek filozoficzny, który każdy powinien ocenić i zinterpretować w oparciu o swoje doświadczenia życiowe. Orhan Pamuk „Nowe życie” Wydawnictwo Literackie Warszawa 2008 Emil Borzechowski

Ze szcz´Êciem b´dzie ci do twarzy

Sława w wielkim Êwiecie Dwudziestokilkuletnia Holly (Magdalena Boczarska) jest jedną z setek czy tysięcy młodych kobiet, którym natura nie poskąpiła urody, los włożył w ręce bilet do tzw. wielkiego świata. Odurzona snem o sławie i pieniądzach, tak jak niejedna amerykańska gwiazdeczka, Holly przybywa do wielkiego miasta nie podejrzewając, co w miejsce wymarzonego „nowego życia” zgotuje jej okrutny los. Cukierkowy, a zarazem nieludzko zimny świat show biznesu tętni życiem, wypadki toczą się swoim torem, ludzie przychodzą i odchodzą, a nieubłagany nurt czasu i zdarzeń niesie młodą gwiazdeczkę wprost ku ślepej uliczce. Dzięki obecności tańca, obrazu, piosenki i innych różnorodnych środków wyrazu w swej pełni jawi się tu synkretyzm sztuki teatralnej. Fabuła pełna niejednoznaczności czy nagłych przeskoków akcji zmusza do aktywnego od-

Krótka fala Nie umieli grać i śpiewać, istnieli przez kilka lat, ale są pamiętani do dziś. Pod koniec lat 70.-tych w Wielkiej Brytanii powstał punkowy zespół Joy Division. Muzyka, którą grali, miała ich wyzwolić od szarej codzienności robotniczej północy Anglii. W Polsce z Joy Division dorastał Grabaż, Tymon Tymański i część zespołu Pustki. Oglądali Iana Curtisa – wokalistę śpiewającego z prawie zamkniętymi oczami, dziwnie tańczącego. Słuchali ostrego zespołu garażowego, który z biegiem czasu łagodniał, wprowadzał elementy innych gatunków, nowe instrumenty, np. syntezatory. Zespół coraz bardziej odróżniał się od agresywnej punkowej fali łagodnością i introwertycznością. Wpływ na to miał głównie wo-

22

bioru, uwagę przykuwają też ciekawie nakreślone postaci przyjaciół Holly - Rita (Ewa Błaszczyk), Fred (Antoni Pawlicki) i Jimmy (Piotr Wawer). Sama problematyka, tak typowa dla zachodnich produkcji filmowych, jak i sposób jej przedstawienia sprawiły, że HollyDay ogląda się trochę jak „kulisy” amerykańskiego kina. Na tle migawkowych błysków reflektorów zagubiona dziewczyna snuje opowieści o swoich tęsknotach, niepokojach i pragnieniach serca, które w tym płytkim świecie nie doczekają się ukojenia. Czy rzeczywiście chodzi jej o bycie piękną, bogatą i rozchwytywaną – możliwe. A może, po prostu jak każda młoda kobieta tęskni za miłością, akceptacją, ciepłem i poczuciem własnej wyjątkowości. HollyDay, reżyseria: Michał Siegoczyński Od 29 lutego 2008 w Teatrze Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza Pałac Kultury i Nauki Wioletta Wysocka

kalista Ian Curtis. Jednak pogarszający się stan zdrowia Curtisa, nadużywanie alkoholu, papierosów i eksperymenty z lekami spowodowały, że zachorował na epilepsję. Leczenie przytłumiło go, osłabiało, wpychało w depresję. – Nikt nie wie, ile mnie to wszystko kosztuje – mówił o niesłabnącym zaangażowaniu w działalność zespołu. Stąd przymknięte oczy, problemy prywatne i tragiczny koniec zespołu. Film powstał na podstawie książki żony Iana Curtisa – Deborah, „Joy Division i Ian Curtis. Przejmujący z oddali”, wydanej w Polsce w 1997 roku. W kinach od 7 marca, dystrybutor Gutek Film

Receptę na „Szczęście” Leszek Engelking proponuje dość prostą: tom kilkunastu opowiadań o apetycznym tytule, który sprawia, że czytelnik ujrzawszy pozycję książkową pragnie zatonąć w lekturze. Wypływając na szerokie wody „Szczęścia” trzeba jednak uważać, podróż do najłatwiejszych nie należy, ale ileż satysfakcji z pokonanej drogi! Opowiadania dalekie są od przedstawiania rzeczywistości sensu stricte. Akcja mogła zarówno toczyć się wczoraj jak i wieki temu. Pisarz wraz z pierwszym utworem chwyta nas mocno za rękę i, nie zwalniając uścisku, prowadzi tajemniczymi ścieżkami literatury, w mrok, po to, by za chwilę wynurzyć się w pełnym słońcu. To podstawowa cecha prozy Leszka Engelkinga – nigdy nie wiesz, co czeka na ciebie za rogiem kolejnej opowieści, a w momencie, gdy wydaje ci się, że znasz odpowiedź, że przewidziałeś, że twoja przepowiednia się sprawdzi – autor drwi z ciebie, prowadząc w kolejny korytarz akcji, daleki od rozpatrywanych scenariuszy. Żonglując słowem jak wytrawny kuglarz, Engelking opisuje odbywane podróże, postacie z którymi się zetknął, stan zakochania i domy uciech. Za każdym razem barwnie, za każdym razem tak samo tajemniczo, powoli, bez pośpiechu. Poeta, jakim niewątpliwie jest Engelking, w swoich opowiadaniach zostawia miejsce dla czytelnika. Dla jego wyobrażeń, wizji, fantazji. Autor „Szczęścia” nadaje kierunek akcji, ale jednocześnie zachęca każdego, by próbował na własną rękę się w tym odnaleźć, posmakować treści. Dla każdego „Szczęście” oznacza zazwyczaj, coś zupełnie innego, ale ta książka jest niewątpliwie okazją, do rozeznania się we własnych upodobaniach.

Leszek Engelking „Szczęście i inne prozy” Oficyna wydawnicza Volumen Warszawa, 2007

Jan Dąbkowski Anita Kowalska

■ Wyjechał Pan z Polski na fali Marca ’68. Jak osiemnastolatek z zabiedzonego, komunistycznego kraju odnalazł się w Szwecji? Maciej Zaremba: Emigracja to był mój pierwszy zagraniczny wyjazd. Pierwsza podróż samolotem. Niewiele wiedziałem o Szwecji. Byłem przekonany, że to kraj tulipanów. Wyobrażałem sobie, że będę je ścinał i w ten sposób dorobię się volkswagena. Kiedy przyjechałem, w Szwecji panowało lato stulecia. Obraz, który zobaczyłem, nie był do końca prawdziwy. Było pięknie, ale czułem potworną samotność. Gdyby teraz jakiś terapeuta poprosił mnie, żebym wgłębił się w te wspomnienia, pewnie z żalu nad samym sobą bym się rozbeczał. Ale osiemnastolatek szybko się przyzwyczaja, więc to uczucie wyobcowania minęło, jak tylko nauczyłem się języka. A nauczyłem się go błyskawicznie. Zacząłem studiować film, historię, historię idei. Szczególnie zainteresowała mnie historia mentalności. Próbowałem zrozumieć, skąd biorą się bardzo powszechne przekonania, które różnią jedną grupę od drugiej. Zrozumiałem szwedzką mentalność, tak inną od polskiej.

fot. © Erik von Platen

Szcz´Êcie niejedno ma imi´

Hemingway kontra Orzeszkowa ■ Jak to się stało, że został Pan dziennikarzem? W czasie wolnym od zajęć pracowałem na budowie jako operator dźwigu. Nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Kiedy w Polsce wybuchła „Solidarność”, poszedłem do kilku redakcji, poprosiłem o zaliczki i powiedziałem, że przywiozę z Polski taką opowieść, jakiej nikt inny nie byłby w stanie napisać. Dla Europy Północnej „Solidarność” była czymś niezrozumiałym. Nie mogli pojąć, że katolicyzm łączy się z ruchem robotniczym. Dla nich były to dwa przeciwstawne bieguny. Jednocześnie byli bardzo ciekawi, co z tego wyniknie, obawiali się, że wolnościowy ruch w Polsce zdestabilizuje Europę. Pojechałem do Polski pierwszy raz od czasu emigracji, z wyjątkiem czterech dni w 1973 roku, kiedy mnie łaskawie wpuszczono na pogrzeb ojca. A potem wybuchł stan wojenny, który paradoksalnie mi pomógł. Do Polski nie wpuszczano wtedy obcych dziennikarzy, ale mnie udało się wjechać, bo oficjalnie jeździłem jako kierowca. Rozwoziłem podpaski i pisałem reportaże. ■ W Polsce reportaż jest popularnym gatunkiem, czy w Szwecji jest podobnie? Polska jest mistrzem świata reportażu literackiego. Obok Kapuścińskiego, Krall, mojej mistrzyni Ireny Linkiewicz, jest wielu dziennikarzy,

którzy kontynuują tę tradycję. W Szwecji jest to gatunek mniej popularny, tam nie ma czegoś takiego jak „szkoła reportażu”. Poza tym reportaże wymagają kilku kolumn, a prasa się stabloizowała i nie ma miejsca na długie, poważne teksty. ■ Dostrzegam wyraźną różnicę pomiędzy Pana reportażami, a reportażami, które czytam w polskiej prasie. Pan chwilami przejmuje rolę publicysty. Wydaliśmy w Szwecji antologię polskiego reportażu, znalazły się w niej teksty między innymi: Ostałowskiej, Linkiewicz, Szczygła, Tochmana. W tych reportażach autor jest prawie niewidoczny. Jeżeli nawet przedstawia swoje stanowisko, czyni to poprzez bohaterów. Ekstremalnym przykładem są teksty Lidii Ostałowskiej, która uważa, że autor w ogóle powinien zniknąć. Ja natomiast dzielę się z czytelnikiem swoimi refleksjami, obserwacjami. Rzeczywiście wkraczam w obszar publicystyki. Ale w Szwecji tak piszemy reportaże. ■ Teksty zawarte w książce „Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji” napisał Pan po szwedzku, a teraz czyta je w polskich przekładach. W którym języku bardziej się Panu podobają? Wydaje mi się, że szwedzki język jest bardziej lapidarny. Polszczyzna nie lubi konkretów, stara się być

elegancka. Mówiąc krótko, kilka razy miałem wrażenie, że napisałem zdanie hemingwayowskie, a po przetłumaczeniu na polski wyszła z tego Orzeszkowa. ■ Ma Pan świadomość, że swoją książką demitologizuje powszechny w Polsce obraz Szwecji i Szwedów? To nie było moim zamysłem. Każdy dziennikarz pisze o swoich bolączkach, a ponieważ jestem szwedzkim dziennikarzem, naturalne jest to, że dotykam szwedzkich problemów. Gdyby to była książka o Francji, pewnie nie zadałaby pani tego pytania, bo na temat Francji nie funkcjonują żadne mity. Może tylko taki, że jest to kraj wolności i swobody. Natomiast Szwecja, spośród wszystkich krajów nordyckich rzeczywiście jako jedyna jest nosicielką mitu. Niczym zasadniczym nie różni się od Norwegii, ale to Szwecję postrzegamy jako model. Jednak ta książka nie jest w żaden sposób przewodnikiem po Szwecji. Jest przewodnikiem po problemach społecznych, niektórych, faktycznie, specyficznie nordyckich. ■ Powiedział Pan: „każdy dziennikarz pisze o swoich bolączkach”. Czy to znaczy, że czuje się Pan bardziej Szwedem niż Polakiem. Od czterdziestu lat pytają mnie, kim się czuję, i to pytanie coraz mniej mi się podoba. Bo niby dlaczego

człowiek ma się zastanawiać nad swoją tożsamością. Czy pani zadaje sobie pytanie, czy czuje się Polką? No właśnie. Jestem Polakiem i Szwedem. Znalazłem się w Szwecji, bo jestem Polakiem żydowskiego pochodzenia. Te trzy elementy zaważyły na moim losie. I nie ma tu żadnego konfliktu. Szwedzkie bolączki są moimi bolączkami. Polskie niestety też. ■ Pisze Pan w Szwecji teksty obnażające Szwecję i jednocześnie jest Pan tam dziennikarzem cenionym i nagradzanym. Zastanawiam się, jak w Polsce potraktowalibyśmy obcokrajowca, który wywlekałby na wierzch nasze skrywane problemy, wstydliwą przeszłość? To jest zasadnicze pytanie. Obawiam się, że w Polsce taka osoba byłaby gorzej potraktowana. Zresztą to widać po tym, jak wszyscy rzucili się na Grossa, który przecież jest Polakiem. Wiele lat temu Michał Cichy napisał reportaż o tym, że w czasie Powstania Warszawskiego miał miejsce pogrom na kilkunastu Żydach. Rozpętała się nagonka na tego biednego faceta. Ja wyrządziłem wizerunkowi Szwecji o wiele większą krzywdę jedenaście lat temu, pisząc o przymusowych sterylizacjach. I niektóre środowiska polityczne do dziś mnie za to szczerze nie lubią. Ale za każdym razem, gdy ktoś mnie atakuje, że je-

stem obcy, że nie mam prawa szargać narodowego mitu, zaraz mobilizuje się liczna grupa Szwedów, która staje po mojej stronie. To nie jest nawet kwestia tolerancji, ale rozsądku. W Szwecji liczą się argumenty. Szwedzi mają świadomość, że wyciąganie takich narodowych plam jest ważne dla demokracji i że historia karze te narody, które nie potrafią tego robić. Bardzo mi to w nich imponuje.

Konkurs Odpowiedz na pytanie: Którą z kolei pozycją w serii Reportaż Wydawnictwa Czarne jest książka Macieja Zaremby “Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji”? Spośród poprawnie nadesłanych odpowiedzi rozlosujemy 5 książek autorstwa Macieja Zaremby, ufundowane przez wydawnictwo Czarne. Zgłoszenia z dopiskiem “Czarne” przyjmujemy do 15 kwietnia 2008 roku, pod adresem e-mail: [email protected]

23

Bilet za recenzj´ REKLAMA

Napisz recenzję książki, filmu, płyty muzycznej, które miały premierę w ciągu ostatnich 3 miesięcy! Za każdą recenzję otrzymujesz bilet do kina lub teatru. Partnerzy akcji: Teatr na Woli, Teatr Dramatyczny, Teatr Buffo, Laboratorium Dramatu, Teatr Montownia, Teatr Wytwórnia, Kinoteka. Regulamin dostępny na stronie: www.redakcja24.pl