Andrzej Wiegand KATOWICE - KRETA

Andrzej Wiegand KATOWICE KRETA Tarnowskie Góry 2014 Mijam rumuńskie wioski. Duże posesje, duże domy, przeważnie zadbane. Ładne, stylowe. Nawet stu...
0 downloads 0 Views 1MB Size
Andrzej Wiegand

KATOWICE KRETA

Tarnowskie Góry 2014

Mijam rumuńskie wioski. Duże posesje, duże domy, przeważnie zadbane. Ładne, stylowe. Nawet studnie pasują do budynków. Podłogi z belek nie są tak równe jak nasze, wykonane z desek, ale różnice niwelują liczne dywany, wcale nie brudne. Przez kilka dni marszu nie spotykam w lesie ani jednego człowieka. Nocuję w zapomnianej sypiącej się bacówce. Jest kawałek dachu. Są drzwi, ale nie ma ścian. Byle jakoś zrobić sobie herbaty i spać. Miło patrzeć na las prosto z domu, pod warunkiem że potem wróci się do siebie. W takim położeniu herbata i zupa z torebki mają niepowtarzalny smak. Łyk herbaty, polana i las ruszający w moją stronę. Gałęzie zostały na miejscu, ale pnie biegną. To ogromne stado dzików. Widziałem już dzika, gdzieś z daleka, w Polsce, w lesie, ale tutaj to dwa tuziny starych z armią młodych, biegną wprost na mnie jak szalone. Ich małe łapki

stają się smukłe jak nogi atletów.

Wylewam herbatę z kubka, a wrzątek z garnka i tłukę nimi o siebie, rąbię w drzwi, za którymi teraz się chowam, bo niczego więcej tutaj nie ma. Hałas, jak najwięcej hałasu! Potrzeba go więcej niż dzików. Zwierzęta uciekają. Herbata będzie jutro. Następnego dnia wychodzę z lasu i widzę budę myśliwego. U nas myśliwi nie chowają się w takich fortecach. Owszem, kryją się za krzakami, no i są ambony, ale tutaj to drewniany bunkier zbudowany z bali, z solidnymi drzwiami. Zaczynam się domyślać, co żyje w tutejszych lasach. Potem zwiedzam cztery unikalne cerkwie wymalowane w środku i na zewnątrz w licznych świętych męczenników i zaglądam do polskich wiosek. Polacy przyjechali tutaj w dziewiętnastym wieku do pracy w kopalni soli, odpowiednika Wieliczki lub Bochni, zresztą również z

tamtych

terenów.

Imiona

noszą

dziwaczne,

bo

z

zamierzchłych czasów. Przy wjeździe do wioski wita mnie dwujęzyczny pomnik wychwalający dwóch prezydentów



rumuńskiego i polskiego, którzy zbudowali we wsi drogę. Jest

wiejski sklep. Ludzie w różnym wieku siedzą na ławce, popijając śliwowicę. Jest tania i sprzedawana w plastykowych butelkach, jak płyn do mycia naczyń. Są uprzejmi i wyglądają tak, jakby przenieśli się przed momentem z beskidzkich miejscowości. Dobrze mówią po polsku. Są niewysocy, w starych ubraniach, czystych lub brudnych. Niedaleko znajduje się kościół. Był polski ksiądz, teraz jest rumuński, który z początku miał problem z polskimi mszami. Budynki na tej ulicy też wyglądają jak w Beskidach lub przed laty w okolicach Krakowa, ogólne byle co. W wiosce jest dom polonijny i poseł. W domu polonijnym można nocować. Poseł reprezentuje mieszkańców polskich wiosek w rumuńskim parlamencie. Miejscowi mówią, że ich okrada. Jak jest jakaś robota, choćby w Polsce, to zawsze tak to załatwi, że nie dostaną pełnych wypłat. Do Polski można się dostać tylko poselskim autobusem. Ludzie są źli na niego, ale po raz kolejny oddają na niego głosy. Przed sklepem zatrzymuje się samochód i podchodzi do mnie prezesowata postać. Moi uprzedni rozmówcy rozpraszają się. Poseł mówi, że ma klucze do domu polonijnego i że mogę tam nocować. Wchodzę w boczną ulicę. Tu widać biedę, ale dom polonijny jest solidny i wygląda

między

tymi

podupadłymi

gospodarstwami

emigrantów bardzo okazale. Zostawiam plecak i zwiedzam wioskę. Miejscowość jest biedniejsza od rumuńskich i brzydsza. Część ludzi chodzi prosto, część się zatacza. Wielu jest od urodzenia zdeformowanych, bo pomiędzy strukturami DNA tkwią struktury śliwowicy. W domu polonijnym ma być wieczorem dyskoteka, a ja niestety zapłaciłem już za spanie. Starsza kobieta przerzuca z dużego kosza do mniejszego wiaderka niewielkie ziemniaki, narzekając na biedę. Plony są złe, bo jest mało deszczów. Drewniane chatki, czasami coś murowanego, pomiędzy tym jakaś straszna karczma. Nie lubię budynków, gdzie podłoga parteru znajduje się poniżej poziomu

podwórza. Wizyta w polskim domu. Bieda, sporo dzieci. Może z samego rana zajrzała tutaj nauczycielka, która teraz pije w przyszkolnym mieszkaniu, aby dodać sobie nadziei, bo przed tygodniem zadzwoniła do niej miłość sprzed lat. Daleko za wioską stoi bacówka. Teren wokół niej został ogrodzony belkami jak w stadninie. Żeby przekroczyć bezpiecznie płot i wejść między owce, muszę być z kimś. Jeżeli będę sam, psy pomyślą, że jestem wilkiem i rzucą się do obrony owiec, czyli do ataku. Pod ich karkami zwisają na łańcuchach grube metalowe pręty. Gdy pies się na nas rzuci, to chwytamy pręty oburącz i trzymamy jego paszczę z dala od naszego karku, by nas nie zagryzł. Jeśli wejdę tam z kilkoma osobami, psy uznają nas za barany. Bacówka to klepisko, kilka belek do wysokości pasa, potem wolna przestrzeń i drewniany dach. Młody baca częstuje plastrami sera odkrawanego z ogromnych bochnów. Na środku pali się ognisko, od zapachu dymu można się przewrócić, tylko baca jest odporny. Każdy może trzymać u niego swoje owce. W zależności od liczby własnych zwierząt dostaje się mleko, ser i mięso. Można też tu kupować za pieniądze, jak w sklepie. Baca obchodzi wszystkie łąki, a na noc schodzi tutaj, do zagrody. W różnych miejscach obejścia stoją budy, nieprzeznaczone jednak dla psów. Gdy wilki atakują, chowają się w nich ludzie pracujący z bacą, i rzeczywiście budy te mają drewniane solidne pokrywy, których pies nie da rady obsłużyć, a wilk sforsować, jeśli człowiek zabarykaduje za sobą wejście. Mleko wlewa się do kadzi, potem zabija się jagnię, które nie jadło jeszcze trawy i piło tylko mleko matki. Rozpruwa się jego żołądek, a zawartość dodaje się do pojemnika z uzbieranym mlekiem. Mleko fermentuje, potem przecedza się je przez szmaty i formuje bochny, które następnie lądują na bacówkowych półkach bliżej lub dalej od dymu z ogniska. Gotowy ser można trzymać rok lub dwa. Kupuję kawałek i idę do domu polonijnego. Mój pokój jest

na pierwszym piętrze. Pomieszczenie duże, ale miejsca mało. Jest tu mnóstwo góralskich strojów z filcowymi gatkami i kapeluszami, które na wszelki wypadek przysłano z Polski, gdyby cała Rumunia chciała się przebrać za mieszkańców Podhala. Wieczorem dyskoteka, hałas pod oknami, wódka, krzyki i bójki. W niedzielę przed południem podrapana młodzież kuleje na wiejskiej drodze. Idę do domu posła, żeby oddać klucze. To zagospodarowany duży budynek ze sporym obejściem. Posła nie ma. Jest za to jego matka. Rozczula się nad trudnym bytem syna, że taki zagoniony, a wszystko, co robi, to dla ludzi, nic dla siebie. Płacę za nocleg. Pieniądze trafiają do kieszeni kuchennego fartucha. Idę do kopalni soli. U wejścia smród diesla, ale podobno to nie awaria maszyn, lecz zapach tutejszych złóż. Jest tu nawet parę rzeźb, podobnie jak w Wieliczce, oczywiście w skromniejszej skali, ale całkiem sympatycznych. Spotykam ich twórcę. Młody człowiek, ale DNA niestety nie wytrzymało. Wieczorem karpacka przełęcz i zamknięte schronisko. Potężny pomnik „ku chwale”, jakbym akurat teraz tego najbardziej potrzebował, więc nocleg na deskach tarasu w zimnie, bo chociaż na nizinie początki lata, to tutaj resztki śniegu. Idę w tej ciemnicy gliniastą drogą po wodę, bo w oddali widzę światła. Ziemia zaczyna się trząść i dudnić. Odwracam się. To konie galopują w stronę dalekich świateł. W Polsce widziałem konie w stadninie, cztery, sześć, ale nie całe chmary. Stoję nieruchomo z pojemnikiem na wodę. Stoję, bo nie jestem w stanie zrobić nic innego. Przegalopowały tuż obok. Czyli to jeszcze nie miała być ta niepowtarzalna chwila w życiu. Zawracam do nieczynnego schroniska. Woda będzie jutro. Wchodzę do śpiwora gwarantującego komfort do zera stopni, ale w temperaturze pokojowej.

Pytam o centrum. No, kurczę, żeby nie znać słowa „centrum”. Dwóch starszych Ukraińców marszczy brwi. Patrzą na mnie i na siebie. – Ach, cientr! Teraz miejsce zmarszczonych brwi zastępuje uśmiech i ucieszeni tym porozumieniem całymi ramionami wskazują mi kierunek. Na Ukrainie po raz pierwszy byłem w schyłkowej u nas, a tutaj głębokiej komunie. Z tubylcami nie wolno było rozmawiać. Gdy człowiek zatrzymał się na moment pod lasem, zza drzew wyłaniały się jakieś sylwetki w łachmanach. Las, drzewa i nikogo nie ma, ale tylko pozornie, bo bieda uszyła ludziom z różnych łat niewidoczne moro. Postaci przybliżały się w pojedynkę. Dwie osoby to już mała grupka, czyli polityczne zagrożenie dla największego państwa świata. Może to kobieta z ciężarówki. Mężczyźni od rana pijani, więc ładuje się kobiety na pakę i wywozi w pole do roboty. Hop z paki, stare baby! Nie ma drabinki, niczego. A może to bezdomny. W tutejszych miastach nie ma bezdomnych, bo są tutaj. Wyłapuje się ich, ładuje na paki i wywozi w pola. Wróci, nie wróci. Zima, lato. W samym mieście od lwowian odgradza wysoka, solidna krata. Za kratą duża beczka z kwasem chlebowym. Ludzie podchodzą, kupują i piją gdzieś obok. Sprzedawca schyla się po metalowe wiadro z wodą. Tu, na Wschodzie, w pewnych dziedzinach życia bardzo dba się o czystość. Schylony mężczyzna przewraca się na bok, a następnie osuwa na plecy i pozostaje bez ruchu. Teren wokół szybko pustoszeje. Do leżącego nikt nie podchodzi. Ludzie nie chcą widzieć, że ktoś zasłabł lub zmarł, po prostu uciekają, byle dalej od tego niewygodnego lub tragicznego miejsca.

W dalszym ciągu nie ma tu bezdomnych, bo władze zabierają ich na wycieczki. Tylko przy cerkiewnych drzwiach stoi kilku żebraków, którzy muszą uważać, gdy wracają do swoich noclegowisk. Chwila nieuwagi i zwiedzą Ukrainę. Lwów to ta szara, deszczowa Ukraina. Tam, za Lwowem, zaczyna się ta bardziej bułgarska, słoneczna. Z głowami nakrytymi białymi kapeluszami. Ukrainę najlepiej zwiedzać pociągiem. Czysty i piękny poaustriacko-węgierski secesyjny dworzec kolejowy. Ciągle panie latające na szczotkach, a z megafonów odświętne marsze, chyba pierwszomajowe. Wchodzę do czystego pociągu. W przedziale młodzi i starsi. Ktoś otworzył flaszkę i wszyscy gadają o wszystkim. Tylko z młodym Ukraińcem w mundurze nie można się dogadać, bo nie pozwala mu na to świadomość narodowa. – Mieszkam niedaleko Katowic. – Ach, to ta część Niemiec, gdzie teraz jest „Polsza”. A potem starsza pani, mówiąc ponownie „Polsza”, rozmarza się i wymawia to słowo z namaszczeniem. Jest to dla niej synonim porządku, i gdyby nie różnica wieku, najchętniej zwróciłbym się do niej per „drogie dziecko”. W przedziale omijamy polityczne wyboje, by dla świętego spokoju sunąć wygodnie szynami. Nagadać się nie można, a potem nagle na dłuższą chwilę robi się cicho i podróżujący zastanawiają się, czy są narodem. Inni, a czasami oni sami uważają się za Ruskich. W przedziale wyczuwa się niepokój. Chciałbym, żeby już była granica i Polska. Do polskiej granicy dojeżdżam sam. Wjazd Ukraińców na teren Unii nie jest prosty, chociaż nawet dwie starsze osoby w przedziale miały ładniejszą polską wymowę od mojej, bo moja jest śląska, a jak ktoś mnie słucha przez telefon, to twierdzi, że niemiecka, ale nie próbuję tego ukryć, nawet nie potrafię. Z lat studenckich

pamiętam,

jak

nobliwa

starsza

pani

we

wrocławskim

antykwariacie zwróciła się do mnie uprzejmie znad sterty książek: – Gdzie pan się tak pięknie nauczył mówić po polsku? – Ja całe życie mieszkam w Polsce. Już sama granica cieszy, bo celnicy, przechodząc przedziałami pociągu, rozmawiają po polsku. Potem jeszcze pół dnia w pociągu przez ziemie niczyje aż do Katowic, no i moje tarnogórskie poddachowe mieszkanie, czyli nareszcie w domu. Lubię swoje mieszkanie, bo wydaje mi się, że to nie Tarnowskie Góry. Czwarte piętro izoluje od tego, co na dole, nie słychać tu samochodów, nie ma internetu, domofon pociągnięty, ale niepodłączony, za to widok z okien sięga daleko na południe. Widzę pociągi towarowe i osobowe. Najbardziej nostalgiczne są osobowe wieczorami i w nocy. Widać wtedy podświetlone pustawe wagony. Ponieważ ten widok jest od południa, wydaje mi się, że składy jadą gdzieś daleko, na południe właśnie, a przecież jadą blisko, do Katowic.

Atmosfera pociągów to

również dworcowe wyczekiwanie, pośpiech i zmęczenie, czyli nic przyjemnego. Taka dworcowatość stanu przed odjazdem, tymczasowość. Od północy widzę hossy i bessy miejscowych przedsiębiorstw. Od wschodu śląski trzeci świat, a od zachodu miejskie wieże. Mam też w mieszkaniu swój ruski kącik, do którego wędruje zakupiona we Lwowie rosyjska czy ukraińska matrioszka. Przy kanapie samowar, trochę nietypowy, taka błyszcząca mosiężna kula, na ścianie akwarela. Obraz to dwa kolory. Biel, czyli kartka, i brąz, czyli dwa spore fleki, które, gdy patrzy się z odległości kilku kroków, robią za dwa konne zaprzęgi wymijające się w śnieżycy. W zadaszonej trojce siedzą może jacyś państwo albo kupiec, a na furmance jadą na

polowanie albo z niego wracają faceci ze strzelbami i psami. Ten ruski kącik to tak na wszelki wypadek, gdyby znowu przyszli. Ruscy do życia, do przetrwania potrzebują lub mają, prócz wielkich połaci, niewiele, co wynika ze specyficznego postępowania oligarchów, czyli zdolności robienia interesów jedynie w kraju rodzinnym. Ich umiejętności biznesowe jakoś nie działają za granicą, ale ładnie harmonizują z troską rządu, by biedni byli biedni, a bogaci – bogaci.

Polska to głównie leśna wolność sięgająca aż do centrów miast. Można wchodzić do lasu gdzie i kiedy się chce. Oczywiście z czasem ktoś weźmie się za ich sprzedaż i wolność zniknie, a kraj stanie się przeciętny, niczym się niewyróżniający. Gdy siedzę na ławie przed salą rozpraw i słucham opowieści biznesmenów o ściganiu się japońskimi motorami po lesie, domyślam się, komu te lasy zostaną sprzedane. Kiedyś nie wyobrażałem sobie wyjazdu z Polski, bo nie wyobrażałem sobie, że mógłbym nie mówić po polsku. Było nawet tak, że gdy po tygodniu fatalnej pogody znajoma z wypasionego kempingu z własną łazienką i sporym tarasem stwierdziła, że nareszcie grają coś po angielsku, bo tego polskiego nie da się już słuchać, nie odezwałem się do niej przez kolejny tydzień, mimo przeciekającego dachu i podtopień w moim ascetycznym obejściu ze zbiorową łazienką dostępną po przeskoczeniu przez spore kałuże. Kiedy wróci się z miasta do biura, robota już się nie klei, człowiek jest rozkojarzony. Zresztą ja i tak wierzę tylko w to, co się zrobi do południa, i gdy w wiadomościach słyszę, że obrady

przeciągnęły się do późnych godzin nocnych, mniej więcej potrafię sobie wyobrazić, co tam uradzono. – Często przyjeżdżasz do ciotki. – To przez piec na ekogroszek. Nie mam gdzie śmieci palić. No właśnie, wiadomości są u nas stałe. Lata lecą, a ja w każdym okresie świątecznym oglądam wieczorne informacje o liczonych w setkach pijanych kierowcach i ich niewiele znaczących nieumyślnych

ofiarach.

Patrzę

na

parlamentarzystów

próbujących zabłysnąć na najbardziej medialnych polskich schodach

błyskotliwą,

w

ich

mniemaniu,

wypowiedzią,

prezentujących sztukę doprowadzania poprzez działanie do wartości niższej. Oglądając naszych drogich, czyli sejmowe pacynki grające mężów stanu, spostrzegam miły element – poręcz w formie złotego węża. Nigdy nie byłem w tym gmachu, ale dzięki ludziom mediów widzę, że poręcz zaczyna się na parterze głową atakującego gada, jego pokryte łuską ciało wije się zmyślnie i lekko faluje ku wyższym kondygnacjom, kończąc się grzechotką. Niestety, posłowie zasłaniają swoimi dupami piękno

balustrady,

gromadząc się

tutaj

obficie

celem

zawojowania mediów i zdobycia powtórnej kadencji. Czasami kamerzysta, nieczuły na architektoniczne detale, wpatruje się bezkrytycznie w osobę bez talentów, za to ze skłonnościami politycznymi, jakby akurat teraz miała ona wydusić z siebie coś przełomowego. Po wiadomościach na ekranie eksperci lub polityczni oponenci czegoś tam, którym się znowu wydaje, że teraz zabłysną, przyćmiewając swoją światłością schodowe wystąpienia. Może żyjemy w niewyróżniającym się kraju, bo nasz premier, który na początku urzędowania ogłosił program „tanie państwo”, ale dla małżeństw, jak premierzy innych krajów, idzie raz w roku na pięciodniowy urlop, przerywany po

trzech dniach, by powrócić do obowiązków, a nazwiska kolejnych ministrów finansów, jak głoszą krajowe media, są pożądane przez uczelnie całego świata. Samej Warszawy nie znam. Lepiej orientuję się w Pradze czy Wiedniu. Mój wujek z kieleckiego, który na Śląsku utrwalał nową państwowość i którego maksymie głoszącej, że facet powinien mieć zawsze krótko obcięte włosy, ciągle hołduję, mówił, że zarobki były niskie i tak policzone, żeby resztę dokraść. Sporo napatrzyliśmy się i nadal sporo widzimy, a mimo to Ślązak, przebywając za granicą, będzie się uważał w głębi za Polaka, chociaż nie mówi o tym głośno. Ja też o tym nie mówię, ale tak czuję. To jak w opowieściach o emigrantach, którzy czekając na niemieckich dworcach na znajomych z Gliwic lub Katowic, umarli z jankoru, czyli tęsknoty. Gdy się jest poza Polską, najbardziej tęskni się za językiem. Może nam się wydawać, że za krewnymi, ale w rzeczywistości za językiem. Siedzę sobie wieczorem za moim artdecowskim biurkiem. Na biurku laptop, obok lampka i trochę mroku na ścianach. Piszę swoje teksty i czuję się z tym dobrze, ale gdybym zaczął odczytywać je gdzieś za granicą, już bym tak się nie czuł. Gdybym je odczytywał w sklepie, sprzedawca sprawdzałby, czy coś mu się nie zgubiło z półki. Gdybym je czytał w tłumie, słuchacze sprawdzaliby, czy portfel jest tam, gdzie był jeszcze przed chwilą. Mieszkańcy Górnego Śląska niedawno stali się mieszczanami, lecz ciągle nie w pełni, i ja, wchodząc gdzieś na podwórze, lubię, gdy biega po nim kilka kur. Wtedy łatwiej mi się zorientować w przestrzeni. Zupełnie jak Arabowi na pustyni, który patrzy, gdzie jest wschód, czyli orient, by zlokalizować pozostałe części świata. Na pewno poprawne jest stwierdzenie, że w granicach administracyjnych górnośląskich miast leżą ich dzielnice. O miejskość trudno jest w knajpach, ponieważ część bywalców

myśli, że siedzi w melinie, a część, że akurat spędza czas w restauracji. Z pojmowaniem jest różnie. Gdy zacytowałem znajomym angielską sentencję „jeśli chcesz mieć udane życie, zostań ogrodnikiem”, miałem na myśli parki, oni zaś pikowanie pomidorów. Dziś właśnie jest tak jak lubię. Jest niedzielny poranek i gdzieś z sąsiedztwa dochodzi do mnie gdakanie. Przez te wszystkie lata nie dowiedziałem się, kto jeszcze trzyma domowe ptactwo na własne potrzeby. Mieszkańcy miast, jak wiadomo, a mieszkańcy wsi, jak przypuszczam, nie wiedzą już, że gdakanie kury po zniesieniu jajka to nieco przeciągły, zawodzący śpiew zadowolonego z siebie nielota. W takie to ranki płochliwe cienie chroniące swą tożsamość trwożnie unikają światła i nie wychylają się zza przedmiotów. Dzień spędzają w chłodnych zakamarkach ogrodu. Dopiero wieczorem nabierają odwagi i wystawiają głowy zza dających im schronienie pni i ławek, jak bawiące się w chowanego dzieci, wychodzą z ukrycia, bo wydaje im się, że bardziej, a z pewnością łatwiej zaistnieją w ciemności. Za to cienie odważniejsze, o zapędach podróżniczych, przyłapane przez słońce i oko ludzkie na polanach czy trawnikach, majstrują naprędce z pni i patyków zegary słoneczne, udając, że zależy im na wskazywaniu czasu. Miło w takiej chwili przejść ogrodami aż do

końca

ulicy,

biedermeierowskich

gdzie

stoi

potężnych

kompostownik przeszklonych

zbity

z

drzwi,

wywalonych z sąsiedniego domu. Słońce podświetla teraz niebieskie, żółte i czerwone szybki i światło o niesamowitych kolorach pada na rozkładające się liście i gałązki, a robak nadzorujący to przeistoczenie budulca drzew na powrót w ziemię podąża w ciepło tych świateł, nabierając energii i stając się żywą błyskotką. Dziś już nikt nie potrafi tak zabarwić szkła na głęboki kolor o hipnotyzujących właściwościach.

Moja ciotka spod Tarnowskich Gór wspominała zdarzenie z młodych lat, gdy nie mogła iść na wieczorne modlitwy, bo prace w polu nie były skończone, i z oddali obserwowała gromadki swoich rówieśników zmierzających do kaplicy. Piękna była dla niej owa tęsknota, że nie mogła akurat iść wiejską drogą z innymi. Tęskniła za niezaspokojonym pragnieniem. Radość sprawiało upieczenie w suchej naci świeżo wykopanego kartofla. W tę jesienną porę można było też w obecnej dzielnicy Bytomia chwycić wychodzącego z rowu na ląd sporego węgorza,

który

przypadkowo

bronił

się,

nadepnięty,

oplatając

całą

nogę.

całe

ramię

lub,

Ów

dar

rowu

odprowadzającego nadmiar wody lądował w ognisku, treściwie zbogacając kartoflany posiłek. Ja z kolei pamiętam, że rozłupywałem młotkiem gotowane gęsie główki, by dostać się do ich smacznego mózgu. Jakoś niewiele wtedy się marnowało. Gotowało się też gęsie łapki wraz z flakami i to w środku Europy, dlatego gdy bywam w obcych krajach, nie dziwią mnie potrawy, których nie zamierzam wziąć do ust. Po prostu tam to jedzą i tyle. O wiele donośniejszym wydarzeniem od bicia gęsi było świniobicie. W powietrzu unosił się zapach świeżego gotowanego mięsa, a wśród, powiedzmy, polskiej mowy padały niemieckie imiona. Było parno, wesoło i tak gwarno, że duży pokój robił się za ciasny. Gdybym nie widział zarżniętej świni, myślałbym, że krewni świętują udany skok na gorzelnię. Dla kobiet były inne normy. Tylko w upalne dni we dwie lub trzy wypijały butelkę piwa, a przy świniobiciu, gdzie lał się twardy alkohol, podchodził do nich mężczyzna będący domownikiem lub ich najbliższym krewnym i napełniał kieliszki ustawione rzędem na stole wysuniętym na środek kuchni. Kobiety, gromadząc się wokół stołu, przerywały na moment wielogodzinny trud. Te przy

krótszych krawędziach łapały się jego rogów, nachylając tułów i podpierając

się,

jednocześnie

pracujące

w

pochyleniu

prostowały się, kładąc ramię za plecy, przechylając się do tyłu i odciążając nogi zakryte fartuchem poniżej kolan. Kobiety brały kieliszek do ręki i lekko dygały, pijąc jego zawartość na kilka podejść. Rzeźnika kierującego tym zespołem racjonowanie alkoholu nie dotyczyło i czasem po kilku dniach dochodziły wieści, w jaki cudowny sposób dotarł do domu. Od czasów, kiedy na jedzeniu nie pojawiało się jeszcze hasło „naturalne”, sporo się pozmieniało. Funkcje rodzinnego świniobicia przejęły wielkie rzeźnie, ktoś inny przejął też funkcję jedzenia dobrego jedzenia. Kiedyś przy świniobiciu gotowało się świeże mięso, posypywało je solą i pieprzem i było to o niebo smaczniejsze niż wytwarzane

przez

zdziwaczałych

kuchennych

żonglerów

odstające z talerza kulinarne cacko o agresywnym wyglądzie pisklęcia dinozaura, serwowane na oczach publiczności kuchennym ekspertom, których fryzury przypominają to, co podano im do oceny przy strasznych dźwiękach i spojrzeniach, bo jakiś plaster był krzywy, i ta dramatyczna chwila trwa dłużej niż wieczorny news o klęsce głodu. Nie lubię debat śląskich, szczególnie tych po śląsku. Niedorobionych, męczących zapisów. Wynika to z mojego nieprzyzwyczajenia do czcionki zaopatrywanej co rusz w nowatorskie daszki i haczyki, ponieważ każdy piszący chce przeforsować własną formę zapisu najbliższej mu sercu odmiany gwary. Po drugiej stronie są „takzwaniowcy”, czyli ludzie uważający, że wszystko musi pochodzić wyłącznie z jakiejś mitycznej centralodajni, więc jeśli coś jest regionalne, to usankcjonowanie istnienia owego regionalizmu poprzedzają słowami „tak zwane”. „Tak zwane” kluski śląskie czy coś innego „tak zwanego” śląskiego. Klusek nigdy nie próbował wojewoda

śląski. Nie znano ich w jego domu, dlatego się boi, choć to przecież tylko kartofle i mąka. Rekordzista mówił w telewizji o tak zwanym języku ukraińskim i nadal nie wiem, czy istnieje język śląski, bo kolejny profesorski polonista przekonywał, że to sprawa polityczna, jak konserwanty w jedzeniu stabilizujące system rządów. Tyle z polskiego punktu widzenia. Ze strony śląskiej wszystko rozegrało się tu mniej więcej pomiędzy dwiema chwilami. Pierwszą, gdy mieszkańcy mojego miasta zebrali się uroczyście na rynku, by podziękować Hitlerowi za przyłączenie do Rzeszy, i wtedy Polka, pani Groszowa, która jeszcze przed wojną wyszła za Ślązaka, spacerując z dzieckiem w wózku przed ratuszem, zobaczyła, że wiwatujący podnieśli prawe ramiona, dlatego wycofała się w bardziej neutralne miejsce, gdzie zaczepił ją ktoś po polsku słowami: „A ty, Polucho, czemu ręki nie dźwigasz?”. I drugą – powrotem przestraszonej grupki moich wstępnie obrabowanych ziomków z powitania na tym samym rynku zwycięskich żołnierzy radzieckich. Co gorsza, mentalnie śląskość z trudem wykracza poza pomalowany na biało artdecowski kuchenny kredens, śmietnik i trzepak na podwórku. – Zapiekanka raz! Zapiekanka raz! Dziewczyna opiera się o ladę, wodzi oczyma po zebranych w lokalu, chcąc wrzaskiem pozbyć się zapiekanki, a jednocześnie wypatrując u kierowców tirów szansy na wyrwanie, jak dobrze pójdzie, to nawet z tego przyautostradowego zadupia między Wrocławiem a niemiecką granicą, gdzie to, czego nie skończyli Niemcy, pozostało niedokończone, a to, co udało im się zakończyć, już zniszczono. Kiedy jedziemy do Niemiec, zawsze zatrzymujemy się w tych samych zajazdach. Może nawet nie są to te same miejsca, ale

wyglądają identycznie, cechuje je bowiem klimat przejściowości i budkowatości. Czasami nawet duży zajazd stanowi rozwinięcie małej budki. Może taki był zalążek inwestycji? Wieczorem, już na miejscu, recepcja i klucze. Rano przewidywalne śniadanie. Lubię zawsze przyjść wcześniej i się ponapychać do tego stopnia, że kiedyś w dużym hotelu, gdzie na szwedzkich stołach było wszystkiego dużo, pani po uzupełnieniu półmiska z wędzonym łososiem wychyliła się z kuchni zza wahadłowych drzwi, podejrzliwie wodząc wzrokiem po sali. Po śniadaniu parking, czarny samochód – one chyba zawsze są czarne – i jakiś mniej lub bardziej strzeżony budynek. Wolałbym być teraz w miejscu, gdzie zza okna nie widać parkingu ze stłoczonymi mercedesami lub volkswagenami, lecz palmy albo meczet, a najlepiej i jedno, i drugie. Moi przodkowie pewnie pochodzą z Peczu, bo tam na rynku stoi stary turecki meczet. Myślę, że na pewno są z Peczu. Deszcz, bezlistne jesienno-zimowe

drzewa,

policyjne

radiowozy,

a

w

pomieszczeniu segregatory kopiowane wte i wewte, układane na półkach, na podłodze, na płasko i na sztorc, z jaskrawymi żółtymi,

pomarańczowymi

i

niebieskimi

karteczkami,

zaznaczającymi tym razem to najistotniejsze miejsce o zagubionym milionie. Bezlistne wilgotne gałęzie uderzają o szyby pokoju przesłuchań, a Niemiec klaruje, jak wydawano pieniądze,

że wszystko odbywało się legalnie, zgodnie z

podpisaną umową. Adwokat szepcze coś świadkowi, a prokurator prokuratorowi. Co mnie obchodzi jakiś milion z tych dwudziestu czy trzydziestu, i tak nikt z nas go nie zobaczy. – Halo, właśnie mówiłem świadkowi… – Tak, zrozumiałem i już przetłumaczyłem. – Pan ma zawsze taką pytającą twarz.

– Może krótka przerwa? Ważne, że już wiem, gdzie jest kibel i ekspres do kawy. Schludne te niemieckie biura, ale całkowicie bez wyrazu. Wszystko w jasnej lub jaśniejszej szarości. W pomieszczeniu socjalnym na ścianie mata ze zdjęciami ze wspólnych wyjazdów policjantów i prokuratorów, będąca dowodem w sprawie „jak dobrze nam razem”. Wokół ekspresu niewielki bałaganik. W Austrii byłby większy, za to kawa byłaby smaczniejsza. Jakaś miła Niemka w przebraniu sprzątaczki podaje mi mleko. To pewnie kierowniczka działu, chociaż nie, w Niemczech kierownikami są faceci. Wracam z kubkami do sali. Ten dla prokuratora, ten dla świadka, policjanta, z mlekiem dla mnie. Najgorszy jest moment, gdy zamykają się drzwi pokoju przesłuchań i już wiem, że nie wyjdę stamtąd przez godzinę, dwie, a może nigdy. Nie cieszy też współpraca z Bawarczykami, przekonanymi, że ich język ma przyjemne dla ucha brzmienie. Nie lubię niemieckiego góralskiego i polskiego góralskiego, z tym że z polskiej góralszczyzny nie lubię całych miejscowości. Siadam. Gałęzie ciągle stukają o szyby. Wilgoć na zewnątrz, a w pomieszczeniu sztuczne światło. Wszystko sztuczne. Tylko niektóre ołówki jeszcze drewniane. Chciałbym uniknąć losu Turków, którym w Niemczech odwala. Twierdzę, że to z powodu braku słońca. Jak jechać na Południe, to teraz. Wyjazd na Południe latem nie jest dla mnie. Wystarcza mi, że widzę na skypie Mehmeta w dni ramadanu, który wyraźnie pokazuje, że chce mu się pić. Odchyla głowę do tyłu i unosi prawą dłoń z zaciśniętymi prócz kciuka palcami, naśladując picie z butelki, przy czym kciuk robi za szyjkę wirtualnego naczynia zawierającego wirtualny bezalkoholowy napój. Gdyby nie czyjeś szwindle i morderstwa, nie pojeździłbym po świecie. Pamiętam zdarzenie sprzed lat. Polak zabił Niemkę. Najpierw ją dusił, ale

mu nie wyszło. Biedaczka, uciekając, czołgała się ostatkiem sił, a facet wbijał jej nożyczki w plecy. Na podłodze smuga krwi pokazywała tor jej ucieczki. Przesłuchanie odbywało się w miejscowości z ładnym rynkiem. To nie tak, że cieszy mnie każda zbrodnia. Nie ma co robić z siebie potwora. Cieszą mnie te, których narzędziem lub efektem są dokumenty w języku niemieckim. Mówiąc przewrotnie, za przestępstwa płacą mi od strony. Każdy jakoś zarobkuje. Gdy oglądam migawki z koncertów laureatów i słucham tych wielkich nazwisk, wydaje mi się, że ciągle jestem w robocie. W Niemczech sytuacja jest bardziej klarowna. Jest znane nazwisko, które funkcjonuje jako nazwa firmy. Wchodzę do niemieckiego sklepu, na półkach produkty, a na nich to znane nazwisko, czyli nazwa firmy. Nie znaczy to, że niemieccy bogacze nie kradną, znaczy raczej, że coś produkują. Sprawy są czasami tak skomplikowane, szczególnie te gospodarcze, że mózg zawiesza się jak komputer. Wtedy słowa płyną gdzieś obok mnie, a do świadomości nie dociera sens wypowiadanych zdań i powstaje uczucie bezruchu czasu. Jakiś śledczy już po robocie w hotelu skomentował to refleksyjnie, że są tak skomplikowane, że od samego słuchania głowa boli, po czym wyciągnął z aktówki pokaźną butelkę wódki i uderzył otwartą dłonią w dno, a odkręcając nakrętkę, uwolnił demona jutrzenki, porannego kaca. Po

tygodniu

przesłuchań

ładujemy

akta

do

czarnego

służbowego samochodu. Tak, one z pewnością zawsze są czarne. – Panie prokuratorze, skąd niemiecki patolog wiedział, że facet był z Europy Wschodniej? – Otwarł mu gębę, zobaczył zepsute zęby i wpisał w papiery „Europa Wschodnia”.

Byle już być w kraju, gdzie pojedyncza osoba działa jak tłum, nieprzewidywalnie, i dostać przelew za tę robotę. Z tylnego siedzenia oglądam budynki, pola, autostrady. Na przednim siedzeniu policjant coś mruczy. – Tych podwójnych obywatelstw nikt nie kontroluje. Nie ma żadnego rejestru. – A co, szykują się jakieś zbiorowe aresztowania? Po tłumaczeniach jestem zmęczony, ale i tak myślę nad robotą po powrocie do domu. Czasami jak kanon przelatują mi przez głowę niektóre zasłyszane dawno temu zdania wypowiedziane przez znajomych albo śledczych. – Dlaczego popełniacie przestępstwa w Niemczech, przecież w Polsce też jest co kraść? – Bo Niemcy aż się proszą, żeby ich okraść. No tak, Niemcy są naiwni i wierzą słowu, czyli przekładając na polski, są „głupi”. Ludzie, pisząc do Niemiec, myślą, jak zagmatwać realia. Gdyby tylko mieli chęci do ugruntowanej nauki, zredagowaliby list węzełkowym pismem Majów, bo kłamstwo, które pragną w nim zawrzeć, musi być niejasne i mieć mocne podstawy, najlepiej pseudoprawne, no i sowicie muszą wyliczyć przeciwieństwa losu, które im, sprawiedliwym, nie pozwalały udzielić urzędowi niemieckiemu w przeciągu trzech miesięcy odpowiedzi i robią to właśnie teraz, już po terminie,

ale

jakże gorliwie,

w przydługim,

ociężałym

odwołaniu. Przez to marnotrawstwo czasu Polacy są nerwowi i brak im tego, co tak marnują. Wkładają lub wyciągają nerwowo papiery z teczki, kilka razy chwytają gumkę, która ponownie wymyka się z palców, grając tak na biurowej harfie. Chaotyczne ruchy mają pokazać, że taki „jestem zapracowany”, ale

poprawnie odczytane udowadniają bycie chaotycznym. Patrzę na daty i widzę, jakie to wszystko stare. W najlepszym wypadku słyszę: „Z tym się nie spieszy. Może być na jutro”. Piątkowopopołudniowe telefony, które określam

hasłem: „baby

sprzątają biurka”, donoszą o konieczności wykonania zlecenia na poniedziałek rano. Problem ten nie ogranicza się tylko do wysiłków na papierze, ale rozciąga na wszystkie działania. Polakom brak umiejętności precyzowania, a to, co uważają za precyzję, jest zwykłym zagmatwaniem, ponieważ skupiają się na nieistotnych drobiazgach, przeoczając istotne szczegóły. Dobry dokument nie powinien być dłuższy niż pół strony, a przyzwoita książka niż sto dwadzieścia. Taki przydługi dokument musi zostać gdzieś i przez kogoś napisany. Ponieważ pisze się go dłużej niż krótki, konieczne jest dostawienie kilku biurek i dobudowanie kilku pięter. Brakuje wiary w słowo, w to, że coś raz wypowiedziane ma znaczenie i raz wypowiedziane lub napisane wywołuje skutek. W efekcie z pism urzędowych nie wynika, czy coś dostaniemy, czy też coś nam zabiorą; przypominają one długie tajemnicze mantry z powtarzanym zaklęciem, do którego może los przyłoży ucha. Amerykański i polski

scenariusz

filmu

akcji

wykazywałby

rozbieżności

administracyjne. Gdzieś w Afganistanie na jałowych wzgórzach jasnobrązowe

mury,

pozostałości

osady.

Ziemia

też

jasnobrązowa, a wszędzie kurz. Gazik z fikającymi w górze kołami. Strzelanina. Polscy i amerykańscy żołnierze walczą z tubylcami odzianymi w charakterystyczne „nocne koszule” i turbanowate uszatki. Huk wybuchów, strzały, ofiary. Potem nadlatuje warczący helikopter. Kolejna scena już w USA. Cmentarz. Ładny trawnik. Salwy, flaga, zapłakana rodzina siedzi na składanych krzesłach przy opuszczanej w równym tempie do grobu trumnie. Później scena w Polsce z zapłakaną wdową.

– Ja pani nie pomogę, bo tu pesel nie jest wpisany. – To i tak na nic mi nie starczy. – Co ja pani poradzę? Proszę tu pokwitować odbiór, ale datę i kwotę proszę też wpisać słownie. Czytelny podpis. I nie wyjeżdżać poza rubryki. Po powrocie z Niemiec do Polski, wchodząc do sklepu, głośno mówię „dzień dobry” i widzę zwrócone w moją stronę wrogie spojrzenia, które odkrywają moje zapędy rewizjonistyczne, bo ktoś tu, na polskiej ziemi, próbuje wprowadzić obce obyczaje. Nie chcę być rewizjonistą, nie chcę też być Polakiem, dlatego idealnym rozwiązaniem jest powiedzenie „dzień dobry”, tylko że cicho. Tak, wracając do Polski, cieszę się, choć nigdy nie wiem, po co wracam. Gdy mówię znajomym, że coś mi się w Niemczech podobało, widzą we mnie rewizjonistę i radzą, żebym wyjechał, bo tam mi będzie lepiej niż tu, gdzie ścieżki rowerowe i założenia polityczne są bezcelowe i nie chcemy niczego zmieniać, a już na pewno nie tak, żeby w rezultacie się poprawiło. To jakby zrobić kupę w spodnie i cieszyć się zdolnością chodzenia z nią przez cały dzień, a przy tym ciągle opowiadać

magiczną historię

o prototypie

polskiego

samochodu, bo przecież w archiwum niedawno odnaleziono jego fotografię albo w muzeum stoi model wykonany z plasteliny. Boimy się zmian, reform i napraw. Z doświadczenia wiemy, że są niedopracowane i remont, czy to substancji, czy też idei, wcale nie oznacza ich naprawienia. Po drodze postój w Opolu. W witrynie z męskimi półbutami ciągle to samo zdjęcie nieaktualnego papieża i bar, od kilku lat również w tym samym miejscu. Jem rybę razem z cygańskimi dziećmi. Matka żebrze przed wejściem, dlatego nie ma czasu stać przy garach, więc rodzina stołuje się tutaj, może trochę

drożej niż w domu, ale za to bez roboty. Żebrze na dziecko z wykrzywioną nóżką, zbierając pieniądze do plastykowego kubeczka. Z domu porwała ją rodzina przyszłego męża, gdy miała szesnaście lat. Potem cygańskie wesele. Jej ojciec powiedział mi wtedy tylko, że nie dali jej dużo czasu, a ja nie wiedziałem, co to oznacza. Jej dzieci nie mówią po polsku, bo język nie przyda im się w pracy. Lecę na uniwersytet zobaczyć stare kąty. Nad granitową płytą sławiącą Starą Aulę zawieszono podłużny biały kafel z pieca. Może akurat dziekan chodził po giełdzie staroci i zachwycił się, że taki ozdobny. Dobrze, że nie wzruszyły go ruszty albo pogrzebacz. W Opolu nie ma śląskiej beznadziei, bo nie ma tutaj Ślązaków, a Instytut Śląski bada opolskie wioski z ostańcami. Opole jest ciepłe, jasne i mimo położenia nad rzeką nie ma tu dokuczliwej wilgoci, chociaż budynki stojące nad wodą skierowane są do niej. Mieszkańcy nie niszczą miasta; nawet remontując je, nie dochodzi do dewastacji. Opole miało dobry początek, bo ludzie z wiosek jeździli do Niemiec do roboty i był ciągły dopływ dewiz, potem przyszła Europa i wiedziano, co z tym zrobić. Przy sąsiednim stoliku siedzą państwo z Niemiec. Ona jest stąd, wyemigrowała przed laty, on jest zakolczykowanym Niemcem stamtąd, z typem urody, której piercing nie szkodzi. Przez okno restauracji widać miasto, czyli ludzi i budynki. Na stoliku restauracyjnym polecane danie – „królewskie szparagi”. To już z myślą o kobietach stąd, które przyjeżdżają z zakolczykowanymi facetami stamtąd. W orkiestrze szkolnej przykładałem trąbkę do ust, gdy uniesiona w górę batuta dyrygenta zaczynała opadać, a ja wówczas powinienem zagrać pierwszą nutę rozpoczynającego się taktu. Polacy przykładają trąbkę do ust, gdy batuta zdążyła opaść już kilkanaście razy i utwór zmierza ku końcowi.

– To się załatwia w konsulacie. – Ludzie są oburzeni, bo tam nikt nie zna niemieckiego. Spoglądam przez okno biura. Policjant w średnim wieku próbuje sterować ruchem. Zepsuty samochód, mozolnie pchany na pobocze przez kobietę i mężczyznę, korkuje jezdnię. W radiowozie młody funkcjonariusz je za kierownicą bułkę. Niestarannie odpakował śniadanie i papier tworzy wokół kanapki pomarszczone pole. Gdy podnosi śniadanie do ust, papier zasłania mu ponad połowę twarzy. Okno wychodzi na północ, tak że słońce zagląda tutaj tylko z samego rana w najdłuższe dni roku i to w postaci wąskiej smugi. Następny raz wypadnie za sześć miesięcy. Bez przerwy widzę jednak monstrualnej wielkości kobiecy łeb, reklamujący farby o tysiącu kolorów. Ten łeb jeszcze obleci, problem to ci, którzy patrząc na to z mojego okna, mówią: „Jak pan ma ładnie!”. Słowami trudno maluje się światło, ale Śląsk w bezśnieżnym grudniu wygląda jak coś brzydkiego, oglądanego przez nieprzezroczysty worek nylonowy. Tak jest w południe, bo z rana i po południu worek jest co najmniej dwukrotnie złożony. Zimowa mroczność mojego biura nie jest tak groźna jak niskie ciśnienie i wiatr, które powodują pojawienie się wariatów. Niesprzyjająca aura budzi ich, wywabia z ukrycia i kieruje ich kroki ku kancelariom. Niosą

akta

jakichś

przespanych,

zadawnionych

spraw

sądowych, domniemanych krzywd. Ich pojawienie się jest przewidywalne dzięki zapowiedziom pogodynki. Pracuję w pojedynkę, nie muszę więc nosić garnituru, żeby nikt na mnie nie krzyczał. Garnitur zastępuje często luki w wiedzy albo ją samą, będąc jedyną podstawą do pobierania przyjemnego uposażenia. Podobnie jest z kurami. Niektóre siedzą na wyższej grzędzie nie dlatego, że znoszą lepsze jajka, ale że srają na siedzące poniżej.

Znowu telefon. Skupić się nie można. – Piszę akt notarialny. Nie, nie potrzebuję garnka. Wieczorem siedzę u znajomych, piję kawę i oglądam film. Niech już ten upiór, kosmita czy co to tam gania, zabije tę piszczącą babę, bo pogadać nie można. Na dworze ciemno, mokro, zimno, aż się nie chce wychodzić z domu i nie chce się w nim być. Biorę do ręki butelkę. Etykieta głosi chwałę kilkuwiekowej tradycji destylacyjnej produktu wytworzonego z pszenżyta. Jako potwierdzenie historycznej naturalności w trunku umieszczono zmutowany kłos. Na opakowaniu soli jakieś „E”, żeby się nie zbryliła. Niedaleko telewizora stoi nieczynny kominek. Szkoda, że to nie telewizor. Jeżeli uda się wynaleźć jakieś tanie źródło energii do ogrzewania naszych domów, to i tak będzie ono drogie, bo rząd tego nie podaruje i będzie się starać, żeby to, co dobre, przestało takim być. Grabie według odwiecznej i niezmiennej zasady grabią tylko w jedną stronę. Wujek Paulek, który kapitalizm znał sprzed wojny, mówił, że to pieroństwo, że jak dziad szedł drogą, to gmina tylko patrzyła, żeby się nie przewrócił, bo kto go pochowa? Moja ciotka również użyła alegorii grabi do opisu polskiej ekonomii, mówiąc, że Polak wszystko grabi, a gówno ma, ale jej rodzina w drugim pokoleniu wróciła z Francji do nowej Polski i może stąd te nerwy. Teraz znów leci taki film, że ktoś w banku wyręcza bank i bierze zakładników. niepotrafiącego

Pracującego się

ustawić.

uważa Słowo

się

za

głupiego,

„szlachetność”

nie

przywołuje w Polaku żadnego obrazu, tylko odczucie, że tak nie da się żyć. Słysząc słowo „szlachcic”, Polak nadyma się, a w sklepie wybiera produkty mięsno- i seropodobne, „hetmańskie” i „królewskie”, za dwa lub pięćdziesiąt, budując w głowie obraz dworku, a jeżeli taką dworkową willę faktycznie zbudował, to gdy opadnie z finansowych, a z wiekiem i biologicznych sił,

pozostałości niespłaconego kredytu przeprowadzą go na powrót do dworskich czworaków, w których po dniach pańszczyzny

dogorywali

jego

przodkowie.

Mówi

też

pompatycznie, że urodzi mu się potomek, a przecież to zwykłe dziecko będzie. – Tak, ja też bym teraz jeszcze gdzieś wyjechał. Myślałem nawet, żeby pojechać pociągiem do Aten, ale ateński dworzec kolejowy ma to wspólnego z tarnogórskim, że nie obsługuje

połączeń

międzynarodowych.

Chociaż

gdy

pracownicy kolei wyrwali kilka krzaków przy nasypie, tarnogórzanie zaczęli wierzyć, że poleci tędy Pendolino, do którego tu, gdzie posługują się przesądem, aby wszystko robić pod koniec roku, a nie żeby doprowadzić coś do końca, przez co rzecz skończona wcale nie jest dokończona, bałbym się wsiąść. Nas to przerasta i można przypuszczać, że wydarzy się sporo katastrof. Mnie zadowoliłyby zwykłe, sprawnie działające pociągi. No, wreszcie koniec i przydługa reklama. Lecę do domu. Chciałbym poczytać o Węgrzech, bo właśnie stamtąd ściągnęli moi przodkowie, którzy założyli przysiółek leżący, jadąc od Tarnowskich Gór, na północ od Częstochowy. Jeszcze kilka metrów, a nie byłbym dzisiaj Ślązakiem. Byłoby też pewnie we mnie więcej węgierskiej krwi, gdyby prababka w czasie wyjazdu „za chlebem” nie przechadzała się po robocie po hamburskich wydmach. Nazwa Gorole wskazuje, że miejsce to nie było zamieszkane przez Ślązaków w czasach jego powstawania. Potem mieszkańcy stali się Ślązakami i mówili mieszaniną języków swoich ojczyzn. U babci, która prócz węgierskiego nazwiska panieńskiego miała lekko skośne madziarskie

oczy

i

którą

kojarzę

ze

skrzypcami

przechowywanymi na szafie i stertą gazet, na ścianie wisiało zdjęcie dziadka w naprawdę ładnym mundurze. Dziadek był

zarówno w wojsku polskim, jak i niemieckim. Włosy miał blond i gdyby nie ich kolor, mógłby mieć przy poborze problemy z powodu nosa. Brat dziadka był marynarzem. Do Tarnowskich Gór wrócił na ten jeden niepowtarzalny w życiu moment, kiedy jego gruźlicze płuca, przepychając resztkę powietrza przez krtań, ostatnimi słowami „jestem w dupie”, nakreśliły zebranym wokół

jego

łóżka

krewnym

obraz

jakichś

odległych

egzotycznych krain z dala od miasta rodzinnego bądź zawęziły obszar teologicznych dociekań. Opowieści w domu zawsze było dużo, były barwne i mówiły, że wszystko jest nam dane na moment i lepiej się zbytnio nie przywiązywać do życia. Więcej jeszcze było niesamowitych niemieckich książek opisujących świat tak precyzyjnie, że czytelnik stawał się widzem. Ze wszystkiego jednak to węgierska krew najdłużej zachowała swoje właściwości, dlatego niejedna niewinna rodzinna uroczystość poprzez wystukiwanie rytmu stopą pod stołem kończy się tańcami na jego blacie. Tak, rodzina jest z Peczu. Telefon z Egiptu, a mnie zaparowuje szyba i zaraz się rozwalę. Muszę się zatrzymać. Zimno, ciemno. Idę pod płot. Co za pogoda, tak okropnie leje. – O tej porze złomowisko już zamknięte. – O, przepraszam, nie wiedziałem, że ktoś tu jest. – Ja tu mieszkam. Pokażę panu. Na skraju złomowiska niewielka altana z zadbanym ogródkiem w późnojesiennym odpoczynku, nieodgrodzonym od złomu, o dziwo, felgami czy oponami, które w tym miejscu są materiałem naturalnym. Wewnątrz na szczęście ciepło. Dostaję herbatę. – Żona wyjechała do Niemiec, a potem już poszło z górki. – Szkoda, że nie ma pan bieżącej wody.

– Wody nie mam tylko przez cztery miesiące. Zapas na zimę jest w tych czterech beczkach. Obok pieca leżą kolorowe gazety. Jakiś bogaty z kurwami wchodzi na jacht. Budynek po pruskich koszarach, na korytarzu drewniana ława pamiętająca jeszcze tamte czasy. Przysypiam na niej, bo wstałem o czwartej rano, by zdążyć na rozprawę. Ktoś wieki temu sfałszował mój dokument i wyłudził unijną kasę. Teraz widzę, jak nadchodzi z panią mecenas. On nie ziewa, bo mieszka tutaj, na miejscu. – Mówię pani mecenas, kupiłem sobie to ostatnie volvo z automatem. Świetna sprawa. Polecam! Najbardziej lubię wracać do Tarnowskich Gór od strony Galenbergu. Wtedy po prawej widać park klasztorny, do którego w czasach, kiedy zimy były chłodniejsze, a mi wcale nie było zimno, chodziłem na lekcje religii, zbierałem tam kasztany, obrzucałem się stertami liści i jeździłem na sankach. Nie lubię, gdy na Galenberg mówi się, a przede wszystkim pisze „Galgenberg”. Ta poprawna niemiecka nazwa jest mi obca, ponieważ nie jestem Niemcem. Próbuje się przeforsować też polską nazwę dla tej części miasta i nawet kiedyś tuż przed wjazdem na Galenberg pojawiła się urzędowa tablica z napisem „Osada Jana”. Na szczęście polska tablica nie denerwowała mnie długo. Wyrwał ją ktoś, kto podobnie jak ja nie jest Polakiem lub jest złomiarzem. Dalej widać szpital zakonny i przylegający doń kościół. Całość tworzy ładne neogotyckie założenie. Na początku dwudziestego wieku utworzono tutaj, wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniu ludności, pierwszy w Europie szpital dla alkoholików. Gdyby i dzisiaj miano się kierować tym kryterium, należałoby dobudować do szpitala

kolejne skrzydła, szpecąc sporą, ale zgrabną bryłę. Dalej jest już miasto ze swoimi urbanistycznymi zaletami i wadami, pięknem i brzydotą. Z tym że zalety i piękno rodziły się aż do okresu nastania władzy ludowej, bo nawet w obecnych czasach nie powrócono do budowania z uczuciem i głową. Gdy lokalni dygnitarze oznajmiają oddanie do dyspozycji mieszkańców pięknej – ich zdaniem – budowli, oglądając ją, mówię pod nosem: „biedaczki, znowu nie wyszło”. Na obrazie albo w książce czasami widać lepiej niż w rzeczywistości. Choćby w takim atlasie ptaków czy grzybów, ale nie ze zdjęciami, lecz z odręcznymi malunkami. Tam barwy i kształty są dobitne i lepiej ukazują szczegóły. Żywy obraz ma czasem tyle detali, że tylko dobry obserwator wybierze te istotne i zinterpretuje je poprawnie lub zwróci naszą uwagę na problem wart zastanowienia. Dobrym interpretatorem architektury była niewątpliwie moja babcia, absolwentka wiejskiej szkoły powszechnej. Ona, patrząc z wyrozumiałością, a jednocześnie ze znawstwem rzeczy na zabiegi budowniczych Polski, nie pozostawiała złudzeń, dokonując krótkiego słownego odbioru nowo powstałego obiektu: „temu tylko bomba pomoże”. W takich sytuacjach oczywiście słychać, że gdzieś kiedyś w Stanach Polak zbudował most, który mu się udał. Powołują się na ten jeden most, jakby czytali z jednej kartki, i mówią to z determinacją, żebym się domyślił, że życie jest dynamiczne i wszystko może się jeszcze zdarzyć, i że kiedyś może im wyjść. Ale ja w dwóch przypadkach nadal mam pewność, że zawód architekta

i

urbanisty

powinien

być

obwarowany

ograniczeniami. Kiedyś ci, co mieli kasę, wynajmowali do tej roboty Włochów, Francuzów i Niemców. Ot co, nie chcieli ryzykować wybudowania za ogromne pieniądze bublowatego pałacu. Do zawodów architekta czy urbanisty nie powinno się dopuszczać Polaków. Można się oburzać na te moje głupoty, ale

jak wielkich w skali kraju uniknęlibyśmy strat. Wystarczy przeliczyć mój pomysł na pieniądze i wartości estetyczne. Turcy z Bodrum określają Turcję poza Bodrum, Izmirem i Stambułem jako „to całe tureckie gówno”. Jakże pięknie pasuje to do nas. O siódmej rano wychodzę z przesłuchania. Był wypadek samochodowy z Niemcem. Przy wyjściu z komisariatu policjanci posadzili przytransportowany z miasta pijany obiekt westchnień meliniarzy. Pod jednym okiem rozległy mechaniczny makijaż. – Co zrobimy z tą starą kurwą? Kobieta na moment się wybudza z bełkotliwym protestem: – Tylko nie kurwą! Chamski biznesmen musi inwestować w sztukę, by udowodnić swoje koneserstwo, chamski żebrak jest z tego obowiązku zwolniony ze względów finansowych. Zakład buduje się dziesięcioleciami. Potem wystarczy wahnięcie na giełdzie i trzeba go zamknąć. Przy następnym wahnięciu znów się go otwiera, jeśli infrastruktura ciągle istnieje, bo znowu się opłaca. Po kilku wahnięciach nie ma już czego zamykać. Wiadomo, Niemcom też się waha, dlatego polikwidowali kopalnie, ale ich nie rabowali, nie zniszczyli pokładów, przeciwnie, niewielkie załogi na bieżąco je konserwują, tak że w ciągu roku znowu będzie można podjąć wydobycie. A nam fajne cechy są przyrodzone. Dostaliśmy je od Boga i udoskonaliliśmy. Polak bezmyślnie recytuje Skład Apostolski i tylko przy słowach „Bóg z Boga, Światłość ze Światłości” wie, że to o nim. Wracam do biura. Mało zleceń i dzień się dłuży. Z nudów robię kolejną herbatę i odczytuję maile z innych biur. – Hej, Christos, jak w Atenach? Ja nie mam co robić i w biurze śpię.

– Zazdroszczę ci! – Ale z tego nie ma kasy. – Widać źle to robisz! Christos już wie o swoim zwolnieniu, najchętniej sam by odszedł, ale nie chce stracić odprawy. Ma jeszcze spory kredyt do spłacenia i chociaż w czasie kryzysu greckie banki obniżyły mu ratę z ośmiuset do pięciuset euro miesięcznie, to i tak teraz będzie to kwota nie do zebrania. Kolejna herbata i kolejna nuda, i w dodatku ten smród zimy, straszniejszy niż węgierskiego mopowatego psa puli, a to jedyny przypadek, kiedy pan wyczuwa swojego psa wcześniej niż pies pana. Gdy nadchodzą pierwsze chłody, ludzie zaczynają składać ofiary

całopalne,

które

w

niektórych

domostwach



całodobowe, a przy niesprzyjającej pogodzie dym jest kainowy i wpycha się do okien, płożąc się między zabudowaniami. Gdy mówię węgierskiemu znajomemu, że u nas w zimie nie da się oddychać, bo ludzie palą w piecach czym popadnie, on odpowiada, że to u nich zabronione, nie oddychanie, ale palenie w piecu śmieciami i dla niego temat się kończy. W dodatku to przekonanie, że dymy wytwarzane nocą mniej szkodzą, zupełnie jak wjeżdżanie w zakaz w nocy na zgaszonych światłach, ponieważ pojazd w mniemaniu kierowcy staje się przez niewidoczność myloną z niewidzialnością mniej szkodliwy. Jednym słowem, pora pomiędzy zmierzchem a świtaniem wyzwala jakieś państwo podziemne, podobnie jak zamknięcie za sobą drzwi gabinetu. Gabinetowa niezawisłość jest jedyną chorobą powodującą zawiść wszystkich, którzy nie znaleźli się za zamkniętymi drzwiami sali narad, by dzielić.

– Tak, tłumaczenia zdrożały. Nasza złotówka jest już pusta, bez wartości. – Po czterdziestu latach pracy kupuję w markecie co najtańsze. Nie patrzę na daty. Córka pracuje w Niemczech, w salonie gier. Od rana siedzą ci sami Arabowie. Urodzili się już tam, utrzymuje ich państwo. Córka robi im kawę i stawia obok automatu do gry. Mieszkam przy przelotówce. Wystarczy zdjąć z oczu bielmo uczuciowości dzieciństwa, przywiązania i nie trzeba wpisywać przed nazwą miejscowości kodu pocztowego, tylko Fatalna 13, a przesyłka z pewnością dotrze. Burmistrz lub minister, rozpisując przetarg na remont budynku lub budowę drogi, powinien się posługiwać słowem „upieprzyć”, bo jeżeli na wiekowym budynku są jakieś wieżyczki lub sterczyny, to je upieprzą, a jeżeli gdzieś brakuje tynku, to miejsce nagich cegieł też upieprzą zaprawą. No i jakiś odcinek drogi upieprzą, bo tak to po budowie lub remoncie będzie wyglądać. Remonty na powierzchni są byle jakie i łatwo się domyśleć, że roboty wykonywane pod powierzchnią też są takie. Ze względów językowych podoba mi się sformułowanie „prace ulegające zakryciu”, a administracje gmin lubią to określenie z zupełnie innych względów. Zastanawiam się, jaka będzie awaryjność dziadostwa przysypanego ziemią przez firmy wielobranżowe i jednodniowych, niecodziennych robotników. – Poprawiło ci się, podłapałeś jakąś robotę? – Nie, jestem na L4. Wieczór smętny i trzeba podratować się wizytą w aqua parku. W chłodne, deszczowe dni jest tłoczno i gdy słucham gwaru

pływalni odbitego od wykaflowanych ścian, wydaje mi się, że to po węgiersku, ale nie, to po polsku. – Po co ci gdzieś jechać, tu masz ten twój Adriatyk! – Przestań, matko, co! Patrzę przez chwilę na gromadę dzieci z metalicznymi uśmiechami. Wszystkie są takie same. Po chwili megafon prosi o wyjście wycieczkę z wiejskiej szkoły. W chłodne dni idę na saunę, gdzie wszyscy śmieją się z każdego dowcipu i aluzji o wódce. Ojciec tłumaczy synkom, że po wyjściu trzeba wejść do beczki z zimną wodą, ale najlepiej nie zamaczać głowy. Że Ruscy wskakują cali, bo to pieprzą. Polacy też. Francuzi zanurzają się do pasa. Jest specjalny przycisk na wypadek gdyby ktoś zasłabł. Wtedy z pomocą przychodzi obsługa. Faceci są przekonani, że jest to termostat albo regulator pary. Ciągle przy nim grzebią, dotykają go, polewają zimną wodą, żeby puścił rozgrzaną parę i było goręcej. Są przekonani, że tak to funkcjonuje, że przez te manipulacje temperatura rośnie. Wtedy mówią „ale daje” i wychodzą z sauny, bo jest im za gorąco, a jak go przy tych gusłach nacisną, to przychodzi obsługa i pyta, czy nic się nie stało. Na koniec idę pod prysznic. – Jak się pan namydla, to zakręca pan wodę. To się teraz rzadko zdarza. Wychodzę z aqua parku i patrzę na pełny parking; w środku wcale nie było tak wiele osób. Jeździmy samochodami w pojedynkę, choć nie powinno nas na to stać. samochodu; w domu napiję się ciepłej herbaty.

Idę do

Jeśli się nie jest niczyim wierzycielem, nie ma konieczności czekania pomiędzy kroplami deszczu i płatkami śniegu na dłużnika, na jakąś część kwoty ponownie okrojonej, bo jak nie zaczekam w dogodnym dla niego miejscu i godzinie, to się obrazi i nic już nie odda. No tak, jak się komuś pożycza, to potem trzeba mu chodzić myć okna i sprzątać mieszkanie. On ci jest winien więcej, ale ty jemu bardziej. Ile kłopotu ma z nami Stwórca, gdy spojrzymy na niego jako na wierzyciela swojego wiernego. Niektóre aspekty wiary są dziwaczne. Z jednym, ekonomiczno-konfesyjnym,

zapoznała

się

moja

ciotka.

Ponieważ jej wierzyciel nagle zmarł, uznała za stosowne zanieść pożyczone pieniądze na probostwo. Proboszcz z kolei uznał za stosowne zakupić za nie następnego dnia samochód. Kiedyś znów wezwał parafian, aby przynieśli pieniądze na plebanię, bo mają przepaść. I faktycznie, następnego dnia z rana tak się stało. Potem jeszcze mury ich budowanego kościoła miały złą passę w kartach. – Ty pojedziesz po pieniądze, a ja zwiedzę Jasną Górę, bo nigdy tam nie byłem. Tu Polska cieszy się z doznanych lub przysporzonych plag, drążąc jeden aspekt specjalnego narodu. Pielgrzymują tłumy, odwiedzają zagraniczne wycieczki i nawiedzają po uprzednim nawiedzeniu krajowe konfesyjne dziwolągi. – Jest pan z Częstochowy, a może jest pan kapłanem? – Nie, nie jestem. – Czy możemy tu na moment usiąść? – Nie, bo zwiedzam. Pewne jest za to, że jeśli studentowi akademii sztuk pięknych się nie udaje, to najlepiej namalować papieża i podarować

obraz jasnogórskiemu klasztorowi. Zawsze gdzieś go wystawią. Diodowy wyświetlacz przed przytwierdzeniem go na ładnej, a teraz już wyłącznie jasnogórskiej bramie wylicza klasztorne łaski. Schodzę w dół i natrafiam na chałupinki, zaranie śląskiego dyrektoriatu. – Gdzie tu jest główna ulica, miasto? – Musi pan wrócić parę metrów w stronę klasztoru. Pomiędzy

pechowym

projektem

wieży

paulińskiego

sanktuarium a jej fabrycznym konkurentem biegnie prospekt Najświętszej Maryi Panny ze starannie ułożoną kostką. My, tarnogórzanie, jesteśmy zadufani, dlatego że budynki na dwóch ulicach przewyższają kunsztem rozproszone po eks-Księstwie Warszawskim stragany na prawach miejskich. Znam treść tych niezliczonych tablic bez czytania, ale czy emigracja będzie chciała wracać do pogrobowców? Będąc trzydzieści lat temu w NRD, poznałem swoją rówieśnicę, która obecnie mieszka w Niemczech. Teraz jadę na jej czterdziestkę. Dawno nie byłem w NRD, bo zawsze jeździ się do Niemiec Zachodnich, chociaż to od dawna jeden kraj. Zwiedzanie w Niemczech jest przewidywalne, ale i tak zawsze coś mnie tam zaskoczy. W mroźną zimową noc przyjeżdżam autobusem do Magdeburga. Wysiadam tuż obok dworca kolejowego. Pustka, no i ten mróz, powiało Rosją. Odwracam się w stronę zabudowy i mam wrażenie, że jestem gdzieś na Śląsku. Nie w Tarnowskich Górach, ale w jakimś mieście obok, jest niby trochę inaczej, a w sumie tak samo. Przez moment wydaje mi się, że na budynkach widzę wypisane świeżą farbą „min niet”, ale zauważam po drugiej stronie podziemnego przejścia nowoczesny hotel. Ktoś skojarzył środki transportu z hotelami, dzięki czemu po około dwudziestu minutach leżę w

wygodnym łóżku. Chciałem przyjechać z Katowic pociągiem, bo lubię, ale odczytywanie polskiego rozkładu jazdy w internecie mnie przerosło. Poszedłem więc na dworzec PKP w Tarnowskich Górach, lecz pani w okienku nie miała informatora międzynarodowego. Podała mi numer informacji kolejowej w Częstochowie, gdzie dowiedziałem się, że muszę zadzwonić na numer informacji międzynarodowej, ale osoba, z którą rozmawiałem, nie dysponowała żadanym numerem. Znajomy doradził mi, żebym poszukał sobie polskiego rozkładu na niemieckiej stronie internetowej, ale wtedy miałem już bilet na autobus. Na drugi dzień wspólne zwiedzanie miasta i obiad w domu znajomej. Najpierw idziemy odebrać jej syna z przedszkola.

Z

placu

zabaw

przypatrują

nam

się

wychowawczynie. Przedszkole bardziej niż skromne, wydaje mi się, że te czasy w Polsce mamy już za sobą. Odbieramy dziecko i wychodzimy. Przedszkolanki przypatrują się nam i gdy odchodzimy, zbijają się w krąg. Znajoma obraca się w ich stronę i mówi rozbawiona: – Teraz nas obgadują. Przed wejściem do niewysokiego bloku ostrzega mnie bez skrępowania, że na klatce schodowej bardzo śmierdzi. Wchodzimy do środka. Jest chyba czysto, ale autentyczny smród świniarni drażni nozdrza. Jak to, taki niski blok i mają zsyp? I ja gadam o zsypie, a ona, że to od sąsiada z mieszkania. Przecież w żadnym mieszkaniu nie zmieści się tyle smrodu. – Pewnie zsyp wam się zatkał. – My nie mamy zsypu. Pijemy kawę i czekamy na jej męża. Wreszcie wraca z pracy. Dowiaduję się, że oprócz pracy gwiżdże. Z tym gwizdaniem to

nie zrozumiałem, więc dopytuję się o to, podczas gdy znajoma oprowadza mnie po mieszkaniu. To jakieś sześćdziesiąt metrów. Dwie niewielkie sypialnie, łazienka i pokój gościnny tworzący z kuchnią jedno pomieszczenie. W gościnnym kanapa i meblościanka. Żadnych cudów. Aha, sędziuje mecze piłkarskie. Biorę do ręki jakieś duperelowate pamiątki z biedniejszej zagranicy. Fotka w ramce z zapałek i muszelek. Był więc na Krecie. Podobało mu się i jeśli uda się zaoszczędzić, to chętnie znów tam pojedzie. Znajoma przygotowuje obiad. Wyciąga z lodówki opakowanie białej kiełbasy, na patelni topi margarynę. Margarynę topi też w garnku obok. Pociągając piwny patent, otwiera sporą puszkę kiszonej kapusty i wrzuca do garnka z roztopioną

margaryną.

Obiad

gotowy.

Siedzimy

wokół

okrągłego stołu. Patrzę na znajomą, kawał baby. Patrzę na jej męża, kawał chłopa. Ich syn to jeszcze kawał urwisa, ale też już wyrasta na kawał chłopa. Po obiedzie w klatce obok odwiedzamy rodziców znajomej. Równie skromne mieszkanie. Ojciec, były NRD-owski wojskowy, szczupły i skromny, matka wesoły kawał baby. Nigdy wcześniej ich nie widziałem, ale znamy się od zawsze. Wychodzimy od rodziców i wiem, że należy powiedzieć coś uprzejmego. – Mili ludzie. – Potrafią też inaczej. Niewielkie wspólne zakupy. Prezenty dla mnie na święta. Jakieś produkty lokalne. Jedyny bezprocentowy miejscowy produkt to album prezentujący miasto. Znajoma prosi sprzedawczynię o zapakowanie bożonarodzeniowego prezentu. – W papier świąteczny czy neutralny?

Na wieczorne przyjęcie zjechało się całe NRD, czyli część Niemiec granicząca z Polską. Jest też małżeństwo z części graniczącej z Francją. Mają tak wyćwiczony uśmiech, że aż w oczy szczypie. Zupełnie jak zbyt silna żarówka. Uśmiechem naciskają przełącznik, żarówka się zapala i mrużę oczy, bo bolą. To małżeństwo z Zachodu jakoś się nie bawi, chociaż ich naciągnięta skóra na twarzy wymusza uśmiech, a u mnie mrużenie oczu. Tym wschodnim Niemcom podoba się Drezno i chętnie by tam zamieszkali. Mówiąc o Polsce, wspominają ciepło swoje zamierzchłe harcerskie wakacje w kraju, gdzie wszystko było niczyje. I nikt tutaj nie twierdzi, że w Polsce mieszkają pijacy, teraz zresztą widzę, ile oni piją. Ojciec znajomej ciągle mówi o swoim synu jako o hańbie Niemiec. Ten wywraca się zamroczony tak zgrabnie do przodu i do tyłu i równie zgrabnie powstaje. Obchodzi biesiadników, szukając sponsora taksówki, znowu jest bez pracy i nie ma za co wrócić. Swojsko, bo wszyscy mówią po niemiecku, a starsi chcą ze mną rozmawiać po polsku. Nie chcą jechać na Zachód. Tu im dobrze. Tu mają krewnych, znajomych. Na Zachodzie człowiek jest sam. Ci, co chcieli wyjechać, już to zrobili. Mieszają piwo z wódką, szampanem, z jakimiś owocówkami wieszczącymi różne dolegliwości dnia następnego. Jadę jutro z powrotem do Katowic i ta wymówka ratuje mi życie. Nazajutrz znajoma mimo wczesnej pory zjawia się na dworcu, by mnie pożegnać i zaopatrzyć w dwie butelki wody mineralnej oraz opakowanie tabletek na ból głowy. Technikę zawsze mieli opanowaną. Przypatruję się przez czystą szybę wygodnego pociągu mijanym miejscowościom, nieróżniącym się od dolno- i górnośląskiej upadłości. Dawne piękno brył budynków i teraźniejszość zapadniętych dachów. Pomiędzy polami na osamotnionej stacji

kolejowej, która kiedyś miała znaczenie, a na której teraz pociąg zatrzymuje się wyłącznie z grzeczności, bo przecież nikt nie wsiada ani nie wysiada, gdy pociąg rusza, z peronowej ławki wstaje na baczność młodzik i podnosi naprężone prawe ramię. Wstawał, gdy pociąg ruszał, bo nie miał odwagi tego zrobić, gdy skład się zatrzymywał, ale z czasem się odważy. Przyszedł tu, na ledwo egzystujący dworzec, we wczesny zimny poranek, bo wierzy w to, co robi. Ekonomia to nie tylko ludzie bogaci, ale i biedni, a człowiek poniżony bywa mściwy. Oczywiście państwo niemieckie zainwestowało tu potężne pieniądze. Są nowe autostrady, a biznes postawił supermarkety. Pieniędzy nie widać jednak po ludziach. Berlin wolał posłać kasę do kultur, które nie łączą z pracą swojej przeszłości i przyszłości, robiąc im – być może – krzywdę. W pociągu nad fotelem ekran wyświetla moją rezerwację, tak że nie muszę nikomu mówić, że mnie podsiadł, bo napis głosi, na jakim odcinku miejsce będzie zajęte. Oczywiście, ktoś powie, że w Polsce nie ma takich wyświetlaczy i idea pada, chociaż w Szwajcarii widziałem konduktora, który odręcznie wypisywał na karteczkach informacje o rezerwacji i umieszczał je nad siedzeniem. Jechałem tak przez Niemcy, wiedząc, jaka miejscowość

będzie

kolejną,

a

moja

wiedza

uległa

automatycznej destrukcji po przekroczeniu polskiej granicy. Nagle przybyło wiele miejsc stojących, sprzedanych pewnie jako pełnojakościowe siedzące, a przed Wrocławiem jedna pani stwierdziła, że tak "na nietoperza" dojeżdża półtorej godziny codziennie do pracy już szesnasty rok. No tak, idea umieszczania informacji o rezerwacji nad siedzeniami padła, bo przecież konduktorowi nie uda się przepchać przez ten tłum. Szybkim krokiem wracam z dworca do domu. Na przejściu dla pieszych leży wywrócona dnem do góry czarna torba, ale nie

aktówka biznesmena, lecz taka z lat sześćdziesiątych zeszłego stulecia, wykonana ze skaju, który popękał przez lata używania. Dalej widać kawałek szyi i leżący plecami do asfaltu tułów z rękami po bokach i nogi. Za ofiarą wypadku stoi autobus. Na chodniku siedzi w kucki załamany kierowca z głową ukrytą w dłoniach. Obok dwaj policjanci, gapie, za autobusem dwa radiowozy. Nawet nie prześcieradło czy koc, tylko ta torba. Nazajutrz po robocie oglądam stary dom, który po wojnie zmienił właścicieli. Usłyszałem od oprowadzającego, że mieszkała tutaj prawdziwa hrabianka, która zawsze nosiła rękawiczki i nigdy nie pracowała. Hrabiostwo rzucało się w oczy jako wieloletnie zaniedbania. Też miałem ochotę chodzić po tym domu w rękawiczkach. W moim biurze pojawiała się inna „hrabianka”, o dziwo też w rękawiczkach, która nie wierząc w polski system emerytalny, nigdy nie pracowała, ale niezmiernie ufała ubezpieczeniom niemieckim, co wcale nie znaczy, że pracowała w Niemczech. Ta rękawiczkowa dama wybierała na mężów Niemców o stanie zdrowia pozwalającym jej wejść we wdowie prawa emerytalne, a że rokowania odnośnie do stanu zdrowia były nietrafne, małżeństw było kilka. Hrabiowskie dzieci naśladowały mamusię aż do skutku. Oczywiście nie znaczy to, że wszyscy lecą na pieniądze, wielu niekomercyjnie zadowala się niemieckim paszportem. Jakiś zabłąkany telefon. Hm, nawet coś sensownego. – Nie pojechałbyś do Krakowa? Za rodową mądrością mówiącą, że pieniędzy z domu się nie wygania, ceruję strój lajkonika i wywieszam go, by wywietrzył się z naftaliny. Pierwszy raz byłem w Krakowie jako uczeń podstawówki na początku lat osiemdziesiątych. W drodze przez szybę autobusu widziałem niskie drewniane chałupy kryte

strzechą. Ten typ budownictwa będzie kiedyś synonimem ekologicznego stylu życia bogatych. Był rynek i kościół Mariacki, ołtarz Wita Stwosza, myślałem, że jest większy, i Wawel. Pamiętam Wieliczkę, którą warto zwiedzić, no i Ojców, gdzie po wyjściu z groty Łokietka klasa została nakarmiona barowym śmierdzącym mielonym. Smród był tak intensywny, że posiłku nie ratowała nawet konsumpcja na świeżym powietrzu. Nauczycielki chodziły między stolikami, krzyczały na nas i groziły karami za niechęć do regeneracji. Summa summarum – zawsze warto tu przyjechać. Podejrzliwość do tego miasta obudziło niegdyś moje spostrzeżenie, że na starówce od pierwszego piętra wzwyż nikt nie mieszka. Wieczorem w oknach nie widać świateł. Ale teraz jest zlecenie, jakieś szkolenie unijne. Środek tygodnia, wieczór, knajpa. Jest młodzież i gitara. Takiego klimatu nie pamiętam z moich opolskich studiów. Lokal potrzebowałby lepszej wentylacji albo wietrzenia w ogóle. Nazajutrz

spora

krakowska

prowadzi

przez

budynek

kamienica. na

jego

Obszerny

tyły.

Bramę

wjazd przed

zatrzaśnięciem blokują spore kawałki gruzu, a gracja tej pozornie nieprzydatnej substancji budowlanej ma świadczyć o gościnności miejsca. Nad drzwiami do lokalu na wysokości drugiego piętra pozostałości balkonu. Balkonów było więcej, zostały po nich tylko szyny niegdyś je podtrzymujące. Fragmenty tynku, połatane dachy. W salach rozkładam na stolikach materiały szkoleniowe. Do każdego krzesła broszura, notatnik, długopis. Ale tu ciemno. Wchodzę na stół i dokręcam poluzowane

żarówki.

oszczędnością lub

Luz

spowodowany

chwalebną

chorobliwym skąpstwem.

Najlepiej,

schodząc ze stołu, przedstawiać się jako „specjalista”. Najgorzej, gdy ludzie dowiadują się, że jestem tłumaczem niemieckiego. Wtedy wypowiadają dwa znane im niemieckie słowa i pytają, czy wiem, co oznaczają albo czy dobrze je

wymówili. W ogóle informacja o byciu tłumaczem jest niebezpieczna,

bo

może

skazywać

na

intelektualne

przynudzanie ludzi ograniczonych, ale bynajmniej nie czasem. W przerwie lecę do sklepu naprzeciwko po śniadanie. Dowiedziałem się, że niebieski budynek przylegający do mojego śniadaniowego sklepu samoobsługowego to opera. Myślałem, że to tył magazynu centrum handlowego lub udana realizacja nieudanego projektu biurowca. Wędzone makrele w ladzie chłodniczej uświadamiają mi, że Kraków leży od morza dalej niż Tarnowskie Góry. Wybieram gotowe kanapki. Na etykietce nazwa „kanapka jednodniowa”. Spokojnie, ta sama nalepka mówi, że utraci ważność dopiero za trzy dni. Po szkoleniu zbieram broszurę, notatnik, długopis – razy liczba krzeseł. Wieczorem spacer w stronę wież kościoła Mariackiego. Mieszkańcy Krakowa sprawiają

wrażenie niedomytych i

obstrzępionych jak samo miasto. Mężczyźni są w przewadze niezbyt wysocy, czarnowłosi i gdyby nie bladość, mogliby pracować w polskim wywiadzie w krajach Europy Południowej. Kobiety noszą odzież „kocopochodną”. Ich uroda jest jak z „Babiego lata” Chełmońskiego, wyglądają, jakby były w nieustannej wizualnej gotowości do podjęcia pracy w agroturystyce. Ciągle grają, a może mam tylko wrażenie, że udają kogoś ważniejszego. Ma to im nadać cech artystycznych. Chcąc zaimponować urojoną znajomością z jakąś osobistością, używają zdrobniałej formy jej imienia. Zamiast powiedzieć: „wiem, że minister lub aktor Wojciech K. istnieje”, mówią: „znam Wojtka”. Przysłuchuję się wypowiedziom młodych ludzi: „Robić coś w miarę idealnie”, „Ja tę branżę znam na wylot”, „Jak się zostaje fotografikiem z wykształcenia?”, „Jak ktoś nie jest na facebooku, to ja takiej osoby na ulicy nie zauważam. Po co mi ktoś taki?”. Mam otwarty laptop i chłonę te zdania wprost z otoczenia. „Zajmuję się tak abstrakcyjnymi sprawami,

że nie powiem ci, co robię”. „To takie wielkie łamanie granic, barier, ułatwienie w komunikacji, że nie potrafimy się w tym odnaleźć”. „Konserwatywne myślenie nie jest zbyt mądre”. Przecież patrząc z perspektywy czasów obecnych, w sposób konserwatywny myślano sto, trzysta i tysiąc lat temu. Tworzono państwa, kultury, budowano miasta, gromadzono mądrość i wiedzę, a ja dziś słyszę, że „nie jest to zbyt mądre”. To jakieś ludzkie odpadki, myślące tylko, jak zabrać się za przerwę, by trwała jak najdłużej. Wydaje im się, że są bohemą, ale mimo porównywalnie częstego zamroczenia bohema tworzyła jednak dzieła i kształtowała nowe kierunki w sztuce. O ile faceci na Górnym Śląsku mówiąc, dudnią, i nie jest to przyjemne dla ucha, to faceci z Krakowa mają kobiece głosy, a chcąc podkreślić jakąś myśl, uporczywie akcentują ostatnią sylabę wyrazu. Kraków wygląda jak Bytom lub Katowice, tylko że tu w centrum jest urocza starówka. Stare miasto jest gwarantem napływu turystów, dlatego całość wokół jest zapuszczona, bo nie ma potrzeby starać się o gości, skoro istnieje ów historyczny wabik. Aby nie kiwnąć w życiu palcem, można wynajmować burą, chłodną stancyjkę, do której najlepiej niepozornie się wślizgnąć, ze ścianami i łazienką przesiąkniętymi zapachami dawnych i niedawnych posiłków, z lustrem odbijającym twarz studenta i pralkę z pozwijanymi na niej wiekuistymi różnobarwnymi

szmatami

plandekowej

starszej

pani,

otwierającej nam drzwi zaopatrzone w pięć zamków i łańcuszek, do których dostaniemy klucze. Choć nie do wszystkich zamków. Zawsze będzie zaryglowany ten, do którego nie mamy klucza. Syn lub wnuk naszej starszej pani jakimś cudem chwycił się roboty i za każdym razem wspomina w ciemnym korytarzu nie o tym, że ma pracę, ale że robi karierę.

Podobno

zaniedbanie

nieuregulowanymi

budynków

stosunkami

spowodowane

własnościowymi

jest

majątku,

szczególnie pożydowskiego. Przynajmniej tak twierdziło wiele osób.

Przeszedłem

wzniesionymi

w

się

między

latach,

krakowskimi

których

kwestia

willami majątku

pożydowskiego raczej nie dotyczy i które nie są obciążone wielowiekowym zagmatwaniem własnościowym, ponieważ nie było na to czasu, i są tak samo niechlujnie prowadzone, sprawiając

wrażenie

opuszczonych

lub

poddanych

niekończącemu się remontowi. Ładne te Mariackie wieże. Wyglądają tak samo jak praskie. Jest zimno i strasznie wieje, a do centrum jeszcze spory kawałek. Zawracam do hotelu. Gdyby nie chłód, doskonale rosłyby paprotki, bo jest wilgoć. Drugiego dnia szkoleń rozkładam broszurki, notatniki, długopisy. Sanepid przeprowadza kontrolę. Lokal nie spełnia norm. Po inspekcji obsługa zastanawia się nad wersją wydarzeń na potrzeby kontrolera. Nikt nie myśli o posprzątaniu bajzlu na zapleczu. Wieczorem wracamy ze szkolenia przez starówkę. Stare miasto jest pełne życia, oczywiście do wysokości pierwszego piętra. Pada pierwszy śnieg i jest naprawdę magicznie, jak wtedy, w podobnej scenerii pogodowej, w tarnogórskiej rynkowej sali ze zdobnym

renesansowym

stropem.

Na

ścianach

obrazy

zachodnioeuropejskich mistrzów z czasów, gdy malarze potrafili jeszcze

malować.

Mój

ojciec

opowiada

zebranym

o

zegarmistrzostwie. Zrobiło się duszno. Ktoś otwiera drewniane skrzynkowe okna z małymi szybkami i z wież ratuszowej i kościelnej odzywają się naprawione przez niego zegary. Na krakowskim rynku przedświąteczny jarmark. Koleżanka ze szkoleń zamawia niewielki szaszłyk. Dostaje dużo większy, mogący stanowić uszczerbek w budżecie. Obsługa budy z niechętną miną redukuje porcję do wymiarów sprecyzowanych w zamówieniu. Niechęć sprzedawcy towarzyszy klientowi

wówczas, gdy ten nie chce przepłacić lub kupić boskiej miernoty. Koleżanka cieszy się konsumpcją, a my oglądamy żula na przepustce z oddziału pulmonologicznego, z atrybutami statusu społecznego na ciele i odzieży, dostawcę jarmarcznych specjałów,

uzupełniającego

plastikowymi

rzeźniczymi

pojemnikami o przypadkowych rozmiarach i bieli dawno niemytej ulubionej filiżanki do herbaty zapasy szaszłyków. Raczej zjemy gdzieś w restauracji, bo rynkowy specjał może spowodować

wytworzenie

się

jakiegoś

zupełnie

niepotrzebnego enzymu w brzuchu lub mózgu. W restauracji poszaszłykowa koleżanka wypiła zbyt dużo tequili, wódki tak niesmacznej, że trzeba było wymyśleć dla niej specjalny

sposób

picia,

aby

odwrócić

uwagę

od

jej

powalających walorów. Ktoś prosi o zapakowanie na wynos niedojedzonej kolacji. To normalne. Zapłacił i jest jego, ale dodaje nieodzowny komentarz podkreślający przemyślność swego działania, że też zajmuje się gastronomią i chce pokazać potrawę swojemu kucharzowi. Wychodzimy na zewnątrz. Koleżanka pragnie degustować stare miasto, a faceci chcą jak najszybciej pojechać do hotelu. W rezultacie szamotaniny i nerwów błądzimy długo samochodem wokół starego miasta, spełniając tym samym życzenie i damskiej, i męskiej części kadry szkoleniowej. Zaskakujące, że uważają mnie, Ślązaka, za osobę konkretną, a to przecież reszta Polski uważa krakowian za ludzi rzeczowych. Ja sam nie uznaję Ślązaków ani za ludzi konkretnych, ani szlachetnych, chociaż autobus wiozący członków

mniejszości

niemieckiej

na

doroczny

zjazd

Górnoślązaków do Nadrenii, korzystając z grzecznościowego noclegu w szkole oficerskiej w Niemczech, opustoszył ją z zapasów papieru toaletowego przewidzianych dla kilkuset osób. Leciwe osoby upchały potężne ilości tej najbardziej osobistej

celulozy w lukach bagażowych. Czym było podyktowane ich działanie? Papier toaletowy nie ma ogromnej wartości, więc nie powodowała nimi chęć zysku. Czyli jednak wynikało to ze szlachetnych pobudek. Co się tyczy określenia „zjazd” w odniesieniu do hucznych spotkań moich ziomków, to nie jest ono przypadkowe. Kolejny dzień krakowskich szkoleń. Wchodzę na stoły i dokręcam żarówki. Czwartego dnia w ubikacji pojawiają się papierowe ręczniki, znika za to papier toaletowy. Analizuję zawilgocone strzępy na podłodze i dochodzę do wniosku, że przez przynajmniej cztery dni nikt nie sprzątał toalety. Mydło w płynie, zamknięte w butelce z dozownikiem racjonującym utęsknione chemikalium, czwartego dnia jest w stanie zaniku. Na Śląsku tłumaczymy to szkodami górniczymi. Z pomieszczenia obok dobiega mnie kolejna wizja. Tu wszyscy snują plany i dzielą się nimi. Zabiera im to tyle czasu, że nie mają go już na realizację. Wszystko jest w konwencji: „a tu zrobiłbym…”. Na pytanie: „czym się zajmujesz?”, słyszę znowu: „o Jezu, nawet nie wiem, jak to powiedzieć. Zainteresowania mam tak wszechstronne, że nie wiem jakie”. Teraz odkrywam cechy tego krakowskie bezładu, niemocy wśród znanych mi absolwentów uczelni krakowskich i piewców krakowskiego stylu bycia na innych terenach Polski. Są zajęci planowaniem i organizacją jako działaniem nieprzynoszącym skutku, ale odbywającym się z wielkim słownym rozmachem. Jako artyści tworzą dzieła, których świat nie widział. Zaczynam lubić tę mniej polską część mnie. Jeżeli ktoś nie przepada za wczesnym wstawaniem i zwyczajną efektywną robotą, to Kraków jest dla niego wymarzonym miejscem. Klaruje mi się stwierdzenie „siedzieć w Krakowie”. Nie pracować, nie mieszkać, tylko siedzieć. Zahaczyć się w jakimś miejscu i bezproduktywnie przebębnić młode lata,

a najlepiej całe życie. Ponieważ pracuję od lat w tym samym fachu, uchodzę za zawodowe dziwadło. Poza tym krakowianie są

dla

mnie

uprzejmi.

Ostatnia

pobieżna

analiza

zaprzyjaźnionych zawilgoconych skrawków papieru w ubikacji. Więc tak sobie leżycie? Wchodzę na salę jadłodajni pod wezwaniem Adenauera i Schumana. – Dzień dobry. Cieszę się, że dotrwaliście państwo do końca naszego cyklu szkoleniowego. Wieczór i koniec zlecenia. Stoję pod Wawelem. Piękna budowla,

nasycona

historią.

Charakterystyczne

cechy

średniowiecznej twierdzy przechodzą bez zakłóceń w styl eleganckiej renesansowej siedziby władcy. Do niedawna chowano tutaj tylko najwybitniejsze osoby w państwie. Tu może człowiekiem zawładnąć magia miejsca. Zawsze, gdy patrzę na Wawel, przypomina mi się opowiadanie mojej babci. Po śmierci Piłsudskiego wystawiono na Wawelu jego trumnę, a ze szkół zwożono dzieci, by oddały naczelnikowi ostatni hołd. Był niemiłosierny upał i tłum dzieci stał w długiej, wielogodzinnej kolejce do katedry. Wtedy mieszkańcy miasta przynieśli w wiadrach wodę i zaczęli ją sprzedawać. Powrót do Tarnowskich Gór. No tak, to nie jest miasto lepsze od Krakowa. Po prostu nie jest gorsze. Żegnając Kraków, powiedziałem sobie, że muszę się napić kawy w jakimś jasnym pomieszczeniu i zaraz to zrobię. W Austrii i Niemczech powszechną przypadłością jest niskie ciśnienie krwi, dlatego się je leczy, ot, genetyka. Ja bez kilku kaw z rana też nie wystartuję. Także ruch pomaga przetrzymać późnojesienną pogodę. Na treningu biegnę zawsze ostatni, chyba że trener klaśnie w dłonie i poda komendę „zmiana kierunku biegu”. Wtedy przez moment jestem pierwszy. Po treningu szatnia. Telefon dzwoni;

czy on nie widzi, że się przebieram? W komórce mam wszystko, krewnych, znajomych, klientów, zegar. Bez telefonu jestem nikim, choć z nim niewiele więcej się zmienia. Wszyscy mówią tylko o jednym, jak się ma ich pies, kot albo samochód. Znajomy nieźle przytył. Postarał się, żebym miał fajne święta. O ile grudzień jeszcze znoszę, bo to Mikołaj, Boże Narodzenie i sylwester, to ten okres od Nowego Roku, a w zasadzie od organizowanego przez monarchistów pochodu Trzech Króli aż do nastania wiosny, czyli maja, ciągnie się, przytłaczając mnie swoją depresyjnością. W czerwcu na odmianę stwierdzam, że ciepło zrobiło się jakoś tak pod koniec stycznia. – Szykujesz się już do Nowego Roku? – Mehmet, my tydzień wcześniej mamy „Christmas”. – Co macie? – Dwudziestego czwartego grudnia zaczynamy świętować narodziny waszego proroka Isy. Bóg, tworząc religię, gotował w jednym kotle. Dopiero przy rozlewaniu zupy jednemu trafiło się więcej kartofli, innemu wody,

jarzyn lub mięsa. Człowiek, jedząc, natrafia na jakiś

kąsek wyzwalający w nim odmianę albo zwykłe fanatyczne szaleństwo. Do ostatniego dochodzi wówczas, gdy ktoś myśli, że Bóg gotował wyłącznie dla niego. O ile Bóg jest jeden, to religie lubią się rozmnażać w ciekawy sposób. Judaizm jest dobrem kulturowym narodu żydowskiego i nikt nie ma prawa w nim grzebać, co zresztą Żydzi dali wyraźnie do zrozumienia Jezusowi, a później Mahometowi, którzy na początku swojej kariery religijnej myśleli, że są prorokami żydowskimi. Każdy udaje oliwę z pierwszego tłoczenia, a nasi bliźni mają wierzyć, że tak jest w rzeczywistości. To nie do wiary, że aby wyłożyć

rzecz tak prostą, tworzy się wydziały teologiczne, które potem trzeba sprzątać i ogrzewać. No tak, w naszej strefie klimatycznej zawsze pojawia się problem ogrzewania, dlatego idealnym miejscem dla człowieka i Boga są kraje południowe. Ci bogowie, którzy narodzili się na Północy, w ogóle nie mieli szczęścia i dzisiaj mało kto o nich pamięta. Jezus, choć był z Południa, gdyby mówił językiem współczesnych teologów, nie zebrałby nawet tych pierwszych dwunastu. Co ciekawe, Boga nie widać, ale można go wyśledzić po transferach pieniężnych, chociaż w pewnym momencie ludzie przestają wierzyć, że Kościół gromadzi majątek, aby podzielić się nim z biednymi. W Polsce nikt nie walczy z Kościołem, a jeśli już to się zdarza, to tylko z jego stylem życia. W telewizji nie mówi się, że Boga nie ma, nie podważa się też tezy o zmartwychwstaniu Chrystusa. Jeśli ma to miejsce, to chyba poza najlepszym czasem antenowym, bo nie miałem okazji trafić na takie audycje. Ponadto tu, gdzie zimą ludzie przebierają się za asfalt, nie jest tak źle jak na zachodzie Europy. Nasz Kościół wyraźnie wskazuje, że Zachód to straszne pogańskie miejsce i dlatego w tych okropnych warunkach mieszka papież, by walczyć ze złem. Po zakończeniu polskiego pontyfikatu polski Kościół stał się mniej rzymski, a w wyniku obecnego papieskiego nawoływania do większej skromności kleru – autokefaliczny. Władza proboszcza Bazyliki świętego Piotra, chociaż absolutna, nie da sobie rady z poczciwym wiejskim proboszczowaniem i w rezultacie okaże się, że jedynymi przyjaciółmi Kościoła są jego oponenci. Widziałem księdza, którego otoczyły parafianki i który po półgodzinnym słuchaniu ich wywodów wyglądał jak górnik po szychcie. On sam, całkiem kumaty, tracił energię w kręgu pytań o to, jaki dać obrus na ołtarz, by najbardziej przypodobać się Bogu. Te wiejskie pytania o obrus w pobliżu fary, wśród pięknego starodrzewu, miały jeszcze urok. Nie dla księdza jednak, który

później na plebanii zbudowanej na planie greckiego krzyża najpierw nakarmił rybki, stukając lekko w akwarium palcem wskazującym prawej dłoni, i powiedział, że nie lubią aż tak czystej wody, a następnie zrobił sobie mocnej kawy. Te same obrusowe pytania zadawane w skali kraju kosztują znacznie więcej niż łyżka kawy i szklanka wrzątku. Byłem kiedyś na dewockich urodzinach, na które sproszono kilku księży. Część cywilna zaproszonych rozpoczęła przed jury konkurs ze znajomości biskupów, najlepiej osobistej, i innych duchownych, nie schodząc jednak rangą poniżej proboszcza, oraz z najlepiej przeżytego uniesienia kościelnego. Wygrało to z góralskiego kościółka, że takie wiejskie i proste, może dlatego, że było gromko i uparcie powtarzane, bo mówiący tak je przeżywał, ciągle od nowa, zapominając co kilka minut, że już złożył swoje świadectwo. Taka krajowa pobożność jest pozytywna jak wyniki badań pacjenta podejrzanego o chorobę zakaźną. Wybrańcom gwarantuje władzę, społeczeństwu możliwość zbliżania się do Boga poprzez szlachetne ubóstwo. Gdy pragmatyczna część mojej duszy raczyła się kolejnym kawałkiem wyśmienitego tortu, jeden z duchownych stwierdził, że księża, do których wierni przestają przychodzić ze swoimi problemami, cierpią poważny kryzys, który najfajniej przeżywa się, jadąc wygodnym wozem przez parafię, a najlepiej mu zapobiegać, obracając z miną niewiniątka w czasie jednej mszy dwa razy z koszykiem. W tej atmosferze pozostaję sam z moimi wątpliwościami, podobnie jak święty Franciszek, dopatrujący się dobroci Bożej w przyrodzie, najprawdopodobniej poprzez obserwację kwiatków na parapecie. Natura jest z pewnością ciekawa, jej piękno lub brzydota to odczucia uzależnione od zagrożenia niesionego człowiekowi, lecz dawka dobra jest w niej

znikoma.

Przyroda

cechuje

się

też

mnogością,

powiedziałbym: rybią ławicowością i zbożową kłosowatością, i wielobóstwo jest bardziej naturalne niż jeden Bóg z jednym Synem. Mam nadzieję, że myśl moja, oparta bardziej na obserwacji kałuż z żabim skrzekiem i filmach emitowanych przez Discovery Channel Polska, nie wywoła u nikogo niepokojów religijnych. Obawiam się jednak, że ograniczenie się do rytualności skończy się u wiernych podobnym do mojego niedouczeniem teologicznym, przy czym rytuał oderwany od teologicznego przesłania jest tylko zabobonem, a skupienie się duchowieństwa na prezerwatywie spowodowało, że gdy akcja katolicka wywiesi przed kościołem transparent z napisem „Bóg cię kocha”, to w środku nic o tym nie wiedzą. Gdy już nie mamy ochoty słuchać kazania o przeklinającym Jasiu, rażonym piorunem przez mrocznego i demonicznego polskiego Boga, musimy pojechać na nabożeństwo do Görlitz. Znowu wstałem o czwartej nad ranem i w znajomym pokoszarowym pruskim korytarzu widzę panią z sekretariatu niosącą cienką kartkę. Domyślam się, że to faks. Po strukturze papieru odczytuję z daleka treść, że oskarżony zapadł nagle na ciężką chorobę. – Przyjedzie pan za trzy miesiące.

*** – Przyjdę do was na chwilę. – Po co? Idę przez ten przytłaczający krajobraz, mijam stację benzynową i cuchnącą rzeczkę. To jeszcze na coś wygląda, kiedy leży śnieg.

Śnieg ukrywa brzydotę poziomą, za to liście drzew kryją brzydotę pionową. Zjawiska te nieczęsto występują razem, więc okolica ma rzadką okazję do bycia ładną. – Spieszę się. Robimy paczki dla dzieci naszych członków. Wiesz, jakieś zajączki albo mikołajki. Ja się nie znam. Po prawej garaże. Ktoś ubrany w płaszcz grzebie w osiedlowych kubłach ręką i patykiem. Widziałem takiego samego w Afryce, ale ten jest biały. Znalezionych puszek po piwie nie wkłada do torby, ale rzuca na oślep za siebie, a metaliczny dźwięk umożliwia oszacowanie znaleziska nawet przy zamkniętych oknach. Domofon. Na półpiętrze pierniczki rozmawiają o pierniczkach. Wreszcie ostatnie piętro. Wchodzę do pokoju. Na suficie jest kot. No właśnie, też nie wiem, dlatego pytam: – Jak on tam wszedł? Znajoma polonistka cieszy się z mojej pierwszej książki. Jej mąż wącha tomik i stwierdza, że okładka zajebista, a sam tytuł go rozwalił. Po lewej garaże. Ktoś w płaszczu zbiera puszki rozrzucone wokół kubłów. Wszystko, co ma się wykluć, musi to zrobić do Piotra i Pawła. To, co się wykluje choćby o tydzień później, zacznie nieść jajka dwa miesiące później. Kury chowane na złej karmie mają niedobre jajka. Pisklęta z takich jajek robią dziobkiem otwór w skorupie, ale nie mają sił, by wydostać się na świat. Nawet gdy im się pomoże, to i tak do tygodnia padają. Niby jest moda na zielononóżki. Jajka smaczne, ale małe, a ludzie chcą duże. Zielononóżka pasie się sama i rzadko zagląda do korytka. Woli nazbierać na polu. Pan hodował kozy, ale nikt nie chciał mleka. Babcie przychodziły z wnuczkami, żeby pokazać im zwierzęta, żeby dzieci mogły je

pogłaskać. Kozy na zimę potrzebują siana, a przy sianie jest ciężka robota, w słońcu. Prowadzi obok mnie rower. Na kierownicy wiszą kanistry z wodą. Na bagażniku torby z paszą. Daję dziesięć złotych i dostaję jajka w wytłaczanym papierowym opakowaniu. – Mówię do sąsiada, żeby odjechał metr samochodem, bo przywiozą mi węgiel, a mam tu okno z piwnicy. A on mi mówi, że mam zrzucić węgiel na podwórzu, a potem sobie nosić wiadrami. W tarnogórskiej knajpie opakowanie jajek kładę na stoliku obok egzemplarzy mojego debiutu. Kilka osób podchodzi do mnie, podaje rękę i mówi „gratuluję”. Wstaję, podaję rękę i mówię „dziękuję”. Jest spotkanie autorskie i cytat o Grecji ze współczesnego klasyka. Pisał coś o skałkach. Kiedyś chciałem przeczytać tę książkę. Kultura europejska pochodzi z Grecji, ale jest z nią jak z południowoamerykańskim kartoflem, który najlepiej rośnie w Europie Północnej. Lubię, jak w czasie świąt nic się nie dzieje. Takie zawieszenie w czasie. Na stolik wędruje niedopalona świeczka na przykrej szklanej podstawce pod herbatę. Może nie wygląda to ładnie, ale stroik przez cały rok jest pod ręką i gdy inni od początku grudnia zastanawiają się, w którym pawlaczu lub piwnicznym kącie stoi ich sztuczna choinka, lub patrząc na żywą, myślą, kiedy zacznie gubić igły i jak ją wtedy wynieść z mieszkania, to u mnie owa medialnie rozdmuchana świąteczna atmosfera zapanowuje dzięki jednemu ruchowi ręki: z szafki na stolik. Świeczka rozjaśni świątecznie mój pokój już po raz czwarty. Wiem to stąd, że obok świeczki na podstawce leżą trzy dopalone zapałki. Prezydentowa mówi w telewizji o Polakach, że wyjeżdżają, a Polska dała im wszystko, wykształcenie

podstawowe, średnie, wyższe, prócz szans, i że nie chcą mieć dzieci. Miły świąteczny wywiad, ale ona chyba nie wie, dlaczego tak się dzieje, a męża nie pytała. On zresztą się tym pewnie nie interesuje. Od lat przecież wiemy, że to Niemcy wymrą, i powtarzamy tę plotkę z lubością, a że nie czytamy statystyk, to nie zdajemy sobie sprawy z tego, że zrobimy to szybciej od nich, a może nawet za nich. Polacy z Kazachstanu nie są dla nas dość dobrzy. Nie zachowali kompletu dokumentów rodzinnych, gdy ich Stalin gnał po stepie, potem jak nas będzie brakować, sprowadzi się, podobnie jak na Zachodzie, ludzi obcych nam kulturowo. W orędziu noworocznym prezydent powie, że jest fajnie. Nie przejmuje się tym, że rozrost administracji spowodował, iż urzędy zaczęły przypominać wielkością zakłady produkcyjne, a te z kolei liczbą zapisanych stron zakłady literatury. Pewnie znowu będzie jakiś ładny pokryty politurą stolik i choina po lewej stronie ekranu. Jak polityk albo duchowny przemawia z okazji świąt, chodzi oczywiście o Boże Narodzenie i Nowy Rok, to choina stoi po lewej. Gdyby stała po prawej, wyglądałoby, że pod nią leje. Zaczyna się domowy koszmar. Przy stole odczytywanie wierszowanych sms-owych życzeń. To, co ja kasuję bez oglądania, mam teraz jako recytatorski majstersztyk wraz z imieniem nadawcy na końcu utworu. Wzrusza mnie natomiast sposób składania życzeń „na żywo” przez osoby ze śląskich wiosek. Żegnając się w okresie przedświątecznym, wstają, podają rękę i ciepłym, uroczystym głosem wypowiadają powoli formułę życzeniową, tak że nabiera się przeświadczenia, że myślą w danym momencie jedynie nad treścią życzliwości, mającą zapewnić nam pomyślność. Życzeniami potrafią na moment odciąć chwilę od zgiełku.

Może wigilia tutaj, gdzie czekam w ulewie na pasach i mówię sobie, że nie szkodzi, bo też mam was w dupie, nie jest aż tak magiczna, by siedzieć tu całe życie. Jak będzie za dwadzieścia lat wyglądać kraj, w którym dziś nie trzeba nikomu wyjaśniać, co znaczy pracować legalnie na czarno? Najlepiej wejść pod wieczór na dach jakiegoś wysokiego gmachu miejskiego i spojrzeć

na

kominy,

ściany,

ulice.

Miejsce

to

jest

niedoświetlone, to znaczy działa kilka ulicznych latarni, ale w oknach tylko sporadycznie widać światło. Oprócz znanej nam miejskiej zabudowy widzimy w centrum kilka wyższych domów, gdzie kiedyś biznesmeni i politycy, załatwiając coś, turlali kciukiem i palcem wskazującym pieniężną kozę, ale teraz są one od kilku lat opustoszałe. Poznać to po odbiciu resztek dziennego światła w brudnych szybach. Widać podniszczone dachy wież kościelnych. Operatorzy telefonii komórkowych wskutek zmniejszenia dochodów zrezygnowali z dzierżaw i zaniechano napraw tych z rzadka użytkowanych budynków. Niektóre

kamienice,

a

na

obrzeżach

miasta

domy

jednorodzinne, są spalone. Dobiega nas huk wybuchu. Na tym samym dachu mundurowy składa meldunek, na jakiej ulicy miała miejsce eksplozja. Po minucie straż pożarna na sygnale spieszy do kolejnego samotnego starca, który zapomniał o zupie gotowanej na piecyku albo zasłabł, wracając z łazienki do swojej strawy. Zupa się ulotniła, temperatura wzrosła, niepalny uchwyt z czytelnym błogosławieństwem kontroli jakości lub innym bierzmem reklamy zaczął się topić, a potem palić i wszystko wyleciało w luft. Pogotowie nie ma tam nic do roboty. Jeśli nawet karetka wyjechała, to po kilku metrach zawróciła do bazy, ponieważ system wykazał, że pomyłkowo wyjechano do osoby nieubezpieczonej, objętej krajowym zlikwidowanym systemem ubezpieczeń, mieszkającej w tym samym domu, w którym przy wejściu jest tablica, że mieszkał tam znany bloger,

a druga ubezpieczona osoba o tym samym imieniu i nazwisku mieszka dalej, ale ona akurat nie wybuchła. Sytuacja i tak jest lepsza, bo ludziom rozdano niepalne nieśmiertelniki. Za miesiąc zacznie funkcjonować nowy system i dzwoniąc pod numer sto dwanaście, automat włączy sygnał pogotowia słyszalny w całym mieście. Rozejrzyjmy się teraz po terenie za miastem. Stoi tam kilka niedziałających już supermarketów. Gdy inwestorzy się wycofywali, zostawili wózki na zakupy. Część z nich była spięta łańcuchami, a część leżała poprzewracana na opustoszałym parkingu. Dawno wszystkie zniknęły. Brak klientów, czyli nas z roku 2014. Teraz składowane są tam jakieś beczki, bo komuś się opłaciło, a zresztą takie wyludnione okolice świetnie się do tego nadają. Patrząc jeszcze dalej, widać dwie ogrodzone prawie całkowicie bezzałogowe fabryki. Za murem fabrycznym jest też dom mieszkalny, tutaj wszystko jest oświetlone. Kilku młodych ludzi pilnuje terenu przed dziwakami z miasta, którym wszystko się przydaje. Pieniądza wyjątkowo już teraz nie brakuje, ale jest problem, ponieważ do wartości potrzebuje on człowieka. Na pustkowiu można zgromadzić potężne zapasy dewiz i kruszcu, ale jako wartość uaktywnią się one dopiero w momencie, gdy spojrzy na nie chciwe ludzkie oko. – To moje ostatnie piętnaście lat, żeby dorobić się jakiejś emerytury. Powiedziałam szefowi: "Panie doktorze, wyjeżdżam. Jak pan ma na miesiąc sześćdziesiąt, to ja chcę mieć sześć". Cywilizacje dochodzą do dobrobytu, a potem się sypią. My zrobimy to bez dochodzenia. Premier będzie się cieszył, że znalazł kolejny kraj, do którego mogą wyjechać niezadowoleni młodzi. Pewnie z takich wyjazdów mógłby być pożytek, zakładając, i tu jednocześnie mijając się z prawdą, że ci, co

wyjechali, wrócą. Chyba i tak niewiele by to dało, ponieważ Polak, patrząc na jakieś zagraniczne rozwiązanie, czy to architektoniczne, czy techniczne lub administracyjne, i tak niczego nie widzi i tylko podkreśla całą narodową mądrość ujętą w stwierdzeniu, że Niemki są brzydkie, a polska kiełbaska najsmaczniejsza. Mijam niemieckie ogródki działkowe i oglądam identyczne płoty i furtki sięgające do wysokości pasa dorosłego człowieka. Patrzę na furtki i widzę zamki umieszczone w lewym górnym rogu. W Polsce zamek umieszcza się w połowie lewej lub prawej krawędzi furtki, czyli na wysokości kolan, tak by przy otwieraniu trzeba było się schylić. Montuje się też nieporęczne kłódki, w których otwarcie angażuje się niemieckimi

działkami

mogłyby

obie ręce. Tymi

przemieszczać

się

całe

pokolenia nadwiślańców, ale i tak nie zauważyłyby różnicy. Z powodu defektu objawiającego się brakiem umiejętności obserwacji liczba noblistów z kraju, w którym na wędrującą myśl rzuca się zza płotu szczekające bydlę, oraz noblistów romskich

jest

porównywalna.

Pamiętam

warszawskiego

studenta, który na wyjeździe stypendialnym drążył przy okazji Miłoszowego Nobla temat liczebności niemieckich laureatów tej nagrody. Był bowiem przekonany, że ówczesna liczba pięciu nagród powinna Niemców zaszokować, i uważał, że na polską kulturę spadł splendor nieporównywalny z osiągnięciami jakiegokolwiek innego państwa.

Jednak wyróżnikiem Polski

pozostaje postać z przylegającymi do siebie i lekko ugiętymi kolanami, jakby damska kolejka do ubikacji, grzebiąca w kłódce furtki działkowej lub bramy garażowej. Drugiego dnia świąt przechodzę przez tarnogórski rynek. Zniknęły już jarmarczne stragany, które swoim wyglądem mogły zachęcać

do

zwolenników

zakupów

tylko

konsumpcji.

Ich

najbardziej miejsce

zajęły

zagorzałych fruwające

jednorazówki, cieszące się jak szybowce z podmuchów wiatru, a w chwili zapomnienia swojej małości udające bliżej ścian budynków orkany. Gdy staniemy na środku rynku twarzą do laub, czyli podcieni, zauważymy małomiasteczkowy, czeskowęgierski charakter tego miejsca. Odmienia go, ale nie zakłóca, niemiecki ratusz. Gorzej z polskimi dodatkami. Pierwsza polska rada miejska uparła się, żeby uprzedni ratusz przebudować według projektu polskiego architekta, chociaż niemiecki – bytomski – projekt był już gotowy i nawiązywał do pobliskiego eklektycznego domu z narożną wieżą. Po tej samej stronie rynku, lecz na przeciwnym jego krańcu, widoczne jest inne, nowe,

ale

nie

budowlanego.

nowoczesne

Moją

urzeczywistnienie

subiektywną

analizę

projektu

potwierdzają

kalendarze i pamiątkowe zdjęcia z Tarnowskich Gór, które ukazują rynek tak, aby nie było widać tej brzydoty. Jeżeli ktoś zarzuci mi tutaj zapatrywania proniemieckie, prowęgierskie albo proczeskie, to musi je zarzucić tym, którzy przechodząc przez rynek, robią zdjęcia. Maszerując w dół ulicą Krakowską, prowadzącą od rynku ku zacnemu liceum, spotykam umęczone osoby, wyglądające, jakby przez cały adwent uczęszczały na roraty, zaliczając każdorazowo nosem lub policzkiem uderzenie o drewnianą kościelną ławkę. To twarzowe oznaki walki krajowej pobożności ze złem. W tym samym kierunku co Krakowska odchodzi od rynku trochę po łuku jeszcze jedna ulica, ale i tak miasto kończy się niespodziewanie już tutaj, by zacząć na nowo kilka przecznic dalej. Jest unijny deptak. Kosz, lampa, ławka, kosz, ale nie ma domów. Za te unijne deptaki oddaliśmy nasze fabryki, a minister gospodarki został bez teki, dlatego teraz kosz, lampa, ławka, kosz. Oczywiście te ulice też mają

nazwy,

bo

tu

wszystko

musi

mieć

nazwę.

Rozpowszechnione jest przekonanie à la Genesis, że rzecz nazwana jest człowiekowi poddana i nad nią po wsze czasy

panuje, i że przedmiot taki sam się sprząta i rekonstruuje, więc nadaje się nazwę każdemu skwerowi, rondu lub alei parkowej. Duże brzuchy, poluzowane krawaty, przepocone pachy i bełkot noworocznych życzeń. Z imprezy wymykam się po angielsku, choć Anglicy twierdzą, że po francusku. Mam blisko do domu i tylko towarzyszę znajomym czekającym na taksówkę. Pojawia się pani grubo po siedemdziesiątce, więc wypada ją przepuścić. Starsza pani siada obok taksówkarza, kładąc laskę między kolanami. – Do nocnego! Po Nowym Roku siedzę z rana na sali sądowej i czekam. Wchodzi sekretarka i podaje sędziemu kartkę cieńszą niż te do pisania. Sędzia grzebie w notatniku i przenosi rozprawę na początek lata. Wieczorem amerykański film. Ludzie mają po jednym nosie, więc Amerykanie zrobili film, w którym mają po pięć. Na ekranie skandynawskie pejzaże, anglosaska zabudowa, magia, runy. Pewnie będzie kontynuacja tej niebywałej opowieści o rozmnażaniu nosów. Na lokalnym kanale program rozrywkowy. Sądząc po strojach i muzyce, można uznać, że Katowice to dzielnica lub okolica Monachium; na kanale informacyjnym dziennikarz mówi o wielokrotnym mordercy, który na dniach ma wyjść na wolność. – To my donosiliśmy o tym jako pierwsi! Teraz przez długi czas będą się zastanawiać, do czego służy immunitet, czy możemy być łącznikiem między Wschodem a Zachodem i jak można to wykorzystać. Karmią ludzi szarością, bezwietrzną pogodą dla żaglowców, pełną huraganów. Mnie interesuje to, że zrobiło się zimno i muszę założyć cieplejszą

czapkę. W Bonn kwestię immunitetu rozwiązała w ciągu kilku minut pani z portierni. Mój polski kolega nie chciał rozstać się ze sporą aktówką, a starsza, nikła pani nie chciała go z nią wpuścić do Muzeum Federalnego. Teczka miała zostać tam, gdzie płaszcze i torby innych zwiedzających. Nie ma wyjątków. Słaba, wiekowa pani wezwała ochronę. Towarzyszący nam Niemiec chciał ratować niezręczną sytuację i wyciągnął swoją federalną legitymację, która miała odmienić los teczki, żeby i ona mogła zwiedzić muzealne sale. Pani, nie patrząc na legitymację, powiedziała do Niemca: „Nie obchodzi mnie, kim pan jest”, i aktówka powędrowała tam, gdzie płaszcze i torby innych zwiedzających. Jest coś pociągającego w powrotach do korzeni, więc gdy sąsiad skrupulatnie dowodził, że pochodzę z żydowskiej rodziny, udałem się na pielgrzymkę do Lelowa, miejsca pochówku wielkiego cadyka, czyli świętego męża. Wchodząc do nowo zbudowanej, obskurnej, pomalowanej na kolor marchewkowołososiowy budki, obłożonej na zewnątrz gipsowymi płytkami, z których kilka pożegnało się już z budynkiem i bez spoiwa na stałe związało z ziemią, bo wątpię, że ktoś je kiedyś na powrót przytwierdzi, przyszło mi do głowy tylko to, żeby się przeżegnać. Pod zespawaną z blachy mało elegancką, delikatnie mówiąc, płytą

nagrobną,

wśród

papierków

po

cukierkach,

obstrzępionych modlitewników i kamyczków pamięci spoczywał judajski święty, z którym wiąże się ciekawa pośmiertna historia. Na miejscu cmentarza zbudowano po wojnie spory sklep i ślad po nagrobkach zaginął. Miejsce spoczynku cadyka ustalił sprowadzony z Izraela różdżkarz, a jego przypuszczenia potwierdziły przeprowadzone wbrew zasadom religijnym badania materiału genetycznego pobranego ze zwłok i porównanego z żyjącymi potomkami człowieka, który dla nas

wszystkich, bez względu na konfesję, z powodu swoich dobrych uczynków, skromności i bogobojności, niech będzie przykładem miłosierdzia dla ludzi i zwierząt. W pobliskim dużym domu obejrzałem najpierw salę modlitewną. Podszedłem do zbitego z paździerza pulpitu służącego do uroczystego odczytywania Tory. Leżała na nim zdobna, aksamitna, wyszywana złotą nicią materia, na której, prócz symboli religijnych, widniały spore fleki po keczupie albo zupie o tożsamej barwie. Na parapetach podniszczone książki, na środku sali długie, sfatygowane stoły i ławy. W kolejnym pomieszczeniu znajdowała się szatnia i łaźnia rytualna, w której umieszczono kubeczki do obmywania dłoni, wyposażone ze względów religijnych w dwa uchwyty, tak aby ręka obmyta za nic nie miała styczności z dopiero obmywaną. To miało niby unaocznić, jak tu czyściutko. W ostatniej sali mieściła się kuchnia, której koszerności miały dowodzić literalnie nieprzemawiające do mnie hebrajskie napisy, mówiące mi jednak, że przedwojenna Polska była koszmarem. Gdy dorabiałem na międzynarodowych targach, usłyszałem: „Jaki przystojny Japończyk! W ogóle nie wygląda jak Japończyk”. Ślązak może się podobać, gdy nie jest Ślązakiem. Raz byłem na wiecu autonomii śląskiej i bardzo mi się podobało, bo po raz pierwszy szedłem środkiem katowickich ulic i ładnie było widać budynki aż po iglice secesyjnych i eklektycznych wież. Sporo ludzi i wszędzie śląskie fany, czyli flagi, a sam fanem autonomii nie jestem, bo w dodatkowych śląskich urzędach zasiądą dodatkowi urzędnicy, a po polskiej stronie zostaną utworzone polskie urzędy do obsługi tych śląskich i bajzel się powiększy. Wywnioskowałem to na końcu wiecu z przydługawych przemówień wiecowników. Wtedy zrobiło się tak naprawdę polsko. Śląskie elity zanikły, a polskie nie wytworzyły się w należytej liczbie i tylko podpierają

nieśmiało ściany na dyskotece. Może i ładnie się ubrały, ale ręce mają założone do tyłu, lewą nogę zgiętą w kolanie, tak że stopa przylega wraz z dłońmi do lamperii, a twarz i zgięte kolano zwrócone są w stronę rozbawionej sali. To, co w Polsce określa się jako osobowość, w innych krajach nazywa się osobliwością, która skończyłaby gdzieś w klatce, a niesforne dzieci, ubrane w kraciaste bluzeczki i krótkie spodenki, spacerujące wraz z rodzicami w słoneczny weekendowy poranek, tyrpałyby ją przez oczka siatki patykiem. Lubię słowo „przekonania”, ponieważ wskazuje ono precyzyjnie, że nie chodzi o skutek myślenia. Spokojnie można powiedzieć, że Polacy bazują na odwiecznych przekonaniach i brzmi to ładniej niż powiedzenie wprost, że od wieków działają bezmyślnie. Używam słowa „mózg”, bo nie pozostawia ono takich złudzeń jak „rozum”. Zresztą w gabinecie biologicznym na słoiku też była etykietka z napisem „mózg”. Na stole pełno domowego kołocza, czyli wypieków, kawa. Wujek zatopiony w głębokim fotelu siedzi w odległości dwóch metrów od gwarnego stołu. Towarzyszy nam, bokiem oglądając „Trzech muszkieterów”. Stolik szuka u niego potwierdzenia wspominanej sprawy. – A ty to pamiętasz? – Fajny film. Wujek jest w wieku dawnoemerytalnym. Siedzi i wypoczywa w tym jedynym dniu tygodnia, w którym nie spędza dziesięciu godzin na budowie. Na stole pełno domowego kołocza, czyli wypieków, kawa. Pusty, zwalisty fotel w odległości dwóch metrów od gwarnego stołu i wyłączony telewizor. Pracowitość pozwoliła zakończyć wujkowi drogę zawodową tydzień przed znalezieniem się w

kostnicy. Sąsiad zza płotu zdążył mu jeszcze powiedzieć: „Wy ciągle robicie, a niewiele więcej od nas macie”, czyli jak w mitach greckich, człowiek zawsze jest w plecy. Jeżeli w ciągu dwóch lat po zakończeniu szkoły, niezależnie od tego, czy jesteś głupi, czy mądry, nie znajdziesz się w miejscu, gdzie dzielą kasą, niezależnie od tego, czy się należy, czy też nie, to już do końca życia będziesz biedny, bo prawdziwe pieniądze rodzą się na podstawie niedorzecznych umów ze Skarbem Państwa. W efekcie tego przez tę niegdyś najbogatszą prowincję Niemiec ciemne postaci ciągną lub pchają coś na wózkach, a na poboczu leżą dwa kineskopy i sztuczna choinka. Kiedy idę tędy dzień później, jakaś postać wiezie na wózku plastykowe drzewko. Będzie się palić jak prawdziwe. Oni już niczego się nie boją i wypinają biodra ku przodowi, robiąc nad rozporkiem daszek. Mijają nas forteczne samochody. Na wózku jakieś graciarstwo. Trochę luzem, a trochę w reklamówkach. – Tu już nie ma złomu. Teraz trzeba jeździć za Opole kraść maszyny rolnicze. Tam i z powrotem to trzysta kilometrów. Może tak mało we mnie zachwytu, bo nie rozczulają mnie zakupy w supermarketach, chodzenie między wielkimi półkami wypełnionymi towarem, którego często jedyną wartością przy samym

zakupie

naśladującymi

jest

ulice

cena

galeriami

kupna,

czy

handlowymi.

spacerowanie Wszyscy

w

markowych ciuchach, część dzięki second handom. Snute w klubowych fotelach opowiadania polskich fortun o ciągłym dopłacaniu do interesu są równie niepokojące, jak dochodzące z Indii informacje o dzieciach dziedziczących po swoich przodkach mnożące się w nieskończoność długi. Interesuje mnie to tak, jak pokazywane mi przez znajomych stambulskie fotki, czyli grill na balkonie ostatniego piętra szeregowca. Gdy je oglądam, kiwam potwierdzająco głową, że rozumiem, że to jest

właśnie to przeżycie, które warto pamiętać do końca doczesnego pielgrzymowania. Jesteśmy jak na mazurskich łódkach, gdy światła pulsują z coraz większą częstotliwością. Szybko do najbliższej przystani. System ostrzegania przed pogodowymi niebezpieczeństwami jest bardzo dobry. Kilka jachtów podpływa prędko do podestów z wolnymi miejscami do cumowania. Znad brzegu biegną ochroniarze i wyganiają nas. – Teren prywatny. Jest tablica, ale ktoś urwał. Znikajcie stąd! Dwa jachty odpływają z powrotem na jezioro. My się nie dajemy. Niebo jest już czarne, a fala wysoka. Mocujemy prędko łódź. Jak na te warunki idzie sprawnie. Starsza pani z pokładu jachtu próbuje nas spławić. Wciąga nosem powietrze. – Te chmury nie wyglądają na deszcz! Potem cicho do starszego mężczyzny stojącego po jej lewej stronie, wykrzywiając usta tak, że głos wychodzi lewym kącikiem: – Oni nam tym czymś podrapią jacht. Fala maksymalnie wysoka, ulewa totalna. Rzuca nami niemiłosiernie na boki i do góry. Człowiek jest bezradny. Nic nie widać, wszystko jest białą wodą i jej hukiem. Znowu słońce, wypływamy z powrotem na jezioro. Na powierzchni unoszą się czyjeś zapasy. Łabędzie chłapią namoczony chleb. Z pruskich stuletnich protokołów sądowych wynika, że niemieckie nazwiska przeszły na „lingwistyczne prawosławie”, zmieszały się z tym, co polskie, czyli ruskie, i proszą o obecność polskiego

tłumacza

na

czas

sporządzania

dokumentu.

Szczególnie śląskie lumpiarstwo, które niegdyś kreśliło piękne karty dziejów alkoholizmu niemieckiego, ładnie wpisało się w

klimaty powojenne, rozrosło, nabrało rumieńców i sińców. Ci najbardziej na zachód wysunięci Słowianie wschodni zamiast mówić, że spieprzyli sprawę, mówią, że pilna, a powiedzenie, że pierwszy milion trzeba ukraść, obowiązuje również w Polsce, z tą jednak różnicą, że kolejne miliony też są kradzione. Kumoterstwo przegania ludzi, którzy chcą pracy, pieniędzy takich zwykłych, do życia. Nie mamy specjalistów, naukowców, tylko synów i córki. Oni się wszyscy znają, problem w tym, że nie znają się na niczym, bo na szkoleniach przerobili tylko alkohol, a skacowana głowa albo zaległa nad ranem w pokoju, albo z trudem dotrwała do pierwszej przerwy, by potem wymknąć się z zajęć. Brak nam tej chęci, żeby się nad czymś skupić i coś opracowywać dzień po dniu, wnikliwie, do końca. Bardziej niż robotę lubimy na galowo, choćby odwiedzić dziekana, by pociecha została lekarzem. Idę ścieżką przez śmietnisko, czyli łąkami. Ktoś udaje, że sprząta albo naprawia, a jego pracodawca udaje, że mu płaci. Idea pracy non profit nie porwała go w kraju, ale może porwie z niego. Ten teren był kiedyś oświetlony i można było tędy dojść do miasta. Teraz też można, ale nie wolno. Ktoś odpowiada, że nie jest stąd. Biegną tędy resztki kolejki wąskotorowej. Kiedyś przyjechała tu wycieczka niemieckich miłośników małych wagoników. Mieli przedwojenne mapy i chcieli zwiedzać. Kiedyś znajomy się upił i zwrócił swoje treści żołądkowe, skwitowałem to wtedy słowami: "karma wróciła". Teraz Polacy emigrują jak wcześniej Ślązacy. Pracują w różnych miejscach. Może nawet przy tworzeniu nowego Windowsa, bo niektóre ikonki, które w starym systemie były po lewej stronie, są teraz po prawej. Siedzę sobie z Niemką i wcinamy popcorn. Gdy dowiaduje się, że jestem z Polski, prosi, żebym zaintonował polski hymn, bo ona wtedy dostaje gęsiej skórki. I rzeczywiście,

na jej ramionach jeżą się włoski. Gdyby była tydzień wcześniej ze mną w kościele, gdy zaczęli śpiewać „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” i gdzie nastąpiło całe to akademijno-mszalne szaleństwo sztandarowe, to dopiero dostałaby dreszczy. Nie tylko nazwisko autorki miało coś wspólnego z konopiami. Przecież czasy się zmieniły. Niemka nie może opluć Polki, bo siedzi na wózku inwalidzkim i nie sięga do tyłu, a ponieważ napęd jest na różnobarwny alkohol podpijany z barku chlebodawczyni, gna slalomem, przywołując wspomnienia udanych alpejskich wczasów z lat młodości. Dzieci, przycupnąwszy, obłapiają dorosłego za nogi, szczelnie do nich przylegając, dla zabawy hamując jego kroki. Tutaj robi to już na poważnie miernota, wybudzona i przerażona, że ktoś pomaszerowałby przed siebie, tak nagle, bez zezwolenia, a to przecież właśnie u niej na politycznej półce, widocznej już z samego przedpokoju, stoją książki i wspólne zdjęcia, które powinny tam być. Wykonywanie pracy traktowane jest jako ułomność. Wokół osób potrafiących coś zrobić skupiają się mendy, które w swoim życiu niczego nie wytworzyły, a swoje chamstwo i próżność, ubrane w stosowne hasła, przedstawiają jako fachowość, know-how na najwyższym poziomie, dając do zrozumienia, że podmiot wykonujący czynność jest pomiotem i tylko po skorzystaniu z ich pomocy biznesowej będziesz mógł stąpać w dowolnym dniu roku brzegiem rynsztoku. Kupiłem drewno do kominka. Brzoza coraz droższa. Nowopomnikowi okultyści nadal nie odpuszczają, a narodowe jury najbardziej ceni sobie zejścia budżetowych szabrowników. Mamy dwa tysiące trzysta szósty dzień lub rok wykłócania się o to, dlaczego spadł samolot. Temperatura powietrza osiem stopni, wiatr umiarkowany. Jak na tę porę niezwykle słonecznie, więc jednostka specjalna robi pokaz. Wybrali tych najlepszych, którzy

coś potrafią. Popis jest udany, nawet sprzęt działa. Czyli nikt nie spuścił w nocy paliwa i wozy bojowe były w stanie dojechać. Większość, stojąca w garażach, to atrapy, ale te defiladowe ruszyły. Występ się udał. Wieczorem hucznie to uczczą, a przez dwa kolejne dni odchorują. Ładna pogoda była też w Polsce Północnej, jest więc możliwe, że i tam odbyły się pokazy, z czego należy wnioskować, że kraj przez dwa dni będzie bezbronny. Gdy otwieram okno, gazety spadają z parapetu. Zbieram je z podłogi i odkładam z powrotem. – Ciało Chrystusa. – Amen. Jak zamykam okno, znowu przeszkadzają mi pisma na parapecie. Dźwigam je, przytulam do piersi i zamykam okno. Umawiamy się tak „na fest”, czyli umówimy się i rzeczywiście przyjdziemy, albo analizujemy, czy jesteśmy umówieni z kimś znacznym, i wtedy rozważamy, czy warto, a może czy trzeba być punktualnie.

Miałem

zarezerwowałem

pokój.

pojechać Przed

do

Szwajcarii,

wyjazdem

więc

zadzwoniłem

ponownie do szwajcarskiego hotelu, aby sprawdzić rezerwację i dowiedziałem się, że wszystkie miejsca są zajęte. Nie mogłem się dogadać z recepcjonistką, ponieważ jej pojmowanie przerastało to, że sprawdzam coś, co już zostało zaklepane. Gdy pojęła, zwróciła się do mnie z żalem w głosie: "Dlaczego pan robi coś takiego?". – Tłumaczy jest wielu! – Dzień dobry pani! Szybko, szybciutko, jeszcze tylko muszę wysłuchać pocztu krewnych i powinowatych znających perfekcyjnie język niemiecki, tak żebym wiedział, że każdy głupi to potrafi. W

naszej kamienicy jeden prosty klucz pasował do wszystkich mieszkań. Kiedyś nawet z zamyślenia pomyliłem piętra i wszedłem do sąsiada. Te stare niemieckie drzwi nie potrzebowały zabezpieczeń. Za bajtla, czyli będąc dzieckiem, chodziłem podwórkami, na których stały setki zamkniętych na skobel i niezabezpieczonych w żaden sposób komórek z nadbudowanymi fiślami, czyli chyba po polsku strychami, skrywającymi węgiel, wózki, rowery oraz dobra lżejsze lub te rzadziej używane. Pamiętam dzień burzenia tych zbudowanych w technice muru pruskiego chlewików. Zbliżyłem się do plątaniny połamanych belek, których dokładnego zespolenia, po uprzednim przycięciu i wycięciu drewnianych łączeń oraz oznakowaniu ciesielskim pismem, dokonano sto lat temu bez użycia gwoździ,

i powiedziałem królującemu na tej kupie

lokalnemu King Kongowi „cześć”, a ten, uderzając się w pierś, krzyczał „to moje”, a jego euforia odnosiła się do uzyskanego paliwa stałego. Pieniądz gorszy wyparł lepszy, więc duża kuta secesyjna klamka zwisająca bezwładnie latami na drzwiach wejściowych tarnogórskiej poczty głównej znalazła zastępcę w ubikacyjnym uchwycie. To wszystko zaczęło się za Mieszka I, który zapragnął się ochrzcić. W tym celu przybyła delegacja niemieckich biskupów, którzy stwierdzili, że tu, gdzie ludzie, wychylając się ku przodowi, smarkają na dwa palce lub na jeden, przystawiając naprężony kciuk najpierw do lewej dziurki, a potem do prawej, chrztu nie będzie i Mieszko ma najpierw wysprzątać swoją warownię, wyszorować podłogi i pobielić ściany. Na to władca Polski się obruszył i powiedział: „Musicie mnie kiedyś odwiedzić”, czyli zwykłe „nie przychodźcie”, a po chwili dodał: „Prawie na pewno posprzątam”, to znaczy, że nie, a później wam nakłamię, dlaczego. Pozostali potomkowie Piasta Kołodzieja wybrali się na emigrację, bo co niby mieli począć z kołem w bezmiejskiej, kamczatkowej Polsce, przewidując, że

dwór kolejnych władców czaić się będzie z listewką skrywaną za plecami w pobliżu rzymskiego krzyża. I tak, wskutek tej pierwszomieszkowej wady, osoby lubiące ładną architekturę i proste rozwiązania mogą tu jedynie cierpieć. Ładne są mosty nad autostradami i te odcinki autostrad, wzdłuż których ustawiono

ekrany

dźwiękochłonne,

chociaż

ekrany

nie

podobają mi się same w sobie. Pytam Anglika, jacy są Polacy. – Mają duże oczy. Mężczyźni są szerocy w ramionach, a kobiety mają duże wcięcia. Gdy ogłaszam mu swoje wyniki badań nad głosem, śmieje się i mówi, że słyszał, że to właśnie Ślązaczki mają głosy jak faceci. Dla niego Polska jest ciekawa, nieprzewidywalna. W Anglii wszystkie budynki są takie same, nawet jak się wchodzi do mieszkań, hol i kominek są identyczne. Mówi, że te wielkie niezabudowane przestrzenie to atut Polski, bo w całej Europie czegoś takiego już nie ma. Świat jest jedną wielką wioską, zupełnie jak Tarnowskie Góry, chociaż uruchomili tu na nowo kino. Siedzę teraz ze znajomymi w nowym kinie, to znaczy w starym domu kultury, a właściwie nie w tym starym, ładnym, klasycystycznym, który zburzono w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, żeby zbudować obecny, brzydki, i jestem pełen obaw, bo film będzie polski. A polski film najprościej można określić jako „czeski”, bo mówiąc jaśniej, ma niezauważalną fabułę. Jeżeli ktoś widział wytwórnię napojów, to zwrócił może uwagę

na jadące na taśmie

poetykietkowane butelki. Butelki nie stykają się ze sobą, a wszystkie etykietki są takie same. Teraz należy sobie wyobrazić, że na butelkach są różne nalepki, a między butelkami nadal jest wolna przestrzeń. Tak właśnie wyglądają produkty polskiej

kinematografii. Ja nie lubię kina szczególnie latem, szkoda mi dnia, tego siedzenia w ciemnicy. Na korytarzowym ekranie lokalny polityk w oparciu o licentia politica udziela wywiadu w papierowych okularach 3D, bo takie filmy też tu polecą. Nie wiem, po co mu te okulary, gdy stoi i kiwa głową przed kamerą. Ciekawe, czy pozostali widzowie je pozdejmowali, bo normalny człowiek, zwyczajny, zdjąłby je po seansie, żeby lepiej widzieć i się nie potknąć. Może na wyborczych afiszach, również w szkłach 3D, będzie opowiadał się za przystąpieniem mojego miasta do programu lotów międzygalaktycznych. Ze spraw prowincjonalnych robimy ogólnokrajowe, a z ogólnokrajowych – z braku sił spożytkowanych na pierdoły, ale też braku samego pomyślunku – prowincjonalne, tak że działania polskiego rządu nie wystają ponad poziom sołectwa, a jeśli nawet jego działania wywołują wstrząsy, to ich skuteczność ograniczy się na powrót do drgań. Rządzący wierzą, że ich głupi lub dobry pomysł zachwyci kolejną ekipę, która będzie kontynuować ich ideę. Gdy postanawiają zbudować jakiś periodyczny odcinek autostrady ze zjazdami w formie kosztownych i niepotrzebnych ósemek, kolejna rada ministrów może i będzie kontynuować ten projekt, ale już w formie ósemek rzymskich. Przypuszczalnie byli na jakichś szkoleniach z zarządzania, ale nikt z nich nie rozmawiał ze starym stolarzem z Żyglinka, dlatego nie wiedzą, że robota zaczęta musi być skończona. W Polsce sytuacja jest ciągle dynamiczna, czyli coś się kompletnie zaczyna sypać. Nie znaczy to, że odbiega od planu, bo planu nie było, tylko życzenie, że sprawa jakoś się potoczy, dlatego wśród władców Polski mój podziw budzi wyłącznie Kazimierz Wielki, ponieważ jego reformy kontynuowane były do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to Polska stała się murowana.

Otwieram okno, gazety znowu spadają. Lubię poczytać w ubikacji, choćby teraz, artykuł o polskiej estetyce lat dwudziestych i trzydziestych. Zgadzam się z tym, że polskie wyroby były wtedy ładne, często nawet piękniejsze od tych pochodzących z innych części Europy. Zamykam okno i układam pisma na parapecie. Telefon. – Pojedziesz na szkolenie nad morze? Nigdy w zimie nie byłem nad morzem, zimowe oględziny wzburzonej wody mogą być ciekawe, chociaż zauważyłem, że moja ciekawość jest jednoosobowa. Czy zobaczę żaglowce podobne

do pościeli rozwieszonej na sznurze? Nadmorskie

wsie zamieszkałe, a wyglądające jak opuszczone? Spacerując po nadbałtyckiej wiosce, gdzie kościół i ładne niegdyś domy od lat zamieniały się w ruiny, spytałem tamtejszego księdza, dlaczego tak się to wszystko sypie? A ksiądz odpowiedział: "Proszę pana, to nie ta kultura". Lubię Gdynię. W Polsce są dwa polskie miasta. Gdynia i Zamość, przy czym Zamość zbudował Włoch. Gdynia jest jasna, przestrzenna. Podobno Bałtyk ma zimą niebieski kolor mórz południowych, a nie zielony, do którego przywykliśmy jako letni wczasowicze. – Albo nie. Pojedziesz na Dolny Śląsk, albo nie, pojedziemy w Beskidy. Noc. Teren górzysty, zakręty. Na środku drogi zatrzymuje się radiowóz. My stajemy za nim. Teraz widać przyczynę. Środkiem idzie pijany facet, w radiowozie otwiera się szyba, rozmawiają. Policja odjeżdża, a pijany dalej zatacza się środkiem drogi. Musimy go jakoś wyminąć. Powoli dojeżdżamy. Komórka już nie ma zasięgu, a nawigacja nie wie, gdzie jest. Samochód wspina się z trudem. Dopytujemy się o drogę cudem napotkaną osobę.

– Tym tam nie wjedziecie! Coraz bardziej stromo i śnieżnie. Droga już tylko na jeden samochód, który właśnie się zatrzymał i teraz osuwa się po oblodzonej drodze. Oglądamy przez szyby drzewa okorowane przez auta, które kiedyś ześlizgnęły się tak jak nasz. Gospodyni pensjonatu przyjeżdża po nas jeepem. Pada pytanie, czy był już kurier z przesyłką, i nie wiem, skąd ono, bo to odludzie przypomniało mi historię o liście żydowskiego małżeństwa pochodzącego z Tarnowskich Gór, które wylądowało na izraelskiej pustyni. Gdy małżonkowie zobaczyli na horyzoncie jeźdźca na koniu, kobieta poszła do kuchni i zaczęła robić kołocz dla gościa, ten jednak ominął dom, gnając w siną dal. Gospodarz nie zjeżdża na dół już od dwóch miesięcy. Ma dosyć wszystkiego, co się tam dzieje. Teraz my jesteśmy na górze. Duży góralski pensjonat, a za nim jeszcze dwa spore budynki dla gości. Szczekające psy i świecące oczy skradających się kotów. Wszystko jest tutaj autentyczne, pozornie niezależne od tego, co na dole. Na drewnianym góralskim stole leżą resztki przywiezionej przez nas supermarketowej kolacji, czyli plastyki po zagranicznym serze, salami, napoju aloesowym, coca coli. Dzieci gospodarzy i ich koledzy z okolicy jedzą przy stole obok chińskie zupki. Hm, Chińczycy mieli produkować tylko spinacze i długopisy, a robią wszystko. My będziemy się zajmować wytwarzaniem

jakiejś

lokalnej

drobnicy,

miejscowego

pierniczka. Oczywiście wielka fabryka wyprodukuje go w wielkiej ilości, ale my w lokalnym sklepiku na rogu będziemy odczuwać dumę z naszej lokalnej społeczności. A lokalny wyświetlacz diodowy będzie dostarczał nam radości informacją o najtańszych frytkach, hamburgerach i mieszkaniu w najtańszej dzielnicy. Mała dziewczynka podchodzi z zadaniem z algebry. Czytam treść, oglądam rysunek, ale nie potrafię rozwiązać

ćwiczenia. Wszyscy za stołem oprócz tej małej są po studiach, więc powinni rozumieć świat. Przed północą dojeżdża dwóch młodzików ze środka Polski. Przyjechali tu szarżować motorami po lasach, za co płacą im od kilometra. – Straż leśna może nas pocałować w dupę. Nas nikt nie dogoni. Przy śniadaniu przez małe okna pensjonatu zbudowanego z bali widać wielkopanoramiczne nic i dopiero słońce wywołuje z tej ciemnicy barwy. Dla mnie największą wadą budynków z bali jest to, że rezonują jak pudło gitary. Wszystko się w nich niesie, każde naciśnięcie klamki, każdy krok, chrapanie. Taki dom jest fajny, jeśli ma się go tylko dla siebie. Na talerzu to, co i na dole, ale wędzona szynka i ser są chyba stąd. Potem z przygarniętym przyjaznym psem gospodarzy zwiedzam okolicę. Na wiecznie otwartych drewnianych wrotach niedawna rekomendacja kolejnej izby rozwoju. Zaglądam do budynku z unijną gwiazdkowaną tablicą. To opustoszała owczarnia. Gospodyni wyjaśniła mi pustkę. Mówi, że zaufali gazetom, że to się opłaca. Więc z szynki i sera tylko dym jest stąd. Nie opłaca się, chociaż mają własne hektary. Owiec było trzysta, do tego konie i krowy i nikogo do pomocy ze wsi. Ci z dołu, żyjący z niewielkich rent, już nie wiedzą, jak wydoić krowę, podejść do konia, czego i ile dać jeść. Żeby spłacać kredyty, mąż musi budować domy w Polsce i Europie, a zwierząt nie można zostawić bez opieki nawet na chwilę. Na zimę trzeba by owce spędzać na dół, bo na górze lato krótkie i brak paszy, ale tam już nie ma zagród i obór na trawożerców, są za to garaże, a obok samochodu stoi maszynka do koszenia trawy. Prosty system oparty na słońcu oświetlającym ziemię, na której rośnie trawa, którą z kolei zjadają owce i krowy, zastąpiono domami pasywnymi i bateriami słonecznymi, bo na energii trzeba oszczędzać, żeby mieć na dojazd do miasta, gdzie kupi się mięso, masło, ser i

chleb. Część za domem już sprzedana, żeby zmniejszyć kredyt, który i tak ciąży. Są zajęcia komornicze, a będzie rozwód. Oglądam pięćdziesiąt miejsc noclegowych, salę konferencyjną, potężne grillowisko, które samo w sobie może być domem. Wszystko jest tutaj przemyślane i jest wynikiem ogromnego nakładu pracy. Długo przed światowym kryzysem, kiedy ściany mojej kancelarii pomalowane były jeszcze na biało, bo teraz od lat są zielone, klient zapytał: „Co oni robią? Kiedyś robotnik zarabiał tysiąc, a dyrektor banku tysiąc pięćset. A dziś ta moda z Ameryki na jakieś potężne wynagrodzenia!”. Teraz widać odpowiedź: pozbawiają pracę wartości. Na kolację gulasz, na szczęście nie oferują mi tutaj morskich robaków.

Pamiętam

oglądany

w

dzieciństwie

film

o

krewetkach. Wtedy jeszcze nikt ich nie jadł. Mówiło się tylko, że zawierają dużo białka i że to dobry sposób na przeludnienie. Obecnie ludzie je polubili, bo były filmy głoszące, że są smaczne. Uczę z polskiego podręcznika do nowoczesności tego, co wyczytałem w niemieckich książkach wydanych w latach dwudziestych i trzydziestych, tylko że tam przedstawiano to w prosty i zrozumiały sposób. W polskiej książce szybko natrafiam na zdania nie do przejścia. Sytuacja jest podobna, jakbym chciał stąd dojechać do najbliższego większego miasta. Po prostu się nie da, bo pensjonat leży blisko granicy województw, a większe miasto znajduje się już w sąsiednim województwie i nie da się tam dotrzeć, bo administracja nie może się dogadać, jak puścić autobus istniejącą asfaltową drogą. To tak, jakbym chciał wstać, ale mi się nie chce. Dowiaduję się, że moi gospodarze też mają węgierskich przodków i to nie z powodu Austro-Węgier, ale tragicznych węgierskich lat pięćdziesiątych. Dla nich Węgry to język węgierski, dla mnie niemiecki. Nie wykluczają powrotu do

tego kraju. Tam zimy są łagodniejsze. A Pecz, czyli „pyjcz”, jest piękny, bo już bałkański. Idę leśną drogą na szczyt góry. Śnieg topnieje. Wczorajsze odciski moich butów są wielkie jak ślady rakiet śnieżnych. Słońce uwolniło już ze śniegu kamienie. Pomiędzy choinkami biegną do ostatnich domostw betonowe słupy. Wyżej drogę zamykał ciągle zamknięty szlaban broniący lasów państwowych. Był tak długo opuszczony, że wyjeżdżono nową drogę, która go omija. Teraz pogięta zapora jest ciągle otwarta. Patrzę ze szczytu na moją stronę gór i na drugą stronę. Moja jest biała. A ta druga brązowa i ciemnozielona. Szczyt nie dopuszcza ciepłych wiatrów południowych. Z rana przyszedł po mnie pies gospodarzy. Jego sierść obsypana jest śniegiem. Patrzę przez okno i w niewielkiej odległości widzę tylko kamienne murki i zamocowane w nich poziomo belki okalające przepaść, a za nimi ścianę mgły. Cisza, która i tak była niesamowita, wzmogła się we mgle i zostałem sam, plus te kilka metrów widoczności. Gęste, spowolnione smugi chłodnej pary przesuwają się obok, prawie mnie dotykając. Później mgła robi się bardziej przejrzysta. Widzę, że śnieg wymieszał się na polach z suchymi trawami i pola są teraz białe i jasnobrązowe, a drzewa pokrył szron. W niedzielę robi się gwarno. Jest więcej ludzi, więc śniadanie przybrało formę szwedzkiego stołu. Nakładam sobie jedzenie i kojarzę twarze ze zdjęć na ścianach z twarzami przy stołach. A więc goście to krewni i znajomi. Mogłem na to wpaść, widząc powitanie. Gdy na zajęciach przerywam swój monolog, obracam się zawsze ku śnieżnym szczytom. Czasem już jestem zwrócony w tamtą stronę i wtedy wiem, że przestanę na moment mówić. Jeżeli ręce mam przed sobą, to trzymam w nich długopis. Jeżeli za sobą, to podręcznik. Ludzie są rozmieszczeni wokół mnie równomiernie jak akwaria

w sklepie zoologicznym i taki też, szklany, mam z nimi kontakt. Patrzę na białe szczyty, odwracam się i patrzę na akwaria. Dziewczynka zwraca się do kobiety: – Kup mi, mamusiu, szczupaczka. Patrzę w tamtą stronę i rzeczywiście widzę w akwarium miniaturę dorosłego szczupaka. Sprzedawca zanurza siatkę w akwarium, a jego oczy za grubymi szkłami wodzą w prawo i lewo, a za okularami podąża siatka i szczupaczek wędruje do sporego słoika wypełnionego powyżej połowy wodą. Kobieta płaci i wychodzi z córką ze sklepu. Tuż przed drzwiami obraca się i pyta sprzedawcę: – Co je szczupaczek? – Wszystkie mniejsze rybki, proszę pani. To wszystko było wieki temu. Po zajęciach wychodzę z pensjonatu. Jest ciemno, ale biało, idę więc na pamięć. Wchodzę we mgłę. Jest gęsta i bierze mnie pod ramię, prowadząc do mojego pokoju i tylko raz podstawiając mi chytrze nogę. W pokoju nie ma zasięgu, czytam więc stare gazety.

Lubię

stare

pisma,

bo

widać,

że

wszystkie

przewidywania znanych, cenionych i ceniących się ekspertów z polityki i ekonomii są nic nie warte, a teraz, na wiosnę, przybywa dnia i nadziei, że moje myśli są jak stare gazety. Po przebudzeniu wyglądam przez okno. Powietrze nadal nieprzejrzyste. Mgła zgromadziła się na drzewach jako szadź i potworzyła grafiki. Rośliny wyglądają jak powciskane w ziemię duże i małe szkolne przezroczyste linijki. Na brązowych łąkach wyraźniej widać białe drzewa i sporo kilkuletnich samosiejek. Łąki jeszcze nie wiedzą, czy będą łąkami, czy lasem, i czekają, aż

do chłopskiej chałupy dojdzie brukselski sygnał. Przed pensjonatem żegnam się z osobami wsiadającymi do jeepa. Wyglądają inaczej. Przestawili się na miasto. – Jakaś trawka przyczepiła mi się do torebki. Patrzę na lakierowaną czarną torebkę. Rzeczywiście, przylgnęło do niej źdźbło trawy. – Tak, była pani tydzień w górach i ma pani źdźbło trawy na torebce. Oglądam jeszcze telewizyjne wiadomości. Ukraina przeżywa akurat swoje ciężkie dni, wynikłe z bliskości kulturowej z sąsiadem, co z kolei odbije się na Polsce embargiem eksportowym na Wschód dla naszych wysokich technologii, potwierdzeń wielkości RP, czyli mrożonych truskawek, masy makowej i wewnętrznych żaluzji okiennych, na co Unia zareaguje

sankcjami

obejmującymi

zakaz

rozkładania

matrioszek przez okres jednego tygodnia, za to na jej całym obszarze. Po zajęciach o niszowej frekwencji gospodyni zwozi mnie jeepem do najbliższego przystanku. W niższych partiach gór widzę pierwszych miejscowych. Znam już te zarośnięte, zniszczone, wiecznie trzeźwiejące gęby. Moi gospodarze zatrudniali małżeństwo. Związek miał się rozpaść, bo żona od wielu miesięcy miała kochanka. W sądzie mąż stwierdził, że to jednak miłość, i do rozwodu nie doszło, więc zamieszkali razem: małżeństwo z dziećmi i kochanek. Kochanek był grabarzem. Podczas ostrych mrozów mąż pomagał mu kopać groby, bo wiadomo, że wszystko było zamarznięte. Małżeństwo przyjęło się do roboty przy budowie budynków za pensjonatem, ale jakoś im nie szło. Kiedyś, gdy mąż kopał dół pod instalację, żona, paląc papierosa i przyglądając się małżonkowi, któremu akurat coś nie wychodziło, rozbawiona i podpita powiedziała:

„Wiesz, Waldek by się przydał, on by to wykopał”. Waldek miał wypadek. Był pijany, więc kumple zanieśli go z knajpy do domu. On jednak postanowił wrócić do knajpy, szedł więc po jezdni na czworakach. Był mrok i potrącił go ktoś ze Śląska. Ludzie byli w szoku, bo ten ze Śląska miał sześćdziesiąt cztery lata i chodził jeszcze do roboty, a tutaj już od czterdziestki wszyscy są na rencie. Wysiadam na przystanku. Wiata pozbyła się ścian z desek, dzięki czemu bez trudu można obserwować okolicę. Na tym, co zostało z budki, wiszą fragmenty kolejnego przytwierdzonego zszywkami rozkładu jazdy. Jest nadpalony zapalniczką, nie przez kogoś po pijaku, wracającego z dyskoteki, ale tak, dla hecy, bo przecież nikt pijany nie będzie wracać autobusem. Są też rozkłady pomniejszych przewoźników i widać, że nie dało się tego zrobić na jednej kartce, nie dlatego, że jest tak dużo kursów, ale dlatego, że jeden o drugim nic nie wie. Patrzę na interesujący kamienny krzyż. To wysoki, ociosany słup, zakończony u szczytu krzyżowym rozwidleniem. Krzyż twierdzi, że cywilizacja dotarła tutaj w roku 1686. Obok przystanku tablica ogłoszeń na wzór paśnika z powiewającymi kartkami o fajnych kredytach. Dzieci przechodzące blisko lub daleko są uprzejme i mówią ciągle „dzień dobry”. Córka gospodyni chodzi do pięcioosobowej klasy; w klasie pierwszej jest tylko jedno dziecko. Po obu stronach drogi naprzeciw siebie konkurencyjne delikatesy, pomiędzy którymi kursują zgniłe duchy ludzkie. Jeden sklep jest lepszy, bo reklamuje go wystawiona przy samej drodze tablica z czerwonymi diodami. Wyświetla się napis „gruszki”. Napis zjeżdża w dół. Potem niezwykle atrakcyjna cena. Cyfry spadają w dół. Następnie „żeberka”, „mostek”. Z dolin nadjeżdża studencka para z plecakami i dołącza do obładowanych studentów stojących przed wejściem do

diodowego sklepu. Otwierają puszki z piwem, robiąc fontanny i ciesząc się szczęściem. Wśród tych nadgniłych zamieszkałych i niezamieszkałych góralskich domów stoją srebrne samochody. Może to ta pora roku lub mój wiek, który nie da się do niczego przypisać, że wszystko widzę nie tak. Naprzeciwko mojego kawałka przystanku przechadzają się dwie panie. Są lepiej ubrane, ale o zmęczonych twarzach, choć nie tak zniszczonych jak u rdzennej ludności. To z pewnością nauczycielki. Z ich rysów odczytuję, że mają więcej wspólnego z obuchem niż ostrzem, ale nauczyły dzieci mówić „dzień dobry”, a może to po prostu trud pracy na górskich terenach o niskiej klasie gruntów tak zarysował się na ich twarzach. Wsiadam do busa i zza szyb widzę nowe i stare formy brzydoty. Ładne jest to, co daleko, tam gdzie kończy się dolina i zaczynają góry i jeszcze wyżej. W Żywcu na ledwo egzystującym dworcu spoglądam na żółte rozkłady odjazdów pociągów. Są coraz bardziej przejrzyste. Wchodzę do wagonu. W nowym, ale podniszczonym i brudnym wagonie pachnie kiszoną kapustą albo śmierdzi ubikacją. Jego nowoczesności dowodzą diody, ekrany i ubiór konduktorki naśladujący stewardesę. Czytam naklejkę pod wyświetlaczem, której dolny lewy róg zaatakowały czyjeś paznokcie i teraz klei się tam brud. To już nie jest konduktorka, lecz „personel pokładowy”. Z czterech zwróconych ku sobie siedzeń trzy są zajęte i nie ma gdzie dać nóg. Końcówki butów ciągle lekko uderzają o obuwie współpasażerów i raz po raz mówimy do siebie „przepraszam”. W biurze geodeta opowiadał, że pojechał na pomiary poza Śląsk, a tam z chaty wychodzi Mongoł, tylko że kobieta, i woła syna, bo „pan z Prusiech przyjechał na obmiary”. A teraz faktycznie dosiada się góralka lub Mongołka, dokładnie nie wiadomo, bo mówi po polsku „przepraszam”, gdy lekko mnie

kopie, zajmując miejsce. Konstruktor pociągu nie wiedział, że ludzie mają nogi. Może uważał, że jeśli je mają, powinni chodzić pieszo, a pociąg służy tylko do jeżdżenia, a nie przewożenia. Jadę tymi kolejami prędkości pieszego

i śmieć po śmieciu

przyglądam się brązowej Polsce czekającej na liście i trawy. Jeszcze stojące opustoszałe dworce kolejowe, ale już w zaawansowanej rozsypce. Ich już nie opłaca się remontować. Oglądam położony wzdłuż torów zdewastowany majątek narodowy, widzę zdegenerowany naród, podwórza budynków mieszkalnych, dużych, małych, popadających w ruinę, będących ruiną, z zamalowanym lub wybitym oknem, garaże, a między, obok, za lub przed nimi tapicerowane kanapy, fotele, smugi rozsypanych śmieci, odpadki usypane w kopce, resztki fabryk, składnic, miast. Niektóre cywilizacje są jak mrowiska, inne jak grzybnie. Mam rezerwację nad Bałtykiem za dwa miesiące i teraz jej żałuję, bo wolałbym wydać te pieniądze na oglądanie jakiegoś arabskiego syfu. Czasami w pociągu wśród hałasu jazdy pojawia się obcy dźwięk, jakbyśmy mieli osiągnąć pierwszą prędkość kosmiczną, to chyba włączany na moment silnik. Ubiór konduktorki nie odwróci uwagi od faktycznej prędkości. Po dwóch godzinach jazdy na zewnątrz panuje całkowita ciemność i nie wiem, kiedy wysiąść. Nie wiedzą też jadący ze mną kolejarze. Mówią o pomostówkach, że Tarnowskie Góry są większe, więc nad miastem unosi się w nocy łuna i wtedy trzeba wyjść. Są rozbawieni, że węgiel wieziony rano wraca po południu, spekulują, że może z grubych porannych brył robią na docelowej stacji, będącej po południu stacją początkową, drobne albo na odwrót, ważne, że nie trzeba takiego globtroterskiego

węgla

przeładowywać.

Czytam

plakat

„Tarnowskie Góry – najpiękniejszy rynek na Górnym Śląsku” i obawiam się, że z każdym rokiem coraz mniej mijają się z prawdą..

Nowoczesność

mojego

pociągu

składa

się

z

niemieckich wyświetlaczy, które pokazują od samego początku tylko stację końcową – Lubliniec, gdzie mój wujek pracował na psychiatrii. Powinno rozdawać się protezy zębowe, choćby jakieś tanie, wystrugane w Trzecim Świecie, bo teraz wybudził się podpity facet i szamoce się przy drzwiach, że przegapił stację, twierdząc, że sam, czyli tutaj, miał wysiąść. Mimo młodego wieku brak mu uzębienia, więc nikt nie rozumie nazwy jego miejscowości docelowej. Chwiejnym krokiem marynarza przemieszcza się wzdłuż wagonu, czyli pokładu. Jest łuna nad miastem. Nareszcie w domu. Żółte kafle podziemnego przejścia kolejowego pomalowano na żółto, zbito też sporą ceramiczną płaskorzeźbę przedstawiającą miejską zabudowę, zastępując ją łazienkowymi kaflami i dodając europejskości tablicami z napisem "Peron / Platform / Bahnsteig". W świetle ulicznej latarni wpatruję się w powietrze, które nie odbiega od kominkowo-papierosowej aury górskiego pensjonatu. Na kanapie wysłuchuję anegdoty o niemieckiej fabryce w Bułgarii, zbudowanej za unijne pieniądze, bo tam było tanio. Bułgarom robota nie wychodziła i Niemcy chcieli się wycofać, ale Unia na to nie zezwoliła, więc do pracy w Bułgarii wysłano Niemców, którzy zaczęli pić w robocie razem z miejscowymi. Na Ukrainie nadal się miesza. Ich minister wezwał rezerwowych i zaapelował, by się stawili. Ten wschodni brak wiary w słowo wyznacza granicę Europy. Jeżeli coś się robi precyzyjnie, wystarczy mały warsztat. Ruscy mają bajzel, więc potrzebują wielkich połaci i już są na Ukrainie. Polska oczywiście chce jej pomóc, więc drukuje się jakiś plakat, organizuje w szkole konkurs na wierszyk o stepach lub wypuszcza okazjonalny znaczek. I co z tego, że w Polsce nie ma cyrylicy, w Rumunii też już od stu siedemdziesiąciu lat nie używa się tego pisma. Tam gdzie jest cyrylica na papierze lub w umyśle,

Europejczyk nie powinien stawiać fabryk. Mógł ktoś z Brukseli mnie o to zapytać, to bym mu powiedział. Na obronę Bułgarów powiem jednak, że w nadmorskich miejscowościach można kupić małe rybki, smażone tak jak frytki, które są wyborne. Z informatora kolejowego dowiaduję się, że w Gdańsku znajduje się ulica Budapesztańska, ale miasta Budapesztu nie ma. Potem znajduję połączenie z Budapesztem, ale na węgierskich stronach nie ma Peczu i tylko się denerwuję. W końcu nigdzie nie chce mi się jechać, bo poszukiwania trwają już któryś dzień. Znajomy z Węgier przysłał mi informator kolejowy. – Jak chcę coś znaleźć, to zawsze tu szukam. Znajduję połączenie z Katowic przez Budapeszt do Peczu. Patrzę w prawy górny róg informatora z czerwonymi literami „DB” na białym tle. No tak, koleje niemieckie. Tak po prostu pokazują mi informację, której szukam. Nie wiodą mnie przez Biegun Północny ani nie przybliżają sylwetki prezesa kolei, a jednocześnie

podpowiadają,

czego

spodziewać

się

na

Węgrzech. Telefon. – Może pojedziesz poprowadzić szkolenie? – Nie, lekarz zabronił mi jeździć po Polsce. Źle spałem. Śnili mi się jacyś ludzie z listewkami. Moja prababcia była niewielkiego wzrostu i chcąc nałożyć uzdę koniowi, przyciągnęła głowę zwierzęcia laską w dół tak nieszczęśliwie, że koń padł. Tym koniem protoplaści obrabiali swoje pola, tam gdzie teraz stoi pseudomiejska zabudowa, a w obejściu sprzątali po nim placki. Rodowitość składa się z powtarzania prostych czynności przez wiele lat na tym samym obszarze, ale słowo

brzmi lepiej, niż wyglądają czynności tworzące ową rodowitość. Gdy patrzę na najstarsze stołki pozostałe po moich przodkach, widzę, że nie każdego było stać na stolarza, a zaradność kazała przed przycięciem desek przeprowadzić symulację przy pomocy kasztanów i zapałek. Szukanie swoich korzeni to pradawne zajęcie z etapu człowieka-łowcy i zbieracza. Czasami przy zdobywaniu pożywienia napotykano na inne zbiorowiska ludzkie i chcąc uzasadnić swoje prawa do terenów nowo napotkanych

rywalów

do

misy,

wmawiano

im

wyimaginowanego przodka, że już tu był przed nimi, tylko na moment pobiegł za jakimś mamutem czy dżdżownicą, w sumie więc niczego nie zagarniamy, tylko bierzemy swoją własność, a wy musicie odejść, no chyba że akurat już was zabiliśmy, to wtedy wyjątkowo możecie zostać. Jadę autobusem do Katowic, tam przesiadka na pociąg, potem Budapeszt i Pecz. Za mną młodzież rozważa, czy pierwszym polskim zdaniem była „Bogurodzica” czy „ty sobie usiądź, a ja będę prząść”. W górskiej chacie znajomych, nazywanej przez nich dworkiem, przeglądałem zszyte polskie gazety z lat dwudziestych, artykuły i zdjęcia ludowców w ludowych ubiorach oraz wyfraczonych dostojników państwowych. Na kolejnych kartach roztrząsano kwestię powstania styczniowego. Gazety robiły dobre wrażenie, ale ich wertowanie wywołało we mnie poczucie obcości. Te zacne i niezacne nazwiska ze szkolnych podręczników gdzieś tam w jakimś kraju faktycznie istniały. Na żółtym papierze z szarymi nadrukami oglądałem przeflancowywanie na Śląsk obcej kultury z niezmiennym sposobem działania, gdzie najczęstszy termin to „na wczoraj”, a wszystko dzieje się nie z zaniedbania, ale „wyjątkowo”, a myślenie i przewidywanie uważa się za słabość. Tu zamiast pójść dwa razy, lepiej naładować dużo, żeby połowa spadła i się

zepsuła. Przypominają mi się majowe spływy kajakowe. Lód tworzący się nocą nad brzegami. Te niczyje obszary i rzadkie zabudowania. Rzeka sobie, a zabudowania sobie. Nic z niczym się nie wiąże. Domy nie zwrócone ani ku wodzie, ani ku południowi czy drodze. Nawet przystani nie mają, chociaż mieszkają tu od pokoleń. Potem wyjście z kajaku i marsz do wiejskiego lub miejskiego sklepu. Jakaś dawna roślinność parkowa i na pustkowiu nagle zabytek. Król Poniatowski ufundował świętemu Pawłowi pomnik. Głosi to umieszczony powyżej figury ładny napis z resztkami złoceń, okalający baldachim, na wzór antyczny podtrzymywany przez drewniane kolumny. Kilka lat temu ktoś przejechał całość farbą niezależną kolorystycznie od miejsca i okoliczności. Głowa świętego odpadła i obecnie przytwierdzona jest cementową zaprawą. Zaprawy sporo, więc i szyja świętego wydłużyła się, a nadmiar, wypływając na boki, utworzył wtórny kołnierz. Odnowiciel podkreślił czarną farbą nie tylko źrenice, lecz całe oczy tej tragedii. Po drodze napotykam ich pokolenia, z dzieci swoich lub sąsiednich, powłóczące nogami, gapiące się zagubionym wzrokiem, wyplatające coś w pustych dłoniach.

Było lato,

pamiętam pestki arbuza. Wchodzę do muzeum zegarów słonecznych w Jędrzejowie. Tu już od samego wejścia jest ładnie.

Szeroki

jednopiętrową

wjazd kamienicę

prowadzi na

przez

zachęcający

przyrynkową przestronny

dziedziniec otoczony murami sąsiednich kamienic. Z takimi miejscami najchętniej bym się nie rozstawał. Gościnna obsługa i bogactwo eksponatów. Prócz gablotowych cacek zwiedzamy dawną część mieszkalną fundatorów. Potem jędrzejowskie opactwo cystersów. Widać, jak od strony parkingów wkrada się w to ciągle jeszcze ładne miejsce brzydota. Powoli, wraz z napływem gotówki. To, co najpiękniejsze w Polsce, jest tutaj takie bezbronne. Czymś te stare mury obłożą, zamalują i

podświetlą i nie dopatrzą się już krajobrazów ze szkolnych lektur zagłębiających się w Polskę. Ludzi grzęznącymi na drewnianych wozach, bądź brnącymi bosymi lub obwiniętymi w szmaty stopami w błotnistych drogach, po kilka groszy czy kopiejek, na targ do miasteczka lub z kilkoma złotymi, rublami do doktora, księdza, aptekarza. Wywracam się. Jak to? Tak nagle? Podnoszę się z ziemi i patrzę na pestki po arbuzie wgniecione w ogromną, rozjechaną moimi butami kupę. Ktoś stwierdził, że tu, na chodniku, będzie jej najlepiej. Na szczęście poślizg był tak zamaszysty, że nie trafiłem w gówno, a jednocześnie nie aż tak gwałtowny, żebym się połamał, więc jestem w stanie pomaszerować do Muzeum Mikołaja Reja. Wchodzę na plac przed nagłowickim dworkiem. Patrzę na budynek, o który należałoby zadbać. Po prawej szkoła, psująca cały krajobraz, i ten niepokój w powietrzu, to stukanie. Patrzę przed siebie i za siebie. Znów stukanie. Odwracam się ponownie. Od podstaw latarni drogowej wzrok kieruje się ku górze. Na szczycie dzięcioł dziobie metalowy klosz. Tak, to miejsce

przeklęte.

Wchodzę

do

rejowskiego

muzeum.

Zwiedzam i wychodzę. Tak, to miejsce przeklęte. – Poproszę bilet do Budapesztu. Kiedyś zapytałem o bilet do Petersburga i padło kontrzapytanie: „W jakiej to części Niemiec?”. Z wkroczeniem informatyki weszło niedoinformowanie. Gdy pytałem o Kolonię, pani chciała się upewnić, „czy kolonia jest w kraju, czy za granicą?”. Pewnie akurat wysłała na wakacje dzieci. Z kolonii pamiętam, że wychowawczyni podejrzewała mnie o to, że kradnę pieniądze. Nie mogła pojąć, że ktoś jest oszczędny i nie chce wydawać kasy na niepotrzebne głupoty oferowane w uzdrowiskowych kioskach albo na piwo, nawet jeśli jest się niepełnoletnim. Była wtedy młoda, wychowała więc pewnie sporo roczników ze

sztuką planowania tak, żeby pieniędzy zawsze brakowało. Katowicki dworzec stanowi obecnie dobudówkę do galerii handlowej, ale i tak jest znacznie lepiej niż wcześniej. Stary był ładny, ale go nie sprzątano i nie można się było pozbyć bezdomnych i żebraków, a z nowego się udało, chociaż do wywieszonego przy wejściu plakatu z ubogą pomarańczarką Gierymskiego mogłoby pozować sporo kobiet widzianych przed momentem na ulicy. Bilet w kieszeni i jest nie tylko czas, ale i miejsce na kawę. Jeszcze raz oglądam bilet. Najważniejszą informację podaje się małym drukiem, bo po co kogoś denerwować tym, że wsiądzie albo już wsiadł do złego pociągu. Podchodzi facet i coś mamrocze. Na początku całkowicie nie jarzę zdania, więc mi powtarza, że nie cierpi wszystkiego, co niemieckie, że wyczuwa takie cechy instynktownie po rysach twarzy. Przez moment myślałem, że w stolik wmontowany jest jakiś czujnik i dlatego facet podszedł. Jeżeli gdzieś jest jakiś czujnik, to Polak podchodzi i zaczyna przy nim majstrować. Zaskoczył mnie, słyszałem, że jeszcze po wojnie można było poznać w taki sposób narodowość, ale teraz wszystko się wymieszało, to znaczy zrównało, jak w unijnej dyrektywie, przynajmniej w miastach. Pani w przedziale jest spod Ostrawy. Męża ma ze Śląska. Dopytuję, czy z Czeskiego Śląska, ale określenie „czeski” nic jej nie mówi, a mąż jest spod Katowic. Na zakupy, po kiełbasę i ubrania jeżdżą do Polski. Nawet teraz ma polską bluzkę, czyli kupioną w Polsce. W torbie żonkile z własnego ogródka, które wiezie córce przez całe Morawy, bo tam, w mieście, są drogie. Dla niej przemysłowa Ostrawa jest zbyt mroczna i chętnie wybiera się na południe Moraw. Morawian określa jako pracowitych, w odróżnieniu do Czechów. Podobał jej się

Kraków, a czeska Praga dla niej nie istnieje, bo jest czeska. Polaków uważa za podobnych do Żydów, bo ciągle kombinują, handlują. Moja podróż na Węgry jej nie zachwyca. Jej świat to Morawy, Słowacja i Polska. Polska ze względu na tańsze ceny i męża, dla którego, wychodząc z przedziału, zabiera bezpłatne polskie gazety. Wjeżdżając na Słowację, a następnie na Węgry, śmieci trzymają się wzdłuż torów za ręce, czasami próbują nawet podskoczyć ponad obsadzone winogronami pagórki. Węgry były zawsze kolorowe, bogate, takie austriackie, więc ten widok za oknem zaczyna mnie niepokoić. Przed laty usłyszałem w Budapeszcie od polskiego przewodnika: „to syfiarze jak my”. Wtedy coś się we mnie buntowało, ale najwyraźniej ten człowiek zauważał to, co ja widzę dopiero teraz. Na Węgrzech czuję to, co przed wiekami moi nieokrzesani przodkowie. Węgrzy wędrowali tu z Syberii przez dwa tysiące lat. Początek swojej historii na Nizinie Panońskiej określają „zajęciem ojczyzny”, co prawda nie swojej, ale nie upierają się, że niczego tu przed nimi nie było i że całość odbyła się na zasadzie zwiastowania, czyli ot, co się stało, tylko że wzięli w posiadanie ziemie zamieszkane nieprzerwanie już od epoki kamienia przez inne ludy. Na Węgrzech panuje religia monoteistyczna, a kultura patriarchalna i – podobnie jak w Polsce – demokracja teoretyczna. Tak jak w Polsce czy Niemczech jest kalendarz butelkowy, czyli odliczanie dni tygodnia według wypitych przez głowę rodziny butelek piwa. Dworcowa rzeczywistość Budapesztu wzmaga mój niepokój, bo nie jest to już brudny koloryt wielkiego miasta, a tym bardziej stolicy, odmiennej w każdym kraju od jego reszty. Pytam o połączenie do Peczu, ale pracownika kolei bardziej od mojego właśnie odjeżdżającego pociągu interesuje to, czy jestem Ruski.

Ręce trzyma w kieszeniach spodni i wypinając brzuch, wskazuje ostatecznie na tablicę informacyjną. Mieszkańcy Budapesztu to spryciarze, aroganci. Wielkoświatowość dudni im w głowach i uważają, że reszta Węgier jest po to, aby cieszyć tych największych, czyli ich, mieszkańców stolicy. Węgrzy z ewentualnych sąsiadów lubią tylko Rosjan. Ewentualnych, bo nie śledziłem wczoraj wiadomości i nie wiem, czy Ukraina jeszcze istnieje. Ostatnio oglądałem tylko roztańczone złoto- lub bezzębne rosyjskie idiotki uradowane końcem pokoju. Gdy na moment wyhamowywały, to strzelały na piersi prawosławne krzyże. Rosjanie będą budować tutaj potężną elektrownię, podejmą się nawet trudu uzbrojenia terenu, a ja przez tego rusofila muszę czymś zająć czas, czekając na późniejszy pociąg do Peczu. W mityczny sposób łączę się z ziemią węgierską i koroną świętego Stefana, kupując w najbliższym sklepie kiełbasę paprykową z uwidocznionym na etykiecie węgierskim godłem. Wsiadam do autobusu jadącego w stronę parlamentu. Gdyby Wielki Wódz dożył sześćdziesiątki i był dróżnikiem na czeskiej prowincji, to wyglądałby właśnie tak jak kierowca mojego autobusu. Widok tego typu urody przypomniał mi niemiecką jeszcze anegdotę o agresywnym bytomianinie. Po prostu był to nerwus z urodzenia i czasami lubił przywalić, jak tylko ktoś spojrzał w jego stronę. Nadpobudliwiec przechodził w niedozwolonym miejscu przez jezdnię i policjant zagwizdał, wzywając go gestem ręki do przybliżenia się, a następnie wyrównania swojej winy względem skarbu państwa, na co przechodzień zareagował nerwowo, uderzając policjanta w twarz, aż tamtemu spadła czapka. Na drugi gwizdek zjawili się funkcjonariusze z pobliskich ulic i obłożyli nerwowego chłopaka pałami. Po roku śmiałek zjawił się na powrót w Bytomiu i przez

lata cieszył się przezwiskiem Lajzytryjter, czyli cicho stąpający. Wyzbył się ostatecznie gwałtowności ruchów, a gdy go zawołano, odwracał się powoli. Wchodzę do parlamentu. To potężna neogotycka budowla i najładniejsza część stolicy. Kiedyś był to obszar podmokły, zamieszkany przez prostytutki. Potem teren osuszono, a panie przegnano, więc już przed zbudowaniem parlamentu była to podejrzana dzielnica. Wystawiona jest tutaj korona świętego Stefana, stanowiąca jego relikwie i będąca symbolem przyjęcia chrześcijaństwa i powstania państwa węgierskiego. Nie było innej możliwości, by zostać władcą tych ziem, jak poprzez nałożenie tego klejnotu na skronie. Karol Robert koronował się dlatego aż trzy razy, gdyż dopiero za trzecim włożono mu na głowę to, co trzeba – korona ze względu na swoją symbolikę miała lewy obieg i była ciągle kradziona i gubiona. Sam klejnot to przeróbka jakiejś damskiej bizantyjskiej ozdoby na głowę, do której później niezdarnie przyczepiono u szczytu krzyżyk, obecnie przekrzywiony w charakterystyczny, zalotny sposób, widoczny choćby na kulejącym forincie. Miałbym ochotę i potrzebę uklęknąć i jeszcze bardzie scalić się z przeszłością, ale intrygują mnie przytwierdzone do korony łańcuszki ze zwisającymi klejnotami. Jeżeli władca kręcił energicznie negująco głową, mogły go trafić w oko niesione siłą odśrodkową. Miałem chyba w tym momencie dziwną minę, bo jakiś starszy Węgier położył mi rękę na prawym ramieniu. Miał wilgotne oczy, bo mu się akurat zdawało, że wie, co czuję, a ja po prostu nie lubię zbytnio bizantyjskich gadżetów, dlatego bazylika świętego Marka w Wenecji wcale mi się nie podobała, bo

wygląda

jak

zbudowany

miesiąc

temu

dom

nowobogackiego, przeciągnięty tu i ówdzie złotym sprejem.

W Budapeszcie powstało pierwsze na kontynencie europejskim metro, więc mogłoby się wydawać, że Węgrzy mają wprawę w budowaniu. Niestety, stworzenie kolejnej linii zajęło im pięćdziesiąt lat, ale nie ma to znaczenia, ponieważ dobrze spisali się na wyborach i premier robi narodowi różne prezenty i niespodzianki, czasem nawet przyjemne. Coś obiecuje i faktycznie daje, czasem zabiera, a mówi, że daje. Co miesiąc obniża koszty utrzymania mieszkań albo odbiera rolnikom ziemię dzierżawioną od państwa i darowuje ją znajomym. Wysiedli stu, a obdaruje dwóch. Latem w Budapeszcie umiera z powodu upałów wiele osób. Wybawieniem jest wyjazd nad Balaton, którego wybrzeże dzięki wygasłym wulkanom wygląda miejscami jak wybrzeże hawajskie.

Od północnej strony

Balaton jest głębszy, a od południowej płytszy i bardziej mulisty. Węgierskie salami też zawdzięcza swój smak Balatonowi. Uzyskiwano go, otwierając i zamykając okna wytwórni, dawkując w ten sposób wilgotne powietrze znad jeziora. Obecnie

kłopotliwe zamykanie

i otwieranie

zastąpiono

zmodyfikowaną recepturą. Z tej północnej, bogatszej części kraju jedzie się do Peczu bez końca, a jedyny ładny widok to podświetlone pincze, czyli podpiwniczone domki w winnicach. Każdy domek ma jedną latarnię, przez co całe winne wzgórze wygląda tak, jakby rodzina przysnęła po posiłku w wygodnych fotelach, albo przypomina wieczorny statek wycieczkowy. Czasami nazwy mijanych miejscowości podpowiadają, że jest tu puszta. Jeżeli ktoś chce się poczuć jak na sawannie i pooglądać bawoły błotne, to bez wyjazdu do Afryki może zrobić to tutaj, oczywiście latem. Jest to też raj dla wszelkiego ptactwa, przeważnie wodnego, mającego za namową Darwina długie nóżki służące do poruszania się w szuwarach. Na puszcie Węgrzy nadal chowają zwierzęta, z którymi przybyli zza Uralu. Przy zachowaniu rasy kierowali się tym, aby zwierzę było w

stanie samo znaleźć dla siebie pożywienie, gdy oni będą na kolejnej wyprawie wojennej. Puszta pustoszeje. Coraz mniej chętnych do życia tutaj, a tym bardziej pastuchowania. Rowy przecinające ten płaski teren zarastają, pomnażając wiosną skutki powodzi. W Polsce życie podporządkowane jest zimie. Latem robimy wszystko, żeby udało nam się jakoś przezimować. Na Węgrzech życiem rządzi lato. Ta gorąca pora roku podpowiada, jak budować domy, co jeść, jak spędzać czas. Od dworca do centrum idę po zeszłorocznych liściach. Gdyby ktoś na chodniku akurat potrzebował kamieni, kawałka płytki chodnikowej, żeby gdzieś ją rzucić czy zacząć wylewać fundamenty, to ma jak znalazł. Jest noc, zimno i taszczę bagaż. Szukam mojego hotelu na głównej ulicy. Są wszystkie numery prócz czterdzieści dziewięć. Węgrzy poza Budapesztem są uprzejmi, więc pytam miejscowych o numer domu. Wsłuchują się w moje zapytanie i naprawdę chcą pomóc. Mieszkają pod pięćdziesiątym

pierwszym,

ale

nie

wiedzą,

gdzie

jest

czterdzieści dziewięć. Pokazują mi inny hotel, nie zastanawiam się długo, bo ja i bagaż nie mamy już ochoty marznąć. Mówią tutaj językiem, który nic nie mówi. Zamienili dobrą znajomość niemieckiego na byle jaką znajomość angielskiego. Wiadomo, świat idzie do przodu, wiemy, na czym polegają ruchy tektoniczne, i pewnie przez te ruchy Węgry przesuną się gdzieś w stronę Anglii, USA i z tymi krajami będą handlować, a nie z sąsiednią Austrią lub pobliskimi Niemcami. Niemieckie napisy widnieją jeszcze na szklanych drzwiach kliniki dentystycznej. Niemiecki system ubezpieczeniowy gwarantuje już tylko leczenie tych przednich króliczych zębów, by móc uśmiechać się do pracodawcy lub klienta, pracując w kasie hipermarketu w Dreźnie.

Przy śniadaniu, gdy czegoś zabraknie, nie należy oczekiwać, że niedobór zostanie uzupełniony. Oni w robocie po prostu chodzą. Szukam czystego miejsca przy stole. Z tych wszystkich szklanek już ktoś pił tydzień albo miesiąc temu. Starszy Węgier w okularach o grubych szkłach, który w rozmowie okazuje się Polakiem, siada przy pierwszym nakryciu z brzegu. Pokazuję mu, że to brudne. Razem szukamy więc w miarę czystego stołu. Po śniadaniu pani w recepcji powtarza kilkakrotnie „szmeg” i „kerk” i informuje mnie, że w pobliżu nie ma basenów termalnych, ale jest kąpielisko. Kiedyś łatwo było tam trafić, bo stała przed nim duża porcelanowa brama z tutejszej fabryki Zsolnay, ale ze względu na ceny, jakie osiągają produkty tej manufaktury, została kompletnie rozkradziona. Ten bezmorski naród najlepiej w Europie rozwinął kulturę taplania się w wodzie, w wielu miejscowościach całoroczną. W najbardziej południowych morzach naszego kontynentu sezon trwa nawet przez cztery miesiące, przy czym czasem woda jest chłodna albo fala za wysoka i morze służy głównie do oglądania. Zabieram plan miasta, na którym pani zaznaczyła mi kółkiem mój hotel. Idę pod górę w stronę rynku. Historia Peczu jest prosta. Gdy Pecz był węgierski, rabowali go i burzyli Turcy, a gdy był turecki, to Węgrzy. Kościoły przerabiano na meczety albo na odwrót. Chociaż w nocy było zimno, od rana towarzyszy mi słońce, oświetlające miasto w południowy sposób. Pachną owocowowarzywne stragany. W Polsce pomidorom nieszklarniowym zabraknie zawsze dwóch tygodni, by dojrzały. Węgrzy mają właśnie te dwa brakujące nam tygodnie lata, a czasami i miesiąc. W marcu może być tu równie zimno lub cieplej niż u nas, albo gorąco jak na Krecie. Ja w koszulce, Węgrzy w kurtkach i płaszczach. Wreszcie zmarzluch z Północy może rozwinąć skrzydła. Oglądam wzgórza za centrum Peczu z posadowionymi gęsto domami i przypominają mi się słowa

znajomego, że Pecz jest bałkański. Faktycznie, wygląda po bułgarsku. Wchodzę na rynek o kształcie nachylonego prostokąta i widzę dawny meczet, obecnie kościół. Meczet zbudowany został na miejscu rzymskiej świątyni zburzonej przez Turków. Budynek jest w remoncie, dlatego otoczono go metalowym płotem i zamknięto. Klapa na całego. I po to się tu wlokłem cały dzień. Węgrzy bywają służbistami, ale pan w białym kasku wpuszcza mnie do środka. Świątynia jest teraz katolicko-muzealnym dwupakiem. Wschodnią część, gdzie znajduje się nisza modlitewna, przeznaczono na muzeum, zachodnia zaś jest kościołem. Ołtarz oddziela część muzealną od świątynnej, a dodatkowa korzyść z tego podziału to obecny chór w części aktywnej religijnie, dawne miejsce modlitw muzułmanek, które świetnie nadawało się do zamontowania organów. Budynek z zewnątrz wygląda jak meczet, prócz krzyżyka na kopule umieszczonego nad półksiężycem, co ma pokazywać, kto teraz jest górą. Minaret zburzono i postawiono dzwonnicę. Dzwonnicę zburzono i postawiono rurociąg z dzwonami. W środku jest meczetowo, bo na czas remontu usunięto rzeźby, które katolickim miejscom kultu nadają hinduistycznego charakteru. Cieszę się lekkością kamiennej świątyni i jej prostotą. Meczeto-kościół ukierunkowaniem w stronę

Mekki

wyraźnie

przeciwstawia

się

porządkowi

przyrynkowych kamienic. Podkreśla południowość miasta, zwłaszcza teraz, gdy kopule przywrócono tureckie krągłości. Pecz, podobnie jak Sofia, wyglądał kiedyś jak miniaturowy Stambuł. Turcy zbudowali czterdzieści siedem studni i fontann oraz trzy łaźnie. Nie oddalając się zbytnio, siadam w cukierni z rokokowymi rzeźbieniami wzbogaconymi malowaną porcelaną. U nas też były takie cukiernie, ale w latach sześćdziesiątych poradziliśmy sobie z nimi. Palcem wskazującym pokazuję ciastko, palcem wskazującym i kciukiem określam wielkość

kawy. Pani pokazuje dłonią, że mam usiąść, a ona wszystko przyniesie, jednocześnie chiński smok na jej bluzce posłał mi całusa i teraz mucha chodzi po moim ramieniu. Rynek został wyłożony przed wiekami żółtawym marmurem z Dalmacji, o wyrazistej fakturze skały osadowej. Ma też ciekawy kryty marmurowy system odprowadzenia deszczówki. Unia dała kasę, więc wyłożyli rynek czerwonawym marmurem z Chin i zamontowali żeliwne kratki ściekowe i teraz, żeby zimą się nie ślizgać, posypują powierzchnią solą. Tam gdzie zabrakło unijnego dofinansowania, zachowała się ta zachwycająca dawna posadzka. Idę w stronę katedry świętych Piotra i Pawła. Na styku chodników i domów towarzyszą mi jaszczurki, na ulicach sterty śmieci, bo sześć razy w roku można wyrzucić wszystko przed dom i zostanie to za darmo wywiezione. Między odpadami artdekowska kanapa w dobrym stanie, więc trochę sobie tutaj grzebię z miejscowymi bezdomnymi, których ciągle przybywa. Bezdomni wolą nocować w mieście, koło cmentarzy i na nich, bo w noclegowniach okradają się wzajemnie. Dla nich kanapa jest za duża, żeby ją zabrać, dla mnie też. Zauważam, że bezdomność to typowo męska profesja, a oglądając tu i ówdzie pomniki dawnych węgierskich władców, widzę, że bezdomni czeszą się w tych samych zakładach, co przed wiekami monarchowie. Do czterowieżowej katedry wchodzi się przez współcześnie odlaną w brązie bramę, pokrytą piękną patyną, uformowaną na kształt rozpiętych na szpalerach krzewów winnych, pomiędzy którymi przemykają zastygłe w metalu jaszczurki. Kaplica w podziemiach pochodzi z czwartego wieku, więc jest jeszcze rzymska. Sama w sobie mogłaby być kościołem. Jest tu droga krzyżowa oraz ołtarz ze stołem ofiarnym w formie skrzyni

rzeźbionej w środku. Nie wiem, czy należy tak robić, ale przykładając oko do ażurowych krzyżyków jak do dziurki od niepatentowego klucza, można zobaczyć zdobienia. To, co wypełniało środek, było cenniejsze niż to, co na zewnątrz, więc zapewne umieszcza się tam rzeźbę zmarłego Chrystusa. Kiedy w ósmym wieku w prowincjonalnym Peczu kończono budowę potężnej murowanej katedry, w stołecznym Gnieźnie ktoś zabierał się za dłubanie drewnianych palików, które, już gotowe, leżały nieskładnie rozrzucone wraz z nieobrobionymi, a cieśle potykali się o te drewniane elementy przyszłej budowli, narażając się na nabicie na ich ostre zakończenia. Piaskowiec na katedrze pożółkł, więc budynki obok niej pomalowano na ciemną żółć. Plac okazał się jednak zbyt ciemny, więc teraz piaskują katedrę do białości, żeby rozjaśniła to miejsce. Tu, w świątyni, potwierdza się moja teoria, że na Węgrzech najładniejsze są sufity. Za katedrą po jednej stronie zasypano obronne mury miejskie, tworząc tarasy spacerowe, niestety bez odprowadzania wody, która wsiąka teraz w budulec. Gdy przyjdą mrozy, to rozsadzą to, czego nie zdołały rozwalić przed wiekami armaty. Na niewielkiej budowie trzech budowlańców zalicza dniówkę, śpiąc na ławce. Pewnie zabetonowali na deptaku drzewka chwastobójczym betonem, który za kilka tygodni wykaże działanie drzewkobójcze. Jeśli Węgrzy coś otynkują, to tynk spada. Uważają, że tym na południu, czyli Serbom, nic się nie chce, ale Europa Południowa zaczyna się gdzieś tutaj, wyczuwam ją w powietrzu, w tym odmiennym świetle słonecznym, no i w zachowaniu robotników. Po prawej stronie, patrząc na katedrę, znajduje się pałac biskupi ze skarbcem diecezjalnym, który obecnie zwiedza się szybciej, bo przed rokiem połowa została zrabowana. Przytaszczono tutaj zardzewiały, stary, zdobny balkon, podźwignięto go na

wysokość pierwszego piętra i przytwierdzono do pałacu, a artysta przyspawał koszmarnego Liszta wyglądającego z niego w stronę katedry. Nieopodal znajduje się podziemne muzeum z kaplicami grobowymi z czasów rzymskich i ruiny jeszcze jednej rzymskiej kaplicy. Rzymski Pecz, czyli Sapianae, musiał być spory. Patrząc z parku na katedrę, widać po prawej stronie najstarszą na Węgrzech fabrykę szampana, teraz wina musującego,

z

trójkondygnacyjną

piwnicą

zapchaną

butelkowanym produktem pokrytym paprochami. Sam park próbowano ozdobić nowoczesnymi rzeźbami. Czyli postawiono rzeźby. Chwila kawowej przerwy, oczywiście na rynku, z jak najlepszym widokiem na dawny meczet, i kombinowanie nad obiadem. Obok nieźle podpici rumiani Ruscy palą papierosy, a Węgier mnie dokopca, ale to już nie papierosy „Sopianae” z peczańskiej fabryki, bo ją też zlikwidowano. Dostaję kawę, a w kieliszku z grubym napisem „Bols” wodę, że to tak po wiedeńsku. Lokal z węgierskimi zupami zlikwidowany, zupy można jedynie pooglądać

na

wiszących

ciągle

szyldach,

a

luksusowa

restauracja, od kiedy mnie na nią stać, już mnie nie interesuje. Zaglądam tylko do jej wnętrza. Wielki secesyjny paw na ścianie, obok niego kapela z elektrycznymi gitarami, a nad całą salą neogotycki sufit. Obok jest kebab, a naprzeciwko Mc Donald’s. Kebab jest smaczny, ale wchodzą tam rumuńscy alfonsi o gębach dalekowschodnich zbrodniarzy wojennych, a co najgorsze, nie widać stamtąd całej bryły byłego meczetu. Tyle się nakombinowałem, a w końcu jestem na restauracyjnym placu z widokiem na nic. Starszy Węgier pokazuje mi w gazecie relację z nacjonalistycznych wieców. Pyta, co o tym myślę. Kolorystycznie wygląda to jak reklama salami, a transparenty zapisane rowaszem, starym pismem węgierskim, czyli tureckim

jeszcze z Mongolii, są podobne do uroczystego ogłoszenia spisu inwentarza, ponieważ pismo to zachowało się najdłużej na wsiach. Gdyby politycy mieli normalne zawody i potrafili coś wyprodukować, to nie musieliby rżnąć czardasza, że aż zupa podskakuje. Dziwię się, że ktoś pyta mnie o opinię, bo Węgrzy uważają, że tylko oni mogą mieć zdanie na temat swojego kraju. Wspólną cechą całego kraju jest to, że nie można zamknąć

się

w

ubikacji,

charakterystyczne

jest

też

zróżnicowanie etniczne. Węgier z pochodzenia nie jest Węgrem. Dziadkowie mogli więc być Serbami, Słowakami, Niemcami, Rumunami, a czasem i Węgrami. W życiorysy tutejszych bohaterów narodowych wpisane są bałkańskie, siedmiogrodzkie i chorwackie babki. Niektórzy Węgrzy są zwyczajnie czarni, i to już na wiosnę. To węgierscy Cyganie. Policja nie zatrzymuje ich samochodów do kontroli, nawet gdy prowadzą je dzieci, bo na tylnym siedzeniu może spać cygański tatuś z wielkim nożem. Jeżdżą autami, ale żaden nie chodził na kurs prawa jazdy. Przynajmniej tak twierdził instruktor, który uciekając przed słońcem, przysiada się do mojego stolika. Podobają im się Katowice ze względu na wysokie budynki i wołowe rolady z kapustą, chcieliby zobaczyć Gdańsk, bo latem jest tam chłodno, i Warszawę z drapaczami chmur. Dawno nie byłem w Warszawie. Wracałem z warszawsko-śląską grupą z wizyty u holenderskich rodzin. Warszawiacy nie mogli się odnaleźć na holenderskiej prowincji, nawet Amsterdam był za mały, dusili się w nim, podkreślając to wybujałymi gestami gwiazd kina niemego oraz bogactwem efektów dźwiękowych. Po tygodniu powstał problem, bo gospodarze nie chcieli już gościć w swoich domach młodzieży z Warszawy, a wyjazd miał trwać dwa tygodnie. – Czy wy rzeczywiście jesteście z jednego kraju?

Potem raz jeszcze pojechałem do Warszawy, w latach, w których pomarańcze nie pleśniały, a kuchenny kubeł pod zlewem zapełniał się w tydzień, a nie w dzień. Mój sąsiad na siedzeniu samochodu, były wojskowy, wspominał, jak pod koniec lat sześćdziesiątych pełnił pod Warszawą funkcję dowódcy

jednostki

i

na

pobór

stawiali

się

młodzi

podekscytowani ludzie, ponieważ przyjazd do koszar był ich pierwszym kontaktem z koleją żelazną. Mówił też o przypadku sanitarnej izolacji osoby, której skóra pełzała, a właściwie pełzały pod nią potężne larwy, gdyż rodzina żyła w jednym pomieszczeniu z końmi. Ma tu krewnych jakieś dwadzieścia kilometrów od stolicy. Elektryczność podłączyli im w 1965 roku. Odwiedził ich u schyłku lat osiemdziesiątych, a że przyjechał samochodem, to zabrał krewniaków do Warszawy, bo nigdy w niej nie byli. Zabłądziliśmy przed samym miastem, chociaż jechaliśmy zgodnie z oznakowaniem. Wylądowaliśmy na nieładnych ogródkach działkowych. Slumsy i polna droga, ale na szczęście widać Pałac Kultury, więc wiadomo, że tam musimy się kierować, do centrum, na targi żywności, a raczej dodatków do żywności. Na spotkaniu biznesowym Niemiec, który myślał, że wprowadzi na polski rynek jakąś smaczną truciznę, był zaskoczony, że wszystko jest już tak zapchane, dlatego ogłasza bezwarunkową

kapitulację.

Siedzimy

na

dworze

wokół

plastykowego białego stolika. Ładna pogoda. Słońce odbija się od bieli i oślepia mnie całkowicie, ale to przyjemne. Chcę wracać do Tarnowskich Gór pociągiem, bo lubię. Idę najpierw na tramwaj. Niedziela i kioski pozamykane, a o automatach biletowych jeszcze nie ma mowy. Próbuję kupić bilet w tramwaju, ale słyszę, że w Warszawie tramwajarze nie sprzedają biletów. Ton mówiącego miał podkreślać ogrom miasta i odróżniać je od prowincji. Potem wszedł konduktor i wypisywał mandaty. Pani obok twierdziła, że najpierw powinno

się dać szansę zakupienia biletów, a dopiero potem sprawdzać ich posiadanie, ja zaś bez marudzenia skorzystałem z zaproponowanej przez konduktora, w ramach jego własnej działalności gospodarczej, obniżonej

ceny mandatu. W

okolicach dworca doszedł mnie zapach uryny. To pewnie Marszałkowska. Zrobiłem kilka kroków i zobaczyłem na budynku tabliczkę „Marszałkowska”. Kupiłem bilet i kawę w używanej jednorazówce i poszedłem do dworcowej poczekalni, wypełnionej przez pijanych koczowników. Rozbudzona pani zwróciła się do mnie: „Co, kurwa, brzydzisz się? Siadaj na cipie i siedź”. Podobno Warszawa nie jest zjawiskowa, ale warto ją obejrzeć jako zjawisko.

Muszę się dowiedzieć, dlaczego

najbardziej tu lubią, gdy lekarz lub adwokat ma niemieckie nazwisko. Ci Węgrzy, którzy coś potrafili, pojechali do Austrii, a wcześniej węgierscy Austriacy, przedstawiciele myśli inżynierskiej, po utworzeniu Austrii też przenieśli się do tego kraju. Ten posługujący się barokową wersją języka niemieckiego naród jest bardzo praktyczny. Pamiętam, że dyrektor wiedeńskiego urzędu skarbowego wszedł do bagażnika, bo nie było już miejsca w samochodzie. Czeski poprzednik Lutra, Hus, tak się zapatrzył w język narodowy, że postanowił wprowadzić go nie tylko w liturgii, ale i jako język wykładowy na Uniwersytecie Praskim, w efekcie czego uczelnia w przeciągu jednego tygodnia przekształciła się z wiodącej europejskiej placówki w skansen myślowy,

bo

tyle

niemieckojęzycznym

czasu

zabrało

wykładowcom.

spakowanie

Niemiecki

zrobił

się z

czeskiego i węgierskiego wiejskie pogaduchy, a Węgry stały się wiejskim krajem bez pomyślunku, w którym wiosną sadzi się sadzonki, by jesienią zebrać je w postaci dojrzałych roślinek. Węgrom dwa dni przed nastaniem upałów odbija. Po prostu

głupieją i robią się kłótliwi. Lepiej wtedy nie mieć z nimi styczności, nie jeździć samochodem, nie wychodzić z domu. Gdy już nastaną upały, Węgrzy wracają do normy. Są nieudaczni i niezainteresowani prowadzeniem firm. W Peczu miał powstać węgierski

supermarket,

ale

przed

jego

ukończeniem

zrezygnowano z inwestycji, więc teraz z wielkiej betonowej płyty sterczą na wysokość parteru metalowe zbrojenia. Jeżeli Węgier idzie, to tylko po to, żeby się zatrzymać. Posiedziałby na wiosnę w słońcu, a latem w cieniu. Zresztą latem od dziesiątej do piętnastej nie należy wychodzić z budynków, bo jest gorąco, parzy słońce, a przez cały rok praca. Dobrze było za komuny i Węgrzy chętnie by do tego okresu wrócili. Krzyże mają tutaj przeważnie dwie równoległe poprzeczne listewki, więc wystarczy

jedną

trącić.

Węgry,

podobnie

jak

Polska,

powiększały swoje granice, prowadząc wojny bez walki. Państwo było duże. Kiedy się zmniejszyło, mieszkańcy stwierdzili, że nikt z sąsiadów ich nie lubi. Nadal traktują sąsiadów jako Węgry; dla nich Słowacja to Węgry zamieszkane przez Słowaków, którzy nie mają swojej kultury i języka. Stąd też w pobliżu katedry pomnik leżącego faceta na rozkrojonej prawie na pół wielkiej pizzy. Leży na większej części, a prawą ręką opiera się na tej odciętej. To ta utracona część Wielkich Węgier.

Dzisiejsza

mapa

Węgier

wygląda,

jakby

ktoś

zrozpaczony, zwrócony twarzą do ściany, podparł się lewym ramieniem, a potem w złości uderzył prawą pięścią w ścianę. Tam gdzie głowa, jest Budapeszt. Lewe ramię przylegające do ściany to Balaton. Tam gdzie prawa pięść uderzyła w ścianę, leży Debreczyn, a pępek to Pecz. Oficjalnie ze względu na strukturę powierzchni w Peczu nie można zbudować metra. Przy okazji rozmyślań nad metrem zlikwidowano tramwaje, a żeby nie jeździły tędy samochody, poustawiano donice i głazy, więc teraz kierowcy muszą meandrować. Jest za to surogat

metra, bo peczanie dobrze spisali się na wyborach i burmistrz ma dla nich prezent: wystawę prac Leonarda da Vinci, bezcenną, szczególnie teraz, przed kolejną kadencją. Pytam kelnera o toaletę. Pokazuje mi schody w dół i potem na prawo. Ubikacja, owszem, jest niedaleko, ale te strome schody idą w dół i w dół, prowadząc do kolejnych poziomów i kolejnych schodów, wielkich komór z klimatem i mikroklimatem, mieszczących

armie

winopijców.

Wydostaję

się

na

powierzchnię. Kelner przynosi kartę. I tak nic nie rozumiem. Mówi, że to jest dobre i za moment mam jedzenie na stole. Jem gulasz i nabijam podobnie wyglądające kawałki na widelec. Wyglądają jak fasolka, ale to mięso. Smakują jak gęsie flaki z dzieciństwa, tylko że nadziane są czymś mięsnym, białkowym, ale kto by to nadziewał? Niedaleko bezdomny grzebie patykiem w metalowym kontenerze. Siwa broda i czarny garnitur. Patrzy na mnie i przypomina mu się dzieciństwo. Może miał domek z ogródkiem, który odebrał mu włoski Bank Dzieciątka Jezus. Białe żeliwne krzesła retro mają dodawać temu miejscu uroku dawnych lat, ale tylko ziębią w tyłek. Roboty publiczne w niebieskich kombinezonach i żółtych odblaskowych kamizelkach zaczynają zamiatać otoczenie mojego stolika. Na zaczynaniu kończą i rozkładają się na ławce. Spotkałem ich już dzisiaj kilkakrotnie w okolicach rynku. Wałęsają się, bo nie mają co ze sobą zrobić. To miotlane trio zarabia tyle, co u nas solista. Trio wstaje i chociaż jest sporo miejsca do omiecenia, skupia się wokół mnie. Mają jeszcze gdzie mieszkać, ale nie mogą tego mieszkania

utrzymać.

Dziwne

to

ich

omiatanie,

takie

niefaktyczne. Pamiętam, że babcia była pracowita. Pracowała w szwalni, a dzięki dorabianiu w domu szyciem i pisaniem na maszynie, jej przychody stały się wyższe niż zarobki jej dyrektorskiego męża, co do tego stopnia uraziło jego dumę, że

przestał łożyć na rodzinę. Gdy przed świętami nie mogła dopiąć z czwórką dzieci budżetu, wpadła na pomysł, żeby powiedzieć dziadkowi: „będzie piąte”, i żeby dał na zabieg. Potem z przedwielkanocnej

kościelnej

ławki

oglądała

najdłuższą

spowiedź swojego męża, ciesząc się z udanych prezentów dla całej rodziny. Pojawia się kelner i płacę. Kelner przegania moje żółtokamizelkowe trio oraz młodzików, którzy chcieli się napić własnej wody przy restauracyjnych stolikach. Odchodząc, pytam kelnera, z czego był gulasz? – Z wieprzowych jąder. Oddalając się od rynku, widzę, że Pecz przypomina śląskie miasta. Nie przechodził tędy ostatnimi laty żaden front, a domy się walą. „Za komuny było lepiej”. Słyszę to wielokrotnie w Polsce, a widzę na Węgrzech. Czasami stoi jeszcze fasada jakiegoś secesyjnego lub eklektycznego budynku, a czasami nie ma nic. Gdy nic nie zostaje, ani fasada, ani gruz, tworzy się kolejny

parking.

Nie

zrobili

niczego

nadzwyczajnego;

odremontowali rynek i deptak, a reszta wali się pojedynczo lub zbiorowo. Dobrze jest wrócić tym deptakiem przed zmrokiem do hotelu. O późniejszej porze nie widać wystających ze ścian budynków dżinsów i trampek na nogach bezdomnych. Zresztą, jak długo można siedzieć na rynku? Nie mają własnych pieniędzy na sprzątanie, remontowanie i muszą budować od podstaw za unijne. Bez unijnych pieniędzy nie potrafią się oporządzić, schylić, zawiązać buta, a potem wyprostować. Zawalają się całe domy albo już się zawaliły, a mimo to Węgry nadal wyglądają jak ładniejsze rejony Polski, bo nie są aż tak zniekształcone przez prze- i dobudówki. W Peczu stoi najwyższy węgierski budynek. To prawie trzydziestopiętrowe dzieło jugosłowiańskich inżynierów jest od lat, ze względu na wadliwość konstrukcji, niezamieszkane, a od nastania zmian

ustrojowych żyją w nim bezdomni, którzy nie pośpią przecież w zamykanych na noc supermarketowych alejkach. W pierwszych latach ich młodego państwa pobudowano tu tyle piękności z dumy narodowej, a teraz stawia się budynki na kolumnadach z niebieskich metalowych rurek. Oczywiście nowo powstałe budowle spełniają swoją funkcję, bo nie leje się na łeb. Nie dziwi to na Mazowszu lub w Łódzkiem, bo tam nigdy niczego nie było, ale tutaj, w miejscu z takimi tradycjami budowlanymi? Oglądam herb Peczu przy wejściu do secesyjnej willi. Pięć wież kościelnych kojarzę z jego starą nazwą – Pięciokościół, jednocześnie

odkrywam,

że

stoję

przed

Konsulatem

Honorowym Austrii. Zaskoczony oglądam pękające mury, wracam i obchodzę budynek na około. Po południu jest jeszcze czas na starą peczańską fabrykę porcelany. Muzeum pracuje do czwartej po południu, jest więc dostępne dla osób niepracujących, a latem dla nikogo. Kolorowe

majolikowe

dachy

kościołów

i

budynków

reprezentacyjnych wykonano właśnie tutaj. Zabudowania fabryczne wyglądają jak tort. Na budynkach reliefy, zdobne kafle, przed nimi wielkie fajansowe kandelabry i rzeźby przedstawiające mitologiczne stwory. W zeszłym roku po raz pierwszy zabytkowe posągi zaczęto na zimę zabezpieczać deskami, bo rozsadzał je mróz. Tam odpadło skrzydełko, a tam rączka. Stojący na środku fabrycznego placu kolorowy cukierkowy minaret jest piwnicą na lód, który zwożono zimą ze stawów i który zastępował aż do kolejnych chłodów domową lodówkę, ponieważ rodzina fabrykantów mieszkała na terenie fabryki. Fabryka produkowała na początku różowe dzbanki. Na wystawie jest ich sporo. Kilka podrutowanych. Dawniej, gdy naczynie się stłukło, ale niezupełnie, drutowano je i używano go dalej. Potem w rodzinę wżenił się polski inżynier Sikorski i

fabryka wspięła się na artystyczne szczyty. Produktom z tego okresu poświęcono wystawę "Złoty Wiek". Nie są to już różowe kuchenne dzbanki, lecz artystyczne cacka różnego kształtu i wielkości, ażurowe wazy w wazie, ornamenty, fajansowe i porcelanowe obrazy. Część poświęcona jest secesji, począwszy od

zdobień,

których

można

się

spodziewać,

poprzez

fluorescencyjne stuletnie arcydzieła, aż po teraz już też stuletnie formy, które może dopiero nastaną za kolejne sto lat, o ile wzornictwo będzie się prężnie rozwijać. Jest Matka Boska Częstochowska, która objechała zagraniczne wystawy, i spory dzban przedstawiający scenkę z węgierskim chłopem, który przynosi żonie z targu prezent. Sprzedał na targu krowę, część przepił z kumplami, a za pozostałą kwotę kupił kobiecie kolejny drewniany grzebyk. Węgrzy świętują obecnie na smutno, dopasowując świętowanie do osiągnięć. Tu wypity Madziar jest wesoły, a zaskoczona żona cieszy się z grzebyka, choć ma już ich kilka i nie spodziewała się kolejnego. Skoro w czasach kapitalistycznych i komunistycznych nie pobudowano fabryk, a w domu do sprzedania były tylko grzebyki, to teraz sprzedaje się domy – i to bardzo tanio. Tanie nieruchomości ściągnęły spekulantów ziemią z EU. Grunty rolne w zachodniej części kraju są w rękach Włochów. Zaglądam jeszcze na halę produkcyjną. Tutaj panie wycinają ażury i precyzyjnie malują dzbany, milimetr po milimetrze, bez fuszerki, w skupieniu, bez rozmów i zaglądania, co robi druga. Następnego ranka stołówka się zapełnia i jest więcej roboty. Może dlatego młodsza obsługa całkowicie zniknęła. Nawet jak było

mniej

klientów, zajmowała

się

wyłącznie

swoim

oddechem. Dziś sprawnie jak szybowiec kursuje między stolikami starszy kelner i zarazem kucharz, dzięki któremu niczego nie brakuje i który sprząta na bieżąco. Po śniadaniu

jadę autobusem na peczańskie wzgórza. Chciałem iść pieszo, ale dowiedziałem się, że droga meandruje i wbrew temu, co widać, to bardzo daleko. Na wzgórzu przechodzę koło ruin lunaparku i kieruję się w stronę wieży telewizyjnej. Jest jak w mazurskich miejscowościach. Żyją, nie żyją. Coś podreperowano deską, a coś wyrwano i porwano. Wjeżdżam windą na wieżę. Na szczycie restauracja. Straszne miejsce z ładnym widokiem na miasto. Widzę też obok Peczu zamkniętą odkrywkową kopalnię węgla i nieczynne budynki fabryczne. Uczelnie tworzą ducha miasta. Studiują tu Niemcy i Austriacy, bo jest tanio, oraz przyszli norwescy lekarze. Norwegia nie ma akademii medycznych, więc płaci swoim studentom za studia medyczne za granicą. Norwegowie

wynajmują

lub

kupują

apartamenty.



zainteresowani wyłącznie wysokim standardem. Mając tytuł profesora, bez trudu znajdzie się pracę. Przemysł uniwersytecki tak się rozhulał, że buduje się niepotrzebne już obecnie budynki uniwersyteckie. Jeżeli komuś brak tytułu naukowego i szans na związanie się z uczelnią, to może umilać czas arabskim studentom, tańcząc jako derwisz w knajpach. Ma to historyczne uzasadnienie, ponieważ zakon derwiszy znajdował się w Peczu i taneczna dokumentacja widnieje w meczecie na ścianach przedsionka. Turcy rezydowali tu przez sto sześćdziesiąt lat i nawet stary kościół, który od zawsze był kościołem, ma tureckie okna, bo miejscowym budowniczym był znany tylko taki wzór. Czasami widać Turczynki w chustach albo całe tureckie rodziny. To pozostałość po otomańskich czasach. Turecka mniejszość nie jest jednak uznawana przez Węgrów. Ze wzgórza wracam częściowo na piechotę pomiędzy osiedlami, gdzie płaci się za widok i stromości uniemożliwiające zimą zjazd i wjazd samochodem. Ta malowniczość musi być na dłuższą metę koszmarem mieszkańców.

Drugi peczański meczet Jakovali Hassan Dschami, zbudowany zresztą jako meczet, ma minaret, a do lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku był kościołem. Teraz na powrót jest meczetem, a po kościele pozostał niewielki krzyżyk w kamiennej posadzce na środku pod kopułą. Ludzie stoją w kolejce do świątyni i podpisują jakąś kartkę, więc i ja ją podpisałem. Facet tłumaczy mi teraz pięć filarów islamu. Pierwsza modlitwa odbywa się, gdy jest jeszcze na tyle ciemno, że nie można odróżnić nitki białej od czarnej. Potem w południe, gdy cień przedmiotów nie jest jeszcze tak duży jak same przedmioty. Podróżni mogą skracać modlitwę i nie muszą pościć, a innowiercom nie wolno zwiedzać Mekki i terenu wokół, bo ci fajni nie dopuszczają niefajnych. Na miniwystawie postna miska dość dużych rozmiarów, za to w witrynie jałmużniczej znajdują się srebrne filigranowe monety. Mają średnicę i grubość szkła kontaktowego, z czego wnioskuję, że biednym wszędzie jednakowo pod górę. Meczetowe mebelki wyglądają jak trzymane w garści drewniane pionki szachowe, a ten niezbyt udany wystrój jest, jak donosi broszurka, szczodrym darem Republiki Tureckiej. Rzeźbię strażnikowi w brzuchu, żeby wejść na minaret, ale gdy widzę, że wejście zabite jest historyczną już płytą paździerzową, odpuszczam. Oglądam minaret z zewnątrz i widzę, że wkrótce może runąć, upodabniając się do pobliskich ruin łaźni tureckiej, na restaurację której ani Unia, ani Ankara nie dały kasy. Jest więc problem, bo pomiędzy murszejącymi cegłami walają się pety i cieniutkie strzykawki. Potem idę do Baby, ale to nie to, bo tak nazywał się turecki uzdrowiciel, i chcę zobaczyć jego grobowiec. Grobowiec, podobnie jak meczet, przypomina wielkością i kształtem wawelską kaplicę zygmuntowską. Położony jest w niewielkim, ogrodzonym parku. Był już kaplicą szpitalną i składem

amunicji.

Spełniając

obecnie

funkcję

miejsca

pielgrzymkowego muzułmanów, cieszy się stanem zapomnienia i omijają go kolejne przeróbki. Do hotelu wracam przez rynek, mijam włoski bank świętego Pawła, potem dom gminy żydowskiej,

w

którym

wszystkie

parterowe

okna



okratowane, mimo że wysoka krata oddziela cały teren od ulicy. Tuż zaraz duża synagoga, przypominająca kopułowatymi zakończeniami murów postawione na sztorc zwoje Tory. Synagoga jest synagogą, a ostatnio, po dostawieniu organ, również salą koncertową. Za bożnicą wyznaniowy dom starców podpowiada, jakie wszystko w życiu jest kruche. Na tym placu dyktator Horthy, który chciał widzieć Węgry wielkie i węgierskie, dowiedział się, że jego wnuk, zmęczony po niedzielnym obiedzie ciągłym „węgrzeniem” dziadka, wyjechał do Malezji i przeszedł na islam. Kiedyś słońce nie musiało oświetlać brudu, wmawiając turystom, że jest to „romantico i wyrafinowane multi grande”, jak sprzedawca kiczowatego weneckiego szkła, i miało więcej czasu, by wraz z ludźmi zająć się polami, dając rewelacyjne zbiory. Węgrzy posiadający ogrody i pola nie byli tak bogaci jak Holendrzy z mikroskopijnymi ogródkami i pełnymi kontami, ale niezależni. Ta niezależność powodowała niepokój postępowego świata. Chowanie na Węgrzech kilku zwierzaków nie było problemem. Tutaj teren wokół domu często ma kilka tysięcy metrów kwadratowych, no ale jak można zjeść zwierzątko, które wypasało się na łące. Oczywiście na opakowaniu mleka czy sera jak najbardziej można namalować uśmiechniętą krówkę lub baranka na pastwisku, że niby tym się żywi. To, że flaga unijna ma tę przewagę nad węgierską, że nie ma na niej bieli i dłużej wygląda schludnie, wisząc na zewnątrz budynków, nie przemawia do nich, bo mentalnie zwróceni są ku Wschodowi.

Pieniędzy nie należy trzymać w domu. Państwu się to nie podoba, dlatego pieniądze składane na przyszłe emerytury zniknęły przed dwoma laty, więc z czasem wszyscy będą bezdomni i nie zabraknie im na czynsz. Premierowi przypisują szeptem nie tylko pochodzenie cygańskie. Premier dał czterem milionom zagranicznych Węgrów obywatelstwo węgierskie, dlatego są jego wiernym elektoratem, bo ci spoza Unii mogą teraz podjąć w niej pracę. Miejscowi Węgrzy stracili przez to swoje zajęcie, ale jeśli ktoś ma szczęście, to znajdzie je na Węgrzech u Niemca, wtedy jest praca bez przerwy nawet na przerwach. Gdy ktoś się burzy, że coś jest nielogiczne, dowiaduje się w urzędzie, że dokwaterują mu bezdomnego, bo tych bez domu jest tak dużo, i że to jest logiczne. Pecz staje się miastem jednodniowej turystyki. Postanawiam skrócić mój pobyt. Szkoda czasu. Czuję się tutaj swobodnie, zdrowo. Nie boli mnie głowa, a kawę piję dlatego, że lubię. Węgrzy rusowieją, a ich państwo staje się lokalną pomyłką. Ufają Rosjanom i, co w Polsce by nie przeszło, rosyjskim bankom. Białe drzwi hotelu są zamknięte, wyglądają teraz jak szpitalne. W recepcji pusto. Szukam, wołam, pukam. Przypomina mi się stary kucharz, pewnie jako pierwszy przychodzi do roboty. Lecę przez stołówkę do kuchni pomiędzy te wielkie gary i kuchennym wyjściem wydostaję się na wolność. Mijam dworzec autobusów krajowych, który leży daleko od kolejowego, bo mieszkańcom wydaje się, że Pecz jest tak piękny, że nikt nie będzie chciał kontynuować podróży. Wchodzę na dworzec kolejowy i wyhamowuję, bo jest cały podstemplowany. Próbując dostać się do okienka po rezerwację do Budapesztu, manewruję pomiędzy belkami. Nie ma tu miejsca na przepychanki, że ja tu stałem za lub przed panem, teraz tylko obejdę miasto, zjem obiad, położę się na

chwilę, potem wrócę i znowu będę za lub przed panem, bo porządku pilnują belki. Takich „zaprzedpanów” często jest sporo i trudno ocenić po pogłowiu, ile czasu się zmitręży. W dodatku, gdy ktoś kogoś przepuszcza, sam nie przechodzi na koniec kolejki, by zrekompensować stratę czasu osób stojących za nim. Jak chce się komuś coś dać, to jednak powinno się dawać ze swojego. No, dopchałem się między obelkowaniami do znużonej pani bawiącej się mikrofonem. Wzdychając, wymieniła godziny odjazdów. Pewnie chciała być piosenkarką, ale rodzice wysłali ją do gastronomika. Potem obsługiwała gości w restauracji. Gdy gościom przygrywała orkiestra, ona, trzymając łyżkę stołową blisko podbródka, tą częścią do nabierania potraw ku górze, nieruchomiała w różnych punktach sali, zapominając o robocie. Kierownik sali doradził jej, by poszła

pracować

na

dworzec,

bo

akurat,

w

latach

osiemdziesiątych, otwarły się tam nowe perspektywy i w miejsce szyb z otworami wprowadzono mikrofony. Więc teraz ma przed sobą ten mikrofon i mogłaby tak godzinami wyliczać godziny. Pociąg mija dwie nierobiące wrażenia stolarnie. To był cały przemysł Peczu. No, wiadomo, są jeszcze panie malujące wazoniki. W Budapeszcie chwila na przesiadkę. Kupuję sobie kanapkę. Odwijam ją z cienkiego nylonu przy stoliku do konsumpcji na stojąco. Rozglądam się i widzę, że mojej bułce towarzyszą czyjeś oczy, bo w granicy z barem pod schodami jest legowisko bezdomnego. Dwa nałożone na siebie materace. Cztery butelki po wódce. Porozrzucane plastykowe kubki jednorazowe, a każdy zgnieciony. Wypił bez popijania. Było ostre i przyłożył przedramię do ust, zgniatając z kwaśną miną kubek. Otwarta, pusta i niewłączona lodówka z talonowych lat wijących się bez końca sklepowych i przedsklepowych kolejek.

Przy materacach para czarnych męskich półbutów. Dworzec Budapeszt–Keleti

ukazuje

swoją

bryłą

austro-węgierską

przeszłość, a stanem węgierską teraźniejszość. Pociąg opuszcza dworzec, mija przedmieścia i wjeżdża w węgierskie lasy. W nich biedacy pobudowali z gałęzi, papy i folii duże i małe jurty. Najwięcej jest czarnej papy,ten kolor dominuje. Zamieszkała w Budapeszcie Węgierka jedzie do swojego domu na Słowacji, skąd pochodzi. Nie chce sprzedać domu, bo gdyby na Węgrzech coś się działo, będzie miała gdzie uciec. Na Słowacji pracowała w kuchni. Pokazuje mi swoje dłonie. Od pracy w zimnej wodzie ma zniekształcone stawy. Rozkłada zdjęcia dzieci. Córka ma urodę północno-europejską, a syn południowo-europejską. Przez osiem lat opłacała synowi naukę muzyki. Wielokrotnie reprezentował Słowację. Teraz jest bezrobotny, ale mimo to nie chce przygrywać na weselach, bo to oznaczałoby poddanie się jako muzyk. Kobieta chce mi dać numer telefonu,

gdyby była w Polsce praca w knajpie dla

muzykanta, ale mówię, że u nas nie ma takiej tradycji. Była kiedyś taka secesyjna elegancka restauracja, jak te węgierskie, ale teraz jest tam „Wszystko za 4 złote”. Czytałem, że barbarzyńcy po zajęciu Rzymu wysypywali na mozaikowe posadzki glinę, a następnie układali kamienie, bo budynki wydawały im się zbyt wysokie. Kobieta włącza stary dyktafon z nagraniami syna. Policjant spisujący podróżnych i ostrzegający przed pociągowymi rabusiami mówi „cymbały” i opiera się lewym bokiem o wejście do przedziału. Kobieta powtarza: „Tak, cymbały”. Mają kształt i wielkość stołu, przy którym do obiadu mogą wygodnie zasiąść cztery osoby. Na blacie rozpięte są struny jak szpalery w winnicach. Przedział napełnił się żywą, zgrabną muzyką sal koncertowych, atmosferą wieczorów na rozgrzanych miejskich placach i skupieniem wiosek z małymi

domkami wzdłuż szerokich ulic z porośniętymi trawą rowami, a nad naszymi głowami na bagażach jak na kamieniach pojawiły się wygrzewające swe ciała jaszczurki o ruchach naśladujących szybkie, urwane ruchy dłoni cymbalisty. Kiedyś przez te węgierskie cymbały zawrze. Może właśnie dwa dni przed nadejściem upałów, kiedy Węgrzy są tacy drażliwi, albo zimą, kiedy bezdomni są wymarznięci. Czy to będzie rewolucja marcowa czy październikowa, nie wiadomo. Miesięcy jest dwanaście. Mój czeski pociąg miał spóźnienie i nie zdążę się przesiąść na polski. Przechodzę podziemnym przejściem między peronami i widzę na dworcowym wyświetlaczu, że na szczęście „Warszawa Wschodnia” też miał spóźnienie albo na mnie czekał. Po czterech godzinach gaworzenia z facetem z Suwałk o suwalskich mrozach wysiadam na katowickim dworcu i z peronów kieruję się do holu. Jest jakoś inaczej. Dworzec jest nowy i jest tu czysto, ale w innych krajach też widziałem nowe i czyste dworce. No tak, tu wszyscy biegną, żeby mniej się spóźnić. – Do ciotki idziesz z tą listewką? – Zmarła dwa dni temu na raka. Jutro jest pogrzeb. Jak się otwiera drzwiczki, zawsze wydostaje się na pokój trochę dymu. Idę w kondukcie za kuzynem trzymającym za rękę chłopca. Chłopiec zagląda do świeżo wykopanego grobu, nie puszczając ręki rodzica. – Po co to? – Jak umrzesz, to cię zakopią. Nie płacz, możesz dać się spalić. Gdy na stypie patrzę na salę wypełnioną blond krewnymi, gdzieniegdzie tylko z migającą czarną głową, to widzę współczesne wersje moich przodków. Czasami ktoś spojrzy na

mnie skośnymi madziarskimi oczami albo zwróci się w moją stronę turecka twarz. Wolność w Izmirze jest daleko posunięta, tak że nauczyciele ze szkół koranicznych od rana załamują nad tym miastem ręce. Turcy z Izmiru nie lubią islamu ani premiera, bo jest niegrzeczny, i zaczynają się bać wielkości Turcji. Na słowo „wolność” reagują bez wahania zdecydowanym „tak”. Nie rozumieją, że uciekłem z Polski przed deszczami, bo według nich

deszcze

to

obfitość.

Sami

uważają

się

za

niezdyscyplinowanych i pracowitych, niweczących efekty pracy przez bałaganiarstwo. Turcy twierdzą, że ich kultura jest ta sama, co grecka. Grecy tak nie mówią i doszukują się jakichś różnic. Mehmet ubolewa, że już nawet w ramadan chodzi sam do meczetu. Islamiści mszczą się na liberalnych miastach. Wolą Turcję biedną, ale islamską. Jego brat nigdy w życiu nie był w meczecie – to go nie interesuje. Uczy się angielskiego, bo chce jechać do Ameryki Południowej. Krótki urlop zabukował w Amsterdamie w lutym, bo chce zobaczyć śnieg. Podejrzewam, że spotka go podwójne rozczarowanie. Krzywo patrzy na zamiary Mehmeta, który chce zapisać swój dom meczetowi. Nie sądzi, by udało się coś oddać Bogu, żeby służyło biednym. Turcy, mówiąc „dlaczego?” i „wyjaśnij mi”, uderzają jak Polacy bokiem rozwartej prawej dłoni w rozwartą lewą dłoń. Brat Mehmeta uderza rozwartymi dłońmi i pyta: „Dlaczego?”. Mehmet uderza tak samo dłońmi i pyta mnie, czemu się śmieję? Jest człowiekiem skromnym i w meczecie podejście przed niszę modlitewną tak wprost wydaje mu się zbyt aroganckie, dlatego jego szczupła, nieco utykająca sylwetka porusza się zawsze bliżej lewej ściany świątyni i dopiero kilka ostatnich kroków kieruje ku osi wschód-zachód biegnącej przez przybytek, nigdy jednak jej nie przecinając.

Na promie z Izmiru na Kretę rozmawiam z Grekiem. W gazetach piszą, że Grekom powodzi się już lepiej, ale gdy go o to pytam, nic mu na ten temat nie wiadomo. Mówi, że Grecy lubią żyć na poziomie, lubią też drogie samochody, robotą się brzydzą i są beznadziejni, ale gdy ktoś im to powie, burzą się i wychodzą na ulice. Są też niecierpliwi. Mogą nic nie robić, ale w sklepie żądają natychmiastowego obsłużenia, by nie tracić czasu i jak najszybciej powrócić do tego, co robili wcześniej. Między przyspawanymi do pokładu stołami kelneruje Nigeryjczyk w białej marynarce, która razi oczy odbitym słońcem. Zarówno prawa i lewa dłoń mają lewą stronę. U Murzynów ta chwytna strona dłoni, czyli chyba lewa, jest biała. Zjawisko to można odczytać tak, że właśnie ta biała część jest bardziej pracowita. Brazylijczyk mieszka na Krecie od roku. Lubi kolory i pokazuje na nadgarstku kolorową wyplataną opaskę. Chętnie nadal mieszkałby w Brazylii, bo jest kolorowa, ale tam dobrze żyje się tylko politykom, dlatego tu, na Krecie, jest mu lepiej. Chwali jedzenie oraz zdolności językowe i muzyczne Greków. Sam gra na gitarze, a tu nie musi grać sam. Z Irapetry Cezar, a potem Napoleon ruszyli na podbój Egiptu, bo stąd było najbliżej. Nie ma bardziej na południe wysuniętego miasta Europy. W porcie stoi podniszczony meczet z nadgryzionym minaretem, więc jest tu i południowo, i wschodnio. Wejścia do minaretu nie trzeba zabezpieczać płytą paździerzową, bo wiadomo, że budowla wkrótce runie. Najlepiej wyszukać sobie stolik w portowej knajpce z widokiem na meczet, ale poza zasięgiem minaretu, tak na wszelki wypadek, żeby nie był to ten jedyny niepowtarzalny moment w życiu. Zjem tylko lekkie greckie śniadanie, bo nie zamierzam przez cały dzień robić nic ciężkiego. W chodzeniu lub leżeniu na plaży nie przeszkadza mi krzyż z tą jedną dodatkową listewką,

gorzej, gdybym chciał coś załatwić w urzędzie albo tak w ogóle mieć coś kiedyś zrobione. Największą zaletą Greków jest to, że są południowcami. Gdyby mieszkali na Północy, to strasznie by mnie denerwowali tym bezczynnym siedzeniem, a tak żyją sobie na Południu i ich siedzenie ma urok. Polacy odkrywają czasami w sobie naturę południowca, szczególnie Włocha, i tu mają rację, bo ja też nie potrafię im zaufać. To chyba wszystko, dlaczego lepiej nie być Węgrem, Ślązakiem czy Polakiem i jako ktoś nie stąd siedzieć sobie na greckiej wyspie i patrzeć na morze.

Piskokefalo, maj 2014