Andrzej Wiegand. z KRETY

Andrzej Wiegand M@ILE z KRETY Tarnowskie Góry 2013 Spis treści Angelohori, 1980 3 Angelohori, 1995 5 Ateny i Cyklady, maj 2009 5 Maile z Kr...
9 downloads 0 Views 1MB Size
Andrzej Wiegand

M@ILE z KRETY

Tarnowskie Góry 2013

Spis treści

Angelohori, 1980

3

Angelohori, 1995

5

Ateny i Cyklady, maj 2009

5

Maile z Krety

8

Hersonissos, maj 2011

9

Rethymnon, maj 2012

12

Sisi, wrzesień/październik 2012

22

Hammamet, 2013

62

Stambuł, czerwiec 2013

93

Piskokefalo, październik 2013

112

2

Angelohori 1980 Tu krótko przed stanem wojennym, niedaleko Thesalonik, spędzałem wakacje. Mając dziewięć lat widziałem egzotyczny kraj, gorący, pustynny, z bogatymi sklepami nie na naszą kieszeń, przyjaznymi ludźmi i ciepłym morzem. Największe wrażenie wywarły na mnie białe lilie rosnące w plażowym piachu i potężna stonoga w nadbrzeżnym wysłużonym bunkrze, którą na cześć polskiego króla i jej niespotykanych w Polsce wymiarów można nazwać Łokietkiem. Belgijski milioner-komunista jeżdżący rozlatującym się gazikiem. Jak ktoś może chcieć być komunistą, czy on nigdy nie był w Polsce? I blond Greczynka z wielkim biustem, właścicielka 8 hoteli, po każdym byłym mężu powiększająca swoje posiadanie o jeden hotel, ciągle gubiąca gdzieś swoje złote kluczyki do Alfa Romeo i okrywająca swoje cycki przed wejściem do samochodu, ponieważ ich widok przez przednią szybę w trakcie poruszania się po drogach publicznych był surowo zakazany. Śpiewaczka operowa, za którą wołano „Marija, Marija tabutia su”, czyli grube nogi. Moi rówieśnicy wychodzący do szkoły na 9.00 i powracający o 12.00, kiedy ja przesiadywałem w niej w Polsce często od 8.00 do 14.00 albo 15.00. Pop w mikroskopijnym wiejskim kościele, w złotym ornacie, którego nieskończoną ilość drobnych guzików pomagają po nabożeństwie porozpinać starsze kobiety. Poświęcone w kościele bułki przynoszone do namiotów i spożywane, częstowane, krążące wśród znajomych. Jeszcze coś niezwykłego. Tawerna, niezwykłe miejsce muzyki i zawodzącego śpiewu, odgrodzone od świata blachą falistą. Miejsce kondensacji smaków, życia i zmysłów. Wspólne łowienie ryb na łodzi w asyście oswojonej mewy i niekończące się późne, kolorowe kolacje przy oświetleniu starych mistrzów holenderskich, pochodzącym z naftówki zawieszonej niewiele ponad głowami, obejmującym biesiadników wokół łączonych, różnej maści stołów. Grecka rodzina pokazuje gazety, na zdjęciach zamieszki w Polsce. Kuszą, żeby zostać w Grecji. Tak grecka rodzina. 3

Powrót do Polski przez Austrię. Wjazdu do Austrii bronią duże zasieki z drutu kolczastego ustawione wzdłuż wszystkiego a na asfalcie warczące uzębione deski do rozbijania opon samochodowych. Pierwszy raz oglądam Wiedeń. W Polsce takich miast nie ma. Za 30 lat dowiem się, że w Polsce takich miast nigdy nie będzie. Do tego niemieckiego miasta zawsze już będę chętnie powracał. Tak, niemieckiego. Dla mnie każde miasto, w którym mówi się po niemiecku lub w którym można oglądać niemiecką architekturę, jest niemieckie i nie ma to nijakiego związku z państwem niemieckim. No tak, Polacy tego nie zrozumieją, ale oni noszą wiadro na głowie, ale nie tak jak w barwnych strojach afrykańskie kobiety obładowane najróżniejszymi dobrami - oni mają głowę wewnątrz. Można powiedzieć, że to ogranicza ich horyzonty, ale można też powiedzieć, że mają horyzont w zasięgu nosa. Potem moim kolejnym ulubionym miastem zostanie szwajcarskie Berno. Malownicze, nachylone stokami do słońca i położone na różnych piętrach połączonych zmyślnymi windami i kolejkami, które ułatwiają dwunogom życie. W szwajcarskiej stolicy nadal istnieje przekonanie, że nogi są głównym środkiem przemieszczania się człowieka, a jeżeli nie kładzie mu się pod nie przeszkód, to korzysta z nich nader często i chętnie. Mogę tak pisać swobodnie, bo do przeczytania tego tekstu w mojej ojczyźnie konieczne byłoby zdjęcie wiadra z głowy. W Polsce stan wojenny blokuje wszystko. Próba obronny beznadziejnego systemu przed innym beznadziejnym systemem. Jakże po latach będzie żałośnie wyglądał na niekończących się procesach sądowych sędziwy, schorowany twórca zamachu na własny naród i jakże żałosne będzie miotanie się tego narodu między religijną i polityczną niedojrzałością. Schorowani dyktatorzy oglądani w telewizji mają jakąś wspólną cechę rozklekotania, szczególnie ci w wyzłoconych mundurach generalskich. Jedno jest pewne: ucieczki z odizolowanej Polski nie ma. Kolorowa Europa pozostała gdzieś daleko, a Polska długo 4

miała kolor cementowego tynku i ciemnych zimowych kurtek.

Angelohori 1995 Prawie wymarłe pole namiotowe. Tawerna straszy brakiem życia. Ta zbieranina budulca uznającego równoprawność kamienia, drewna, metalu i folii, już nie okala wesołych stolików pod niegdyś okazałymi winogronami. Lecę zobaczyć lilie na plaży. Brzeg zalany ropą. Turlają się plastyki.

Ateny i Cyklady, maj 2009 Już mamy jacht. Robimy zakupy w supermarkecie. Kasjerka nie wydaje mi reszty. Jakby nigdy nic wstaje i wychodzi z kasowego kantorka zaklapując za sobą drzwi. Wołam za nią, że ma mi wydać 50 euro. Pomaga mi Grek w średnim wieku, też zauważył tę jawną kradzież. Ta sama sytuacja w reszcie grupy. Zawyżony rachunek. Dochodzimy do porozumienia z personelem sklepu. Zakupy ma nam zawieść obsługa sklepu na jacht. To w sumie niedaleko, ale towaru jest na 12 dni. Czekamy na jachcie 4 godziny. Zakupów nie ma. Idziemy do sklepu. Znowu z powrotem na jacht. Przyjeżdżają zakupy. Wypływamy. Zakupy wędrują do lodówek. W sklepie powyciągali nam z toreb równowartość kwoty, na którą nie daliśmy się oszukać. Kolor morza jest rekompensatą za pobyt w Atenach i lot z pijanymi Polakami, uniemożliwiającymi start samolotu przez ciągłe wstawanie z miejsc i podchodzenie z flaszką do kumpla na innym siedzeniu. Na jakiejś wyspie buldożer wali dom wielkości portierni przyzakładowej. Raz na niego niedbale najechał, kurz, gruz i drewno. Jakie to proste zbudować dom. W południe oddalam się od grupy i wędruję na niewielki półwysep. Jest gorąco. Pachną zioła. Zapach oszałamia. Jest wszędzie. 5

Daleko na odludziu widzę potężną willę. Dalej nie można iść, albo nie warto. Zawracam. Idąc wzdłuż brzegu widzę biedną tawernę nieczynną w gorące południe, oddaloną od miejscowości, poza zasięgiem turystów. Duże psy pilnujące tawerny nie mogą się zdecydować, czy chcą się bawić, czy pilnować tego skromnego dobytku. Tak, to tu muszę przyjść wieczorem. Ponad osiemdziesięcioletni właściciel tawerny przynosi w półmisku świeżo złowione ryby i prezentuje je przed przyrządzeniem. Staruszka wewnątrz obiera na siedząco strąki fasoli. Cała tawerna to trzy zadowolone z dobrego jedzenia i miłego wieczoru stoliki, a czworonożni strażnicy drzemią gdzieś wokół stolików, czekając na resztki posiłków, czasami odpowiadając szczeknięciem na odległe psie dialogi z oddalonej wioski. Kulejący właściciel żegnając się z nami kładzie dłoń na miejscu, w którym atlasy anatomiczne wskazują umiejscowienie serca niezależnie od stanu posiadania. Z jachtowania najfajniejsze jest wieczorne przybijanie do portu. Gromady nieznajomych osób ubrane na biało, i ja zastanawiam się kim oni są w życiu, jakie mają zawody. Ciągle ktoś przybywa i puste za dnia porty stają się oświetlonymi stolikami międzynarodowej kolacji. To zupełnie jak wtedy, gdy jadąc do Katowic widzę w autobusie młodych ludzi w garniturach i zastanawiam się kim oni są a potem spotykam ich w centrum rozdających ulotki o kredytach. Już wiem, że pływanie jachtem nie jest moim żywiołem. Do odlotu jest jeszcze kilka godzin. Jadę z lotniska oglądać ateński akropol. Mylę kierunki przy samym murze obronnym wzniesienia świątynnego i zamiast w lewo skręcam w prawo. Poruszam się wzdłuż potężnego muru. Kurde, wlazłem do slumsów. Dwaj Grecy i ja patrzymy na siebie jak na UFO. Turysty jeszcze tutaj nie widziano. Kilka sekund bezruchu. Zawracam natychmiast. Wreszcie powrót samolotem do Polski. Wschód słońca w samolocie. Wszystko wypełniają czerwone promienie. 6

Widzę ośnieżone Tatry, zielone lasy i równo wydzielone pola. Chwałą Bogu, że to już nie ta grecka pustynia. Chyba kraj, w którym papier toaletowy po zużyciu wrzuca się do kubłów a nie do muszli, przestał mnie kusić. Nie dorobili się europejskiego pisma a język nie jest spokrewniony z żadnym innym językiem europejskim i w ogóle językiem. Zaś o ekologii w tym kraju można powiedzieć, że wyraz ekologia, jak i wiele pojęć naukowych, jak na ironię stamtąd pochodzi. Po powrocie trzyosobowa wyprawa na Kanał Elbląski. Elbląg z ładnie odbudowaną starówką po wojennych zniszczeniach. Jak widać, nikt tu nie wstydzi się niemieckiej architektury i w centrum miasta nie wybudowano kurnych chat. Łódź w porcie. Początek gorącego lata i niesamowicie ciepła woda. Hektary kwitnących lilii wodnych, tworzące potężny rezerwat ptactwa wodnego. Jakby ktoś życie wlał do pojemnika z życiem. Zagęszczenie w jednym punkcie najlepszego, co Ziemia oferuje. Na malarskiej palecie wirujący pędzel zmieszał wszystkie gęste olejne farby pozwalając im zachować wypukłości i autonomię. Tak, poza tym miejscem nic innego na świecie już nie istnieje.

7

Maile z Krety

8

Hersonissos, maj 2011 Czekam cierpliwie na pokój. Niech ci z dziećmi najpierw się zakwaterują. Jest północ a to trwa i trwa. Polacy narzekają na stan pokoi. Pan z recepcji mówi, że przecież nawet nie oglądali tych pokoi a już są niezadowoleni. Ktoś podobno widział w Internecie i to najgorsze pokoje na całej wyspie, i dlatego przywieziono tu Polaków. Ci którzy są już w pokojach, chcą je wymieniać, bo gdzieś tam jest znajomy albo widok na coś, tak że czekam aż ci co już dostali pokoje, dostaną znowu następne pokoje. To była głupia myśl, żeby przepuścić tych z dziećmi. Autobusy nie kursują i niepotrzebnie stoję na przystanku. Na spisie jest ich sporo, ale w rzeczywistości nie przyjechał żaden. Pozostaje taksówka. W taksówce kierowca przypomina, że jest 1go Maja, święto ludzi pracy na całym świecie. No tak, ale dlaczego właśnie Grecy skojarzyli się aż tak bardzo z tym świętem? Jazda nie jest aż tak droga, bo bez podatku. Taksówkarz zdjął oznakowanie „TAXI” i założy je dopiero przy wjeździe do sąsiedniej prefektury. Tam jazda będzie droższa. Kawusi to niewielka biedna wioska - jadąc od Agios Nikolaos do Sitii, gdzieś w połowie odległości pomiędzy tymi miastami. Odcięta drogą szybkiego ruchu od morza i częściowo od gajów oliwnych, których obszar nieodwołalnie ograniczyły wysokie, strome góry. Oglądam budynki. Są w podłym stanie. Należało je sprzedać jakieś 30, lat temu. Przypadkowo natrafiam na sklep z oliwą. To długie pomieszczenie bez okien z kanistrami oliwy od podłogi po sufit. Gdzieś tam daleko widać w półmroku postać sprzedawcy. Zobaczył cudzoziemca i poruszył się na krześle nieco, z ciekawości. Szklane opakowania oliwy zarezerwowane są dla turystów chcących kupować drogo i nosić ciężko. Prawdziwe skarby Krety zapakowane są w blaszanych pojemnikach a ich smak nie przypomina w niczym oferowanego w polskich supermarketach gorzkiego płynu psującego potrawy, nawet te składające się z produktów wysokojakościowych. Oliwa udostępniona 9

Polakom nie pochodzi na pewno z pierwszego, drugiego tłoczenia, chyba że zużytych opon. Oglądam kolejne opustoszałe budynki. Ściany rzadko kiedy schodzą się tu pod kątem prostym. Ale ten nawet przypomina nieco kamienicę. Wchodzę na pierwsze piętro. Na podłodze całkowicie płaski zdechły kot, jakby przejechał go na tej kondygnacji samochód. Wychodząc z budynku na ulicę zaglądam na parterze pod schody, gdzie umieszczono ubikację tak małą, że nawet osoba nie cierpiąca na klaustrofobiczne lęki wypróżnia się momentalnie po zamknięciu drzwi. Z niewielkiego balkonu, zawieszonego niewysoko nad naszymi głowami, starsza kobieta pyta się, skąd jesteśmy i czy mówimy po grecku. I nie ma w tym pytaniu jakiejś chorej wścibskości. To że jesteśmy hen skądś tam nie wyklucza dla nich możliwości mówienia po grecku, sprawy jakże oczywistej, bo przecież nawet w ich wiosce wszyscy mówią po grecku. Sytuacja jak ta, gdy osoba z trzydziestoletnim sąsiedzkim stażem zapyta nas, czy jest wtorek, czy środa, bo miała przyjechać córka. Stoimy na wiejskiej drodze i patrzymy na niebo. Jest czerwone mimo, że to nie wschód ani zachód słońca. Z Pustyni Libijskiej wiatr niesie gdzieś wysoko piach, zabarwiając niebo. Jest jasno, ale słońca nie widać. No tak, z Pustyni Libijskiej, cóż za egzotyka, to już blisko. Teraz powinien spaść deszcz, który umyje niebo i przywróci mu nieskazitelny błękit, zlewający się z morzem, tworząc niebieski, wchłaniający patrzącego bezkres. To kolor narkotyczny, uzależniający. Tak, na Południe można zachorować. Słuchałem kiedyś byłych więźniów radzieckiego łagru. Tęsknili za łagrem, który ich wyniszczał. Za miejscem, gdzieś na bardziej niż odległej Syberii, gdzie lato trwało 6 tygodni, znaczy w ciągu całego roku przez 6 tygodni nie była to nieograniczona, mroźna pustynia pokryta śniegiem. Chyba też zachorowali na przestrzeń, ale białą.

10

Rozmawiałem w Niemczech z młodym Arabem. Matka kilka lat temu powiedziała mu: „Wiesz, pustynia to gówno.” A teraz mówi: „Na pustyni było pięknie”. To choroba południowej przestrzeni. Ciekawa jaka jest jej łacińska nazwa. W drodze powrotnej zwiedzam Agios Nikolaos. Ładne portowe miasto, którego dodatkową atrakcją jest jezioro połączone chyba przed dwoma wiekami z morzem. Zastanawiam się dlaczego. Przecież słodka woda jest tutaj potrzebna. Może ze względu na malarię, lepiej było aby wymieszała się z wodą morską. Poza portem i kilkoma uliczkami do niego prowadzącymi, lepiej tu niczego nie oglądać. Wtedy będzie się chciało wrócić do tego miasta. Na stołówce siedzące za mną dwie polskie pary obrzucają się jedzeniem. Obrus jest grubo pokryty zmarnowanymi posiłkami. Głośne, głupie gadki wprawiają ich w wakacyjne bezhołowie. Świniaki wychodzą. Obsługa sprząta po nich zwijając obrus wraz z pokrywającym go wielobarwnym rozgardiaszem. Po chwili wraca Polka i pyta obsługę, czy na stoliku nie zostały klucze od pokoju. Obsługa mówi, że nie zauważyli. Pewnie gdzieś były w zwałach jedzenia.

11

Rethymnon, maj 2012 Dziś udało mi się zrobić kilka zdjęć aparatem pożyczonym od znajomych. Kiedy ja wreszcie kupię sobie aparat, przecież teraz to już nie jest spory wydatek. Niestety zrobić tutaj zdjęcia tak, żeby nie było na nich samochodów, to trzeba być akrobatą. Grupa Greków poprosiła mnie o zrobienie zdjęć. Chciałem im zrobić zdjęcie w ten sposób, aby nie było widać bałaganu panującego wokół, ale żeby był widoczny port i molo. Wysiliłem się moim angielskim, poustawiałem, ale fotka im się nie podobała. Dopiero zatwierdzili tą, gdzie był widoczny cały bajzel. Oni na ten bajzel po prostu nie zwracają uwagi. Robiłem też zdjęcie Rosjanom, ale oni wybrali na fotografowanie zupełnie inne miejsce w porcie. Mają wyczucie. Pewnie są z Petersburga i chodzą do pracy tymi niezliczonymi mostami, albo i pracują w Ermitażu. No ale wtedy po co robiliby tutaj zdjęcia? Dziwne, bo ze starych fasad nikt nie skuł tureckich napisów w zdobnych arabskich literach. W Polsce niemieckim napisom nie dano takiej szansy. No i przekonałem się do tych ich kamiennych schodów bez poręczy. To wcale nie jest takie złe. Po prostu nie jesteśmy do takiej konstrukcji przyzwyczajeni. W gruncie rzeczy są całkiem wygodne, o ile nie są zawieszone gdzieś tam hen wysoko. Usiadłem dziś na kawie w knajpie portowej z naganiaczem gości. Po kilku minutach jego wołanie przestało być śmieszne. Miał facet wprawę, ale dla mnie takie zachowanie jest żałosne, męczące, zresztą jak sama kawa, bo przypuszczam, że podano mi kawę rozpuszczalną. Kreta nadal wydaje mi się ciekawym miejscem i temat nadal warto drążyć. Kreta odłączyła się miliony lat temu od Europy i dryfuje w stronę Afryki. Afryka wciska się pod Kretę i to czasami trzęsie, ale od 5 tysięcy lat panuje moda na mieszkanie na Krecie, więc zaufam protoplastom Europy i dalej będę szukać niewielkiego domu. Pozdrawiam Andrzej 12

Dzisiaj pojechałem z Rethymnon do Chanii. Całe północne wybrzeże od Sitii po Chanię odcięto autostradą i drogą szybkiego ruchu od morza. Było to rozczarowanie tak wielkie, jak pozbawione patosu wejście na Plac św. Piotra w Rzymie. Ulica, kawiarnia, kantor, kolumnada z publiczną toaletą i sam plac. Takim samym zaskoczeniem było wejście na zabałaganiony plac koło mojego rodzinnego miasta, na którym zobaczyłem walające się wśród buractwa renesansowe kraty okienne, których sprzedaż właściciel uzależniał od zakupienia przeze mnie wrastającego od lat w ziemię, zepsutego traktora, będącego również na wyposażeniu posesji. Aut jest tutaj, jak na „bogatych” Greków bez liku. Hałas i smród spalin, i tysiące jadących i zaparkowanych samochodów. Zaskoczenie dla mnie równe temu, gdy młody Niemiec poprosił mnie w Monachium, przy wyjściu na przystanku kolejki miejskiej „Lotnisko”, o skasowany bilet. „Panu już się nie przyda, a ja mogę na nim jeździć do końca dnia.” Samochód zostawiłem koło banku i pomnika bohatera. Oglądam fasady domu. Jakieś przyjemne eklektyki, no te budynki poznam. Ładne stare centra Retymnonu i Chanii obudowali strasznym gównem, urbanistą był Gierek lub Gomółka. Myślę, że wybrzeże południowe zostanie przed tym uchronione. No i miasta zapchane samochodami. Spaliny towarzyszą mi wszędzie. Starówka Chanii jest większa od starówki w Rethymnon, ale i okalające tę starówkę nowe brzydkie miasto wyrównuje ten atut Chanii na korzyść Rethymnonu. Jeżeli to możliwe, to warto zwiedzić te miasta przybywając statkiem do starych portów i w ten sam sposób opuszczając te miejsca, nie wychylając nosa poza obręb starego miasta. Na starówkę w Rethymnonie warto poświęcić 2 godziny, a na tę w Chanii 4. Z tym jednak, że w Rethymnonie dobrze jest napić się gdzieś własnej kawy z termosu, a w Chanii wygospodarować jakąś godzinę na wypicie kawy i soków ze świeżych owoców w starym porcie. Chania poza starym miastem jest bezpłciowa. Wszystkie budynki takie same. No jeden jest inny. Ma pod 13

balkonem ohydną kapliczkę. Ktoś wjechał pod balkon na prostej drodze i się zabił. Co oni porobili. Nie mogę znaleźć zaparkowanego jeszcze przed otwarciem sklepów samochodu. Istny orient. Nie widać domów. Same kiecki i dywany powywieszane przed fasadami. Tracę orientację. Wypytuję ludzi o pomnik. Ci wskazują ciągle inne miejsca, na których postać w stroju Turka albo sarmaty zdobi kolejny plac. Krążę po mieście 2 godziny. Pomniki i banki są tutaj wszędzie. Kraj pełen bohaterów. Nic, idę na postój taksówek. Był gdzieś w centrum. Podchodzę, a taksówkarz z odległości jakichś 5 metrów, wcinając coś z plastykowego pojemnika trzymanego blisko pod brodą, pokazuje widelcem, że mam iść do następnego samochodu oddalonego o kolejne kilka metrów. Podchodzę do dwójki plotkujących taksówkarzy. Wykładam sprawę. Śmiejemy się w trójkę. Młody, o naleciałości nordyckiej jest nieruchawy. Siedzi w samochodzie i gdyby nie to, że z zawodu jest taksówkarzem, to mógłbym przysiąc, że przez całe życie nie ruszył z tego miejsca tyłka. Starszy próbuje pomóc, już wiemy, gdzie jest samochód, koło prefektury. To nie jest to, czego szukam. Grecy zauważyli, że turyści lubią pić kawę w spalinach, więc jeżdżą po promenadzie samochodami, motorami i motorynkami bez opamiętania tam i z powrotem. Często te same osoby jadą w ciągu kilku minut w bardzo ważnej spawie w przeciwnym kierunku, rozglądając się, czy po promenadzie nie chodzi ktoś znajomy do pogadania. Wiatr od morza przywiewa spaliny wprost z promenady do Tawern zwróconych w kierunku morza, i w ten to sposób wszystko, co przykładamy do ust i nosa, słyszmy a już na pewno widzimy, kojarzy się z motoryzacją. Traktuję to jako zastępstwo dla śmierdzącego polskiego powietrza w zimie. Żebym się nie odzwyczaił i był ciągle na topie. - Halo, no nie, nie jestem w Katowicach. Jestem w Rethymnon, w hotelu. Poczekaj, zamknę drzwi z balkonu, bo nic nie słyszę. 14

- A co tam się dzieje? - A nic, oni tak trąbią. Pozostaje Kreta za Sitią lub Kreta południowa. Ta biedna, która kiedyś mnie przeraziła wysokimi górami tuż nad dachami domów i ubóstwem, ale chyba raczej tamten kierunek jest mi bliższy. Niestety, pod numerem biura nieruchomości zgłasza się jedynie automatyczna sekretarka i raczej nie zobaczę tego domu w rejonie Rethymnon, bo zabrałem się też do picia wina. Coś z nami nie tak, bo my ciągle w robocie, a tu na odwrót. Oglądałem wczoraj grecką budowę. W wapnie leżała łopata i czekała na swoje 5 minut. Po kilku dniach oddzwania biuro nieruchomości, ale teraz z kolei ja nie odbieram telefonu. Nie chcę już tu niczego oglądać, znaczy nieruchomości na sprzedaż. Kupując, trzeba zastanowić się, czy będziemy w stanie to sprzedać, a sprzedają się domy, z których można dostać się pieszo lub rowerem na plażę, a tu autostrada pozbawiła nawet miejscowości nadmorskich dostępu do morza. Panie w hotelu myślały tradycyjnie, że jestem z Niemiec. Po portfelu zawierającym ewentualną zaliczkę na dom oceniły, że jestem Ruski a ilość wypitego alkoholu utrzymała je w tym przekonaniu. Mają niesamowite ciastka. Nasze śląskie można niestety już tylko wrzucić do śmietnika. No i te ich soki owocowe. No i brak mi zaniedbanego angielskiego. Chociaż Grecy też po angielsku jakoś słabo mówią. Pewnie pieniądze na język poszły na blachę lub asfalt. Między miastami są ładne krajobrazy. Tego się nie spodziewałem. To gotowe obrazy. Tu rośliny naprawdę pozują.

Pozdrawiam Andrzej 15

A ja dzisiaj oparłem się tym ich ciastkom. Mrugały do mnie z tac i półmisków, ale jednak hart ducha zwyciężył. Znalazłem w hotelowej lodówce korkociąg. Leżał sobie tam taki samiutki. Eh, mówię, niech ma, kupiłem mu flaszkę do towarzystwa. Zajrzałem do sklepu z produktami naturalnymi, cokolwiek by to w dzisiejszych czasach miało oznaczać. Jakiegoś oszałamiającego towaru nie mają. Ale jest to kolorowe, o zdecydowanych zapachach i smakach. Tak, takie jest oddziaływanie słońca, pod warunkiem, że nie są to ubrania lub ręczniki wystawiane w sklepach na jego promieniowanie. Wtedy skutek jest całkowicie odmienny. Mają dobre sosy. Tak dobre, że podejrzewam, że są sztuczne, a ponieważ nie chodzę do mc'donaldopochodnych, więc trudno mi namacać ich autentyczność. Nie wiem, po co kelnerzy zastawiają stół, skoro jak siada klient, to zastawę przenoszą na inny stolik. Jak siądę przy większym stoliku, to przepędzają mnie na mniejszy, a ja po prostu nie chcę siedzieć przy samej ulicy. Jeszcze samochód we mnie wjedzie, a wtedy kto skończy tego maila? No, flaszka prawie wypita. Obejrzę niemieckie wiadomości, prognozujące Grecji rychły koniec. Morze jest tu płytkie, dlatego brak mu nieco błękitu. W piasku są niedopałki papierosów i cygar oraz folie okalające szyjki flaszek od wina. Wiadomo, w większości plaża jest piaszczysta, ale jednak znajdują się w niej te akcenty luksusu i dobrego stylu życia. Najbardziej mnie zastanawia dokąd oni ciągle jadą. Panuje tu niemiłosierny ruch. Brak im może linii 820. Butelka pusta, czas do łóżka.

Pozdrawiam Andrzej

16

To nie do wiary: widzę wysokie ośnieżone góry i kąpię się w zimnym morzu. W hotelu sami Niemcy, więc czuję się jak na Węgrzech, albo w Niemczech. Dziwi mnie moda na nieuogólnianie. Jeżeli powiem, że w danym kraju ludzie są pracowici lub kradną, to zgodnie z tą modą dowiem się od współrozmówcy, że nie można tak mówić, bo to nie znaczy, że wszyscy w tym kraju są pracowici lub kradną. Uogólnienia są średnią, którą widzimy w przemierzanym właśnie kraju, gdyby nie było tej średniej, to nie byłoby różnicy między krajami i narodami. Wczoraj mnie trochę spaliło wieczorem, jak zwiedzałem fortecę, jest wielka. Zbudowali ją Wenecjanie. Grecy ograniczyli się do umieszczenia jej na pocztówkach i pobierania 4 euro za wstęp. Sypie się biedaczka. Przyszła sprzątaczka. To dobry wynalazek. Porozumiewam się z nią przy użyciu słowa "ok". Więcej nie trzeba. No, znikam na dwór. Chociaż jak mnie przypiekło, to jakoś nie chce się wychodzić na słońce. Pozdrawiam Andrzej

17

Dziwna ta środa, że przypadł Ci w niej i weekend, i okazja do kolejnych kufli. Ja tu piję znacznie mniej niż w Tarnowskich Górach, mimo że flaszki alkoholu prężą swoją pierś z witryn sklepowych i knajpianych barów. Widać Tarnowskie Góry mają takiego pijackiego ducha miejsca. O ile nie zasnę, to pochodzę wieczorem po Rethymnonie. Wczoraj leżałem trochę w nocy na plaży. Nabrzeże jest ładnie oświetlone. No i był też Konkurs Chopinowski Greka Zorby, gdzieś w sąsiednim hotelu, pewnie zamieszkałym przez Rosjan, bo melodie greckie przeplatane były rosyjskimi. Chociaż jestem rusofilem, to jednak to już była rozrywka ciężkiego kalibru, szczególnie, że klimatyzacja nie działa i miałem otwarte drzwi balkonowe. Wczoraj też za szybko wyszedłem na miasto i mnie przegrzało, tak że musiałem profilaktycznie usiąść w knajpie i uzupełnić płyny. Najprzyjemniej jest po godzinie 17.00. No i wieczorne siedzenie w knajpie musi być teoretycznie przyjemne, ale jak już wspominałem hałas i spaliny samochodowe odbierają mi tę uciechę. Piłem bardzo dobrą kawę we włoskiej knajpie i posiedziałbym tam dłużej, gdyby doznania nie przypominały mi o tarnogórskiej obwodnicy. Nabrzeże, poza ładnym starym miastem, wygląda tak, jakby odcięto z posępnego Nakła Śląskiego jedną stronę ulicy Głównej, przecinającej miejscowość środkiem a w miejsce domów po odciętej stronie umieszczono morze i plażę. A do budynków pozostałych przy asfalcie przymocowano markizy i inne zadaszenia. Na kolację znowu łasuchowałem w ich ciastka. Nie potrafię im się oprzeć. Pozdrawiam Andrzej

18

Po 16 latach pracy jako tłumacz, przemieszczania się pomiędzy systemem niemieckojęzycznym a polskim uważam, że Niemców cechuje bezwzględność a Polaków głupota. Nie dziwi mnie, że to Niemcy pobudowali obozy koncentracyjne, bo mają gdzieś to zaszczepione w sobie. Kiedy pierwszy raz dowiedziałem się z polskiej telewizji, że Niemcy odbierają dzieci polskim emigrantom, aby przerobić ich na 100% Niemców, powiedziałem sobie, co to za idiotyczna, zmyślona wiadomość. Dziś jestem święcie przekonany, że tak jest. Polacy natomiast założą klamkę tak, że jej użycie amputuje palec lub zamontują okno w miejscu dającym pewność, że nie wpadnie przez nie światło. Znajoma Japonka powiedziała, że nie chce być w Polsce tłumaczką, bo wszyscy przychodzą ze zleceniem po terminie odwołania, że ma coś zrobić, napisać pismo. W Polsce osoba spóźniona na umówioną godzinę dzwoni długo do drzwi jakby miało to przywołać z powrotem aktualność niedotrzymanego terminu albo jest zdania, że przez jej spóźnienie gospodarz domu stracił słuch. Często też uważa, że prócz długiego dzwonienia do drzwi należy zadzwonić jeszcze na komórkę, tak ,by już zupełnie nie było wiadomo, czy iść otworzyć drzwi, odebrać telefon lub dostać zawału. Ponadto praca w tym kraju nie trwa, po prostu jest zrobiona „na już, na wczoraj” a jej jakość ma trzeciorzędne znaczenie, tak że ciągle się tu coś poprawia i naprawia w znaczeniu „robi ponownie zepsutym”, „na już, na wczoraj”, co w efekcie daje nerwowe i drogie życie. No i Polska to dla mnie kraj, w którym nie mówi się po niemiecku, w którym mam krewnych. Znaczy w Niemczech też mam krewnych. Siostra dziadka wyjechała 1941 na północ Niemiec. Przypadkowo wyczytałem o niej w wojennej korespondencji. Odnalazłem ją po latach chyba w 2008 roku poprzez Czerwony Krzyż, a konkretnie jej córkę. Chciała nawiązać kontakt, podała numer telefonu. Zadzwoniłem. Słuchawkę podniósł mężczyzna. Przedstawiłem się i wyjaśniłem, o co chodzi, i zapytałem, czy mogę rozmawiać z … Wrzasnął do telefonu „Nein” i rzucił słuchawką.

19

No zabiorę się ponownie za angielski, ale jak widzę to nadal największe zapotrzebowanie jest u mnie na ruch. W związku z tym lecę na śniadanie. Pewnie w urodzinowych ciasteczkach, którymi będziesz się dzielić w zakładzie, będzie ukryty pieniążek i to będzie ostatni pieniążek, jaki poczęstowana osoba widziała w tym zakładzie. Fajnej imprezy. Pozdrawiam Andrzej

20

Ja po przyjeździe też biorę się za siebie. Boksowanie i rower, bo że zacznę mniej jeść, to w to nie wierzę. Po prostu mi smakuje. Zresztą nie pochodzę z nacji niejadków. Właśnie ta przepaścistość nas niszczy. Lubię ukradkiem zaglądać do greckich kuchni restauracyjnych. Są czyste, przestronne. W tych rodzinnych pracują często starsze kobiety, dobrotliwe panie w czarnych domowych strojach, sprzątające dokładnie blaty po każdym przygotowanym daniu. Ma tu miejsce całkowita symbioza kucharek z kuchnią i brak białego szpitalnego ubioru wcale nie przeszkadza. Chciałem wieczorem przejść starym miastem, ale nie lubię tego nagabywania przez kelnerów. To chyba najbardziej przeszkadza mi w południowych klimatach. No i chodniki mają niebezpieczne, z różnymi przepaściami bez poręczy. Grecy cieszą się życiem, ale go nie cenią. No, wracam do normalnego trybu nicnierobienia.

Pozdrawiam Andrzej

21

Sissi, wrzesień/ październik 2012

Na katowickim lotnisku bajzel. Wszystko opóźnione, podobno przez bezczelnych pijanych urlopowiczów, którym wzbroniono wejścia na pokład samolotu. Stuart wyraźnie głosi w samolocie, że to wina tych pijaków. Jest fajnie, bo znalazło się usprawiedliwienie na lotniskowe bezhołowie, a jednocześnie pociągnął za złą strunę. Fotele obok szemrają, no bo „pijak” to coś w rodzaju ludowego świątka dla naszych współobywateli. Fotele dochodzą do konkluzji: „Stuart nieładnie się zachował”. Niesamowity widok z okna balkonowego, jak mówi reklamówka hotelowa, to już w wersji niepapierowej koparka, ubijarka drogowa, około 60 starych leżaków i góry w rozmaity sposób powywalanych krzeseł, drewnianych i wyplatanych, wszystko w scenerii zaniedbanego ogrodu botanicznego, to suche, to znowu kwitnące. Brzydkie domy i niezbyt ruchliwa ulica. Od rana towarzyszy mi niesamowicie przyjemna temperatura. Nie ma już zabójczego letniego słońca. Odeszło wraz z sierpniem. Ta część Krety ma prostą konstrukcję. Niesamowitej niebieskości gęste morze, skrawek ziemi zdatny do budowy dróg i domów, na którym znajdują się również, co naście kilometrów, wcinające się w głąb wyspy gaje oliwne, oraz pustynne góry. Nie wiem co robi większe wrażenie: morze, czy góry. Śniadanie. Nieprzeciętny hałas. Grecka obsługa, składająca się również z obcokrajowców, ciągle dowcipkuje, poklepuje się, głaska i pociesza. Tłum zjadający wszystko prócz sztućców i talerzy. Byle się stąd wyrwać. Nawet nie piję tu porannej kawy. Byłem na plaży. To niewielka, ładna portowa zatoka. Patrząc ku morzu, osłania ją z lewej strony ramię nawiezionych głazów a z prawej niewielki port. Zbocza lewej części opanowały palmy, dając miejscu niesamowity urok. Część portowa zabudowana jest tawernami. 22

Architektonicznie nawet to obleci. Myślałem, że morze jest cieplejsze, ale po chwili jest całkiem przyjemnie. Rybki mnie kąsają boleśnie po nogach, ale znalazłem sposób. Stanąłem na palcach i upłetwiony pumeks czyści moje pięty. Ależ to przyjemne. Jedząc rybę pamiętajcie, że jest ona częścią tego maila. Do małej portowej plaży wpływają całkiem spore dyskotekowe statki wycieczkowe. Wpływają bardzo szybko, nie zwracając uwagi na kąpiący się, urlopowy element grozy. Wracając do pokoju mijam miss brzydoty, kwietniki formą nawiązujące do odpowiedników krajów zagospodarowanych. W ziemi lub betonie okręgi obramowane deskami, a pośrodku drzewo do którego przytulają się spore kosze na śmieci wyściełane czarnymi workami. Worki zbyt duże, wystają na sporą odległość, jak kołnierze kaznodziei w lipskim kościele, w którym organistą był Johann Sebastian Bach. W tym to kościele o niesamowitej akustyce pastorzy wyglądają jak paletki pingpongowe z na stałe przytwierdzoną pośrodku piłeczką. Obiad. Harmonia smaków. Jestem już pełny, no ale jeszcze te ich miodowe ciasteczka. Nie mogę koło nich przejść obojętnie. Umówiłem się na oglądanie domu. Autobusem podjadę w czwartek do Sitii. Późne popołudnie. Balkon hotelowy z owym niesamowitym widokiem. Przyjemna temperatura. Kawa, laptop. Pozdrawiam Andrzej

23

No, do Sitii nie dojechałem. Nie chciało mi się wlec przez pół wyspy. Tam i z powrotem to jakieś 300km. Otwieram balkonowe okiennice, których wieczorem nie mogłem zamknąć. Zwykłe ryglowanie, ale tutaj przeważnie takie rzeczy nie działają. Bez ładu bijące kościelne dzwonki. Ktoś jednak wstał przede mną. Przyjemne słońce. To już moje ulubione miejsce o poranku i z wieczora. Kyrie eleison, Chryste eleison. Robię sobie kawę. Filiżanka, stolik. Kyrie eleison, Chryste eleison. Myślałem, że to rozpuszczalna. No jestem już na mojej plaży. Koc w cieniu palm rezerwuje mi miejsce. No i do wody. Co za idioci wypisują w przewodnikach, że greckie morze jest ciepłe. Jest jeszcze pusto. Moja reprezentacyjna odległość żabką do greckiej flagi po przejściach i niejednym sezonie, i z powrotem. Na przeciwległym brzegu restauracja wystawiła stolik ze śnieżnobiałym obrusem, a na obrusie szklane przeźroczyste misy. Resztę tego widoku rysuje niesamowite słońce z bezchmurnego nieba. Jak folderowa reklamówka Grecji, tylko że tam przy stoliku siedzi jeszcze para nieskazitelnej urody. Dziś morze bez fal. Nawet cieplej. Kyrie eleison, Chryste eleison. Przy stoliku zbiera się tłum. Mój niesamowity stolik kulinarny staje się skromnym ołtarzem. Dwóch popów albo się modli, albo recytuje nazwy greckich potraw. Ludzie żegnają się żarliwie. Przy samej wodzie hałasują chłopcy. Młodszy ksiądz ich napomina. Teraz śpiewa znowu na spółkę z starszym. Ludzie się żegnają. Dzieci wrzucają cumy i znowu je wyciągają. Cerkiewny śpiew walczy z disco polo dobiegającym z mojego plażowego świeckiego brzegu. Nigdy nie kąpałem się w czasie nabożeństwa. Hm, czy można wysikać się do wody? Młody pop znowu uspokaja dzieci, starszy nie daje się odwieść od roboty. Babcie przy samym brzegu też nieco upominają dzieci, żeby nie było, że nie zwróciły uwagi. Dzieci już w samych kąpielówkach. Duet popów śpiewa teraz głośniej. Odbiło mi się śniadaniowym melonem, dziś był nadzwyczaj dojrzały. Młodszy ksiądz obraca się w 24

stronę portowej zatoki z wiązanką liści i sporym krzyżem. Z wiązanki kapie, ksiądz wrzuca wiązankę i przymocowany do sznurka krzyż do morza. Przeszkadzający chłopcy teraz stają się częścią liturgii i wskakują do morza, wyciągają krzyż. Tłum się cieszy i klaszcze. Krzyż wędruje do młodszego popa. Ten staranie go wyciera. Ktoś wysypuje z nylonowej torby kromki jasnego chleba do szklanej misy. Wygląda jak tostowy. Jeszcze śpiew i ludzie wybierają z misy po kromce chleba. Rozchodzą się. Popływam jeszcze. Potem pod palmy i znowu popływam. Na niebie samolot odrzutowy. Biały krzyż ciągnie za sobą dwie białe smugi. Przecież to grecka flaga. No tak, kraj ściśle turystyczny. - Szkoda, że was nie było wcześniej. Na tamtym brzegu było nabożeństwo. - A to tak codziennie? - Tak, dla turystów… - A o której godzinie? Na obiedzie jakaś północna nacja stoi w kolejce po hot dogi. Greckie jedzenie nie trafia w ich podniebienie. To chyba ci sami, którzy na śniadanie zajadają się tostami. Ich „ambasador” rzygał dziś wczesnym popołudniem przed supermarketem, ale zwracał raczej płyny. Pozdrawiam Andrzej

25

No i na prawo drogą za supermarketem. Ostatni spory sklep z pamiątkami, tym razem już z maksymalną możliwością zagęszczenia badziewia. Ostatni Hotel w Sissi od strony zachodniej. Po prawej morze, potem spora przestrzeń na coś w rodzaju barwnych, wysuszonych wrzosowisk, przeciętych asfaltem, i po lewej stronie zielonkawo szare góry obrośnięte sporymi kępami, wysokością sięgających kolan. Rzadka zabudowa po obu stronach drogi. Za to domy spore. Sądząc po bliskości morza i ich wielkości śmiało można oszacować je na 300 000 euro. Każda zabudowana parcela oddzielona od reszty otoczenia wysokim płotem, bądź murem. Tereny aspirujące do miana ogrodów okalają przedmioty aspirujące do miana ogrodzenia. Stada plastykowych flaszek po wodzie mineralnej. Quady i samochody psują mi spacer. Ładne jest wszystko, co dalekie. Dobrze, że greckie domy mają przeważnie płaskie dachy i nie zasłaniają gór, to ratuje cały krajobraz. Na wzniesieniu sylwetka ładuje dubeltówkę. Scena jak z „Ojca chrzestnego”. Mam nadzieję, że nie wszedłem na jego teren. Tłumek po śniadaniowe jajko sadzone, parówkę i podgrzewaną bułkę, mówi między sobą po angielsku. Mają anglosaskie podłużne, westernowe głowy. Holendrzy wyglądają jak ser homogenizowany, i to pod względem konsystencji i koloru. Cztery stare Greczynki kąpią się w zatoce portowej. Na głowie pocieszne kapelusze, każdy z innej parafii. Może jak się kąpią w kapeluszach, to im cieplej. Dwukrotnie podpływam do tych greckich korniszonów moją ulubioną żabką, czyli jak się dowiedziałem na lekcji pływania w podstawówce, stylem klasycznym (tak, tak wtedy to zbliżyłem się do klasyków i nigdy więcej już potem mi się to w życiu nie udało). No może raz, kiedy siedziałem w nocy z profesorem literatury niemieckiej opodal katedry kolońskiej, czekając na autobus a za naszymi plecami z kosza wyszedł potężny szczur wielkości dorosłego kota…

26

- Czytałem Pańskie książki nie znając Pana, gdy był Pan jeszcze Polakiem i profesorem polskim, i myślałem, że jest Pan Niemcem, bo Polacy piszą inaczej po niemiecku. - Jako dziecko byłem Niemcem, potem musiałem być Polakiem, teraz znowu jestem Niemcem. Przecież to można sobie zmienić Racja, niektóre sprawy są jak stutysięczne pytanie matki przy wyjściu z domu: - Wyjeżdżasz gdzieś? - Nie, gdzieś wracam. W wodzie, niemiecka matka w średnim wieku wraz z synem o wyglądzie żydowskiego literata zaczyna konwersację z dwójką starszych pań. Podpływam cicho „na rekina”, znaczy woda na wysokości oczu. Nigdy nie pływałem w oceanie, ciągle by mi się zdawało, że coś innego płynie blisko mnie „na rekina”, że jakaś ryba obwąchuje mnie po nogach. - Tak na śniadanie są jajka sadzone i dwa rodzaje babki. - Jajka sadzone już na śniadanie, tak wcześnie. Literat precyzuje wcześniejszy dialog: „jak tu pływamy w zatoce, to widzimy wszystko dookoła.” No ale celem jest szukanie domu. Wypytuję się w recepcji o autobus do Sitii. W sumie sprawa jest prosta. Z Sissi odchodzą dziennie tylko dwa autobusy. Oba o godzinie 9.00. Jeden do Heraklionu, drugi do Agios Nicolae. Sitia jest jeszcze spory kawałek za Agios Nicolae, czyli jak tam dojadę, to już nie będzie czym wrócić. No tak, tu nikt nie dojeżdża o 4.00 rano na kopalnię. Ratunkiem jest autobus jadący Drogą Narodową, łączący wschodnią i zachodnią część Krety. Pani w recepcji hotelowej potwierdza angielskim na moim poziomie tę wersję. Tak, 40 minut do Drogi Narodowej i jest przystanek. Po wczesnej kolacji wyruszam sprawdzić. Lubię mieć pewność. Mijam centrum Sissi. Miejscowość żyje na ulicach, przed sklepami. Knajpy 27

zapełnione w jednej trzeciej, a ostatnia w kierunku Drogi Narodowej, zupełnie pusta. To kraj bez chodników. A jak chodnik jest, to czasami balkony są tak nisko, że zajmują przestrzeń chodnika, a szacowne starsze osoby zasiadające wieczorami w rogach parterowych balkonów wyglądają jak panie z Amsterdamu i jedynie ich wiek przekonuje należycie, że żyją z emerytur. Zabudowa powoli ustaje. Kończy się oświetlenie uliczne. Nawet pobocza nie ma. Powoli zapada zmrok. W suchej roślinności poruszają się różnej wielkości zwierzaki. Jest ciepło mimo późnej pory. Gdyby nie to, to dawno bym zawrócił do centrum. Tu nie ma już niczego. 40 minut, hm ciekawe, czy tędy kiedykolwiek szła hotelowa pani. Po zaroślach coś się plącze. Sylwetka z dubeltówką miała rację, sporo życia w tych zaroślach. No nie, to nie ma sensu. Nawet jak dojdę do przystanku i nic mnie nie przejedzie, a moich resztek nie zje, to nie będę miał czym wrócić wysiadając z autobusu jadącego z Sitii do Sissi. Tracąc kontakt z cywilizacją zginę. Kreta nie jest dla ludzi lubiących chodzić pieszo. Wieczorem w holu hotelowym goście piją drinki a ja napiszę maila. No, mam miejsce. Nawet przyjemnie. No nie, jakaś hotelowa animacja. Do pisania nie potrzebna mi reanimacja. Dwójka facetów przebranych za baby, z arbuzowymi cyckami. Czas na rozrywkę na poziomie niemieckiego robotnika. Drinkowcy wybuchają wyspowo szczerym śmiechem. Rozrywka znalazła odbiorców. Ogłaszam ewakuację, tylko bokiem, z laptopem, bo inaczej mnie tu dorwą i będę musiał udawać, że mnie to bawi. Pozdrawiam Andrzej

28

Z rana kelner o wzroście siatkarza uzupełnia mój śmietnikowy widok z balkonu o kolejne wyplatane krzesła, przerzucane bez ładu przez niewysoki kamienny płot. Idę na plażę. Dwóch facetów na plastykowych krzesłach siedzi w cieniu przed domem, obserwując uliczne wydarzenia. Po trzech godzinach wracam na obiad. Nadal tych dwóch facetów tam siedzi. Podeszła do nich sąsiadka. Jeden z siedzących zawołał bez obracania się w stronę domu „Marija” i wydał jakieś zarządzenie potwierdzone przez głos dobiegający z budynku. To też kolejne uliczne wydarzenie. Na razie siedzą, niezależnie od pogody, i czekają aż skończy się sztorm i wtedy zabiorą się do roboty. Na obiad, wśród chyba 50 dań, ozory wołowe. Europa Zachodnia podchodzi, czyta wielojęzyczną wywieszkę „ozory wołowe” i robi minę jakby się dławiła. Szczególnie dobitnie żeńska część Starego Kontynentu pokazuje, że ją mdli. Zaraz skręcą do hot dogowej kolejki obsługiwanej przez kucharza z północnej, tej prawomyślnej Europy. Supermarket czysty, dobrze zaopatrzony, produkty kolorowe, logicznie wystawione na półkach. Przy kasie spotykam popa. Czarny habit pokombinowany białymi nićmi. Kiedyś zapewne tworzyły geometryczne wzory wokół kołnierza, kieszeni i wzdłuż krawędzi na zespoleniu obu poł. Zachowały one jedynie swoją świetność historyczną, tak że wygląda to obecnie na niestaranną fastrygę. Pop za jakąś drobnostkę z chemii gospodarczej płaci stówą. Młoda kasjerka i jeszcze inna, w średnim wieku Greczynka żartują chyba sobie, że duchowny zawsze płaci stówą. Duchowny wychodzi ze sklepu. Spod jego szaty widać zdeptane jeansowe nogawki. Wieczorem idę do centrum. Pierwszego dnia była tu spora impreza. Niewielka grupa młodzieży pokazywała tańce ludowe. Podobno burmistrz częstował wszystkich zebranych darmowym alkoholem. Po występie sztuczne ognie. Spory, spłoszony młody pies odgrywa konia z rodeo, który właśnie zrzucił jeźdźca, ale ciągle jeszcze galopuje 29

do przodu, tak że jego nogi pozostają gdzieś z tyłu a potężne wachlujące uszy podkreślają dramatyzm chwili. Niezdarnie bierze zakręt i przerażony siada za stołem na tawernianej ławie, obok swojego pana i pani. Patrzę z boku, perspektywa „Marks, Engels, Lenin”, nie do wiary, widzę przy stoliku trzy osoby, albo trzy psy. Sklep z wyrobami skórzanymi. Wchodzę. Zapach naturalnej skóry oszałamia. Jeżeli kupowałbym coś na Krecie, to właśnie torbę skórzaną, taką jaką jeszcze widuje się na filmach z lat 60tych. Pasek skórzany do spodni, ładny. Cena 30 euro. Niech tu sobie wisi. W centrum naprawiali asfalt. Naprawili też resztką czarnej masy kratkę ściekową. Już nigdy nic do niej nie wpłynie. Zresztą od dawna już nie wpływało. Jest zatkana pustakiem i porastającą ją wysuszoną trawą. W części lokali liczba Greków przewyższa liczbę obcokrajowców, ale oni usiedli tylko przy stoliku, tak na chwilę, na słówko. Niczego nie zamawiają. Niektóre przestrzenie między tawernami wypełnione graciarstwem. Kiedyś coś tam robili, jakiś wodociąg i pozostały stare zawory. Centrum ładnie podświetlone. W sumie wszystko załatwia tutaj „Mistrz Światło”, gdyż greckiemu murarzowi albo zabrakło zaprawy, albo miał jej za dużo, albo mimo braku mrozu i tak się to posypało, ale z pewnością, jakiejkolwiek by się w tym upatrywać przyczyny, to murarz nigdy nie zakładał, aby zrobić ten budowlany twór estetycznie, prosto. Dlatego wkracza tutaj światło i wyobraźnia. Jeżeli ktoś może, to niech tak to ogląda. Jestem w stajni. W rzeczywistości to troje drzwi mojego hotelowego lokum wydają te końskie dźwięki. Na okrągło słyszę jakiegoś pawia w oddali lub inne wrzaskliwe ptactwo, ale może po prostu inny hotel zamontował drzwi o innym odgłosie. Diodowe oko elektronicznego zamka drzwi wejściowych nie daje mi zasnąć. Wciskam tam na noc mapę Krety reklamującą zarazem jakiś potężny aquapark. Chrześcijanie obrządku bizantyjskiego oszczędzają na półkach i haczykach. Gdzie to wszystko 30

położyć? Druciana mydelniczka w łazience z powodzeniem przepuszcza hotelowe mini mydełko, niczym elektroniczne bramki przy wyjściu ze sklepu. Hotelowe ręczniki bielsze od bieli. Pokojówka zostawia je zawsze w pokoju, żebym po kąpieli nie miał ich pod ręką.

Pozdrawiam Andrzej

31

Komary, małe wredne. Kłują tak, że w nocy się budzę, bo ręce i stopy mnie swędzą. To jak te małe bezwzględne papryczki, im mniejsze tym bardziej zabójcze. Kawa na balkonie. Kelner wrzuca do śmietników wkomponowanych w mój widok balkonowy ogromną ilość pustych flaszek po alkoholach. Scheda po walecznej nocy zachodniej cywilizacji. Śniadanie i droga na plażę. Mijam śmietnik uzupełniony szklanymi łuskami po destylatach i winie. W powietrzu przyjemny, silny zapach resztek alkoholu. Aż chciało by się dłużej postać przy tym śmietniku. No tak, Grecja to kraj zapachów, a w miejscach porośniętych i niezniszczonych przez człowieka, woni. Wchodząc do pokoju wita mnie smród szamba, ale w dawce do zaakceptowania. Blisko plaży, z kontenerów wydobywają się zapachy posthotelowe lub postrestauracyjne, ponieważ w okolicy nie ma domów mieszkalnych. To zarazem też siedliska sporych os. Dziś zawartość kubłów wywieziono, a po ilości cieknącej z nich wody wnioskuję, że ich wnętrze zostało umyte. Zapachy śmietników i dobrego jedzenia mieszają się na ulicach, ale nie czuć tu gotowanej kiszonej kapusty ani równie zabójczego kalafiora. Nawet z balkonu na trzeciej kondygnacji budynku można rozpoznać kwiaty, których zapachy dochodzą z poziomu zerowego, jak określa to oznaczenie kondygnacji w windach . Rozkładam w cieniu palm mój koc. Tu codziennie towarzyszy mi wielka metalowa beczka, chyba co roku malowana na niebiesko, jak większość tutejszych drzwi i okien. Beczka zapełniła się już dawno temu, może na początku sezonu turystycznego. Nadmiar jej dobra wypada na ziemię. To przeważnie jednorazowe opakowania po napojach. Turlają się sympatycznie w stronę morza, to zaledwie kilka metrów z górki. Moje czarne sandały farbują stopy w sposób uniemożliwiający ich domycie. Gdyby z morza dojrzał moje podeszwy handlarz czarnych niewolników, znalazłbym się niechybnie na pokładzie statku przypieczętowującego resztę mojego życia, ale w obecnie 32

bezpiecznej Europie ze spokojem obserwuję statek podretuszowany na okręt piracki, wpływający z głośną, pompatyczną muzyką filmową do portu po kolejną dawkę turystów. Potem spora nowoczesna łódź motorowa wpływa szybko do portu. Na pokładzie opalają się długie damskie nogi wystające przynajmniej z ośmiu tyłków. Tym luksusem steruje wielki Grek koło 60tki, o kolorze i kształcie klopsa, cały pokryty włosami jak owadożerna roślina. Przed obiadem balkonowa kawa. Kilka balkonów dalej murzynka w wieku okołoemerytalnym słodko śpi w fotelu. Kafle balkonowe o tej porze roku już nie parzą, ale oddają przyjemne ciepło. Na obiedzie jakaś wychudzona baba koło 40tki wyszukuje spośród kawałków mięsa wielkości kciuka, ten idealny bez tłuszczu. Po co jej ten kawałek. Przecież i tak już się zagłodziła i nie da rady z nim dojść do stolika, bo padnie gdzieś po drodze. O matko, unijne kolczykowanie trzody. Holenderce siedzącej pod samym oknem wbił się kolczyk w dolną wargę. Nie dość, że brzydka, to jeszcze chciała czymś podkreślić tą swoją nieudaną urodę. Majstrując przy wardze straciła prawo do złożenia reklamacji u Pana Boga. Chyba jedynie Czeszki, czy Słowaczki, które dziś kąpały się w porcie, zachowały kobiecą urodę. Grek skończy szkołę podstawową i zostaje kelnerem. Grek skończy szkołę średnią i zostaje kelnerem. Swój zawód wykonują z godnością, rozkładając śnieżne obrusy, sprzątając po gościach i wysłuchując ich niezdarnych zamówień lub głupich uwag. Grek, któremu się powiodło, prowadzi wynajem samochodów. To już czysty interes. Siedzi za biurkiem w sfinksowej pozie i czeka wytrwale na klienta. No tak, to już robota biurowa. Sklep z galanterią skórzaną lub pamiątkami, to już chyba też zaliczany jest do lepszego, czystego interesu. Na ulicach jest więcej mężczyzn niż kobiet. One raczej realizują się przy sprzątaniu hotelowych pokoi. Chociaż tak na serio, to nie mam pojęcia, jakie jest wykształcenie osób próbujących przy obsłudze turystów zarobić na swoje utrzymanie. 33

Przy pisaniu maila w hallu hotelowym znajomy turkot ładowanego z węglarki węgla. Ha, co? Jak? Na Krecie? Latem? Aha, kelner łopatką nabiera kostki lodu do drinków. Znowu z rana powyrzuca puste butelki.

Pozdrawiam Andrzej

34

Murarz feminista zamontował muszlę zbyt blisko spłuczki i deska ciągle opada. W Polsce widziałem w toalecie patriarchalną gumę do zaprawiania słoików, o którą, rozciągniętą na spłuczkę, można było zahaczyć deskę, co przywracało temu miejscu utraconą w czasie niezdarnego montażu cześć. Pierwszego dnia na plaży chciałem dopłynąć do najwęższego miejsca w porcie. Wygrzewający się na początku zwężenia, przy bocznej ścianie tawerny Grek ostrzegł mnie gestykulując obficie i wesoło, że są tam gęsi i mogą mnie zaatakować. Rzeczywiście, koniec września a gęsi mają młode. To wypasione gęsi domowe, na powrót zdziczałe, czekają tu na szczodrobliwość portowych gości. Ciekawe czy kiedyś staną się komponentem długiej, późnej greckiej kolacji, najlepiej odzwierciedlającej południowy styl bycia. Grek wyciąga zakamuflowaną butelkę piwa i przelewa w połowie jej zawartość w swoje obłe ciało informując głośno, abym słyszał w wodzie „very good restaurant”. Zaniepokojony właściciel restauracji rusza w stronę podchmielonej reklamy. Ktoś może psuć mu tu za rogiem interes, ale zatwierdza tę reklamę i zwalnia kroku. Idę na moją darmową część plaży. Nadzorca płatnej plaży z nostalgią patrzy jak jego 7 euro wędruje w przeciwnym kierunku. Nawet nie chodzi mu o owe 7 euro, ale obcy, czyli gość, nie korzysta z jego usług. Kwestia utraconego zarobku jest gdzieś w dalszym tle. Wyciągam spod koca kamień kłujący mnie w bok. No ale 7 euro, to 7 euro. Na ziemi nie leży jak ten kłujący mnie w bok kamień. Drogą jedzie niewielki samochód transportowy. Megafon podaje z pielgrzymkową monotonią i dziwnym akcentem: „Bananen Kreta, Kreta bananen, Wasser meloni, Meloni, Trauben, Frukta, 35

Very good, very süß. Ora pro nobis „Bananen Kreta, Kreta bananen, Wasser meloni, Meloni, Trauben, Frukta, Very good, very süß. Ora pro nobis

Balkon, kawa. Ta niedobra, grecka najbardziej mi smakuje. Śniadanie. Co ci ludzie tak grzebią w tych misach. Kurde, patrzcie jak to się robi. Z chirurgiczną zgrabnością nabieram sztućcami ze stali nierdzewnej pomidory. Ups, część wędruje poza docelowym naczyniem, przewidzianym na warzywną spedycję. Tak, w podstawówce najpierw chciałem być weterynarzem, potem chirurgiem. Zostając tłumaczem uratowałem wiele istnień. Za komuny trzymaliśmy kurczaki. Po zabiciu robiłem im sekcję zwłok, by ustalić przyczynę nagłej śmierci. Przecież utrata głowy przez kurczaka nie przesądzała jeszcze o niczym. Jedynie dogłębne zbadanie sprawy ma wartość poznawczą. Starsza Greczynka w czarnym stroju kąpielowym odwołującym się do stylu sukni wieczorowej wchodząc do wody żegna się energicznie, chyba z osiemnaście razy. To jedna z tego czteroosobowego cechu kapeluszników. Znowu mają zebranie. Moja honorowa rundka w stronę greckiej flagi i z powrotem. No, tym razem zostaje moje zdobycie greckiej flagi udaremnione przez trzy naprężające gęsie szyje. Jeszcze sprawdzają, czy wszystkie cumy łodzi prawidłowo są przymocowane, ale już te białe peryskopy obracają się zdenerwowane w moją stronę i śledzą moje podpływanie do flagi. Przecież tam przy fladze jest również 36

ich miejsce do opalania. Nic, zawracam. Prawo raz nabyte, nie może być utracone. Peryskopy natychmiast biorą kurs na ptasią plażę. Moja murzynka z balkonu opodal dziś nie drzemie. Przyjechała z córką o wielkości afrykańskiej królowej wioski, leżącej w kraju nękanym zamieszkami etnicznymi, mega-inflacją lub żyjącej z masowego strugania słoników z egzotycznego drewna, lub materiału drewnopodobnego, na potrzeby białych turystów łaknących niepowtarzalnej pamiątki z Czarnego Kontynentu. Najbardziej podoba mi się palmowa plaża i drewniane słupy energetyczne, u nas masowo zastępowane betonowymi. Taki drewniany słup energetyczny w ogóle nie szpeci szpetnego greckiego domu. A dom grecki to pochodna sześciościanu, do którego dolepiono nieskończoną ilość paskudnych balkonów. Do tej bezkształtności dochodzi dostawka turystyczna pomiędzy drogę a budynek. To przeważnie jakaś plastykowa wiata przecząca wszelkim stylom znanym w architekturze, a jednak czasami pielęgnowanego przez działkowców krajów północnoeuropejskich. Domy pomalowane są na biało, tam samo jak autobusy, dlatego często się zdaje, że właśnie dom odjeżdża. Naprzeciwko mojego hotelu opuszczona tawerna. Dogorywająca palma nie jest już w stanie trzymać rąk w górze, poddaje się i rzuca wielkie liście na kamienne schody tworząc bioszlabany. Ogród, obudowany bardzo estetycznym murkiem kamiennym, wysycha w całości. Właściciele nie mają już zapewne pieniędzy na wodę do podlewania. To jedyne miejsce, którego mi żal. Jedynie hotele i hotelowe baseny przywołują moją wyobraźnię do porządku, mówiąc, że nie jestem na afrykańskim safari. Drogi tak jak w Polsce, polne, tylko że asfaltowane. Nierówne, bez zakończeń ale zakończone. Tu nie ma norm. Nikt tego nie sprawdza. Na obiedzie upośledzony starszy facet przy nabieraniu rozrzuca po okolicy zapiekankę z serem, pomidory. Teraz 37

dokładnie zbiera to łopatką żywienia zbiorowego z podłogi, pomagając sobie dłonią. No, ja z rana nie byłem lepszy. Obiad kończę zawsze tymi ich ciasteczkami, które są może i niezbyt kształtne, i rozlatują się przy nakładaniu, ale są przepyszne. Nasączone miodem. Ciekawe czy miód chiński. Nasze polskie ciastka są kształtne i trzymają się kupy, stąd też pewnie ich smak. Dwa niewielki boskie ciasteczka i spora dawka arbuza i melona. - Panie Wiegand, no ale cukier ma Pan podwyższony. W zeszłym roku też tak było. Trzeba coś z tym zrobić. To stan alarmowy, bo inaczej początek cukrzycy. Wystarczy dziennie 20 minut ruchu. A słodycze, owoce je Pan? - Nie, takie jedzenie wcale mnie nie rusza. Z poważaniem Andrzej

38

Balkon. Kawa. Teraz dopiero widzę, że grecki ogródek hotelowy, który powstał w wyniku rozbiórki sali kinowej albo demontaży wyciągu krzesełkowego, wkomponowaną ma używaną betoniarkę z wlotem skierowanym ku ziemi, mówiącym jasno „nigdy więcej”. Nie mam aparatu fotograficznego. To znaczy mam, ale w telefonie. Mam tam zdjęcia z czeskiej stolicy i szkoda je skasować, zamieniając na te z Grecji. Wczoraj wieczorem pierwszy raz w życiu widziałem na żywo modliszkę. Ona widziała mnie na mniej żywo, bo właśnie była w konwulsjach. A po suficie, nad łóżkiem biegała mi niewielka pocieszna jaszczurka. Macam językiem po zębach żuchwy, coś mi się tam porobiło. Kurde, w ciągu jednego tygodnia tyle kamienia. Czym się tego pozbyć. Zawsze po rozpakowaniu się w hotelu moja pamięć się poprawia i przypominam sobie z automatu, czego zapomniałem spakować w domu. Może tymi zakrzywionymi nożyczkami do paznokci. No tak, poszło elegancko, jak w gabinecie dentystycznym. Moje przerzedzone kontynentalnym stresem włosy przetłuszczają się. Potraktuje je octem. Stary prosty sposób. Nawet weterynarz mi zalecił polewać psa po wykąpaniu roztworem octu. Skąd ocet? Przecież nie kupię całej flaszki. Hm, ze stołówki. No tak, ocet do miski na owoce, potem papierowa serwatka do octu, a w pokoju wycisnąć na włosy. Jak się spocę, będę śmierdzieć jak zimne nóżki. Zaradność białego człowieka. Lecę na śniadanie. Podłogowe marmury błyszczą od dodatkowej warstwy wody, rozprowadzonej przez sprzątaczki. Wszędzie porozstawiane żółte tablice z angielskim napisem „śliska podłoga”. Widać ta nacja przewraca się najczęściej. Ciągle ktoś o te tablice zahacza, przewraca je, znowu stawia. Ważne, że tablica taka łagodzi skutki upadków i przyspiesza zrastanie się złamań. Przystanek niedaleko. Przychodzę 10 minut przed odjazdem. Zbierają się międzynarodowe grupki żądne autokarowej przygody. Minuty płyną. Wielki beczkowóz 39

pompuje szambo. Wszyscy dzielnie to znoszą. Niemiec pyta po angielsku, czy autobus do Heraklionu już odjechał. Odpowiadam, że nawet nie przyjechał. Francuzi prowadzą swoją romańską rozmowę. Ich nie dziwi, że jest już 14 minut opóźnienia, że coś nie przyjechało i nie odjechało. Tylko ja z Niemcem jestem ofiarą uporządkowanego postrzegania świata. No, 15 minut spóźnienia i jest jakiś nieoznakowany autobus, ale czy to ten przeze mnie oczekiwany w beztlenowo-szambowej atmosferze autobus do stolicy wyspy? Dopytuje się kierowcy Niemiec, dopytuję ja. Wsiadamy. Chcę kupić bilet. Kierowca teatralnym gestem południowca pokazuje, że pieniądze nieważne, przynajmniej nie teraz. Niedokładność nadrabiają ludzkim zachowaniem. Te gesty chyba mieli na szkoleniu kierowców, skąd inaczej posiadłby taką umiejętność pokazywania, jak apostołowie przemawiania do różnych narodów. Jedziemy. Teraz widzę dopiero, którędy szedłem po zmroku. Gaje oliwne. Na ziemi worki plastykowe, a czasami na gałęziach, jak chorągiewki modlitewne w Nepalu. Między drzewami biegną czarne nawadniające szlauchy. Tak, to kraj czarnego szlauchu. Czasami nie ma go jak zakopać, bo wszędzie skała, a jak da się zakopać, to akurat nie ma chęci. Mistycyzm gaju oliwnego odpowiada akurat tutaj kompostownikowi, na którym z ostrużyny wyrósł koślawy krzak kartofla. Autobusy mają ładne, czyste i wygodne. Niczym nie przypominają tych oferowanych nam przez Międzygminne Związki Komunikacji Pasażerskiej, i to zarówno przed, jak i po szeroko w prasie reklamowanym zakupie nowego taboru. Pasażerowie wysiadający przed wejściem konduktora doświadczają dobrodziejstw państwa opiekuńczego i nie płacą za krótki kurs. Ktoś omyłkowo chce wysiąść. Uspakajający gest kierowcy. Kierowca i konduktor pamiętają, gdzie dany pasażer chce wysiąść i obcokrajowiec nie jest tu zdany jedynie na swoją umiejętność odczytywania greckich liter. Ciekawostką jest, że autobus po zamknięci drzwi nie rusza nagle, żeby pasażer się przestraszył, obił a najlepiej upadł. Autobus nie wlecze się tutaj polskim zwyczajem, żeby przy wsiadaniu pasażerom na odmianę pokazać, że się śpieszy. Autobusy 40

na Krecie nie jadą również według schematu polskich pociągów. Znaczy, nie zatrzymują się w polu, tak aby podobnie jak polskie autobusy, nie przyspieszyć na dworcu. Mijamy koszmarne przydrożne kapliczki w miejscach, gdzie zdarzył się wypadek, ponieważ Grecy kochają ginąć w wypadkach samochodowych, bądź też w miejscach, w których taki śmiertelny wypadek się zdarzy, bo widać, że są niebezpieczne i zdarzyć się musi. Ten święty beton, bo z niego ulepione są kapliczki, jest często usiłowaniem nawiązania do budynku cerkwi. Na niektórych pensjonatach napis „English breakfast” miałby mnie zachęcić do wstąpienia na śniadanie. Spore sklepy futrzarskie reklamują swoje luksusy, przeważnie po rosyjsku. W upale kobieta przymierza czarne futro, a koleżanka obok w stroju kąpielowym audytuje jego elegancję. Grecki właściciel stoi w cieniu i nawet nie myśli o podejściu do prażącej się w futrze i słońcu dziewczyny. Przystanek. Za oknem grecki dom starców. Spokój w spokoju. Szacowne grono na wózkach inwalidzkich. Jeden pensjonariusz próbuje na pół etatu ruszyć swoim wózkiem do przodu, po ledwo zauważalnym wzniesieniu, i przebywszy jakieś 20cm osuwa się do punktu wyjścia. Na nikim nie robi to wrażenia a starzec zachowuje monopol na kinetykę. Droga do Heraklionu jest ładna i morze hipnotyzuje niesamowitym kolorem, tak że ciągle wpatruję się w bezkres denaturatowego błękitu. Trąbienie na skrzyżowaniu, zakręcie, na znajomego. W rowach puste butelki plastykowe. Solary skutecznie szpecą góry. Spory ruch aut osobowych. Zakaz skrętu, wjazdu, wszystko jedno - mają dla kierowców jedynie znaczenie sentymentalne. Na „stopie” zwalniają. Na asfalcie nieodmalowane zebry, które zresztą i tak do niczego nie służą. Gdy kierowca włącza światła awaryjne, znaczy, że zrobi coś, za co w krajach zachodnich dostałby spory mandat lub stracił prawo jazdy. Nie wiadomo kto na rondzie ma pierwszeństwo, gdyż jest 41

rozbieżność między informacjami w książkach, internecie oraz zastanymi ulicznymi realiami. Na odmianę roboty drogowe oznakowano precyzyjnie. No i w piśmie łacińskim Kreta posiada trzy razy więcej miejscowości niż w rzeczywistości. Ta sama miejscowość rozmaicie jest zapisywana na znakach drogowych. Ujednolicono jedynie oznakowania dojazdów do wykopalisk archeologicznych, wykonując je w kolorze brązowym. Na dworcu w Heraklionie dobre, czytelne tablice informują o rozkładzie jazdy. Nie można się pomylić. Z Heraklionu mam dobre połączenie do Sitii, najbardziej na wschód wysuniętego miasta Krety. Znowu muszę się wrócić 90km. Mijam lotnisko. Przejeżdżamy obok jakiś terenów wojskowych. Znając realia, to tu, jak i w kulturach słowiańskich, będzie największy bajzel. Dziwiło mnie kiedyś, że beton szałują tak krzywo. Teraz nawet widzę, że odpowiada to formie terenu, zgrywa się z otoczeniem. Jest tu i ładnie, i brudno, ale turysta z Bytomia lub Łodzi nie ma prawa tu narzekać na brud, a ten z Łodzi nawet na brzydotę zabudowań, mimo że solary i zbiorniki do podgrzewania wody umieszczone na greckich dachach powodują, że domy wyglądają jak tył lodówki starego typu, do którego ktoś przymocował jedną lub dwie butle do nurkowania. Teraz widok wszędobylskich, walających się plastyków mnie pociesza. Znaczy, że nie palą nimi w zimie. Nikt z Polski nie podpowiedział im tego sposoby ogrzewania. Chociaż kanclerz Niemiec nie powinna im dać żadnych dotacji aż tych śmieci nie pozbierają. Dworzec w Agios Nicolaos. Widzę jakieś dziwne, otyłością zniekształcone postaci. Jedna na wózku inwalidzkim napędzanym na nieamputowana nogę. Poruszają się szybko w kierunku wejścia do autobusu. W zeszłym roku widziałem tutaj stare zarośnięte osoby rasy europejskiej, w wielowarstwowych łachmanach i wysokich po kolana butach skórzanych, członków plemienia żyjącego gdzieś w odseparowanej górskiej wiosce. 42

Ciągle widzę ten szlauch biegnący na skraju drogi po kamiennym murku. Dlaczego nikt nie przewidział zainstalowania tego zasranego, szpetnego, ciągnącego się przez 300 kilometrów szlauchu gdzieś w tym murku albo za nim? Autobus opuszcza Agios Nikolaos. Widoki coraz ładniejsze i jakby mniej plastyku na 1m2. Autobus zajeżdża do małych wiosek. Kierowca trąbi, wioska na powitanie macha rękami. Grecy zaskakują mnie tu częstym, jak na obywateli państwa o wysokim bezrobociu, pytaniem „czy przyjechałem na urlop lub do pracy?” Im nadal opłaca się zatrudniać obcokrajowców. Przez okno widzę jakąś wielką, chyba niepotrzebną inwestycję drogową oraz krzyżówkę samochodu ze szklarnią. Wioski mają tutaj chodniki. Ktoś robi zdjęcie całującej się na tle morza turystycznej parze, psując uwieczniany widok niebieskiej niebieskości, styku morza i nieba. Czyli syf jest domeną miejscowości turystycznych, zbytnio eksploatowanych terenów. W większych miejscowościach zagnieździły się handlowe i fast-foodowe, zagraniczne sieciówki, wyniszczające huby, ekonomiczna łacina współczesnego uniwersalizmu europejskiego. Wrogowie różnorodności i kolorytu kulturowego, zwolennicy norm nijakości. Tu fast foody są niepotrzebne, bo nikt się nie spieszy, ludzie zajmują się spokojnie sobą, zajmują się życiem i jedynie moda na nowoczesność daje tym zagranicznym transplantom rację bytu. Wszędzie przepaście i strategiczne dla turystyki widoki. Potężny owad siłuje się za szybą z autobusem hamującym z górki. Wioskowe stare wiatraki do mielenia zboża i powietrze, elektrownie na grzbietach gór obiecują przewiew świeżego powietrza w upalne lato. Zakwaterowanie w nadbrzeżnym hotelu. Bardzo ładny budynek. Ten obok nie jest tak ładny a dodatkowo wydaje się być opuszczony, więc właściciele mojego przyszłego miejsca zakwaterowania postawili estetyczny, warowny 43

mur, broniący ich wrażliwości na piękną i przemyślaną architekturę. Syficzna strona też ma tu, na granicy mur, tak że biegną obok siebie prawie równolegle dwa wysokie mury, u samej ulicy na odległość dwóch pięści, a po ok 2m patrząc od strony ulicy, już stykając się ze sobą. Każdy mur broni pojmowania estetyki własnej posesji. Właściciele hotelu od razu ujawniają się z znajomością języka polskiego. Chyba oboje pochodzą z mieszanych rodzin. Ich dorosły syn polskiego już nie zna. Jest to największą chyba krzywda jaką rodzice mogą wyrządzić dziecku, nie przekazując mu języka, no oczywiście poza oddaniem dziecka do domu dziecka. Lecę na nadbrzeże, na obiad. Nie zaczepia mnie tu żaden restauracyjny alfons. Spokojnie wybieram, co i gdzie zjem. Wybór pada na smażone sardynki reklamowane na tablicy dań za 25 euro. No, raz się żyje. Wchodzę pod spory namiot restauracji. Próbuję się dogadać. Spora kelnerka poruszająca się jak filmowa amerykańska słodziutka murzyńska kuchareczka pyta o język. Mówię „niemiecki”. Podaje kartę dań w tym języku, no tak, przygotowani są na wszystko. Otwieram kartę, jest po holendersku. Rozumiem jedynie słowo „grillied”. Zamawiam bazując na zdjęciu z menu sardynki z sałatką „Sitia”, za 13,50 euro. W sałatce małe niedojrzałe, październikowe oliwki, które widziałem dzień wcześniej na drzewach i myślałem, że jeszcze długo nie znajdą słoikowego ani jakiegokolwiek stołowego zastosowania. Jedzenie niesamowitej jakości. All inclusive wymyśleli właściciele supermarketów czyszczący swoje półki z niestarzejącego się, ale i tak starego jedzenia. Płacę. Dostaję w prezencie ciastko. Domawiam kawę. Pani z góry doradza podwójne espresso. Ciastko smaczne, na podobieństwo polskiej wuzetki, ale w tej ortodoksyjnej starej postaci, bez dodatków, szpargałów i całego galaretkowatego badziewia. Kawę cukruję, ale tylko poza domem. Wiadomo, podwyższony cukier, no i ciastka, których nie jadam. Stolik obok, kobieta w okularach o wyglądzie uczennicy z przedniej ławki szkoły średniej zapala do piwa papierosa. Gryzoniowato podciąga ku górze 44

zaopatrzony w okulary nos oraz górną wargę, wyglądając jak jeszcze niezrealizowana prostytutka. W hotelu pytam się, co to za miejscowość na wschód od Sitii, bo na mapie już niczego więcej nie ma. To duże osiedle developerskie. Sprzedawano tam domy, w których za gniazdkami nie było instalacji. Przy zakupie trzeba uważać. Czasami sprzedaje się obcokrajowcom gaje oliwne z zastrzeżeniem prawa do użytkowania drzew przez sprzedającego, czyli faktycznie sprzedaje się widok. Chodniki bocznych uliczek Sitii są jednoosobowej, a jeżeli drzwi sklepu otwierają się na zewnątrz , to wtedy wcale nie są. Napotykam kilkakrotnie przeładowane kontenery cuchnących śmieci, przekraczających skalę wytrzymałości węchowej. Smród przyjął jak ciecz formę naczynia, w którym się znajduje, czyli jednej z uroczych uliczek prowadzących od głównego ronda w stronę promenady. Od tej uliczki ładne, bardzo duże schody z latarniami po bokach wiodą do dużego kościoła. W połowie ich wysokości schody przecięte są kolejną spokojną uliczką, ale dalszą część schodów prowadzących do kościoła zastawia mi kubeł, kontener, wyrzucone dwie kanapy i fotel. Kubeł jest domknięty, kontener przepełniony, a kanapy stały w mieszkaniu zbyt blisko ścian i ich tyły są poobdzierane a w dodatku tapicerka wyblakła. Świt. Greczynki się kąpią. U nas kobiety w ich wieku jeszcze klika lat będą dojeżdżać do ciekawej pracy zapewniającej im, zgodnie z ogłoszeniem prasowym i ich podaniem, samorealizację zawodową. Nad górami chmury, ale nade mną, kąpiącym się teraz przed śniadaniem w sąsiedztwie greckich kobiet, świeci słońce, dokładnie jak wtedy, gdy kończyłem moje, obecnie nikomu nie potrzebne, studia. Z rana nie ma tu dzieci. Gdybym był złośliwy, napisałbym, że uczą się właśnie cennej sztuki wypełniania druczków do Funduszy Europejskich. Rybki skubią mnie i podpowiadają jak to będzie, zachęcając do pośmiertnej kremacji. Poranne dzwony biją byle jak. Chyba dzwonnik po pokonaniu meblowej barykady przed 45

kościołem chwycił za sznur, pociągnął raz i powiedział: „to nie ma sensu”. Po morzu odsalający prysznic w hotelu. W małej, ładnej łazience jako praworęczny z odzysku muszę się wypiąć w lewą stronę, aby móc wypłukać usta po szczotkowaniu zębów. Idę na promenadę na śniadanie. Zamawiam przy samym morzu „breakfest special” za 8,50 euro. Uprzejmy, z nieco upośledzonym wzrokiem dostawca przynosi mi przedmiot mojego porannego pożądania, jajka sadzone i przysmażaną szynkę. Przed moim stolikiem futrzak pije wodę. Aha, to rzeka wpływająca do morza, a już myślałem, że to kot na słoną wodę. Hm, więc za tym codziennie ustawia się na stołówce anglosaska kolejka, całkiem smaczne. Pozostawiam po jedzeniu stertę plastyku po maśle i mini dżemach. Przez tysiąc lat będą świadczyć o zaspokojeniu przeze mnie głodu. Jeżeli rzesza hitlerowska miała przetrwać tysiąc lat, to było ją trzeba zrobić z plastyku. Na plaży potężny Rosjanin o chłopięcej, szczerej twarzy troskliwie zajmuje się dwuletnim dzieckiem. Nieżyjący już mój sąsiad, narodowościowy mieszaniec, który w dzieciństwie przeżył klęskę głodu na Ukrainie, ze skrajnym wynaturzeniem kanibalizmu, mówił, że nie ma na świecie lepszych ludzi niż Ruscy. Nawet ginąc z głodu oddają drugiemu resztkę chleba. Całe nadbrzeże jest ładne. To chyba jedyne nadbrzeże, po którym mogą się poruszać osoby z chorymi nogami i też takie tutaj widuję. Na wózkach i z balkonikami. Ktoś zadbał tu nawet o zieleń, a na ziemi ułożył z morskich otoczaków mozaiki z owocami morza typu delfin lub ośmionóg. No, do pomników też tutaj nie mają szczęścia. Dezorientujące architektonicznie paskudztwo zakłóca harmonię miejsca, nie ustępując naszym krajowym tworom. Nie wiem, w jakich kierunkach świata przepływają idee pomnikowych realizacji, czy centrum doradztwa jest w Atenach, czy nad Wisłą. Najgorsze, że pomniki są bardzo żywotne i usuwa je jedynie zmiana ustrojowa lub wojna. Ten jest brzydoty równej polskim 46

Janom Pawłom Drugim. Te religijne pomniki są obecnie największą zemstą szalonego dłuta, ponieważ w przypadku pomników religijnych oswobodzi nas od nich jedynie przejście Polski na islam lub wprowadzenie przez Kościół Katolicki ikonoklazmu. No i nieszczególnie ratuje sprawę ateizm, gdyż jego jedyną zaletą jest brak wojen religijnych. Na metalowych, ładnych latarniach pozostawiono całoroczne ozdoby bożonarodzeniowe, tak aby zdążyć z ich montażem przed zimowymi świętami. Na ziemi czarne fleki. Chyba guma do żucia, która bardziej już przywykła do deptania niż fabrycznie wyznaczonego jej zadania. Niemiec w tawernie z egzotyczną pięknością. Taką urodą Europa nie dysponuje. To musi być Irakijka. Głowa obwiązana chustą je z godnością greckie specjały. Młody Niemiec, siedzący naprzeciwko niej, wyluzowany, zadowolony. Nie musi patrzeć na gębę emancypantki z zaciśniętymi ustami. Europejki niepotrzebnie chodzą do kosmetyczek. To wyrzucone pieniądze. Do pokoju sprezentowano mi ciastko. Chcą mnie zabić. Powinni obok ciastka od razu położyć strzykawkę z insuliną. Wchodzę za namową właścicieli na dach hotelowy, będący obszernym tarasem. Zmierzch przełącza barwy morza z błękitu na granat i czerń. Świecące na nabrzeżu punkty przekształcają się na wodzie w refleksujące pasma. Patrzę w dół. Na balkonie potężny biust gasi papierosa w popielniczce. Dzwoni znajomy, który wyjechał do roboty do Niemiec. Nie podoba mu się. Mówię: „słuchaj, Niemcy to nie jest kraj dla nas, szczególnie dla ciebie, z urodą negatywu blondyna”. Spaceruję wzdłuż morza i knajp. Grecy szczelnie je wypełniają. Siedzą w i na fotelach grupami, chmarami, w dwójkę. Konstelacja w różnych kierunkach zwróconych czarnowłosych głów. Na dużych ekranach zajmujący ich i niezajmujący mecz piłki nożnej. Radość, dyskusje, jedzenie, alkohol lub wpatrywanie się w nocne odbicie miasta w wodzie, helleńska odmiana głębokiego światowego kryzysu. Dzieci i młodzież spaceruje po chyba niedawno zbudowanym molo. Nie poznać po nich 47

przedponiedziałkowego, szkolnego stresu. Dwie murzynki rozmawiają po francusku. Słychać Holendrów. To najdzikszy język europejski, oczywiście poza wyrazami które mają to samo brzmienie jak w niemieckim. Nie polecam Wam wschodu Krety, bo jak tu przyjedziecie, to obcych będzie więcej niż Greków i powtórzy się historia północno-zachodniego wybrzeża. Moja pani od nieruchomości zaprasza mnie do samochodu. W samochodzie bałagan, ale jest gdzie usiąść. Jest bardzo miła i bardzo dobrze mówi po niemiecku. Syn ożenił się z Dunką i ma porównanie odnośnie czystości obu krajów, położonych pod tym względem w przeciwległych punktach skali. Niczego nie udaje. Mała wioska 15km od Sitii. Stromo usadowiona na zboczu góry. W greckim opuszczonym domu do sprzedania totalny burdel. Meble, od rozlatujących się, po te z antykwaryczną wartością. Porozrzucane ubrania, na ścianach zdjęcia i obrazki. W rogu sztuczna choinka gotowa do świątecznej akcji. Na łóżkach i podłodze pomielona pościel oddaje strukturę cyklonów z map pogody wschodniego wybrzeża USA. W zlewie zaschnięte od lat garnki i talerze. Pani mówi, że Grecy tak pozostawiają domy. Wywiezienie tego wysypiska śmieci będzie kosztować, jak zapewnia, 10 euro. Pytam się trochę złośliwie: - Gdzie, do morza? Odpowiada spokojnie, ignorując moją złośliwość: - Nie, nie. W góry, w przepaść. Biorę do ręki stary album oprawiony w wytłaczaną skórę z złoconymi po bokach grubymi tekturowymi stronami i z okienkami na umiejscawianie zdjęć. Album 20-wiecznej historii kreteńskiej rodziny. U nas byłby powodem chluby rodu, tu jest składnikiem wędrującym na liczne górskie, dzikie wysypiska śmieci. Stan domu do przyjęcia, ale brud sąsiedniej posesji znajdującej się za domem, dyskwalifikuje to miejsce. Na to, w jakim stanie jest sąsiednia posesja nie 48

ma tu nikt wpływu. To sąsiednie śmieciowisko może być wieczne. Naprzeciwko domu klepsydra uśmiechniętego, 30-letniego mężczyzny. Rok po przeszczepie serca poszedł na kontrolne badania EKG. Po podłączeniu aparatury nie wstał już z łóżka. Poniżej drogi widzę czysty, geometrycznie nienagannie uporządkowany cmentarz z ładnymi, kształtem nawzajem do siebie nawiązującymi nagrobkami. Starsza pani wita się uprzejmie i zwraca do pośredniczki nieruchomości, że ma coś zrobić, bo chce mieć wreszcie sąsiada. Drugi dom to solidnie wzmocniona ruina. Ktoś włożył sporo pracy i przygotował dom do sprzedaż. Jest ogród i taras na dachu. Do morza oddalonego o 4 km można dojechać rowerem, wiejską drogą. We wsi jest sklep i trzy tawerny oraz kafenion. Uśmiecenie otoczenia nie przeraża. Kolejny dom, to zasuszone życie, które kiedyś opuściło jego mury. W tym stanie może to trwać i trwać. Tutejszy klimat nie zniszczy tego stanu rzeczywistego opuszczenia domu, wyglądającego, jakby mieszkańcy 30 lat temu lub przed rokiem wyszli na moment do sąsiadów. Z powodzeniem walę głową w zbyt niskie nadproże drzwi pomiędzy kuchnią a sypialnią. Cena domu wysoka, bo blisko do morza. Aluminiowa stolarka skutecznie zniechęca. Wszystkie domy mają przynajmniej dwoje, troje drzwi. W sumie prawie do każdego pomieszczenia w domu jest dostęp z zewnątrz, dlatego w domach nie ma korytarzy. Domy są małe, bo dnie spędza się na dworze. No i są kamienne. Wyrosły na i ze skały. Ojciec mojej przewodniczki z biura nieruchomości miał pięcioro rodzeństwa. Rodzice wcześnie zmarli. Była bieda. Pojechał do roboty do niemieckiej kopalni. Zmarł w wieku 62-óch lat. Brat przewodniczki od lat 60-tych mieszka w Niemczech. Pracuje w hucie jako spawacz. Często dostaje 49

najgorsze prace w miejscach przy samych wytopie metalu, bo myślą, że jak jest Grekiem, to lubi jak jest gorąco. Przyjeżdża na wczasy do siostry, ale po tygodniu już go Grecy i te ich zachowanie denerwuje, i musi wracać do Niemiec. Pytam się pani z nieruchomości o osiedle developerskie. Odpowiada, że to też dobre miejsce, ale są tam kłopoty. Nowi właściciele dbają o swoje domy, ale developer zaniedbał domy, których nie udało mu się sprzedać. Stare wiejskie domy są małe. Czasami chyba mają w całości 15m2. Nowe domy budują już potężne. Chyba nie chcą już spędzać tyle czasu na dworze, a może nawet wcale nie chcą na dwór wychodzić. Grecy czują się okradzeni przez bogatych. Im większy dom zamieszkuje Grek, tym bardziej czuje się pokrzywdzony. Mieszkańcy małych wiejskich domków czują się dobrze.

Mam trochę czasu do odjazdu i idę do greckiego fastfoodu. Przede mną zamawiają dziewczyny. Kucharz każde kulinarne życzenie potwierdza wymownym kiwnięciem głowy, że „już się robi i zamawiający nie musi się dalej trudzić w opisie swojego wymarzonego dania”. Ja nie chcę na wynos. Pokazuję na talerz i zdjęcie potrawy na ścianie. Kiwnięcie głowy kucharza i będzie jak na zdjęciu. Szukam sztućców. Przynosi je szybko z zaplecza chłopak pracujący na kasie. Podając mruga mi jednym okiem. To mruganie już znam z hotelowej stołówki, wystarczy odrobina uprzejmości wobec obsługi i zaczyna ona po przyjacielsku mrugać. Trzy tłumy wsiadają do trzech autobusów. Nie ma miejsca, ale jeszcze jakoś wjeżdżają w to samochody i motory. Personel autobusów chroni pasażerów. Chłopak na motorze żużlowym chce jechać do przodu, bo kolega jakoś pojechał. Wjeżdża z ulicy, gazując jak szaleniec, na wysoki chodnik tuż za autobusem. Dodaje gazu, motor mu zarzuca. Dopada go konduktor. Wyszukuje na autobusie jakąś niewidoczną rysę. Teraz chłopaka okrążają inni kierowcy 50

autobusowi. Sytuacja się zaostrza. Robi się wrzawa. Te autobusy to świętości. Wypuszczają chłopaka po minucie z obławy. W autobusie kobieta przesypuje tabakę do skrętów ze starej paczki do nowo zakupionej. Po może kilku minutach jazdy daje mi znak, żebym się do niej dosiadł. - Ty Ruski? - No, z Polszy, ale my wsie Ruskije. Śmiech z próbami porozumienia się we wszystkich znanych nam językach. Po gębie myślała, że jestem Rosjaninem. Mąż Rosjanki zginął w wypadku 16 lat temu. W ojczyźnie była wykładowcą akademickim historii, politologii i religioznawstwa. Na początku rozmowy miesza grecki z rosyjskim. W Rosji mieszkają jej dorosłe dzieci. Do Rosji nie chce już nigdy wracać. Tu jej dobrze. Opiekuje się niedołężnym Grekiem przykutym do łóżka, a w Sitii była dla relaksu popływać. Daje mi numer domowy i komórkowy oraz skype’a. Słowo skype zapisuje w miejsce łacińskiego „p”, rosyjskim. Piszę jej dla żartu słowo „skype” grażdanką. Spogląda i mówi: „a to ja bym się nawet nie domyśliła, co to jest”. Spodobałem się jej i skoro jestem Rosjaninem, robi mi zdjęcie. Wypytuje, czy mam rodzinę, czym się zajmuję. Wesoła, pełna życia kobieta. To już chyba mój przystanek. Muszę wysiadać. Pytam się kierowcy, czy to Sissi. Kierowca zdumiony, że przeoczył przystanek obcokrajowca. Upewniam się konduktora, czy to mój przystanek. Teraz on jest w szoku, że nie wiedział o wysiadce zagranicznego. Kilka kilometrów pieszo od przystanku na Drodze Narodowej i już jestem w moim pokoju hotelowym. Mam nowych sąsiadów, Żydów. Ich przyjazdem w liczbie 120 osób była zaniepokojona cała polska społeczność hotelowa. Na korytarzu wymieniam uprzejmości z krajanami Matki Boskiej Częstochowskiej. Dziwny ten hebrajski, naśladuje przepływ powietrza przez odkurzacz. No moment, przecież znam te dźwięki. No tak, to oczywiste, na kształtowanie się 51

współczesnego hebrajskiego największy wpływ mieli rotterdamscy szlifierze diamentów.

Pozdrawiam Andrzej

No i znowu poranna kawa w hotelu, w którym pierwsza wiadomość, jaka do mnie dotarła, ostrzegała w języku polskim przed kradnącymi ręczniki Anglikami. Od razu pomyślałem jak bardzo musiała od wczoraj spaść siła nabywcza funta, że właśnie w ten sposób próbują nadgonić utraconą wartość nabywczą swojej waluty. Jaki jest współczesny naród grecki, znaczy, czy jest to naród warty naśladowania lub zachwytu, a jeżeli tak, to w jakiej dziedzinie. Sami Grecy oceniają się jako pracowitych, tak sami od siebie, bo nigdy ich o to nie pytałem. Niemcy też oceniają się jako pracowitych, a pracowici wcale nie są, lecz tylko inaczej zarządzają pracą, jej efektami, i mają planowanie. Polacy też mają planowanie, ale odwrotne od pożądanego. Kiedyś twierdziłem, że Polska różni się od Grecji jedynie powierzchnią terenów zielonych latem, temperaturą i ilością opadów. Brak chodników w wielu miejscowościach nie jest wyróżnikiem Grecji, bo przejeżdżając przez północną Austrię też zauważymy, że domy stykają wprost z asfaltem. W kolebce kultury europejskiej, kultury europejskiej raczej nie odczułem, chyba że kontynuowana jest tu jej jakaś archaiczna forma. Ich przodkowie mieli nosa osadzając się na tych terenach i oszczędzając przez tysiąclecia na rachunkach za ogrzewanie. W Grekach najbardziej denerwuje nas to, że to my, a nie oni, zatraciliśmy granicę czasu przeznaczanego na wykonywaniu pracy i obowiązków.

52

Mieszkańcy kraju w którym nie ma znanych mi z reszty Europy niebieskich ugwieżdżonych tablic „zbudowano przy wsparciu Funduszu Europejskiego”, mają niesamowitą cechę nieodróżniania obcych. Widzą obcokrajowca i spodziewają się, że nie mówi po grecku i jest to chyba dla nich jedyna różnica, którą spostrzegają. Obcokrajowiec jest dla nich Grekiem lub znajomym, do którego trzeba inaczej gadać, może coś po angielsku, albo więcej gestykulować, albo wolniej powiedzieć po grecku. Jakieś dziwne DNA narodu portowego sprawia, że obcokrajowiec ma się tu po prostu dobrze, a powtarzająca się w niemieckich wielokulturowych miastach uwaga Polaków „patrz, biała z czarnym idzie” wydaje się tu być informacją zmyśloną. Grekom podoba się ponadto moja powściągliwość, którą nabyłem wraz z nieznajomością angielskiego. Natomiast Niemcy i Polacy uważają mnie już za pyskatego. Odnośnie jeszcze poziomu mojego angielskiego mogę dodać, że zbliżony jest do poziomu angielskiego Greków, znaczy, tylko ja wiem, o co się pytam i tylko oni wiedzą, co mi odpowiadają. Ogólnie Grecy myślą, że są fajni i mają pozwolenie od Pana Boga na zagnieżdżenie każdego skrawka ziemi, a może niewyrzucanie śmieci gdzie popadnie ograniczyłoby ich większą od innych narodów potrzebę wolności. Grecja jest albo zanieczyszczonym krajem, albo estetycznym wysypiskiem śmieci. Tubylcy twierdzą czasami, że to turyści śmiecą. Mógłbym się z tym zgodzić, ponieważ podobnie jak śmieci turystów jest tutaj dużo, jednak nie zaobserwowałem śmieci na lotniskach i w autobusach wiozących spore baniaki i kilkutonowe bloki betonowe, które na tutejszych plażach robią ilościową konkurencję głazom. Mogę jednak się zgodzić, że rozwalony klapek, produkt Państwa Środka, na hotelowym trawniku pochodzi ze stopy obcokrajowca, a z kolei w kraju pochodzenia stopy zostałby, w czasie nie mającym wymiaru wieczności, usunięty. Gdyby Akropol zbudowano z dokładnością podjazdu umożliwiającego drażniące uszy turkotanie walizek łaknących słonecznego wypoczynku, czy wtedy estetyka świata zachodniego byłaby by dla 53

przybysza takim zaskoczeniem jak podróżnika w obecnej Grecji. Aczkolwiek drzwi toalet ogólnodostępnych wykonano w moim pięciogwiazdkowym hotelu z okiennic zamontowanych na łuskę, i o ile do środka nie docierają spojrzenia z zewnątrz, to wszyscy obecni towarzyszą mi akustycznie a ja od wewnątrz oglądam nawracające się ruchy mopa sprzątaczki po ładnych i niedokładnie ułożonych płytkach marmurowych, powodujące u mnie ruch głowy ten sam, co polującego wieczorem na sporą, nieporadnie kicającą szarańczę, kota. Lecę na śniadanie. Chociaż all inclusive mnie mdli z przyczyn ideologicznych, to jednak ta forma poznania kraju ma swoją dobrą stronę, gdyż można spróbować naprawdę wszystkiego. To, czego nie zjemy na jakimś posiłku, pojawia się pokrojone na mniejsze kawałki w sałatkowych wariacjach lub dekoracjach pizzy. Jeżeli podsmażana śniadaniowa szynka wędruje na obiadową pizzę, zyskujemy wtedy gwarancję szczególnie dokładnego zapieczenia zrecyclingowanego składnika. No i widać, że Grecy biednieją, ale nie staczają się na dno w skutek nadużywania alkoholu. Nie zauważyłem polskiej wariacji sklepowej 24h zastępującej obecnie meliny, bo chyba nie wytworzyła się w nich potrzeba skucia się na amen. A już zupełnie nie ma tutaj ulic zamieszkałych przez wielopokoleniowe gromady brudnych żuli upijających się niezależnie od pory dnia czy nocy. Ich centra miast to albo ładne sklepy i restauracje, albo niezwykle urokliwe porty. Dziś w planie zbiorowy wyjazd na Spinalongę, wenecką fortecę przekształconą na ostatnią europejską wioskę trędowatych, istniejącą tu chyba do roku 1957, aż się wierzyć nie chce. Faktem jest, iż data 1857 byłaby bardziej na miejscu. W autobusie dowiadujemy się, że Grecy nie czytają książek, bo są leniwi. Grecka emigrantka napisała bestseller o Spinalondze. Nikt z obecnych w autobusie, włącznie z pilotem, prawdopodobnie jej nie czytał, a ja na 54

pewno jej nie czytałem, ale sporo dowiaduję się o książce, bo aż 6 razy, że jest bestsellerem. Jest też wersja filmowa. Film jest z napisami po grecku i angielsku. Odetchnąłem z ulgą. Grecy przeczytają przynajmniej napisy pod filmem. A jeżeli chodzi o czytanie, to istnieje podobna niesamowita solidarność producentów sprzedających i kupujących popiersia słynnych starożytnych filozofów o zupełnie nieznanej twórczości. Pilot dalej opowiada historię Krety, że Minojczycy pozostawili muzealne skorupy. Bizantyjczycy sztukę pisania ikon. Wenecjanie fortece, a Turcy zajmowali się głównie egzekucjami powstańców i wdrażaniem produkcji jogurtu oraz tych przepysznych miodowych ciasteczek. Wszyscy jednak mieli jedną wspólną cechę: zbierali i podnosili podatki. No i Kreta była też pod protektoratem egipskim, czyli tego kraju, gdzie w starożytności budowano ściany budynku na planie kwadratu skośnie, schodzące się u szczytu, aby móc zaoszczędzić na dachówkach i na samej górze budowli umieszczając tylko jedną, kamienną, albo budowano wyłącznie dach czterospadowy rozpoczynający się u samego fundamentu by z kolei zaoszczędzić na budulcu koniecznym do wzniesienia bocznych ścian. Ten niezwykle chytry naród był kolejnym bezwzględnym okupantem. Na statku załoga pracuje sprawnie. Gdy trzeba być przy cumach, są przy cumach. Ci od cum są jednocześnie kucharzami i kelnerami. Witają i żegnają gości. Nie ma tu zbędnego personelu. Cieszą się tym co robią i sami się kontrolują. Ten nieco zapóźniony w rozwoju daje z siebie najwięcej. W megafonie gąbka nieznanego mi przeznaczenia. Po co ją tam wepchnięto? Zadziwiające. Na Spinalondze półnadzy chodzą po kościele. Wycieczki przechodząc w przeciwnych kierunkach pociągają sznur dzwonu pogrzebowej kaplicy. Cmentarz jest bezkostny, ponieważ wszystko zabrali na pamiątkę turyści. Kiedyś nie było luster w wiosce trędowatych, a teraz artyści mający za zadanie przyciągnięcie tu rzesz zwiedzających nastawiali 55

ich pełno. Odbijamy się w nich zniekształceni przez dobrobyt. Dziś wyspa należy do ignorantów. Ciągłe telefony komórkowe i rozmowy przekazujące niesamowicie ważne wieści. Serie zdjęciowe, żeby lepiej zobaczyć, zapamiętać, ale w rzeczywistości niczego nie widzieć. Schodząc z najwyższego punktu wyspy kobiecy głos mówi: „to tym trędowatym ciężko tutaj było”, a po sekundzie: „do tej sałatki dodają też cebulę”. Ta ignorancja nie gnieździ się oczywiście tylko na wyspie trędowatych, bowiem istnieje tajemnicza więź łącząca współczesny świat z dzisiejszą Grecją: to nieznajomość historii i myśli starożytnych. Tu znów kolejna niespodzianka. Sama bytność tej bogatej historii i myśli pozwala Grekom nie mieć, obecnie już zasłużonego, kompleksu wobec reszty Europy. To jakby po przeczytaniu na fasadzie budynku słowa „apteka” odstępowały nas wszelkie dolegliwości, bez zastosowania jakiegokolwiek farmaceutyku znajdującego się w sprzedaży. Pomnik trędowatej bez ramion, chcącej popełnić samobójstwo skacząc w przepaść z niefortunnie wymyślonej przez rzeźbiarza trampoliny, o jeszcze bardziej niefortunnym mocowaniu na warownej baszcie. Widzę już tylko montażowe niedoróbki. Wszędzie wąskie i śliskie kamienne schody bez poręczy i brak pomyślunku, co z tym miejscem zrobić, ponieważ słowo „trąd” uniemożliwia tu budowę hoteli. Płyniemy na „dziką” plażę. U nadbrzeża stoją już trzy duże statki wycieczkowe. Nasz jest czwarty. Schodzimy na ląd. Przy każdym zejściu murowany grill o powierzchni 3m2. I na każdy wędruje armia mięsa dla pasażerów. Patrząc na tłum, wiadomo skąd wzięło się określenie plaży. Statki przypływają i odpływają w ilości pociągów na dworcu miasta powiatowego przed restrukturyzacją kolei. Po powrocie do Sissi idę do hotelowego holu na kawę. Mieszkaniec Wysp Brytyjskich coraz bardziej wrasta w bar. W sumie od tygodnia jest jego stałym elementem. 56

Holender zamawia obok piwo i drinka. Drinka wypija błyskawicznie przy barze. To konieczne paliwo na dojście do fotela, w którym będzie się delektować resztą zamówienia. Na ścianie dwa duże ekrany zawieszone obok siebie nadają jednocześnie. Jeżeli ktoś chce słuchać ze zrozumieniem, to ma pecha. Tu inaczej ogląda się informacje z Turcji czy Syrii, bo to wszystko blisko. Natomiast rekordowy zysk Samsunga szczegółowo omawiany w BBC nie przyciąga niczyjej uwagi.

Pozdrawiam Andrzej

Dzień odlotu i ja zbudowany na obraz i podobieństwo boże, plus 25 kg nadwagi, wchodząc do morza po raz ostatni przekonany jestem, że to właśnie tutaj powstał pierwszy klub morsów, natomiast mimo, że jest to naród żeglowny, to nie powstało tutaj pismo Morse’a. Nie miało szans. Nauka przestała tu się rozwijać w pradawnych czasach. Przeczytanie listy greckich noblistów nie zajmuje dużo czasu. Ta niesprawiedliwość ma swoja przyczynę w braku Nobla z dziedziny kuchennej. Czy Kreta odłączy się od reszty Grecji? Oczywiście. Wystarczy, że ateńskiej administracji zabraknie paliwa na kontrolowanie bogatej wyspy. Precyzyjnie mówiąc, jeżeli wyspa nie zapłaci raz stolicy podatku stanowiącego 70% jej dochodów rocznych. Nowy polski turnus robi obchód: „To najpiękniejsza aleja na tej wyspie”. Najmłodsza z trójki zwiedzających kobiet poprawia: „w Sissi”, autorka pierwszego zdania z dbałością o detale: „no, na tym czymś”.

57

No, jestem już spakowany. Eleganckiego turystę poznać po tym, że przy wjeździe i wyjeździe jego bagaże zachowują te same gabaryty. Ja wożę ze sobą niewiele. Na miejscu kupuję małe opakowanie proszku i piorę moje rzeczy w misce skonstruowanej z łazienkowego zlewu i torby reklamowej, do której ów proszek został mi zapakowany niepotrzebnie w miejscowym sklepie samoobsługowym. Ciekawostką polskich sklepów samoobsługowych jest to, że powstały aby dać ludziom zatrudnienie, czyli zupełnie przeciwnie do idei ich powstania w latach 30-tych w USA. Tam ze względu na rozpętaną wojnę brakowało rąk do pracy, więc wymyślono handel z minimalną ilością zatrudnionych. Ostatni obiad. Grecy są jeszcze wolniejsi ode mnie, ale gdybym został tu jeszcze tydzień, to dysproporcje by się wyrównały. Na pożegnanie obsługa stołówki też mnie teraz głaska i pociesza. Gdy pierwszy raz znalazłem się na lotnisku w Heraklionie wydawało mi się czyste, ascetyczne. Teraz widzę, że jego wnętrze jest od lat niemalowane, tu i ówdzie wiszą spore ilości przewodów, które kiedyś tam wypadły z osłon, a po płycie lotniska poruszają się stare odrapane wózki „swissport” wiozące bagaże lub dostarczające paliwo lotnicze. Zdawanie bagaży pomyślane jest tak, że stoi się z nimi w dwóch kolejkach. Najpierw po naklejkę kierującą bagaż do właściwego samolotu, a potem do prześwietlenia bagażu Może i nie skraca to procedury, ale przynajmniej wprowadza sporą dezorientację podróżnych. W ubikacji obwisłe drzwi rzeźbią po łuku relief w podłodze. A pusty pojemnik z płynnym mydłem zamontowano na bocznej ścianie tak, że aby się przekonać o braku zawartości muszę przeszkodzić wszystkim czterem osobom stojącym przy umywalkach. Czekam na lot do Katowic. Jest opóźniony o 45 minut. Polska kolejka mówi, że to dlatego, aby Niemcy mogli odlecieć o czasie. 58

Polak z podbitym okiem. Nie wiem skąd wiedziałem, że takiego zobaczę właśnie na lotnisku. Tak, to jeden z obrońców honoru nadwiślanego kraju. Po pijaku wdał się w bójkę z kolegami w knajpie w imię czegoś tam. Może w samolocie po prostu zawsze jest jakiś Polak z podbitym okiem. Koło mnie i niska kobieta koło 60-tki o urodzie góralki. Mieszkanka jakiejś polskiej wioski przyleciała wygrzać się przed nadchodzącą sześciomiesięczną zimą. Dwa rzędy przede mną siedzi Holenderka i Holender, szczupli, naćpani, a on strasznie brudny. Długie blond włosy północnej nacji i spowolnione odurzeniem ruchy rąk. Holenderka je i gestykuluje. Ruchy ma jak Armstrong na Księżycu, jakby wykonywane w gęstej cieczy. Holender zaś je, odpływa mentalnie i cieleśnie w owej gęstej cieczy, wybudza się, pije kawę. Wokół nich brud znanych mi z polski przystanków autobusowych. Spore kleksy kawy będą świadczyć o ich bytności aż do pojawiania się sprzątaczki. Oglądam rachunek za hotel z Sitii, który jeszcze tkwił w mojej kieszeni. VAT mają 6,5%, czyli mogłoby się zdawać, że państwo gospodaruje tu roztropnie. Podatek od nieruchomości wprowadzili 2012 roku. Wcześniej w ogóle nie znali takiego podatku, na którym bazują państwa większości świata, ale Grecy zadłużyli lekkomyślnie swój kraj jak niefrasobliwa osoba klękająca w kościelnej ławce w czasie przeistoczenia zostawiając za swoim tyłkiem torbę lub portfel na siedzeniu ławki. No i słońce nie zachodzi na północnym wybrzeżu Krety nad morzem, tak, jak nad Bałtykiem, ale to nie jedyna różnica, między Polską a Grecją, bo najbardziej na południe wysunięte miasto Europy, Ieraperta, wysyła darmową żywność dla ubogich w Atenach. Czy Opolszczyzna wysłałaby darmową żywność dla niepopularnej Warszawy? Nie, my już się nie litujemy, lecz klęczymy w kościołach przepraszając za nielegalnie zdobyte majątki z prośbą o dalsze.

59

Znowu wrócę na Kretę, gdzie z tubki niebieskiej farby wyciśnięto o wiele więcej niż oznajmia to gramatura podana na opakowaniu. A jeżeli kolory i smaki mają duszę lub możliwe jest im nadanie konsystencji stałej, to te zjawiska mają ją właśnie miejsce tutaj.

Pozdrawiam Andrzej

Kreta jest jak widok z mojego tarnogórskiego mieszkania na Galemberg, ale nie ten na wiosnę, gdy liście drzew tworzą jeszcze drobne, nierozbite zawiązki i widać na wzgórzu nagie gałęzie w aerozolu zieleni, i piękno jeszcze się nie wydobyło, bo zieleń nie zdążyła zakryć brzydoty budynków mieszkalnych. Kreta jest jak jesienny widok na to niewysokie, rozległe wzniesienie z usadowionymi po obu jego krańcach kościołami. Po prawej neogotyckim, idealnie współgrającym z porastającymi cały kompleks klasztorny parkiem o niebywałych kolorach, a po lewej nowym kościołem o dachu batmańskich uszu, zaopatrzonych na szpicach w krzyże, w którego bryle zgadzają się jedynie godziny sprawowania nabożeństw. U podnóża wzniesienia stoją przysłonięte między barwnymi drzewami, kolorowe, dziwnokształtne domy a patrząc bliżej, w dół, widać zdeformowany rozbudowami i rozbiórkami dziewietnastowiecznej rzeźni, rozległy, zdeklasowany teren. Można też powiedzieć, że Galemberg wygląda jak spory biały talerz, na którym ułożono na przeciwległej do patrzącego krawędzi placki kartoflane tak, aby nie wystawały na bliższą obserwatorowi połowę talerza. Te kartoflane placki to właśnie jesienne drzewa a biała, niezajęta powierzchnia talerza to ta niszczejąca i niszczona rzeźnia, bezmyślnie niegdyś malowana meksykańskim sposobem tu i ówdzie na biało niezależnie 60

od szlachetności i kunsztu wykonania podłoża. I o ile Żydzi w Egipcie, chcąc uchronić swoich pierworodnych przed śmiercią, skropili framugi drzwi krwią baranka, to Polacy, remontując stare budynki, malują białą farbą niewielką powierzchnię zewnętrzną ściany wokół drzwi i okien, by zaznaczyć, że mogli pomalować całość, ale tego nie zrobili. I jeżeli ktoś zapyta mnie o ten styk piękna i brzydoty, to odpowiem: „mam piękny widok z okna”.

61

Hammamet 2013

Frankfurt opuszczam bez większego żalu. Najpierw kolejką miejską z Dworca Głównego do Terminalu 1, z Terminalu 1 wewnętrzną kolejką do biura podróży, z biura podróży tą samą drogą do Terminalu 1. Tu do biura linii lotniczych, z biura linii lotniczych na odprawę bagażu, gdzie starsza Niemka na wózku inwalidzkim, w kolejce tuż obok mnie, dla szczególnie uprzywilejowanych, odprawiała swoje toboły. Obsługiwał ją dziwaczny Niemiec, z przesadną uprzejmością. Taki zgrany narodowy duet w tej etnicznej lotniskowej mieszance. Tak długo czarował na swoim komputerze aż zablokował pozostałe. Zaczynają się nerwy, u wszystkich prócz obsługującego Niemca i obsługiwanej Niemki. A teraz to już do samolotu, gdzie chwilę po mnie przed bramką zjawia się, wraz z towarzyszką sporych rozmiarów, Niemiec po sześćdziesiątce, z artystyczną brodą, jak na autoportrecie Matejki, w tunezyjskim stroju, może ludowym. Jakiś wielbiciel przyśpieszonego lata. Czuje się swobodnie. Wyszedł tak z swojego heskiego mieszkania i dotarł na frankfurckie lotnisko. Musi mieć silną osobowość, zazdroszczę mu. W Polsce uchodziłby za arabskie dziwadło i strzelano by mu fotki. Do japońskiej stewardesy podchodzą pracownicy techniczni lotniska w sile 12-tu do 15-tu chłopa. Kłaniają się. Japonka odwzajemnia z niesamowitą gracją, kilkakrotnie, każdy ukłon. Nasze europejskie ruchy są beznadziejnie, w porównaniu z tą dalekowschodnią elegancją. Samolot Tunisair ma brudne, ochlapane siedzenia, tak że wnętrze wygląda jak niedawno pobielone wapnem. Za to serwowany przez linie posiłek jest tak bogaty, że plamy na tapicerce przestały mnie dziwić. Po obiedzie kawa z deserem. Jedynie zupy nie było. Obsługa samolotu rozdaje druki wizowe. Jadąc do Tunezji, zabierz ze sobą długopis. Tu bardzo trudno jest go pożyczyć, chyba ma on dla Tunezyjczyków szczególne 62

znaczenie. A odpowiedź „nie” na prośbę o długopis ma dodatkowo nieuprzejmą formę. Informator konsulatu nic nie mówił, że trzeba mieć własny długopis. Po wyjściu z samolotu stoję w kolejce przed budkami policyjnymi. Ostatnia kontrola i już jestem w Tunisie. Podaję wypełniony w samolocie druk. Pierwsza część druku niewypełniona, dla osób przybywających lub opuszczających Tunezję mających tu stałe miejsce zamieszkania, a druga część wizowa wypełniona zdobycznym długopisem w samolocie. Policjant wraca mnie z kolejki. Muszę wypełnić cały druk, czyli i tą część dla mieszkających na stałe w Tunezji. Dreptam do okienka wizowego i proszę tunezyjską piękność o długopis. Chamstwo większe niż na Mazowszu. Następny cel to faceci w garniturach, chyba pilnują kibli. Długopisu nie dostaję, ale informują mnie, że druk mam dobrze wypełniony. Nie pozostaje nic, jak pójść do kontroli do innego policjanta. No i załatwione bez problemu. Już jestem poza lotniskiem. Teraz na łbie mam taksówkarzy. Musiałem przeoczyć mój transport do hotelu. Wracam do holu lotniska. Dopytuje się o biuro podróży, o jest przedstawiciel, tylko że nie oznaczony. No, sytuacja jest opanowana. Teraz torby do busu i jedziemy do Hammametu. Jakiś chłopak chce pieniądze, za niby pomoc w ładowaniu walizek, które sobie sam załadowałem. W zamieszaniu dałem mu 50 centów. O, i jestem w jednym busie z Niemką z wózka inwalidzkiego, ale w Tunisie Niemka doskonale daje sobie radę bez wózka. No, ruszamy. Dość szybko opuszczamy zabudowania. Jest zielono. Gaje oliwne, a między drzewami soczysta trawa. Wygląda to rajsko. Teraz rozległe wysypisko śmieci i murzyn w płaszczu szukający czegoś dla siebie. Tunezyjczycy etnicznie składają się chyba z tych uważających się za białych i tych czarnych. Musze o tym doczytać. Tunezyjska policja ma mundury o niemieckim kroju z czapkami wygiętymi jak łodzie. Ciekawe, czy to jedyne podobieństwo do niemieckiej policji? 63

Na kolacji wita mnie Tunezyjczyk koło 60-tki o wyglądzie radcy ambasady. Kilka uprzejmości i uwag o potrawach. Pyta mnie, czy mówię po arabsku. Z tego pytania obaj zaczynamy się śmiać. Po kilku dniach zauważam, że ten facet pracuje tutaj od rana do nocy. Piszę to tak na wypadek, gdybym kiedyś stwierdził, że ludzie w Tunezji nie pracują. Tunezyjskie jedzenie jest lekkie. Nie pływa jak to greckie w oliwie. Tunezyjczycy potrafią tak zaparzyć kawę, że smakuje jak zbożowa. Jeżeli ktoś lubi zbożową, to będzie zachwycony. Nie wiem, jak uzyskują z brązowego koloru szary, ale będę podążać za tym tropem. A to zielone o konsystencji gipsu, to smaczna chałwa. Pierwszy raz jem zasolone cytryny a z dojrzałych pomarańczy leje mi się po rękach. Sięgam po daktyle i już sam nie wiem, czy ten patyk w dostępnych w Europie na styropianowych tackach jest z plastyku, czy to rzeczywiście łodyga daktylowca. Ciągle zaskakuje mnie woda w kranie. Jest słona. Po goleniu szczypie, a po myciu zębów chce się pić. Młoda dziewczyna przyniosła do pokoju świeże ręczniki. Uśmiechnęła się. Jest bardzo ładna, co nie jest akurat w tym kraju rzadkością. Kobiety nie odchudzają się tutaj, a przypadków skrajnego wychudzenia nie spotkamy na ulicach. Trzeba zobaczyć okolicę. Wychodzę z terenu hotelu w Hammamet, który dzięki ogrodzeniu i sporej bramie wygląda jak siedziba ambasady. Wszystkie hotele tak tu wyglądają. Kłaniam się strażnikowi. Skręcam w lewo. Szerokim chodnikiem mijam kolejne hotele. Wszędzie jest zielono. Palmy, trawniki. Początek marca, to dobry czas na przyjazd. Jest przyjemna, polska, majowa pogoda. Koszula i sweter wystarczają dla mnie, zmarzlucha biurowego. Niektórzy Europejczycy chodzą w podkoszulkach, ale to jeszcze nie dla mnie. Mijam wysoki mur, na którego górnej płaszczyźnie potłuczone butelki umocowane w zaprawie chronią turystyczny klejnot przed niepożądanymi gośćmi. Taki uzbrojony flaszkami mur widziałem przed laty w centrum Opola. Strzegł on tam dóbr kościelnych. 64

Na chodniku leżą w sporej ilości kupy. Ale nie psie, ani kocie. Te przypominają średniej wielkości bułki, a na podstawie badania wzrokowego powiedziałbym, że te z mąki razowej. Obijam od głównej drogi. Po lewej stronie spora rzeka po prawej mury hoteli. Środkiem leci szeroki chodnik. Wielbłąd przy chodniku nie jest plastykowy. Teraz zauważyłem, że przeżuwa podrzucone mu gałązki. Delikatnie mówiąc ma mnie gdzieś, nawet nie patrzy w moją stronę, za to ja patrzę w jego. Wielbłąd to głupie stworzenie o takim samym wyglądzie. Przednie nogi ma związane taśmą do klejenia kartonów. Hm, więc to są hamulce. I pomyśleć, że w hotelu Tunezyjczyk zapraszał mnie na wycieczkę wielbłądami po okolicy, dodając na zachętę, że pojadę z Niemcami, zobaczyć prawdziwe tunezyjskie życie. Wycieczka z Niemcami to nie dla mnie. Zbytnio kojarzy mi się z fotografowaniem jedzenia na wczorajszej kolacji hotelowej. W sumie bezpodstawnie, bo kucharz zapewne się cieszył, że ktoś pstryka fotki arbuzowi przerobionemu nożem na różę, ale dla mnie to niesłychanie wieśniackie. A nasza rzeka po lewej stronie to żałosny widok. Kojarzy mi się z reportażem z Indii. Zaduma nad syfem i zawracam. Mokradła odcinają dojście do morza. Po jakiś 100 metrach drogi powrotnej ktoś za mną woła. No kurwa, koraliki. Teraz już po mnie. Skąd ten chłop się tu wziął. Narodził się z rzecznego brudu niczym Wenus z morskiej piany. Na początku jakaś bransoletka ze skóry wraz z zapewnieniami, że jest za darmo. Nie można się uwolnić. Bransoletka ląduje na mojej ręce. Darmowy prezent kosztuje 5 dinarów, ale pan chce dostać je w banknocie, czyli minimalna cena to 10 dinarów. Dodatkowo argumentuje, że ja tych pieniędzy i tak nie potrzebuję, że dla mnie to mało. Tu nad syficzną rzeką wkurwiający mnie pan z szparą miedzy siekaczami powtarza kilkakrotnie pytanie: „Tunezja jest piękna?”, licząc, że rozpuszczę się w zachwycie i zakupie jakieś wisiorki, o których marzyłem przez całe życie. To ta sama sytuacja, jakby ktoś na mojej rodzinnej ulicy, tworzącej za pomocą budynków po obu stronach asfaltu przeciętny, środkowo-europejski szpaler brzydoty, zapytał się mnie 65

licząc na pełne zachwytu przytaknięcie: „Nakielska jest piękna?” Zrobię sobie pranie, bo z Niemiec przyjechałem bez czystych rzeczy. Pranie hotel oferuje za darmo, ale ja robię sam. Jestem z Polski i bez kombinowania nie byłbym sobą. Korek w zlewie i wannie nie zatrzymuje wody. No tak, w nylonowym worku przyleciały ze mną laczki. Czyli jest korek. Żel pod prysznic, może to nie najlepszy środek do prania, ale nie trzeba go dokładnie płukać. Na balkonie zamontowano suszarnię, gdybym akurat chciał w Tunezji wyprać moje sznurówki, bo chusteczki już tam nie zmieszczę. W pniach palm gnieżdżą się na dowolnej wysokości nasze cukrówki. Pozostałości po łodygach, które w dzieciństwie rysowałem jako nałożone na siebie doniczki, umożliwiają im przebywanie na dowolnej wysokości pnia. To niebywałe zagrożenie dla moich właśnie upranych koszul. W hotelu są strefy WiFi. Poznaję je po naklejkach. Strefy te są w holu, barze, w pokoju internetowym i oczywiście w pokojach gościnnych. O Internecie w pokojach gościnnych personel hotelowy mówi, że jest, ale nie działa. Za to hol nazywa specjalną strefą internetową. Tu Internet też nie działa, ale klepsydra na ekranie pokazuje, że za jakieś 20 lat zadziała. Tunezyjczyk wymawiając słowo „specjalna”, zaczyna się śmiać. Nic, szkoda nerwów. Wykupuję 30 min w hotelowej kafejce internetowej, aby ściągnąć pocztę na pendrive'a. Za 5 dinarów dostaję szyfr umożliwiający dostęp do Internetu. Próbuję go wstukać, ale arabska klawiatura nie pozostawia mi złudzeń ani szans. Na każdym klawiszu są cztery znaki. Jest tu pismo faraonów i arabskich handlarzy niewolników. Jest też „małpa” ale na ekranie robi się z niej „a” z kreską tak na wypadek, gdybym pierwszy raz w życiu chciał napisać coś po francusku. Kilkakrotnie proszę o pomoc personel. Bagażowy nie daje rady, bo w końcu to po arabsku,. Po bezskutecznej pomocy idzie do recepcji. Myślałem, że powie recepcjoniście, że mam problemy z kodem, który mi sprzedał. Myliłem się. On tylko plotkuje z recepcjonistą. No, kod wpisany. Już jestem już na necie. Koniec. Czas 66

minął. Jak mi miną nerwy, to jutro znowu spróbuję, bo muszę wysłać tłumaczenia do Polski. Dla odprężenia pooglądam arabską telewizję. Po ich szarej kawie i tak nie potrafię zasnąć. Cóż my tu mamy. Amerykańskie filmy z arabskimi napisami. Operę arabską. Arabską familiadę. Arabski serial brazylijski. W sumie kilka seriali. Jeden z nich rozgrywa się w jakieś tam przeszłości. Orszak jaśnie pani przybywa do kolejnej oazy. Jaśnie pani ktoś podaje wodę w dzbanie, a ona pijąc powtarza kwestię „dobra woda”. No i jeszcze jakiś dobry człowiek zakuty jest w lochu. A w operze faceci w prześcieradłach tańczą z łopatami a w oddali jest studnia. Prześcieradłowe kobiety tańczą natomiast z dzbanami. Czyli faceci kopią studnię, a kobiety noszą wodę. Jest jeszcze niezwykle mądry szejk, który nic nie mówi, a jego mądrość polega na czekaniu i nic nie mówieniu. Tunezja to chyba dobry kraj dla osób odchudzających się a przy tym nie głodzących się. Dużo warzyw, drobno pokrojonych. Drobne krojenie zastępuje oliwę. Grecy krojeniem się nie przejmują i jako spoiwa używają oliwy, a w Tunezji jest to pokrojone w drobną kostkę i spoiwa nie potrzebuje. Trzy filiżanki szarej kawy i mały rogalik. Całkiem smaczny. Do ciasta dodano mielone orzechy włoskie. W hotelu są też Tunezyjczycy. W greckich hotelach nie widziałem Greków. Popołudniu muszę coś wymyślić z Internetem. Jak tak dalej będzie, to cała kasa pójdzie na nieporadne próby wbijania na arabskiej klawiaturze [email protected]. Na pomoc Tunezyjczyków nie ma co liczyć. Gdybym z podobnym problemem zwrócił się do kogoś w Niemczech, to dawno byłoby po kłopocie. No tak, jedynie na tego ciągle pracującego starszego faceta mogę liczyć w sprawach internetowych. On przy każdym posiłku pyta się niezwykle uprzejmie, czy niczego mi nie brakuje? Już raz próbował mi pomóc, ale młodzi mu powiedzieli, że tu jest „specjalna strefa internetowa”. Idę na plażę. Jest wcześnie, więc może nie będzie jeszcze żebrzących koralików i koników. Nawet nie przeszkadza mi tutaj, że jestem wśród samych hoteli, bo sporo tu zieleni 67

i dojście do plaży ma coś z parkowego spaceru. No nie, koraliki i koniki już są. Znowu muszę przez to przejść. Znowu pytania o liczbę gości hotelowych. Znowu chcą mnie załadować na konia, na niby darmową fotkę. Mówię, że w hotelu jest sporo Niemców i niech ich obwożą na koniach. Niemcy o te tereny walczyli, więc niech się po nich obwożą. Obracam się w prawo. Widzę port. Obracam się w lewo. Widzę miasto. No wiadomo, trzeba zobaczyć port. Na plaży jakieś ichniejsze „jeżowce” wyprodukowane chyba przez wielbłądy. Owoce morza na plaży to puszki, flaszki i plastyki. Straszny syf. Do tego jakieś gnijące wodorosty. Po mojej lewej stronie rozgrywa się sielankowa scena. Jeżeli ktoś zna obraz „Śniadanie na trawie”, to można go właśnie obejrzeć tutaj. Do europejskiej parki leżącej na piachu dołączył się koralikowiec i rozłożył na całej swojej długości. Lewą dłonią podpiera sobie głowę a z prawej zwisają straszące koraliki. Ta nieszczęsna para przeleciała setki kilometrów, aby wysłuchać monolog o pięknie tego miejsca i wymusić na sobie zakup odpadów wytworzonych przez samozwańczych artystów. Obracam się w prawo i idę w stronę portu. Ledwo „Śniadanie na trawie” znalazło się za moimi plecami a już koraliki wołały do mnie: „majn frojnt”. Znowu chce wymienić 2 euro. Wymiana według kursu hotelowego, tylko że w rozliczeniu uwzględnione są też koszmarne koraliki. Zapominam o niedawnej kontuzji stopy i zaczynam biec. Muszę jakoś się go pozbyć, bo do samego portu będzie mi mówił o koralikach, wymianie 2 euro i pięknej Tunezji. Gnijące małże strasznie śmierdzą. Na plaży rozkłada się zdechły koń. Przykry widok. Nie, to nie koń, tylko delfin. Podłużna szczęka i wystające ze zwłok żebra mnie zmyliły. Jedynie po resztkach ogona widać, że żyło to w morzu. Trzeba by to wszystko zebrać jakimiś bronami i powywozić. No i to porozbijane szkło. Jak chodzić po takiej plaży boso? Kolejna szansa na przejażdżkę konno i na wielbłądzie. „Ile gości w hotelu?”, „Zrób sobie darmowe, pamiątkowe zdjęcie”. Przed samym portem znowu o coś mnie zaczepiają. Czuję od tego nagabywania zmęczenie, jakbym był w biurze. „Jestem 68

kelnerem/ kucharzem w twoim hotelu” słyszę wołanie, na dojściu do portu. Nie, ja nie jestem z tego hotelu. Cóż to znowu za numer. Tym razem sam się domyśliłem, że zaczepiają tą wersją, by zaprowadzić potem turystę do znajomego sklepu na zakupy, za co właściciel sklepu odpala „kelnerowi/ kucharzowi z twojego hotelu” jakąś kasę za naganianie klienta. Port ładny. Za portem aleja palmowa i arabskie pałaco-sklepy. Nawet to jest zadbane. Byle tę plażę jakoś oczyścić. Od hotelu do portu to jakieś 3 km. Wystarczyło by 80 sporych przyczep, dwa traktory z bronami, z 40 osób z grabiami i po tygodniu byłaby tu ładna plaża. No, port zaliczony. Tu będzie całkiem fajnie wieczorem. Wracam. Chodnik zajmuje konik i wielbłąd. A z boku dochodzi do mnie „majn frojnt”. No chodnikiem nie przejdę. Ewakuuję się jak tubylcy przez murek. Wiadomości podają, że do Europy powróciła zima. A tutaj pogoda wymarzona na nasze Pierwsze Komunie. Na kolacji „radca ambasady” proponuje mi po raz kolejny piwo. Odmawiam i dodaję tym razem, że nie piję alkoholu. Zyskuję tym uznanie „radcy”, który krótko stwierdza „tak jest lepiej”. Na kolacji pokusiły mnie słone sardele w oliwie. Bardzo smaczne. Niestety nie zaopatrzyłem się na noc w nic do picia a około pierwszej obudziło mnie pragnienie. W kranie słona woda a w recepcji wody wcale nie było. Ciekawostką było dla mnie, że gdy się obudziłem z rana wcale nie chciało mi się pić. Jem śniadanie, a z głośników towarzyszą mi melodie kolęd. Na ciastko z kawą przypadła akurat „O Tannenbaum, o Tannenbaum”. No i ponownie zbliżyłem się do klasyków. Ci zamożniejsi mieli sekretarzy, np. taki Goethe, ja tu też mam, tylko, że Goethe miał z pewnością białego. Mój sekretarz za pomocą arabskiej klawiatury czaruje na ekranie europejskie słowa. No, ale nic z tego. Kod dostępu do Internetu jest trefny. Sekretarz oblatuje cały parter hotelu, na którym jak wiadomo jest „special internet area”. A ja chcę wymienić internetowy kod w recepcji hotelowej na prawidłowy. Recepcjonista wkracza do akcji. Zaczyna się latanie, dzwonienie, niesamowita ilość dziwnych czynności. No ale przynajmniej ktoś coś próbuje. Prowadzą 69

mnie do biura hotelowego. Na tarasie przed biurem dwa leżące, potrzaskane trupy automatów do gry obchodzą w tym miejscu zapewne swoją nie pierwszą rocznicę. Pracownica hotelu nieźle nakopciła tu papierochami. Wokół komputera, na ziemi puste butelki po wodzie. Dostaję do dyspozycji komputer oczywiście z ichniejsza klawiaturą, ale jest działający Internet. Pani wchodzi na moją pocztę i zgodnie z moją prośbą wgrywa, przegrywa, drukuje. Mam wszystko pozałatwiane. Zostawiam na skraju biurka 10 dinarów. Będę tu częściej zaglądać, to dobry adres. Już się pogodziłem, że większość mojej kasy pójdzie na Internet. No, czas obejrzeć Hammamet. Z hotelu idę egzotyczną zielenią do plaży i nad samym morzem skręcam w lewo. Hm, to chyba niezły kawałek drogi. Mijam to co ładne i to co brzydkie. Miejsca, które za miesiąc zapełnią się turystami, sterty śmieci a za murami oglądam drzewa w jakiś bajecznych arabskich ogrodach. Palmy na tle błękitu, to dla mnie jak narkotyk. No a na piachu znowu hasie, szkło i byle co. No przepraszam, hasi tutaj nie ma. W drodze towarzyszy mi mój „sekretarz”. Nieco kuleje. Ma 23 lata i pochodzi z Kamerunu. W Kamerunie ludzie zarabiają ok. 100 euro miesięcznie, a w Tunezji 105. Ta różnica 5 euro powoduje, że życie w Tunezji jest lepsze niż w Kamerunie. Za to klimat w Kamerunie jest lepszy niż w Tunezji. W Tunezji temperatury wahają się od 5 do 40 stopni, natomiast w Kamerunie od 24 do 30. Murzyna męczą w Tunezji letnie upały. Dziwne, myślałem, że w Kamerunie jest jakiś nieznośny klimat. Kobiety w Kamerunie są zupełnie wolne. Chodzą w kolorowych strojach. Na głowach mają turbany. Coś czuję, że to kraj dla mnie. Z daleka widzę nazwę hotelu „African Queen”. Rozmarzyłem się. W Afryce nie ma tradycji podróżowania. To, że idę do miasta, by je zwiedzić, to dla Afrykańczyka niepotrzebna czynność, niczym nieuzasadniona. - Czy wielbłądy się je? - Tak, w Kamerunie jemy też słonie. 70

- Słonie? Słonie przecież są pod ochroną! - No tak, ale jak przyjdzie. W sumie racja, bo jak chronić jedzenie. W Tunezji koty są bardziej oswojone niż w Polsce, a psy bardziej dzikie. Tak, wpływa na nie człowiek. W Kamerunie ludzie lubią psy. Bogatsi mają psy, bo pies jest droższy w utrzymaniu niż kot. Niby to dlaczego? Przez chwilę pomyślałem o różnicach w cenie karmy dla czworonogów, ale to była głupia myśl. No tak, psu trzeba dawać jedzenie, a kot sam zapoluje. Kamerun ma od 25 lat ten sam rząd, co rujnuje kraj, w którym mogło by się całkiem dobrze żyć. Na hotel, w którym mieszkam mogą pozwolić sobie tylko bogaci Tunezyjczycy. „Bogaci” należy tu rozumieć na polskie warunki „średnio zarabiający”. Murzyn jest luteraninem, a z powodów religijnych nie spotkała go w Tunezji żadna przykrość, a mieszka tu od trzech lat. Muzułmanie mają wolną sobotę i niedzielę. W piątek chodzą na modlitwy, ale jednocześnie pracują. Arabowie mówią po arabsku. Arab z Tunezji nie zrozumie jednak Araba z Algierii, ale alfabet jest ten sam dla wszystkich języków arabskich. Starsi Arabowie mówią bardzo dobrze po francusku. Młodsze pokolenie mówi już gorzej po francusku, ale lepiej po arabsku niż starsze pokolenie. Na uczelniach mówi się po francusku. Tunezyjczycy z północy są biali a z południa czarni. Ci czarni to też Arabowie, tylko że czarni. Nie ma tu rasizmu. Czasami gdy przyjedzie ktoś z biednego południa na północ do pracy, może się spotkać z niechęcią białych, ale bardziej trzeba to tłumaczył obawą przed utratą miejsc pracy niż rasizmem. Po jakiś dwóch godzinach marszu jesteśmy w Hammamet. Widzę starą fortecę. Wchodzimy do starego miasta. Stare miasto jest niewielkie. Zostało zburzone na potrzeby nowych hoteli. Stare miasto jest przyjemnie niepozorne. Przyklejone do fortecy. Jedno lub dwukondygnacyjne domki pomalowane na biało, konstrukcji „greckiej” z ładnymi wejściami. Za 5 dinarów chodzę do fortecy. Wita mnie piękny kwadratowy plac otoczony wokół wysokim murem. Po prawej stronie grobowiec muzułmańskiego 71

świętego, po lewej dwie stare brązowe armaty, zardzewiały pług i brona towarzyszące armatom z niezrozumiałych względów. Po prostu są. Niewielka wystawa historyczna wzbogacona opisem strojów. Schodami wchodzę na mury. Widzę morze i restaurację, a tuż obok paskudny pomnik chyba tancerzy. Tak jakby plac na nabrzeżu nie był na początku ładny i należało go czymś zepsuć. Domyślam się, że konsultowano to z architektami znad Wisły. Po prawej na dole paniusia w wypasionym na tunezyjskie warunki wozie wcina coś z papierowo-foliowego opakowania. Kończy jeść, opakowanie wędruje na ziemi. Towarzyszący jej mężczyzna, opierający się o otwarte drzwi samochodu, daje kopniaka eks-opakowaniu. Z podłogi samochodu wyrzuca jeszcze kilka worków plastykowych. Wsiada za kierownicę i para odjeżdża. Wchodzę z murów schodami jeszcze wyżej. Stąd ładny widok na stare i nowe miasto. Wychodzę z fortecy i spaceruję między domami, których partery mieszczą często sklepy. Właściciele zapraszają na zakupy, ale nie stanowią niebezpieczeństwa. Jeden z właścicieli sklepu oddalił się od swojego interesu na ploty z kumplami. Teraz udając szybki bieg podlatuje w moją stronę a ja udaję, że uciekam. Pokazuje swoje towary. Wyjaśniam, że nie kupuję tylko oglądam miasto. Ciągle coś chce sprzedać, twierdząc, że nie chce mi niczego sprzedać, tylko się zapytać ile kosztuje w Polsce wodna fajka. Otóż w tym nader niezwykle polskim temacie nie mam żadnego rozeznania. Udaję, że go duszę przystawiając ręce do jego szyi. Śmiejemy się i idziemy oglądać jeszcze jego warsztat tkacki. Twierdzi, że dywan wielkości 1mx2m robi ręcznie 9 miesięcy. Jest krosno z rozpoczętą robotą. Dywanów nie ma tu zbyt wiele, więc mu wierzę, że nie sprowadza ich z fabryki. Czas wykonania wydaje mi się zawyżony, ale gdy oglądam gęstość splotów, to mu wierzę. No może gdyby nie częste pogaduchy z kumplami przed warsztatem, zrobił by ten dywan w 4 miesiące. Prowadzi mnie jeszcze do sklepu brata „Ali Baba”. Mówię, że „Ali Baba” to przecież rozbójnik. Brat ma spory sklep. Witamy się, Coś zachwala z towarów, a ja życzę mu dobrych interesów. Nieprawdą jest, że zawsze coś się kupi w tych orientalnych sklepach, bo inaczej człowieka nie 72

wypuszczą. Zdaje się, że dobrze jest w czasie rozmowy dotknąć delikatnie Araba po ramieniu lub plecach. Tak robi Arab na stołówce na mnie, a teraz ja to próbuję na Arabach, z dobrym skutkiem. Wychodzę ze starego miasta i idę nabrzeżem koło cmentarza. Trudno stwierdzić, czy jest zadbany, czy też nie. Jest pozarastany a na grobach niewielkie zapisane tabliczki przeważnie na słupkach pomalowane są byle jak na niebiesko. To pomazanie farbą jest chyba pojmowane jako konserwacja całego grobu i kojarzy mi się z pomazaniem na niebiesko ościeżyn drzwi, co funkcjonuje tutaj jako renowacja całego budynku. Po śniadaniu i pobycie w zaprzyjaźnionym arabskim biurze, które momentami zaczynam prowadzić sam, poszedłem na plażę. No tak, w biurze idzie mi coraz lepiej. Wiem już gdzie jest kropka na arabskiej klawiaturze, jak wystukać „@”, wielkie litery, no i cyfry, bo akurat tylko po części są tam, gdzie zaznaczono je na klawiaturze. Kłopot jest przy wpisywaniu kodów, bo nie wiadomo, co się wpisuje. W dodatku Internet działa wolno, a jak działa, to z zakłóceniami i to zakłóceniami po francusku. Po drodze wchodzę do kibla. Nie wiem, czy męski, czy damski, bo oznaczenie uniemożliwia rozróżnienie. Kurde drzwi nie można zamknąć a do środka widać z chodnika. Leję robiąc jaskółkę tak, aby nogą przytrzymać drzwi a jednocześnie trafić do muszli. To z pewnością męski kibel. Kobieta nie dałaby rady przytrzymać w ten sposób drzwi. Leżę na plaży. W cieniu parasoli jest za chłodno, lubię taką pogodę, że trzeba coś mieć na sobie. Dziś na szczęście nie ma tu pana z koralikami ani konikami. Już się pytałem o te owoce kaktusa, czy je się je? Ale nikt nie wiedział. Niech no je pomacam. Idę do hotelu i z opuszków palców wyciągam drobne igiełki. Idę pieszo do Hammametu. Tym razem drogą łączącą hotele graniczące z morzem. Droga jest dobrej jakości. Po obu stronach są szerokie chodniki, jakościowo przewyższające wiele polskich. A jeżeli chodzi o drogę, to jest niedoścignionym wzorem dla polskich dróg. Oczywiście mróz im tego nie rozwala, ale u nas znowu słońce tyle nie niszczy, co w Tunezji. Ta część Tunezji to 73

Polska lat 90-tych, rozumie się za wyjątkiem hoteli, bo w Polsce takiej bazy hotelowej nie pobudowano do tej pory. Mijam po prawej stronie ulicy dwa piękne stare domy stykające się z sobą. Nie potrafię określić ile mają lat. Domy są ładnie zdobione płaskorzeźbami oraz kaflami. To dwa cukiereczki. Pierwszy oszpecono przerabiając go na stację transformatorową, niszcząc misterne kamienne ozdoby, a w drugim jest restauracja i budynek nie został aż tak oszpecony. Dochodzę do miasta. Robię w ubogim sklepie mini zakupy. Obsługa bardzo miła, a przy wydawaniu reszty aż tak bardzo się nie myli. Do pieniędzy podchodzą tutaj poważnie. Po prostu ich brakuje. Są biedni i szanują pieniądze. Do hotelu wracam Taksówką. To tani transport w Tunezji. Wszystkie są żółte, a turystów przewożą z miasta do dzielnicy hoteli jedynie nowe taksówki. Ponieważ jestem na obrzeżu Hammametu, to mam sposobność dojechać do hotelu starą taksówką. Koszt za 10 minut jazdy wynosi 1,66 dinarów. A zakupy poza centrum są cenowo miłym zaskoczeniem w porównaniu z marketem tuż obok hotelu. Podstawowym towarem są papierosy. Jeżeli je mamy, to możemy otworzyć sklep dowolnej branży. Od recepcjonisty dowiaduję się, że w banku, w mieście można wymienić złotówki. Na początku kasa mi leciała jak woda, ale teraz kupuję w sklepach, w których kupują Tunezyjczycy i tam akurat są ceny na polską kieszeń. Warto w to miejsce przyjechać na dłużej, zwłaszcza że marzec, kwiecień to w Europie środkowej miesiące jakiejś tam pogody a tu pogoda jest schematyczna. Z rana zachmurzenie, a gdzieś od 9.00 słońce i wiatr. Chyba o 14.00 meczety wzywają na modlitwę, a od 17.00 zachmurzenie i wiatr. W hotelowej windzie przyciskam dwójkę chociaż numer pokoju to 3017. Na kolacji usiadłem przy stoliku z szyldem „rezerwacja”. Dostałem skierowanie na ten stolik od „radcy ambasady” chyba dwa dni temu i na kolacjach sobie przy nim siadam. Mówiłem, że jest tam szyld „rezerwacja”, ale „radca ambasady” powiedział, że nie ma to znaczenia. No i okazało się, że podsiadłem około 70-letniego Szwaba. 74

Gada po szwabsku, ja na dodatek wpół głuchy, no jest problem, ale gada ciekawie. W Hammamet jest po raz 6-ty, a w Tunezji 16-ty. Wykupił wczasy od 16 lutego do 16 marca za 560 euro, o ile dobrze pamiętam. Tunezja jest dla niego tania i lot trwa z jego rodzinnego Stuttgartu 2 godziny. Rezerwacja stolika na miesiąc kosztowała go u kelnera 2 euro. W domu pije codziennie 4 piwa, a tu jest na urlopie i też pije codziennie 4 piwa. Piwo jest w Tunezji drogie, ale na szczęście w centrum Hammametu znalazł market, gdzie piwo jest sprzedawane nawet w piątek. To sąsiedztwo szczupłego Niemca mnie zabije. Jestem już pełny, a Niemiec sam sobie nieźle ładuje na talerze i zachęca mnie do dalszego jedzenia - „przecież to takie smaczne”. Oprócz jagnięciny, załadowałem sobie na talerz coś bardzo smacznego. No tak już się domyślam, że to kalmary, owoce morza, których jak wiadomo nie jem. Są wyśmienite. Zjadłem sporą porcję. Wziąłbym dokładkę ale nie wypada dokładać sobie czegoś, czego się nie je. Na koniec ładuje sobie na talerz pięć sporych ciastek. Ciastka lubi najbardziej. Zaskoczył mnie, że port Hammamet, Jasmin, istnieje maksymalnie 4 lata. W Tunezji zawsze jest problem z drobnymi pieniędzmi i dobrze jest je mieć przy sobie. Pytam Niemca o moją interpretację „jestem kelnerem/kucharzem w twoim hotelu”. Tak, potwierdza, to łapanie klienta dla zaprzyjaźnionego sklepu. Mój przerób nie jest tak potężny, jak Niemca, a mimo tego czuję swoje obżarstwo wchodząc po schodach na moje drugie piętro. Po śniadaniu dowiaduję się od pani w biurze, że Jasmin to nie tylko port i dla mnie nieciekawe bloki, ale że jest tam też medina, czyli arabskie stare miasto. Podobno bardzo urocze. A plaże zostaną oczyszczone przed sezonem turystycznym. Jeżeli tak, to w sezonie prócz upałów czekają na turystów ładne miejsca. Trzeba wybrać, czy chce się być estetą i męczyć w skwarze lub przemycać między śmieciami w całkiem przyjemnej temperaturze i to za mniejsze pieniądze. Na śniadanie jadłem ich mozzarelę. Jest niesamowita. Na stołówce byłem sam, więc dokładnie widziałem, ile pustoszę z mis bufetowych. No, mięsa muszą dokroić. Na 75

stołówkę wlatuje też obsługa, ta w garniturach i ta w menelskich ubraniach. Robią sobie jakieś kanapki i gdzieś tam znikają. Kobiety sprzątające hotel nie wchodzą na stołówkę. Z rana najpierw sprzątają taras, na środku którego jest ładna fontanna przerobiona na kwietnik. Wokół tarasu są palmy, z których zawsze coś spada i brudzi taras. Z obsługi tylko jedna kobieta, o konsystencji kołchoźnicy, stołuje się z turystami i to dodatkowo siedząc za stołem. Spora baba w długim płaszczu i chuście, o ciemnej cerze, wydająca dyspozycje sprzątającym kobietom.

Pozdrawiam Andrzej

Śniadanie z Niemcem. To rocznik 1932 pochłaniający ogromne ilości ciastek. Przy nim ja chyba też jem coraz więcej. Na śniadanie szczupły staruszek wypija 4 duże filiżanki kawy. Na mnie 3 to już dużo. Na początku wojny zabrano go z rodzinnego domu do szkoły w Alperbach, koło Freudenstadt. Nauczycielami byli SS-mani. Do domu, do Stuttgartu nie mógł jeździć. W szkole nauczył się bardzo dobrze angielskiego a ich jedynym zadaniem było służyć w przyszłości krajowi. Po powstaniu Vichy przeniesiono ich ze stuttgarckiego zamku do innego budynku, ponieważ kształcono tam oficerów Petena. Po upadku Hitlera mógł pojechać do domu. Na odchodne SSmani udzielili wychowankom życiowej rady, aby postępowali tak, by nie musieć często mówić „dziękuję”. Do dzisiaj jest samodzielny i zaradny. Wycieczki, za które turyści płacą 50 dinarów on ma za 10. Obwozi się od lat autobusami z tubylcami. W Niemczech był kierowcą ciężarówki i chyba stąd ma taki transportowy spryt. Zawsze jakoś udaje mu się zaoszczędzić, albo dorobić. Tak było za młodu i tak jest teraz. Można np. kraść miedź. Miedź kradnie się tak: do hurtowni wjeżdża się z pojemnikami z wodą. Po zważeniu pojazdu wodę się wylewa i ładuje 76

miedź. To, co się wylało razy cena miedzi to zarobek. W Tunezji można kupić lekarstwa, które np. w Niemczech są jedynie na receptę, a tu ogólnie dostępne lub łatwo dostępne na wypisaną przez tunezyjskiego lekarza receptę. Można przywieźć tak do Niemiec niektóre środki uspokajające. On takie sprzedał w sporej ilości taksówkarzowi w Stuttgarcie, a ten z kolei do stuttgarckiego burdelu, ponieważ panie chodzą raz w miesiącu do kontroli i „mama” daje im przed wizytą na uspokojenie. Po powrocie do domu okazało się, że po hitlerowskiej renomowanej szkole nie mogą robić matury, ponieważ uniemożliwiły to władze okupacyjne, więc musiał zacząć naukę od nowa, a doskonała znajomość angielskiego nigdy nie została wykorzystana. Jego pierwsza kobieta była jedyną córką mistrza rzeźniczego i stąd chyba jego zamiłowanie do dobrego jedzenia. Gdy ja z obżarstwa pękam w szwach, on mówi do mnie: „chyba Pan już nie kończy? Jeszcze tyle dobrych rzeczy mają tu do spróbowania”. Stuttgarczyk był protestantem, ale wiarą nigdy się nie interesował. Wystąpił z Kościoła, a dziś w dzień wyboru papieża, Franciszka I, poogląda sobie Bundesligę. Jego rodzice zmarli w latach osiemdziesiątych. Najpierw matka a miesiąc później ojciec. Pastor na pogrzebie nie złożył mu nawet kondolencji. Złożył je jednak jego siostrze, bo ta dała mu 300 marek. Na stypie pastor zapytał się go jedynie, „czy pan też jest inżynierem?” Niemiec spotkał tu kiedyś kasiastych Anglików. Wynajmowali dom i żyli jak lordowie, ale potem poszli siedzieć za handel narkotykami. Z tubylcami nie należy rozmawiać a już w szczególności o polityce, bo mogą mieć problemy. Dobrze jest tu mieć własny korkociąg, bo z tym zawsze jest problem. Podobnie jak z mlekiem i masłem, bo w Tunezji ich nie ma, ale to chyba dwa odrębne problemy, dwóch odrębnych grup społecznych. Stuttgarczyk poznał tutaj kiedyś panią z Hamburga. Ci z Hamburga są jak z Chin. Na 20 jego wyrazów może rozumiała 4. No ja też nie wszystko rozumiem. Kupił do hotelowego pokoju wino i 77

kiedy mył zęby, to pani z Hamburga już całe wypiła. Potem kupował na wieczór po cztery wina a arabski sprzedawca się dziwił, co on z tym robi. Wczoraj padało i wiało i to przez cały dzień. Hotel zamienił się w straszny dwór. Niesamowite przeciągi i potworne skrzypienie metalowych drzwi akcentowane trzaskaniem. Po kilka drzwi na każdej kondygnacji. Oszaleć można. Fruwają po ścianach obrazy hotelowych ekspresjonistów, dlatego są dodatkowo przymocowane drutami. Internet działa, ale telefony przestały. Dopiero popołudniu zdołałem dodzwonić się do Polski. Po śniadaniu poszedłem do Jasminu, spotykając kilku „kucharzy z mojego hotelu”. Jest zimno i na zdechłym delfinie nie ma tak wielu much. Przechodzę przez osiedlę prywatnych domów cudzoziemców. Przyjeżdżają tu na wakacje. No niby ładnie, ale ta opuszczona dzielnica nieco mnie niepokoi. Dalej idę wzdłuż plaży. Te rzeki odprowadzają po opadach wodę z gór. Gdy nie ma w nich wody, to wyglądają jak szerokie drogi, ale bardzo szybko wypełniają się potężną ilością wody. Nawiązałem kontakt z bardzo miłą Francuską w moim wieku. Francuska jest Tunezyjką. Jej mąż pojechał z powrotem do Francji a ona spędza tu swój urlop, czego niesamowicie żałuje. O tej porze roku jest tutaj nudno. Wolała by być w Paryżu. Jej ojciec chciał, żeby miała też paszport tunezyjski, ale do niej ten kraj nie przemawia. To kraj zdążający do dyktatury. Teraz będą wybory i prawicowy premier rozesłał swoich ludzi na południe kraju, by tam za jedzenie i drobne upominki zbierać głosy. Południe kraju jest biedne, a ludzie niewykształceni. Szkoły są dla nich zbyt drogie. Nie pojmują skąd się bierze ich potężna bieda. Współczuje tunezyjskim kobietom zmuszanym do chodzenia w powłóczystych łachach. Islam to „blef”. To słowo zna po polsku. Przy słowie „blef” nabiera powierza w usta jak żaba w okresie godowym i naciska prawym palcem wskazującym obrzmiały prawy policzek, i wypuszcza powietrze. Najgorsi są ci z Arabii Saudyjskiej. Ona wie, o czym mówi, bo pracuje w hotelu. Przyjeżdżają do Paryża z rodzinami. Ich kobiety upijają się 78

do nieprzytomności w pokojach hotelowych, albo są ciągle na prochach, a faceci idą na Plac Pigal, który jest całodobowym burdelem, albo też totalnie się upijają. W Arabii za zdradę małżeńską odcięto by im ręce, więc robią to za granicą. Strasznie piją, „mówię to Panu, bo Pan jest z Polski, a wy też lubicie golnąć”. Tak, chodzą na kurwy. Pani pracuje z Polakami i zna kilka słów po polsku. Tunezyjscy lekarze wszyscy studiują w Francji. Oni na radykałów nie zagłosują. Mówiąc słowo „radykał” robi gest, jakby głaskała się po długiej brodzie. Radzi, abym wieczorem nigdzie nie wychodził, bo można mieć podcięte gardło. Wczoraj napadnięto w dzień jej znajomą i grożono jej nożem. Nie należy też jeździć poza dzielnicami turystycznymi samochodem, bo bandyci spychają je z szosy i napadają. W Jasmin też jest stare miasto, bardzo ładne i warto odwiedzić. W Arabii pracują cudzoziemscy inżynierowie. Z nimi można pogadać. Oni mają Saudyjczyków za „zero”. To wszystko „blef” i na napompowany policzek znowu wędruje palec. Spotykam znajomego Kameruńczyka. Dziwi się, że w taką pogodę chodzę, a już całkiem nie pojmuje, że zwiedzam. Przecież to wszystko jest nudne. „Czy modlitwy są o 14.00?”. „Nie, są o 6.00, 13.00, 15.00, 18.00 i 20.00”. „-A byłeś kiedyś w meczecie?” „-Tak, są bardzo ładne, warto pójść. Nie, to nie jest niebezpieczne, ale nie należy iść kiedy są modlitwy, bo są tam muzułmanie i gorzej się zwiedza, bo jest pełno ludzi.” Państwo gwarantuje Tunezyjkom wolność, one jedynie sobie ją ograniczają, jeżeli chcą, poprzez religię. Przed wejściem na kolację młode Tunezyjki zachęcają mnie do przyjścia na taniec brzucha. Pokazuję im na moim brzuchu, że gdy ja zacznę tańczyć, to ona zostanie bez roboty. Wchodzę na stołówkę. Wita mnie uprzejmie „radca ambasady”. Dopiero teraz widzę, jak bardzo jego czarny garnitur jest zużyty, ale nosi go z godnością. Dosiadam się do Niemca. Czy wyjazd do Tunisu jest bezpieczny? „Tak jak do każdego innego miasta, w Niemczech też po zmroku nie można już bezpiecznie wyjść na ulicę” Niemiec jest prawicowcem. Nie rozumie, że tylu niemieckich ministrów 79

jest Turkami. „Nie jadł pan ich mozzareli? Jest niesamowita”. Niemiec nie zna słowa mozzarela. „Za Hitlera by tak nie było”. „No tak, to zdanie znam też z Polski”. Nabieram jedzenie na talerz i słyszę niezwykle uprzejme polskie „dzień dobry”, to moja wcześniejsza francuska rozmówczyni. Przy posiłku podaję Stuttgarczykowi talerz na skórki z obieranej pomarańczy. „Zawsze musi pan mieć przy sobie nóż”, mówi krojąc pomarańczę scyzorykiem, ale skórki odkłada na zajęty przez inne resztki jedzenia talerz. Gdy mówię Stuttgarczykowi, że moja przyszła emerytura będzie wynosiła 40 euro, on bez długiego zastanawiania się mówi: „z tego się nie wyżyje. Kupi Pan sobie strzelbę i będzie Pan chodzić na polowania.” Skoro ma teraz czysty talerz, to przynosi sobie jeszcze kilka różnych ciastek. Oprócz trzech drugich dań, to jego obecnie szósta drożdżówka. W Tunisie trzy tygodnie temu zastrzelono opozycjonistę. Jak była dyktatura, to turyści byli całkowicie bezpieczni. W Hammamecie jest Willa St. Sebastian. Był tam i Churchill i Rommel. Obecnie to dom kultury. Z pobliskiego miasteczka jedzie wąskotorówka przez Hammamet, do Nabulu. Rozwozi robotników. Autobus z Hammamet do Tunisu kosztuje 600 mini, czyli nawet nie jeden dinar. Trzeba jechać autobusem „komfort”, w przeciwnym wypadku zaliczy się wszystkie wioski. Niemiec ma znajomego, który służył w latach 40-tych w Legi Cudzoziemskiej. Oni nigdy nie przyjeżdżają do krajów, w których kiedyś walczyli, czyli do Maroka, Algierii i Tunezji. Mój Niemiec pomaszerował do pokoju. Do sprzątającego po nim stół „radcy ambasady” mówię, że to miły człowiek. „Radca” z uśmiechem przytakuje i pokazuje z kieszeni dwa banknoty jednodolarowe, dodając z zadowoleniem: „bardzo miły”. Jednocześnie robimy znak „trzymam kciuki”, jakbyśmy obaj zrobili tego dnia dobry interes. Dziś wyjeżdża moja Francuska. Jest chora. Zjadła trochę tej piekielnej pasty paprykowej i boli ją żołądek. Ja sobie nałożyłem łyżkę stołową tej pasty, ale nie dałem rady zjeść ani połowy. Jedynie się przyglądałem, jak sędziwy 80

Stuttgarczyk zjada trzy łyżki tego śmiercionośnego tunezyjskiego przysmaku. Teraz to już tylko myślę o kolejce wąskotorowej. Od Niemca dostałem wodę i zestaw szamponów. Wyjeżdża jutro z rana. Pranie też sam robił sobie w pokoju i pozostawia w nim wszystko, czego już nie potrzebuje. Jeżeli są to dobre rzeczy, to trzeba napisać kartkę, że się je daruje, aby personel hotelu nie miał problemu. Wchodzę przed hotelem do taksówki. Taksówkarz momentalnie przestaje jeść i pakuje swój posiłek. Jedziemy do Hammametu, do centrum. Część drogi już znam. Ledwo rozpoznaję fortecę. Plac, po którym chodziłem 4 dni temu przestał istnieć, po prostu go nie ma. Wiatr wiejący nienaturalnie silnie przysłania widok a na asfalcie porobiły się zaspy piaskowe. Taksówka podskakuje i wpada w poślizgi. Wysiadam na postoju, przed samą pocztą. Koszt 4,6 dinara. Próbuję na poczcie i w banku wymienić złotówki na dinary, ale się nie daje. Stojąc w pocztowej kolejce pytam się kobiety w tradycyjnym arabskim stroju z dwójką dzieci, czy czasami nie zająłem jej miejsca. „Nie, nie”, pokazuje prawą dłonią, że wszystko w porządku i uśmiecha się uprzejmie. Boże, a cóż jej się w dłonie stało. Palce ma wyblakłego czerwonego koloru. Taki zwyczaj. Nie malują sobie jedynie paznokci, ale moczą dłonie od zewnętrznej strony w naczyniu z farbą. Mała dziewczynka też ma tak zabarwione dłonie, a chłop nie. W sumie i dobrze, bo to mniej czasu zajmuje niż malowanie pojedynczych paznokci. W supermarkecie kupuję wołową szynkę, polecany przez sprzedawcę owczy ser i chleb w formie placka. Wychodząc z supermarketu widzę biegnących przez plac mężczyzn. Spora chaotyczna grupa. Mniej więcej na przodzie niosą wysoko białą drewnianą konstrukcję z deski u spodu i tralek po bokach. Barierki z tralek zabezpieczają przed obsunięciem się pakunek w białym materiale. To pogrzeb. Zwłoki są jedynie obwinięte. Żadnych kwiatów. Biegną do meczetu, aby jak najszybciej pochować zwłoki na znajdującym się tuż obok cmentarzu. W tym tempie zwłoki falują, czasami podskakują. Idę w stronę meczetu. Potężny wiatr i śpiew z meczetu pogłębiają 81

dramatyzm. Ludzie zdejmują buty, a przy wejściu o jałmużnę prosi stara kobieta. Dziś do meczetu nie wejdę, raczej nie wypada. Jeszcze raz zwiedzam miasto. Sprzedawcy działają schematycznie, chcą wciągnąć mnie do sklepu, ale wystarczy powiedzieć „nie” i życzyć dobrych interesów, i sytuacja jest pod kontrolą. Wcinam ten ich okrągły placek chleba a znajomy sprzedawca z poprzedniej wizyty na starym mieście wciąga mnie do sklepu. To ma nawet zaletę bo odgania pozostałych. „nie, nie wchodzę, bo ci nakruszę”. „Nie, nie nakruszysz” i rozkłada na towarze gazetę zapisaną wężykami, bym się nie obawiał nakruszenia. Na odmianę ja próbuję mu coś sprzedać. Idę dalej oglądać miasto, zdobne ceramiki na domach i mistrzowską snycerkę na drzwiach. Tą samą bramą, najbliższą meczetowi, wychodzę ze starego miasta i skręcam w prawo idąc przy obronnym murze fortecy w stronę cmentarza. Teraz widzę, że na cmentarz nie mam wstępu. W czerech europejskich językach jest tabliczka „zakaz wstępu”. Po przeciwnej stronie ulicy znajduje się cmentarz chrześcijański. Kulawy mężczyzna sprzątający na nim pozdrawia mnie machając ręką. Tu tabliczka nie broni mi wstępu. Wchodzę. Witam się ponownie z panem przenoszącym donice. Jest wiatr i nie lubi przy takiej pogodzie pracować na cmentarzu. Jest tu wtedy bardzo przygnębiająco. „Czy latem też tu tak wieje?”, „Nie, latem jest pięknie. Latem wszędzie jest pięknie”. Pokazuje mi grób włoskiego premiera Craxi. Niektóre groby są całkiem świeże. On dba o grób premiera. Codziennie z rana wystawia kwiaty, aby schować je wieczorem. W taką pogodę chowie je szybciej. Chowie je do grobowca w formie miniaturowej altany ogrodowej. Jest tam już plastykowe krzesło, typu „wszyscy znamy”, nasz współczesny Thonett, oraz kilka szpargałów do sprzątania cmentarza lub po prostu posprzątanych śmieci. Jego żona jest kucharką w hotelu. Są biedni. Pracę dostała po znajomości, bo muzułmański właściciel hotelu, ma na cmentarzu pochowanego ojca, więc opiekun cmentarza chrześcijańskiego wychodził u niego pracę dla żony. Tabliczki z zakazem wstępu na cmentarz nie wisiały tutaj zawsze. W nocy jedną tabliczkę teraz ktoś urwał. Gdybym 82

wszedł na cmentarz to mężczyźni by mnie przegonili. Kiedyś tak nie było. Dzisiejszy pochówek odbędzie się tam, gdzie stoi już teraz kilku mężczyzn. W pogrzebie uczestniczyć mogą tylko mężczyźni. Kobiety pozostają w domu i na cmentarz mogą przyjść dopiero jutro. Zmarłych chowa się tylko w całunie, by w grobie nie posiadali więcej niż przychodząc na świat. Nie widzę na cmentarzu chrześcijańskim oznak wandalizmu. Włoski premier jest chlubą tego cmentarza, na co wskazuje trójjęzyczna tabliczka przy wejściu. Od Stuttgarczyka dowiaduję się na kolacji, że premier musiał uciekać z Włoch w związku z aferą korupcyjną i zmarł tu na uchodźctwie. Idę na miasto ciągle podjadając. Mijam niezwykle bogate cukiernie. Całkiem fajne kawiarnie. Jedna ma nawet niespotykany jak na Europę nowoczesny wygląd. Wielkie okrągłe okna nawiązują do orientu. Lokal ten z powodzeniem mógłby być w innym światowym mieście i nawiązywać do czegoś innego. W Hammamet jest też „Kochlöfel”, czyli nasze tarnogórskie „co nieco”. Potężny budynek. Przez wielkie szyby widzę Europejczyków. Przyglądam się na skrzyżowaniu sposobowi jazdy. Skrzyżowanie bez oznaczenia. Jedna droga jest jakby bardziej główna. Nie ma znaczenia skąd się wjeżdża na skrzyżowanie i w jakim kierunku się jedzie. Przejazd trzeba sobie wypracować. Trzeba na skrzyżowanie wjechać i zrealizować zamiar dalszej jazdy. U nas przy takim tłoku dawno powstałby już korek. Nawet nie ma trąbienia. Przez szybę widzę jedynie przekleństwa, że ktoś komuś odebrał pierwszeństwo, którego tutaj i tak nie ma. Widziałem tutaj znak „stop”. Widziałem też teoretyczny „zakaz wjazdu” i „ruch okrężny”. Znaków jest tutaj mało. Mało jest też reklam i może dlatego Tunezja sumarycznie nie jest brudniejsza od Polski. Jest tutaj więcej śmieci na ziemi, ale dzięki brakowi reklam ich miasta nie odbiegają estetyką od polskich. Dodatkowo niektóre budynki arabskie są naprawdę ładne. Nikt tu mnie już nie zaczepia, a nawet nikt na mieście nie zwraca na mnie uwagi. Ludzie chodzą w płaszczach, skafandrach, czapkach, kapucach. Trochę tak mafijnie, ale w taką pogodę też chodzę w kapucy. Są też te 83

szlafroki z „Gwiezdnych Wojen” lub mniej kultowych a ładniejszych arabskich baśni. Boczne uliczki są urocze, a klatki schodowe czystsze od wielu polskich i też ładniejsze od wielu polskich, a chodniki nie są obsrane przez psy. Po mieście chodzą postaci typu „niemiecka emerytka”. Czasami w parze, czasami w pojedynkę. Widać, że czują się tutaj swobodnie i bezpiecznie. Stuttgarczyk wyjechał. Brakuje mi tego jego „chyba pan teraz nie kończy?”, wypowiadanego przy kolejnym opróżnionym przeze mnie talerzu. Widzę wtedy bunkier w Berlinie 1945 i umundurowanego oficera „-mein Führer, chyba pan teraz nie kończy?” Niemiec na odchodne zaprosił mnie do baru, a w spadku pozostawił flaszkę wody, niewykorzystany szampon i pastę do zębów oraz kilka jednodolarówek. Dolary są z obecnego stulecia. „Wie pan, euro nigdy nie dorówna dolarom. Bo nie ma banknotów jednoeurowych, a to w takich Afrykańskich krajach podstawa”. Niemiec opowiadał dużo i chętnie, a dodatkowo umiejętnie. Najpierw nakreśla obraz wprowadzający a potem wtrąca: „ale krótko, to co chciałem powiedzieć…” Dzieci nie miał. Posłał w latach 60tych swoją kobietę na wówczas nielegalną skrobankę. W poczekalni były same żony i kochanki stuttgarckich prominentów. Niektóre spostrzeżenia Stuttgarczyka były mylne. Twierdził on mianowicie, że Tunezyjczycy nie mają masła ani margaryny, a otóż jest i to z odpowiednim napisem po arabsku „masło” i „margaryna”. Miejsce Niemca zajęła tęga Rosjanka około 30tki. Pracuje w petersburskim banku. W banku cudów nie zarabia, ale chętnie odwiedza przyjaciółkę w Hammamecie, która wyszła za Tunezyjczyka. Z powodów różnic kulturowych nie ma się w Tunezji żadnych przykrości. Jej przyjaciółka mieszka tu już od lat, a ona chętnie ją każdego roku odwiedza. Gdy wylatywała z domu, to było minus 20 stopni, a gdy wróci do domu to też będzie minus 20 stopni. Petersburg to przepiękne miasto o fatalnym klimacie. Gdy mówię o wilgoci i temperaturze około zera Rosjanka doskonale rozumie mój ból. 84

Do nowego Hammamentu, czyli Jasminu idę przez wysypisko śmieci tuż koło luksusowego hotelu. W nocy koczują na tym wysypisku właściciele wielbłądów. Śpią tutaj, zaopatrują zwierzęta, palą ognisko. Jasmin, zbudowano w ciągu 7 lat. Port, sztuczną wyspę z luksusowymi willami, ze szklanymi płotami, z których można wchodzić wprost do jachtów, mosty, przejazd podziemne, szerokie ulice, reprezentacyjne budynki, wielkie pięciogwiazdkowe hotele z katedralnymi holami i gotyckimi oknami, i zakazem wnoszenia napojów. To wszystko bez dotacji Unii Europejskiej. Szukam starówki. Normalnie powinna być jak najbliżej portu, a coś tutaj nie pasuje. Dopytuję się o „medinę”. No mam. Z daleka widzę minaret, ale zbliżając się do starego miasta nabieram podejrzeń. Z obronnych murów wypływa wodospad, parę kroków dalej plastykowi lub betonowi jeźdźcy Hannibala na słoniach a z bramy starego miasta wychodzi karawana, której ostatni wielbłąd wyłonił się tylko głową i przednimi nogami a tylne nogi i tyłek stanowią nieoderwalną część starego miasta. Czy ja chcę tam wejść? Muszę to zobaczyć, bo polecał mi to miejsce znajomy z Polski, że takie piękne stare miasto, sklepiki i kawiarenki. Gdy przechodzę przez bramę zaczyna się nalot sklepikarzy, zupełnie tak samo jak na prawdziwym starym mieście, ale widok chyba pięciometrowego sztucznego delfina przytwierdzonego do fasady budynku jest silniejszy od chęci zwiedzenia tego miejsca. Gdy kolejny sprzedawca chce mi zaoferować fajkę wodną, mówię do niego: „za dużo tego wszystkiego”. Teraz on stoi razem ze maną i patrzymy obaj na niebieskiego delfina przytwierdzonego do domu i pyta się: „czego jest za dużo?” Nie próbuję nawet tłumaczyć, w Polsce też by mnie nikt nie zrozumiał. Ktoś woła za mną, ale staram się to ignorować. Biegnie i jest coraz bliżej. Dogania mnie i pyta się, czy chcę usiąść. On pilnuje tu leżaków i gdybym chciał leżak, to mi przyniesie. Patrzę na niego. Nie ma ze sobą ani wielbłąda, ani konia, więc jest bezpiecznie. Prowadzi mnie do opuszczonego baraku bez okien. Chyba nie powinno się wchodzić z obcym do takich pomieszczeń, jakby nie było, 85

na odludziu, o tej porze roku. Wchodzę. Rzeczywiście jest tu pięć białych plastykowych leżaków a na ziemi totalny syf, ale brak tu kup. W Polsce było by w takim miejscu mniej plastyku, ale więcej kup. „-To tego pilnujesz?” „Tak, pilnuję trzech baraków, oferujących w sezonie grilla i alkohol dla all inclusive”. Obchodzę barak grillowiska na około. Za budynkiem leży, wpół na piachu a wpół w wodzie, potężny zdechły pies rozrastający się z każdym upalnym dniem. - Zdechły pies leży za twoim grillowiskiem - Tak, pies. Każde grillowisko ma swoją nazwę. Prowadzi mnie do następnych baraków. Wszystko jest tutaj poniszczone, rozkradzione. Pourywane krany i poodcinane przewody, które w sezonie zakończone były oprawkami z żarówkami. Zlewy, szafy i lodówki w skrajnym stanie bytności. Obwisłe, brudne, pourywane. W kwietniu to wyszorują i ugoszczą tu turystów, ale czy takie coś da się wyszorować? Baraków grillowych i leżaków pilnuje przez 12 godzin, jak jest jasno. Na dzień zarabia 15 dinarów z czego 4 wydaje na dwie paczki papierosów. 7 dinarów dziennie idzie na jedzenie. 50 dinarów kosztuje go mieszkanie. Strażnik leżaków ma 25 lat. Przyjechał tu 2008 roku. Gdzieś w rodzinnej miejscowości pozostała matka z dwójką młodszego rodzeństwa. Patrzy się w stronę odległych sylwetek idących brzegiem morza i mówiąc „dziewczyny” robi gest jakby mówił: „mam koszulkę z takim napisem z przodu”.

Pozdrawiam Andrzej

86

Idę ruchliwą ulicą przy straganach z rybami, owocami, grillami i mięsem. Chodniki są częścią sklepów a sklepy chodników. W szklanej szafie wisi obdarta ze skóry owca i, niczym myśliwskie trofeum, głowa krowy z całym karkiem, z zachowaną skórą pokrytą czarno-białą sierścią. Oczy ma nadal otwarte i patrzy teraz nimi na asfalt i chodnik. Towarzyszy im mucha. Willa St. Sebastian położona jest przy ruchliwej ulicy. Od strony ulicy widać jedynie korony drzew za wysokim białym murem. Za pięć dinarów dane jest mi wejść do przygotowywanego na sezon turystyczny egzotycznego ogrodu. Potężne pomarańcze i cytryny wiszą na drzewach i leżą na ziemi. Jest tu mniej tych paskudnych szlauchów niż na Krecie. Sprzątanie polega na wrzucaniu gałęzi do potężnego ogniska i drzewa najbliżej ognia nie przeżyją raczej tegorocznych wiosennych porządków. Okazały dom jest cały biały. Wchodząc do środka przez duże, dwuskrzydłowe, arabskie drzwi, widzę po prawej stronie dużą białą wazę, a po lewej stronie dużą czarną wazę - obie tych samych kształtów i wymiarów. Niczego więcej w pierwszym pomieszczeniu nie ma. Na prawo jest salon muzyczny z dwoma fortepianami. Z salonu można wyjść na taras lub idąc wzdłuż całego salonu przejść do patio przyozdobionego kolumnami i umieszczonym na środku pomieszczenia zbiornikiem na wodę. Orient wpleciony w art deco. Tu nagle przyłapuje mnie dwóch Tunezyjczyków w srebrzystych, zużytych garniturach. To chyba bliźniacy. Jednemu z marynarki, gdzieś w okolicy prawej kieszeni poszedł szew i nitka zwisa na ok. 30cm. Dzięki tej nitce potrafię ich odróżnić. Witają się i pytają skąd jestem, a odpowiedź, że z Polski próbują zanotować w tabelce służącej do statystyki, ale żaden z nich nie ma długopisu, to problem narodowy w Tunezji, jak już zauważyłem w samolocie. Chcą mnie oprowadzić po willi. Właścicielem był rumuński milioner, architekt, o imieniu Sebastian. Przyjechał tu na odwiedziny do znajomego i zakupił przy tej okazji 12 hektarów gruntu graniczącego z morzem. Zbudował willę i założył ogród. No tak, to wszystko tłumaczy. Rumun znał się na rzeczy. Po lewej stronie, za patio znajduje się pokój pani domu ze skromną białą 87

toaletką, niewielkim łóżkiem i lustrzaną szafą, którą obecnie określilibyśmy jako „pod zabudowę”. Po prawej stronie jest pokój Rommla. Taki sam jak pani domu, tylko, że w miejscu toaletki znajduje się skromne białe biurko. Zaglądam do ubikacji niemieckiego feldmarszałka i odkrywam jeszcze jedno pomieszczenie. To niewielki basen w formie greckiego krzyża, gdzie na zakończeniach wszystkich ramion znajdują się schodki, tak że wygodnie mogły się tu pluskać w doprowadzanej wyżłobieniami w marmurowej podłodze wodzie cztery osoby i rozważać dalsze zajęcie Afryki lub też ewakuację z niej. Wszędzie króluje tu biały marmur, a tam gdzie jest dodatkowo woda, wydaje się że białego marmuru jest jeszcze więcej. Z patio przechodzę na otoczony kolumnami basen a stąd wchodzę do kuchni. „Wyposażenie parteru jest białe a pierwszego piętra czarne” i srebrzyste garnitury prowadzą mnie na pierwsze piętro. Nawet się nie domyślałem, że jest tu jeszcze jedna kondygnacja. Oglądam potężne łóżko Churchilla, jego czarne biurko i marmurową czarną wannę. Nic tu nie jest przypadkowe. Premier Anglii nie dysponował jednak na pierwszym piętrze krzyżem kąpielowym, lecz miał do dyspozycji przewiewną altanę z widokiem na morze i palmowy ogród. Schodzimy na parter i przez salon muzyczny idziemy na taras. „Czy te owoce kaktusów się je?” Tak, ale Arab pokazuje mi, że kolce wejdą mi do palców. Urywa z jakiegoś leżącego na ziemi papierowego śmiecia mniejszy kawałek i za pomocą tej papierowej rękawiczki oczyszcza owoc kaktusa z kolców i mi podaje. Oskubuję go ze skóry. Wygląda teraz jak mały burak. Smakuje jak agrest i cieknie z niego multum ciemnoczerwonego soku. Ręce mam całe czerwone i nie potrafię tego wytrzeć chustką. Arab pokazuje mi, że na twarzy też teraz jestem czerwony. Wsiadam do taksówki. Nie widziałem jeszcze meczetu od środka. - Czy do meczetu można wejść? - No chyba tam nie wejdziesz, nam też nie wolno wchodzić w innym celu niż modlitwa. 88

- No, bo na cmentarz nie wolno wejść, widziałem tabliczki. - A wygłupiają się. Idź sobie pooglądać. Co ci mogą zrobić? Nic ci nie mogą zrobić. Od kierowcy taksówek, dowiaduję się, że lato z temperaturami po 40 kilka stopni jest nieznośne. On lubi jak jest 25 stopni. A jak jest ten silny wiatr, to wywraca nawet niewielkie samochody. - A strajk taksówkarzy wam pomógł? - Nie, rząd nas nie chciał wysłuchać. Chcieliśmy dla taksówek tańsze paliwo. Wyobraź sobie, że paliwo już trzeci raz drożeje w ciągu jednego roku! - No wyobrażam sobie, jestem z Polski. Musicie zastrajkować w sezonie, jak będzie więcej turystów, wtedy może rząd was wysłucha. Taksówka zatrzymuje się przed bramą starego miasta, wiodącą wprost do meczetu. Wszystko pozamykane. Jakiś Arab mówi mi, że to brama dla kobiet. Bramą dla mężczyzn też nie wejdę, bo meczet jest otwarty tylko na czas modlitwy i tylko dla modlitwy. Arab oprowadza mnie wokół meczetu. „Te pięć kul na iglicy kopuły, to pięć wezwań do codziennych modlitw” Oczywiście oprowadza mnie tak, że ląduję w jego sklepie i znowu truje mi o fajce wodnej. Nie dość, że nie widziałem meczetu, to jeszcze to badziewie. - Nie chcę twojej lampy, chcę widzieć środek meczetu! - No to kup może przyprawy! Pochylam się nad ladą sklepową i udaję, że płaczę. „Nie lampa, środek meczetu!” Arab rozbawiony. Jak się ich rozbawi, to przestają wciskać towar. Już to wypróbowałem. Obchodzę stare miasto i w restauracji przyklejonej do fortecznych murów zamawiam kawę. Hm, 1,50 dinara w takim pięknym miejscu. Patrzę przez morze w stronę 89

nowego Hammametu, czyli Jasminu. To tam wszystko jest takie drogie. No tak, nowy Hammamet, bez jakiejkolwiek wartości historycznej, wysysa kasę ze starego. Przechodzę między muzułmańskim a chrześcijańskim cmentarzem. W grobowcu na płycie leży mój rozmówca sprzed pięciu dni. Idę do niego. Jeszcze nigdy nie rozmawiałem z kimś leżącym w grobowcu na płycie. Czyta arabską gazetę. Na płycie rozłożył materac łóżkowy a w wypalonym zniczu, wypełnionym wodą, moczą się cztery pety. Wchodzę do grobowca, tu przynajmniej tak nie wieje. To typowe jednoosobowe pomieszczenie, chociaż włoski napis nad wejściem mówi „familia”. Wracam do taksówki. Wiatr wiejący od morza lub lądu zawsze niesie z sobą piach. Ten wiatr jest męczący. Taksówkarz nie kasuje licznika do końca, wyznaczając dla siebie napiwek. Po prostu nie dam mu „na lepsze”. „-To willa St. Sebastian”, pokazuję taksówkarzowi. „-Tu był Churchill i Rommel”. „Co się stało?” „-Tu był premier Wielkiej Brytanii, Churchill”. „-Kto był? Coś się stało?” Zwracam taksówkarzowi uwagę, że wiezie mnie złą drogą. Do mojego hotelu skręca się tu na rondzie w lewo. Nie zamawiałem taksówkowej wycieczki. Pokazuję mu gdzie ma jechać. Wreszcie nawraca na drogę do mojego hotelu. Przed hotelem patrzę na licznik. No, tak mało to jeszcze żadnemu taksówkarzowi nie wyszło. Masz zepsuty licznik chłopie, nic dziwnego, że musisz dodatkowo obwozić po okolicy, żeby zarobić. Daję napiwek, żeby cena wyszła jak u innych. W hotelu bagażowy w czerwonej liberii przypomina mi, że też muszę zrobić pranie. Idę pożegnać się z morzem. Chyba wszyscy tak robią. Na sam koniec napatoczył się jeszcze Arab z wielbłądzikiem. Truje mi niesamowicie z wysokości wielbłąda. Sprowadza wielbłąda do parteru i chce mnie na niego załadować. „Nie, żadnej fotki z wielbłądem nie będzie”, zwłaszcza, że wielbłąd wygląda jak struś tylko, że ma cztery nogi. Arab próbuje na siłę mnie załadować na zwierzę. „Patrz, twój wielbłąd ci ucieka”. Wielbłąd przyspieszył, machając 90

wesoło a może złośliwie ogonkiem. Arabska próba dogonienia wielbłąda nie powiodła się. Mój prześladowca obraca się z daleka w moją stronę, jakby to była moja wina, że to durnowate zwierze mu uciekło. Hm, nawet nieco polubiłem wielbłądy. Jadę autobusem podstawionym pod hotel na lotnisko w Tunisie. Niemka siedząca przede mną wypytuje się o warunki hotelowe a przy kolejnym hotelu jej partner lustrując dojazd do hotelu i jego fasadę mówi szeptem pełnym namaszczenia „cztery gwiazdki”. To łowcy all inclusive. Do autobusu wchodzi moja Niemka korzystająca na lotnisku we Frankfurcie z wózka inwalidzkiego. Ciekawe, czy w Niemczech znowu się przesiądzie na wózek. Na lotnisku przy oddawaniu bagażu pani szuka dla mnie pracownika lotniska mówiącego po niemiecku, żeby się zapytał, czy nie potrzebuję pomocy. Zupełnie nie wiem po co, chyba tak z czystej uprzejmości. Pierwszy raz z czymś takim się spotykam i zaczynam się zastanawiać, czy potrzebuję pomocy. Wybiła mnie tym z rytmu. Widać mam taką gębę jakbym potrzebował pomocy. Idę w stronę bramek. Po drodze kawa za 4 euro. Hm, witamy w Europie. Czekam na odlot. Wszędzie smród papierosów. W każdym punkcie lotniska palą. Skorzystam jeszcze z ubikacji. Kible pozajmowane. Czekam przed drzwiami. Przede mnie wpycha się młody Arab, że niby mnie nie widać. Zwalnia się kibel, ruszam zdecydowanie do kabiny. Arab próbuje się wślizgnąć. „Wołali pana przez megafon”. Dodatkowo podkreśla to zdanie dotykając dłonią ucha. „Tak, bo ty akurat wiesz, jak się nazywam”. W takiej chwili nie można się zawahać. Wchodzę. „Kurde, co to?” Przepastna muszla, na której nie sposób usiąść, bo zapadłbym się do pasa, w dodatku bez deski a zamiast papieru szlauch i podłoga totalnie zalana wodą. Gdyby nie konkurencyjny Arab, to poszedłbym po jakieś papierowe ręczniki. Gdzie dać torbę, przecież najdzie mi wodą, a jak stąd szybko nie wyjdę to pojadę do Frankfurtu w mokrych butach. Torbę wieszam na karku, nie ma odwrotu. Na mokry tyłek zakładam spodnie i maszeruję do poczekalni, pewnie mam teraz flek na 91

jeansach. Gdybym był w gumowcach, to przetrzymałbym tego sprytnego Araba tam za drzwiami. Kiedyś słyszałem, że do samolotu nie można zbyt wcześnie wpuszczać ludzi, bo by śrubki poodkręcali. O jakiś Arab na wózku wiezie moją Niemkę. Ta to ma metodę. Po dwóch i pół godzinie lotu arabska stewardessa odczytuje niemiecki teks powitalny na przybycie do Frankfurtu. Na sto procent wychodzi z tego holenderski. W sumie to piszę to po to, żeby powiedzieć, że morze w Tunezji nie jest tak niebieskie jak na Krecie i w zdaniu tym jest nieco rozczarowania jak w głosie zdymisjonowanego ministra „Zawsze byłem potrzebny i była dla mnie robota. Teraz naraz chcą kogoś, kto się na tym zna”.

Pozdrawiam Andrzej

92

- Napisałem książkę i znalazłem wydawcę - o czym? - o Krecie i Tunezji - Kupię pół chleba na sobotę.

Stambuł, czerwiec 2013 Od Katowic do Frankfurtu, a z Frankfurtu do Stambułu ciągle chmury. W samolocie dziwnie jasno, słońce odbija się od chmur i trafia do wnętrza, za to na ziemię nie dociera ani jeden promień. Gdzieś na całej trasie jedna niewielka dziura w chmurach i widzę sporą meandrującą rzekę. Na lato chyba nie ma co liczyć w Europie. Z samolotowego okna tuż nad lotniskiem Atatürk widzę plamy oleju na mało błękitnym morzu. Steward po lądowaniu błędnie podaje czas o dwie godziny do tyłu, potem do przodu. No nie, Turcja aż tak bardzo na wschodzie nie jest. Wędrując po terminalu za symbolem „kontrola paszportowa” próbuję wydostać się na miasto, ale to samo oznaczenie kieruje do kontroli paszportowej dla opuszczających Stambuł i dla przyjeżdżających. Gubią się wszyscy. Murzyn z mojego samolotu mówi do mnie po niemiecku: „dziwnie to zrobili”. Ma rację, lotnisko jest dobrze rozplanowane, tylko źle oznakowane. Z turecką pomocą dostałem się do metra i próbuję dojechać do hotelu. Wszystkie plany miasta w metrze opisane są tak małymi literami, że nie potrafię odczytać nazw stacji ani ulic. W moim tureckim przewodniku tak samo. Jestem już gdzieś w centrum, ale jeszcze nie w hotelu. Jest duszno, ja z walizkami. Poddaję się i biorę taksówkę, z upływem lat zauważyłem, że wieczysta gwarancja nie dotyczy ciała. Nawet w hotelu nie mają planu miasta tylko oferują mi kolejne zaproszenia na wirujących derwiszy. Późnym popołudniem przychodzi Mehmet, mój skype'owy znajomy, który na czas podróży zaopatrzył mnie w życzenie: „Niech Bóg da panu wygodę”. Jeżeli będzie miał 93

czas wolny, to po pracy pooprowadza mnie po Stambule. Teraz maszerujemy na Plac Sultanahmet. Jedyne co mi przyszło do głowy, to żeby trzymać się szyn tramwajowych no i Mehmeta, w przeciwnym wypadku kasa znowu pójdzie na taksówkę. Idziemy przez centrum już pół godziny, jest ogromne. Nie dam rady tego zwiedzić. Zatrzymuję się przed sklepem kaligrafa. Tu do nabycia zdobne napisy arabskie o dobroci Boga, jak podpowiadają angielskie wyjaśnienia. Jakiś napis tworzy antyczną łódź z wiosłami. Pismo stające się ilustracją. Mehmet mówi: „To stare, po arabsku.” Z jednoczesnym gestem, że nie warto się tym zajmować. Przy oknie wystawowym kaligrafa wzbudziłem jednak zainteresowanie wzmianką o piśmie gotyckim i o ile w Tarnowskich Górach na ogłoszenie prasowe o nauce gotyku nie było żadnego odzewu, to w Stambule usłyszałem: „Gotyk, jakież to tajemnicze”. Mijamy kolejną kobietę w czarnych prześcieradłach oglądającą ładnymi umalowanymi oczami poprzez niewielką szczelinę świat. Czasami prześcieradeł jest tyle, jakby ktoś odnosił pranie do pralni, a czasami jest to lekki przyodziewek z elegancką torebką i butami na wysokim obcasie. - Nie wiedziałem, że u was tak chodzą. I ponownie pada słowo „Arab”, czyli ktoś zacofany, po prostu nie lubiany. Podobnie jak u przedwojennych niemieckich żydów, nie lubiących tych niewykształconych, zabobonnych z Polski. Turcy lubią przybyszów, uwielbiają Żydów i to chyba za to, że w tym religijnym bajzlu zdołali stworzyć świeckie państwo, oraz przyjaźnie odnoszą się do czarnych. Odwzajemniona niechęć Greków do Turków już wygasła. Idziemy na główny plac Sultanahmet. Po drodze jedzenie. Mój znajomy zamawia. Mówi, że to ostre i mam wybrać, co dam radę zjeść. Sprzedawca podaje mu próbki, on połowę odgryza i to co zostaje podaje mi. Zjadam obie 94

próbki z odciskiem zdrowych szczęk. Obie propozycje kulinarne są dla mnie za ostre, więc nie ma znaczenia, z czego przygotują danie. Podążamy ciągle przez ścisłe, ruchliwe, zatłoczone Centrum. Znajomy pokazuje na prawo ulicę idącą ostro w dół. - „Morze” Jest już ciemno i morza nie widzę, ale dosięga nas świeże powietrze i chciało by się pozostać w tym miejscu. Teraz widzę meczet Sultanahmet, który placowi dał nazwę, a zabrał sporą część. Podświetlona kopulasta budowla z rakietowymi minaretami i szybującymi nad nimi mewami, albo lepiej napisać orłami, nad tym ciężkie czarne chmury. To ta chwila, kiedy już wiadomo, że opłaciło się przyjechać. Meczet jeszcze jest otwarty. O 22.30 jest ostatnia modlitwa. Przed wejściem zdejmujemy buty. Przygotowano na nie „jednorazówki”. Kiedyś radzili sobie bez nich, a teraz niemal każda para butów trafia do worka na kilka minut. Wyraźnie oznaczono stopień, gdzie już nie można mieć ubranego obuwia. Potężne wnętrze wyłożone jest jednym potężnym dywanem. - Ja się tu nie modlę, czujesz ten smród? No tak, teraz zauważam. Bo wcześniej myślałem jedynie o kopule nad moją głową. Ludzie wchodzą bez obuwia i pot z stóp przedostaje się do dywanu. Obracam się za siebie. Strażnik maszeruje dyskretnie z spryskiwaczem na wysokości i w bezpośredniej bliskości pasa próbując dostosować zapach do piękna architektury. Znajomy dziwi się, że tak długo oglądam wnętrze. On chce jeszcze wrócić do swojego meczetu na ostatnią modlitwę. Po chwili daje mi jednorazówkę z swoimi butami. Tu się pomodli. Wychodzi przed balustradę oddzielającą turystów od modlących się i maszeruje w stronę Mekki. Staje. Przykłada kciuki za uszy. Kłania się. Klęczy. Nachyla i dotyka czołem dywanu. Strażnik mówi turystom, że muszą odejść, bo jest czas modlitwy, a wypowiadając słowo 95

„modlitwy” też przystawia kciuk za ucho. Ja mogę zostać, bo czekam z butami modlącego się. Starsze osoby wygodnie usadowiły się po bokach. Jeden modlący położył się pod samym środkiem kopuły na plecach i robi zdjęcia. Widać też lubi architekturę. U nas leżenie przed prezbiterium raczej by nie przeszło. Wychodzimy z meczetu. Pod ścianą mężczyźni myją stopy przed wejściem do świątyni. No tak, nieprzyjemny zapach to akurat nie jest ich sprawka. - Mehmet, a ty się nie myłeś. - Ja myłem się w domu. Na Placu Sultanahmet są cztery potężne meczety. Turek pokazuje na palcach „cztery” a potem wskazuje palcem na budowle: raz, dwa, trzy. - No tak, ale pokazywałeś, że mają być cztery. Ponownie pokazuje na palcach „cztery” i wskazuje wokół placu raz, dwa, trzy i rozgląda się za czwartym. Z minaretu Meczetu Sultanahmet rozchodzi się wezwanie do modlitwy. Teraz wezwanie przychodzi z meczetu po drugiej stronie placu, są jak sąsiedzkie pozdrowienia. Jest ciepła noc. Są palmy. Jest egzotyka. Siedzę z Mehmetem na ławce koło fontanny. Po prawej Hagia Sofia. To z tego placu Turcja mruga do Europy. Weszła pokojówka. Piszę jej na googlowskim translatorze w ufności, że ten odda to po turecku: „Wczoraj przyjechałem. Wszystko jest czyste”. Lecę na pierwszy hotelowy posiłek. Muzyka ze śniadaniowych głośników, jakby ktoś zaczynał „Skrzypka na dachu” a nigdy nie przechodził do tematu, jest tak smętna, że zaczynam podejrzewać, że bezsmakowe plastry szynki i kiełbasy pochodzą z rytualnego uboju na zapleczu hotelu, gdzie stanowi tło dla rozgrywającego się horroru niczego niespodziewających się zwierzątek. Zajadam się arbuzem i plastrami miodu z jogurtem. Dziś polecę ponownie na Plac Sultanahmet, by poukładać sobie w głowie architekturę w świetle dziennym. 96

Moja dzielnica to sześcio- i więcej piętrowe domy o wyglądzie biurowca z lat siedemdziesiątych. Między nimi pojawia się czasami ładne art deco lub zupełnie niespodziewanie coś z dachem praskiego renesansu. Na wysokości mojego okna hotelowego, na trzecim piętrze, po drugiej stronie ulicy, na samym skraju tarasu czeka na przechodnia duży porcelanowy zlew. Nie chciałbym być między tymi wysokimi domami w czasie trzęsienia ziemie. Ciągle nie mogę pojąć jak minarety wytrzymują wstrząsy. Zabudowa jest gęsta i wysoka i zaczyna brakować mi przestrzeni. Odpoczywam, gdy z jakiegoś miejskiego wzgórza widzę morze, co mimo tego, że miasto jest nadmorskie, wcale nie jest takie oczywiste. Popołudniu jedząc kebaba niedaleko mojego hotelu oglądam z tubylcami informacje o zamieszkach w Stambule. To duże zamieszki w jakieś innej dużej dzielnicy. Część protestuje przeciwko ograniczeniom w dostępności alkoholu. Ogólnie picie alkoholu kojarzy się muzułmanom, oczywiście tym mniej religijnym, z wolnością, europejskością. Obok saturatora z pysznym jogurtem spory plakat z zakazem palenia a pod tekstem pieczątka z czterema minaretami ponad dwoma szarymi, niestykającymi się plamami. „Aha, że niby Bosfor”. Za dużo szczegółów i zanim się domyśliłem, że to Bosfor, zjadłem już pół kebaba. Wracając do hotelu między tanimi sklepami spożywczymi, w których soki owocowe są w większości marek nietureckich, bo to dziś Amerykanie mówią Turkom jak wycisnąć pomarańczę lub cytrynę, widzę na wzgórzu duży meczet. Trzeba tam iść i zobaczyć. To meczet sułtański Fatih, czyli Sułtana Zdobywcy, gdyż Turcy nie udają, że są w Stambule od zawsze. Zdobyli go i są. Nie dorabiają jakieś dziejowej filozofii. Dla kobiet i mężczyzn jest wspólne wejście. W środku jednak kobiety w przewadze wędrują do wydzielonych za parawanem miejsc. Buty kładzie się na półkach a laptopy i aktówki w doglądanym pomieszczeniu. Widziałem też gdzieś zamykane skrytki na buty. Widać i tutaj chodzi się do świątyń z różnymi intencjami. Siedzenie po turecku nie jest mocną stroną Turków, przynajmniej nie na tyle, żeby w tej sakralnej 97

pozycji przetrzymać całe kazanie. Jeden Turek jest nawet w spodniach do kolan, chociaż tablica przed wejściem wyraźnie pokazuje jaki jest zadowalający strój dla kobiet i mężczyzn. Jeżeli jednak po raz kolejny wchodząc do meczetu strażnicy muszą zwracać nam uwagę, że mamy zbyt skąpe ubranie, to zamiast głębokich dociekań jakie to niesprawiedliwe, niestety musimy pogodzić się z tym, że jesteśmy przygłupi. Problemu ze stosownością stroju przy wejściu do meczetu nie mają Rosjanki i nie miała by też ich moja ciotka, ta spod Tarnowskich Gór, która na co dzień chodziła w chustce. Chociaż przyznaję, że gdy przed wejściem wykaz rzeczy zakazanych jest zbyt długi, to nie wchodzę, bo po kolejnym dniu zwiedzania albo jestem przemeczetowany, albo nie chce mi się tego czytać, albo uważam, że mnie tam nie chcą. Czasami między modlącymi się mężczyznami pojawia się kobieta z informacją, że obiad gotowy, albo modli się z mężem, tak że na drewnianych półkach, mających obecnie konkurencję w rozdawanych u wejścia jednorazówkach, obok męskich butów, leżą szpilki. Większość ubrana jest po europejsku. Niektórzy modlący mają turbany lub czapki. Niektórzy wciągają we wnętrzu białą cienką suknię, przez którą przebija markowy napis lub nazwa ulubionego zespołu piłkarskiego. Oprócz kamiennej ambony po prawej stronie stoi po lewej stronie potężne krzesło, z którego wygłasza się nauki. Wchodzi się na nie po drabinie. Na ścianach są obrazy i zegary stojące i to często bardzo. Mały chłopiec modli się w moją stronę. Ojciec koryguje jego kierunek na Mekkę, ale ten obiera wszelkie dowolne kierunki do swoich modlitewnych ruchów. Wokół meczetu tysiące obficie dokarmianych i głaskanych kotów. Od tych dopiero co wyklutych po potężne kocury, które mogą stanowić zagrożenie nawet dla kilkuletniego dziecka. W mniejszej liczbie występują tu potężne kolczykowane, jak europejskie było, bezpańskie psy wylegujące się gdzieś w cieniu meczetowych murów, bez wrogości do kotów i ze strony ludzi. Dzieci biegają po całym meczecie, a na jego dziedzińcu grają w piłkę. Przez pomyłkę wszedłem do akademika stanowiącego z meczetem jeden kompleks. 98

Meczety często były budowane z szpitalem, biblioteką, domem dla ubogich, uniwersytetem, a więc i ten akademik miał 500 lat. Już późno i teraz to na pewno tylko do hotelu. Nagle samochody jakby bardziej trąbiły, a ludzie chwycili za komórki. Przyspieszam kroku. Ulice już zablokowane przez idącą olbrzymią demonstrację z plakatami i wielkimi tureckimi flagami. Demonstranci krzyczą, bywalcy restauracji cieszą się wieczorem patrząc z zaciekawieniem na demonstrację a czasami nie zwracając zupełnie na nią uwagi. Jestem tu nowy i nie wiem co jest grane, a hotelowy Internet różnie funkcjonuje. Wiem tylko, że są osoby i narody, którym się wydaje, że mają bezpośredni kabel do Pana Boga i chociaż telefony kablowe są już przeszłością, to takowe osoby i narody są teraźniejszością i przyszłością rozumianą jako część czasu a nie pomyślności ludzkości. O 23.00 obudziło mnie pukanie. Mehmet przyniósł mi do pokoju ciastka. Strzeliłem byka. W barze szybkiej obsługi o podwyższonym standardzie, ponieważ się tu kelneruje, powiedziałem, że w Europie ciągle leje. Ciągle leje, a tu też jest zimno i na dworze nie da się wysiedzieć. Kelner chyba od razu skomentował to do stolika obok, „że w Europie...” No i dostałem od stolika obok część owoców z ich zamówienia. Gdy podziękowałem, stolik się uśmiechnął i położył dłonie na sercu. A od kelnera dostałem do smacznego posiłku prócz poklepywania po plecach jeszcze dwie darmowe herbatki w fikuśnych szklankach. Muszę się stąd ewakuować, bo z zimna rzeczywiście za niedługo opukiwanie pleców mi się przyda. Turcy lubią ten chłód. Gdy ja nastawiam sobie klimatyzację na 25 stopni, oni mnie poprawiają i nastawiają na 18. Gdy kupuję butelkę wody, biorą ją do ręki by sprawdzić, czy jest dostatecznie zimna, a najlepiej lodowata i tak, ta wybrana przeze mnie zamieniana jest mi na lodowatą, bo tylko taka może smakować. Odchodząc, zapomniałem ze stolika zabrać reszty i znajomy kelner, „znajomy”, bo przecież zjadłem tu dzisiaj 99

pierwszy raz posiłek, wołał za mną „Andrzej”. Już kilka razy zauważyłem, że są skrupulatni w wydawaniu reszty i nie oczekują napiwków. Położone przy mojej tramwajowej drodze do Centrum, Mauzoleum z sarkofagami sułtanów to budowla na wskroś europejska. Barokowa kopuła z zwisającym nad trumnami potężnym kryształowym żyrandolem przypomina salę na koncerty muzyki kameralnej a uwielbiane przez Turków spore kominkowe europejskie zegary po obu bokach wejścia dopełniają barokowości. Obok mauzoleum znajduje się cmentarz, gdzie na nagrobkach pojawia się słowo „pasza” a czasami „sułtan” a po datach widzę, że te tytuły używane są jeszcze obecnie. Ktoś uznał, że fajnie będzie się tu napić herbaty i usytuowano na tym cmentarzu herbaciarnię. W mojej dzielnicy widziałem też taras hotelowy wybudowany na cmentarzu. Parasolki, pod którymi oferowane są drinki, oddzielono od niezlikwidowanych nagrobków murem. Sytuację taką napotkałem w Stambule parę razy i jedynie mogę doradzić niezaglądanie za hotelowy lub restauracyjny mur. Tak było dzisiaj. Chciałem się napić kawy w ładnej restauracji z widokiem na morze. I tu za plecami znowu te nagrobne tablice z kamiennymi turbanami i starsze małżeństwo odczytujące arabskie zapisy o zmarłym, może krewni, tak że wybrałem spacer pomiędzy straganami z prawdziwym badziewiem. Przy Hagia Sofia trafiłem na naganiaczy do sklepu z dywanami, ale zanim się zorientowałem, to już w środku sklepu piłem herbatę z sprzedawcą mówiącym przyjemną niemczyzną. - Jakie dywany ci się podobają? - Ja nie zamierzam niczego kupować, nie potrzebuję. - Dopiero wychodząc stąd będziesz wiedzieć, czy coś kupiłeś - Jest pan diabłem. 100

Rzeczywiście Turek w handlu miał wprawę i zrobiło się groźnie. Lądowały przede mną kolejne dywany z różnych stron Turcji, o różnych wzorach i kolorach i było to ładne a w dodatku nie śmierdziało plastykiem. Te dywany wyprodukowano 40-70 lat temu na własne potrzeby i gdy w domu brakuje pieniędzy, to się je sprzedaje. Niektóre dywaniki są po 7000 euro. Ja na szczęście nie odczuwam chęci posiadania takiego cacka, a numer z właśnie dzisiaj nieobsadzonym warsztatem tkackim przy wejściu do dywanowni przejrzałem na wylot, bo niby akurat, ktoś w centrum Stambułu wyplata kilim „ostatnia kolacja” na potrzeby jakiegoś kościoła. Na pożegnanie niezrealizowany sprzedawca, ale do samego końca uprzejmy, zachęcił mnie do zwiedzenia pobliskiej Bazyliki Cystern. Planowałem iść do Pałacu Topkapi, ale sprzedawca powiedział, że w poniedziałki Hagia Sofia jest nieczynny, a we wtorki, tak jak dzisiaj, Pałac Topkapi, bo na odmianę tam sprzątają. Rzeczywiście Bazylika Cystern była blisko. Ja wypatrywałem potężnego budynku a tu zwykły parterowy domek… Po raz pierwszy coś takiego widziałem. Wchodzi się pod ziemię i wystają z wody setki dużych kolumn, pochodzących z innych, jeszcze dawniejszych budynków, gdzieś tam kiedyś rozebranych przez ludzi lub trzęsienie ziemi. Kolumny podtrzymują sklepienie, czyli całe ulice z budynkami. W wodzie pływają potężne karpie i maczają się dwie głowy lekko uśmiechniętych meduz wielkości słoniowego zadku. Aby je zobaczyć trzeba zejść poniżej lustra wody, co umożliwia niewielka tama oraz schody. I gdy w kolejce do Hagia Sofia sprzedawcy „kol łoter” nie uratują już naszego istnienia w skwarny dzień, to najlepiej ukryć się w pobliskiej cysternie, starożytnym rezerwuarze wody. Nieopodal położony Hipodrom, na którym kiedyś ścigały się rydwany, nie zrobił na mnie wrażenia, bo jest niezauważalny. To obecnie szeroka moskiewska ulica, w dodatku zastawiona częściowo drewnianymi budami. Zupełnie inaczej było z stojącym na nim obelisku egipskim, na którym 3500 lat temu zapisano bohaterstwo egipskiego władcy. Sam obelisk stoi na zapisanej po łacinie i grecku tekście pochwalnym tego, kto podwędził obelisk w starożytności z Egiptu. 101

Plan się nieco przesunął i następnego dnia zaglądam do starej rezydencji sułtańskiej, Pałacu Topkapi, wielkościowo typowej dla władcy religijnego. Znajdują się w nim laska Mojżesza, chociaż myślałem, że złożono ją do arki przymierza, szczątki św. Jana Chrzciciela, płaszcz Mahometa, jego brody i miecze, oraz liczne miecze jego towarzyszy. Przy brodzie proroka pani w chustce, przypominająca moją ciotkę spod Tarnowskich Góry, doznała takiego uniesienia, że zablokowała całą kolejkę zwiedzających i strażnik po kolejnym upomnieniu zaczął tracić panowanie nad sobą. Tutaj też w Pałacu Topkapi, w Pawilonie Letnim, pierwszy raz widziałem fontanny w wnękach okiennych. Ale tak to już jest, że Turka łatwo czymś zająć. Wystarczy dać mu wiaderko z wodą, a wkrótce zbuduje wokół niego coś ładnego. Architektura ma w sobie coś bizantyjskiego i indyjskiego. Dziwną instytucją był budynek haremu. Z pochodzenia chrześcijańskie dziewczęta pracowały w nim nad wydaniem na świat następcy tronu. Genetycznie sułtan chyba wcale nie był Turkiem. Konkurencja wśród dziewcząt, by zostać matką przyszłego władcy była spora, więc dziewczęta truły się i podrzynały, w czym pomagało im ustawodawstwo chroniące kraj przed podziałem na wypadek narodzin zbyt wielu książąt jednocześnie, tak że przy wejściu do Topkapi od strony Hagia Sofia znajdują się mauzolea sułtańskie i w jednym naliczyłem przy sułtanie trzydzieści kilka trumien dziecięcych a wokół kolejnego sułtana ułożono aż 42 trumny dziecięce i żeby wszystkie pomieścić musiano dobudować do głównego mauzoleum dodatkowe. Prywatny pokój sułtana, który wyrżnął setki tysięcy osób wymalowany jest w kwiaty w wazonach. Sposób zdobienia niewiele świadczy o charakterze epoki lub człowieka. Skarbiec sułtański zawiera taką ilość arcydzieł jubilerskich, a jednocześnie przedmiotów zupełnie nieprzydatnych, że wyjście z niego i spojrzenie na morze pozostaje jedynym ratunkiem. Stroje sułtańskie mają fason a la królowa Bona i stąd zapewne te potężne trumny sułtańskie. Ciekawe są wdzianka stanowiące jednocześnie talizmany, zapisane 102

gęsto i drobno słowami odczyniającymi urok. Ostatnie stroje sułtańskie wzorują się na mundurach niemieckich i angielskich z końca XIX wieku, by już nie było wątpliwości dokąd ten kraj zmierza. Morze miało też podobną funkcję w Pałacu Dolmabahce, zupełnie europejskiej siedzibie sułtana. Jest cała symetryczna, a co za tym idzie wszystkie sprzęty kupowane były do pary i gdy Rosjanki za moimi plecami zachwycały się w sali audiencyjnej nad ciężkimi zasłonami, filigranowymi złoconymi meblami „Kak priekrasno”, ja tylko pomyślałem, za jaką kasę będzie trzeba dokupić coś, co się stłucze lub połamie, żeby znowu było do pary symetrycznie. I mimo, że to płacowe wnętrze takie ładne, to jak tylko było okno z widokiem na Bosfor, to tam się zwracały wszystkie twarze. Tramwajem podróżuje się prosto. Kupuje się w automacie za 3 liry żeton i wrzuca go przy barierce do strefy odjazdów i można jeździć tak długo, aż nie opuści się strefy odjazdów, czyli kolejnych przystanków. Gdy jadę z rana do centrum tłok pachnie jeszcze świeżym nieprzetrawionym jogurtem. Gdy wracam popołudniu lub wieczorem, ten tłum, mimo gorąca, nadal pachnie. No i nie tylko spożywcy jogurtu podróżują tramwajem, ale z rana jedzie nim też sam jogurt w prawdziwych bańkach prosto z wiosek. Przez tramwajowe szyby ciągle coś kusi. Kubistyczny minaret to wieża Uniwersytecka. Uniwersytet i jego budynki to spore miasto. Przed wejściami do fakultetów nie są rzadkością pucybuci, a że Turcja rozwija się szybko, raczej ci, którzy wchodzą do budynków wydziałowych nigdy nie powinni zająć roli pana z ryczką i szczotkami. Wielki Bazar, jest wielki, ale nie ma tutaj orientalnego rozgardiaszu i zaczepiających przechodniów przekupniów. Wiadomo, jak człowiek na coś dłużej się zagapi, to już po nim, bo sprzedawca nie z kamienia. I słychać tu dzwonki. Teraz widzę, że to łyżeczki mieszają energicznie cukier w małych tureckich szklankach. Nikt mi się tu nie naprzykrza z towarem, a tego najbardziej nie lubię i też najbardziej się 103

obawiałem. Orient orientem, ale lubię ten europejski dystans pomiędzy ludźmi. Drewniane domy jak nasze zdrojowe. Takie domy „zdrojowe” znajdują się tuż za samym Hagia Sofia. W jednym z nich śniadanie jadła królowa hiszpańska i prócz stosownej tabliczki o tym fakcie historycznym na ścianie budynku, są na szybie pokoju śniadaniowego tłuste ślady po nosach w formie niewielkich tyłków. Natomiast domki „zdrojowe” wielkości tych z Praskiej Złotej Uliczki znajdują się za Meczetem Sultanahmet. Znajomy zaprosił mnie na śniadanie do swojego mieszkania i przyszedł po mnie do hotelu. Wychodząc z pokoju zauważyłem Koran na garderobie. - O tak jak u nas w hotelach, tylko że jest Biblia. Potrafisz to przeczytać? - Przestań, to przecież po arabsku. Mojego znajomego wczoraj okradziono. Przed wyjściem do pracy nie zamknął okna. Stracił sto dolarów. Z zachowania widać, że to dla niego sporo pieniędzy. Ulica jest monitorowana, może dzisiaj coś się wyjaśni. Już w pierwszy dzień pobytu w Stambule zauważyłem, że kraty na parterze nie są niczym niezwykłym. Znajomy wskazuje ramieniem, przecinając w poprzek ruchliwą ulicę „Tam są zamieszki”. Potem obraca się w lewo i nachyla nad witryną z butami. Za swoje dał cztery lata temu 15 dolarów. Teraz już nie dostanie w tej cenie butów. Skręcamy w boczną ulicę i pokazuje do góry na kamerę, która miała zarejestrować złodzieja. Dziś będzie o tym rozmawiać z policjantem, a mówiąc „policjant” przystawia zgięty w haczyk palec wskazujący do czoła i rzeczywiście przypomina to czapkę mundurowego, a gdy się komuś dziękuje lub kogoś lubi to można mu posłać całusa, ale wysyła się go tutaj długością całego ramienia. Naprężony palec wskazujący oznacza „poczekaj, ja to wszystko dla ciebie pozałatwiam”. - No jesteśmy na miejscu! 104

Gdy otwiera spawane, u spodu nadgniłe drzwi do suteryny jestem pełen obaw, bo przypomina mi to reportaże gdzieś z Polski. Wchodzimy po dwóch schodach poniżej poziomu ulicy. Pomieszczenie jest zdominowane przez zapach grzyba mającego się dobrze w rogu nad drzwiami wejściowymi. Mieszkanie to pokój o wymiarach cztery metry na cztery, w którym umieszczono patrząc od lewego rogu: trzy parasole, pięć par butów, łóżko, lodówkę a na niej cztery kołdry, trzy niewielkie stoliki wchodzące jeden w drugi, szafkę a na niej i w niej dwa spore głośniki, telewizor, tu powyżej na ścianie piecyk elektryczny, pralkę ubraną w coś przypominającego halkę, a na niej kosmiczny piekarnik, butlę gazową z palnikiem, pomalowaną w kwiaty, których deseń odpowiadałby Słowianom prawosławnym, zlew z dużą marmurową płytą a pod i nad nim szafki kuchenne, biurko a na nim komputer z falującym ekranem, powyżej półkę na telewizor zawaloną zdjęciami w ramkach, tapczan, i krzesło. Buty zdejmuje się przed wejściem na rozłożone na lastryko trzy dywany tworzące dwie warstwy. Zainhalowałem głęboko zapach grzyba i pomyślałem o hotelowym śniadaniu, które właśnie przepada, które właśnie wcina ktoś za mnie. Znajomy otworzył okno i psiknął dezodorantem. - Przygotuję śniadanie, będzie ci smakowało. Wydobył z szafki kuchennej gofrownicę i włożył do niej rogale. Odpalił kuchenkę i na patelni pojawiła się oliwa i rozbełtane uprzednio na talerzu jajka. - Posypię to papryką? Spojrzałem na słoik z drobnymi paprykowymi płatkami. - Posyp. Czyli dziś zabije mnie jajecznica. Oliwki przemywa wodą i wymytą oliwę zastępuje olejem słonecznikowym. - Aha, to na zdjęciu jest twoja siostra z mężem? - Siostra już jest po rozwodzie. 105

Na innym zdjęciach matka Mehmeta trzyma na kolanach małą... Chinkę. Obecnie wnuczka już ma trzy latka. Część z nich wygląda nadal na Chińczyków, bo gdzieś stamtąd przywędrowali. Musieli wchłonąć sporo Europejczyków, by posiadać współcześnie cechy naszych południowców. Parę Turków pytało się mnie też tutaj o drogę, co dowodzi, że siwiejący blond stanowi również część ich populacji. Podobnie było z Węgrami, którzy za nim przywędrowali do Europy prawdopodobnie byli Turkami a skośność oczu utracili na Nizinie Panońskiej poprzez mutacje z sąsiednimi ludami. Gdy czytam nazwę z przewodnika, oni mnie nie rozumieją i pokazuję ją w książce. Gdy ją czytam z udawanym węgierskim akcentem nieruchomieją na moment ze zdziwienia i pokazują, gdzie mam iść. Teraz na dywanie ląduje obrus. Na nim gęsty jogurt zamiast masła, pokrojony zielony ogórek, pomidory, marmolada z płatków róży, zbrodnicza jajecznica, podgrzane rogale, i napar herbaciany, cukier i filiżanki, a przy obrusie dwie poduszki. Tak, że w pomieszczeniu z trzema stołami, łóżkiem i tapczanem oraz krzesłem siedzę na poduszkach wraz z rozstawionym jedzeniem na ziemi. - Jaki masz plan na dzisiaj? - Chciałbym pojechać do dzielnicy Bayoglu. - Aha. Nie obraź się, to dla mnie hańba, ale nie mam pieniędzy, żeby tam pojechać. W jedną stronę kosztowało by mnie to dolara. - To możemy iść pieszo. - Kupiłem dla matki włoskie kolczyki i bransoletkę. Bransoletkę i 100 dolarów porwał mi złodziej. W śniadaniowej telewizji blondyna prowadzi talk show. Dowiaduję się od gospodarza, że jest sławna i bogata. Reklamy proszków i wybielaczy oraz zwiastun tureckiego serialu tasiemcowego i spot: dwie grupy zróżnicowanych rasowo osób przeciągają linę nad kanałem. I ujęcie z góry. W efekcie przeciągania liny Turcja zbliża się do Europy i wszyscy się cieszą. Potem ponownie pani prowadzi show a 106

po chwili reklamuje lokówkę, a jej główny artyzm polega na byciu blondynką i zdaje mi się zresztą, że to jest facet. Jest też reklama zatrzymywania się na czerwonym świetle. Kobieta wjeżdża na przejście na czerwonym i o jej szybę rozbija się przechodzień. Chociaż moim zadaniem tu ludzie gorzej chodzą niż kierowcy jeżdżą. Znajomy wyciąga z kosmicznego piekarnika niewielkie pudełko z kolczykami, chcąc pochwalić się udanym prezentem. Po chwili wpada na pomysł i wyciąga spod piekarnika legitymację emeryta. - Pojedziesz na legitymację mojej matki. Będzie taniej. - Nie pojadę na legitymację twojej matki, bo jej nie przypominam zwłaszcza, że nie noszę na głowie chustki. - A ty jakie prezenty chcesz kupić do domu? - Nie chcę niczego kupić do domu. W domu jest już za dużo przedmiotów. - Muszę iść do ubikacji. - Tu za kotarą. No tak, przy butli gazowej są jeszcze dwa potężne schody, tym razem w górę, i zasłona. W niewielkim pomieszczenie znajduje się najbardziej obecnie mnie interesująca muszla, zlew, nad zlewem półka z kawałkiem lustra i ośmioma szczoteczkami do zębów, które w wyniku użytkowania nabrały kształtów szczotek do zakręcania włosów, kran udający prysznic, trzy parasolki, wiadro i wiaderko. Kurde tak bez drzwi, ja za tą zasłoną nie dam rady. To wiaderko miało mi potem uratować życie, ponieważ spłuczka nie działała, a liczne parasole to skutek zapominalstwa studentów. Mój znajomy, gdy nie rozmawia ze mną, to cicho śpiewa modlitwę. Modlitwę śpiewa strażniczka w Hagia Sopia i modlitwę śpiewa sprzedawca drożdżówek na wielkiej tacy oraz wyprzedzający mnie na chodniku z prawej strony przechodzień. Modlitwę albo piosenkę, bo tego nie wiem. 107

Przy śniadaniu podzieliłem się refleksją, że nie widziałem tu damskiego salonu fryzjerskiego i teraz w drodze na nadbrzeże pokazuje mi wszystkie damskie i męskie salony fryzjerskie, które liczebnie nie ustępują kebabowniom. No dobrze, z damskim salonem fryzjerskim mi się nie udało, ale na pewno nie ma kababowni, w której kucharzą lub obsługują kobiety. Wybrałem trasę przy nabrzeżu wzdłuż murów chroniących przed stuleciami Konstantynopol. Był to zły pomysł bo biegnie tędy obecnie autostrada czteropasmowa w obu kierunkach i promenada nadmorska oferuje prócz widoku morza i statków potężny hałas samochodowy. Na skalistym brzegu mieszkańcy Stambułu zamieniają się ponownie w koczowników i przy sporych rozmiarów grillach cieszą się chłodnym wiatrem znad morza i tym hałasem z ulicy. Na głazach przy samej wodzie pozawieszani sporo baloników i ponastawiano butelek. Strzela się do nich za odpłatą z wiatrówek. Strzela też spacerująca z panem pani ubrana w czarny strój arabski i scena ta wygląda jak wiadomości, z któregoś zagubionego w wojnie państwa islamskiego. Gdy z utęsknieniem po raz kolejny przy smażalni z rybami mówię wyraz „fisz”, Mehmet zaczyna dzwonić tak długo aż miniemy wszystkie możliwości zakupu dań z ryb, których nie znosi. I nieprawdą jest, że umyślnie wszedłem w sandałach do kałuży powstałej z topniejącego lodu chłodzącego w pojemnikach okazałe upłetwione stworzenia, by nostalgiczny zapach szedł z nami jeszcze dobrą chwilę. Po dwóch godzinach, zza przystaniami wodnych autobusów, widzę długi most do dzielnicy Beyoglu. Jego balustrada okupowana jest przez niezliczone stado wędkarzy. - Zjemy coś. - Ale po tamtej stronie jest bardzo drogo. - Zjemy kebab. - Nie wiem czy tam są? - Kebab jest na cały świecie. Ja już znajdę tanie miejsce.

108

W Beyoglu pomiędzy reprezentacyjnymi europejskimi i orientalnymi domami wyszukuję ulicę zabudowaną zaniedbanymi eklektycznymi kamienicami oszpeconymi setkami skrzyń z klimatyzacji i dziwnościami ustawionymi bądź wyrzuconymi przed domy. To nieturystyczna kebabownia, co poznać po kurduplawych krzesełkach i równie niskich stolikach, bo tylko takie mebelki może koczownik załadować na wielbłąda. Na stolikach rozstawione „z urzędu” słoje z marynowanymi papryczkami. - Chcesz? - Nie, dziękuję. Spróbowałem już w hotelu, żeby popłakać się przy porannej kawie. Chociaż Turcy są gościnni, to należy pamiętać, że będą nas chcieć zabić jakąś smakowicie wyglądającą papryczką podaną niby tak bezwiednie na skraju talerza lub stołu, jako marynata. Okazuje się, że w każdej dzielnicy Stambułu można zjeść smacznie i tanio. Co prawda cały sanitariat jadłodajni ogranicza się do wiadra z wodą powieszonego na rynnie przy drewnianej potężnej beczce z jogurtem, ale przynajmniej nie muszę patrzeć na turystów, którzy zaskoczeni turecką gościnnością, nie wiedzą, co z nią zrobić. Nazajutrz popłynąłem statkiem do Azji. Z drugiego statku dochodziła szkocka kobzia muzyka, a gdy zaczął jej towarzyszyć śpiew, już wiedziałem, że to muzyka turecka. Na statku było przyjemnie a teraz idąc wzdłuż ruchliwej ulicy doznałem tego, o czym mówił znajomy. „Latem jest tutaj piekło”, a gdy w kebabowni kucharz zaproponował mi wygodny stół przy rozżarzonym grillu, w trybie natychmiastowym udałem się do stolika niższej kategorii w przynajmniej wizualnie chłodniejszym rogu. Aha i już wiem, gdzie jest Plac Taksim, na którym zbierają się protestujący, i teraz dopiero widzę, jak dużą odległość przebywają masy przeciwników islamizacji maszerując przez moją dzielnicę aż na plac brutalnych starć. 109

Widziałem demonstrantów i naście autobusów z uzbrojonymi policjantami. W piątek, czyli ich dzień świąteczny, zbierana była przed meczetem kolekta do sporego kartonu. A dziś w sobotę widziałem wchodzących do meczetu pielgrzymów w czarnych arabskich strojach z długimi laskami. Przed wejściem obmyli twarz, szyję, uszy, ramiona po łokcie i stopy. Wtedy skojarzyłem zakaz mycia stóp w ubikacji na lotnisku. Większa ilość pobożnych nóżek mogła by zarwać marmurowe umywalki. Oglądałem akwedukt. Jego łuki to obecnie garaże i miejsca do wypicia herbaty w cieniu. Tuż obok szeroka ulica z restauracjami i cukierniami oraz tak samo licznymi rzeźnikami. Obdarte ze skóry owcze głowy szczerzyły zęby w chłodniach w niedalekim sąsiedztwie słodkich, kolorowych ciasteczek. Wisiały też całe barany szyjami w dół, w body z cienkiej foli a jeden z sprzedawców wcisnął tym nudystycznym ciałom po dwie czerwone plastykowe róże w to miejsce pod ogonkiem. Idąc wzdłuż akweduktu znalazłem się blisko morza i młody Turek zaoferował mi rejs po Bosforze. Na pokładzie była „moja ciotka w chustce”. Z początku falowanie jej nie służyło i sporą część tego cudownego miejsca oglądała z zamkniętymi oczami. Ożyła jednak tam, gdzie stambulskie domy przykucnęły w ciemnej i bujnej zieleni a luksusowe restauracje na nabrzeżu i sztucznych wyspach goszczą nieszczęśników, którym pieniądze szczęścia nie dały, i wysuwając ramiona na prawo i lewo była pewna, że właśnie tutaj jej krewni chcą się dowiedzieć, jak poukładała sobie w kredensie. Statek zawrócił a oglądałem liczne potężne wieżowce to już myślałem o jutrzejszym Frankfurcie. W niedzielę, ich dzień wolny, ale bardzo handlowy, protesty rozpoczęły się wcześnie. Już koło 18.00 słychać było gwizdy i trąbienie. Trąbienie słychać tu często, ale gdy demonstranci blokują ulice, to trąbienie składa się z o wiele dłuższych sygnałów. Dłuższych nawet niż niedzielnych, weselnych samochodów udekorowanych na zachodnioeuropejski sposób.

110

Na lotnisku dzieci żegnają się z ojcem. Całują jego dłoń, przykładają do czoła i na końcu całują jego policzki. Wśród oczekujących murzyn z bliznami udającymi kocie, a dokładniej lwie wąsy. Coś oglądałem na ten temat w telewizji. Specjalnie ustawiam się do kontroli paszportowej za kobietami w strojach arabskich. Chcę zobaczyć jak będą odsłaniać twarz. Hm, żadnego osłaniania nie było, czyli to nie żart, że zdjęcia paszportowe też mają z zasłoniętą twarzą. We Frankfurcie przesuwam wskazówkę zegara tylko o jedną godzinę.

111

Piskokefalo, październik 2013 Kiedy w tę gorącą noc z mojego tarasu patrzę w stronę bujnych ogrodów stykających się z pustynią, powracam myślą do chwili, gdy stoję w okolicach mojego rodzinnego miasta z moimi znajomymi, na leśnej polanie, w mroźną noc o tej samej porze roku i oglądam przez lunetę niebo, i wiem, że nie ma piękniejszego miejsca i chwili.

112

113