2008 ISSN teleranek

LUTY nr 2 (6)/2008 ISSN 1898-3480 k e n a r e l te Konkursy Przepis na wst´p Gdzie si´ zaczàłem ROZBIEGÓWK A redaktor naczelny: Paweł H. Olek k...
Author: Patryk Szulc
4 downloads 0 Views 3MB Size
LUTY nr 2 (6)/2008 ISSN 1898-3480

k e n a r e l te

Konkursy

Przepis na wst´p

Gdzie si´ zaczàłem

ROZBIEGÓWK A

redaktor naczelny: Paweł H. Olek kierownicy działów: dziennikarstwo – Alicja Bobrowicz fotografia – Edyta Ganc kultura – Anna Grzywacz

Dokładnie przeczytaj ostatni numer miesięcznika „Press” (okładka obok) i odpowiedz na 3 poniższe pytania: 1. Radio WAWA zaprzestanie nadawać w 15 miastach, pozostanie jednak w dwóch. O które dwa miasta chodzi? 2. Jak nazywa się najpopularniejszy zagraniczny serwis społecznościowy web 2.0? 3. Wymień choć jeden spot telewizyjny, który został uznany za nieetyczny przez Komisję Etyki Reklamy.

zespół redakcyjny: Emil Borzechowski, Tomasz Betka, Jan Dąbkowski, Anna Grzywacz, Agnieszka Juskowiak, Magdalena Karst, Marcin Łączyński, Alicja Matyja, Joanna Sawicka, Maria Skorupska, Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka współpraca: Jan Brykczyński, Tomasz Borowski, Łukasz Cwojdziński, Anna Częścik, Urszula Ginalska, Kasper Grubba, Marzena Indra, Patrycja Mic, Maciej Pisuk, Maria I. Szulc stały felieton: Andrzej Zygmuntowicz projekt graficzny i skład DTP: Karol Grzywaczewski na okładce wykorzystano zdjęcie z programu „Dzień Dobry TVN”, fot. TVN

Spośród prawidłowych odpowiedzi, nadesłanych przed 15 marca 2008 roku, rozlosujemy jedną półroczną prenumeratę miesięcznika „Press” oraz książkę „Grand Press. Dziennikarskie hity”. Na zgłoszenia czekamy pod adresem: [email protected] Grand Press 2002-2006 – zbiór najlepszych materiałów dziennikarskich (materiały telewizyjne, radiowe na dołączonych CD), nominowanych i nagrodzonych w konkursie dziennikarskim Grand Press, organizowanym przez wydawnictwo Press. Można je zamówić na stronie wydawnictwa www.press.pl/prenumerata, e-mail: [email protected] lub telefonicznie 061 861 66 14 UWAGA! Dla studentów specjalna oferta rocznej prenumeraty miesięcznika „Press” – 12 numerów w cenie 5 (69 zł).

Wygraj podwójne zaproszenie do teatru! Odpowiedz na pytanie, ile przedstawień teatralnych jest w repertuarze Teatru Wytwórnia? Spośród poprawnych odpowiedzi nadesłanych przed 15 marca rozlosujemy 5 podwójnych zaproszeń. Na zgłoszenia czekamy pod adresem mailowym: [email protected] z dopiskiem „teatr” i wybranym przedstawieniem z poniższej listy.

13, 14, 15, 16 „Zamarznięta” reż. Paweł Sala 20.00 14, 15, 16 „Denaturat” reż. Natalia Fijewska Zdanowska 18.00 (mała sala) 18, 19 „Polowanie na szczury” reż. Thomas Harzem 20.00 27 wernisaż, grupa artystyczna Czuły Bodziec Graficzny, wystawa multimedialna 19.00 28, 29 „Nocne próby” (premiera) reż. Michał Walczak 20.00

Nie ma pieni´dzy czy dziennikarzy? Polski rynek medialny jest rozwinięty, często innowacyjny, ale jeszcze nie można o nim powiedzieć jak o dojrzałym. To, że nie ma w Polsce tygodnika kulturalnego jest o tyle zrozumiałe, że potencjalna grupa reklamodawców i odbiorców jest zbyt mała wobec kosztów, by przedsięwzięcie się kalkulowało. Niezrozumiały jest natomiast zastój w segmencie prasy ekonomicznej. Radio PIN otrzymało koncesję na nadawanie poza Warszawą, TVN uruchomił kanał ekonomiczny, a w TV Biznes inwestuje Polsat. Onet.pl stworzył polskojęzyczną wersję „Financial Times”. A prasa? 3 miesięczniki („Manager Magazyn”, „businessman.pl”, „Forbes”) i jeden dziennik („Puls Biznesu”) to, jak na 40-milionowy kraj bogacący się i inwestujący w szalonym tempie, zdecydowanie za mało. „Businessman.pl” ukazuje się od zaledwie 5 miesięcy, „Manager Magazyn” od ponad 2 lat, a „Puls Biznesu” od dłuższego czasu nie drukuje reklam, zmniejszył wynajmowaną powierzchnię redakcyjną, zatrudniając przy tym liczne, bo tańsze, grono studentów. AWR Wprost ani myśli o reaktywowaniu tygodnika „Business Week”, a Bauer po rocznym utrzymywaniu 50-cioosobo-

W młodości miałem plan, żeby napisać coś genialnego, a potem szybko umrzeć. Chciałem zostać pisarzem. Na studia poszedłem głównie po to, żeby wymigać się od wojska. To były czasy, kiedy trudno się było identyfikować z państwem polskim. Może nie broniłbym się tak przed służbą w wojsku, gdyby ustrój był inny. Poszedłem na polonistykę. Wydawało mi się, że te studia mają coś wspólnego z pisaniem. Błąd. Polonistyka nie jest absolutnie kierunkiem dla przyszłych pisarzy. W moich czasach kształciła głównie pedagogów. Właściwie nie dała mi żadnego zawodu, bo nauczycielem nie chciałem być w żadnym wypadku. Ale zawalił się ustrój i pojawiły się nowe perspektywy.

wej redakcji nieistniejącego tygodnika ekonomicznego też szybko nie zdecyduje się na powrót do tej idei. „Dziennik”, przeżywający poważne turbulencje ze sprzedażą (według niektórych będących początkiem końca tego tytułu) od blisko roku, wydaje w formie dodatku „The Wall Street Journal Polska”. Dodatkowo od kilku miesięcy swoje wydania poszerza o ekonomiczny dodatek weekendowy. Te ruchy wydawałyby się, że są zapowiedzią stworzenia przez Axel Springer Polska nowego dziennika ekonomicznego. Jeśli taki powstanie, to najwcześniej za rok. Problemem mogą okazać się nie tylko pieniądze (vide kłopoty „Dziennika”), ile skompletowanie redakcji. Potrzeba przynajmniej 50 do 100 dziennikarzy rozumiejących, czym jest akcja, stopa WIBOR, rozróżniających PKB od PNB. A tych jak na lekarstwo. Dlatego niektóre szkoły wyższe uruchomiły specjalizacje bądź studia podyplomowe „dziennikarstwo ekonomiczne”. Kolejny ruch będzie należał do koncernów medialnych. Dlatego wydawcy – odwagi! Nawet miłośnicy kotów mają dwa miesięczniki.

Dziennikarzem zostałem przez przypadek. Skończyłem studia, musiałem czymś się zająć. Chciałem zarabiać na życie pisaniem, a ponieważ nie było popytu na prozę, pomyślałem, że zacznę pisać felietony na tematy polityczne. Zrobiłem przegląd tytułów dostępnych w kioskach. Było tego niewiele. Właściwie tylko „Gazeta Wyborcza” i jej rozmaite klony. „Wyborcza” nie podobała mi się od samego początku. Czułem, że jest w tym jakiś szwindel, za duża jednomyślność. Był jeszcze „Tygodnik Solidarność”, który też mi się nie podobał. Byłem fanem „Solidarności” jako podziemnego ruchu, ale uważałem, że żaden związek zawodowy nie jest predestynowany do tego, by wprowadzać wolnorynkowe reformy. Wybrałem „Najwyższy Czas”. Wydawcą gazety był Janusz Korwin-Mikke, którego zauważałem już wcześniej. Wydawał mi się człowiekiem niebanalnym i ciekawym. Podobnie postrzegałem jego tygodnik. Oczywiście dostrzegałem też wady tego pisma, np. legalizm, nakazujący z szacunkiem pisać o Jaruzelskim per „pan prezydent”, i inne tego typu wygłupy. Ale przymknąłem na to oko, napisałem kilka felietonów i udałem się do redakcji. Tak się szczęśliwie złożyło, że Korwin właśnie pokłócił się z autorem, który pisał felieton na ostatnią stronę. Zrobiło się wolne miejsce. Pieniędzy na tym nie zrobiłem, ale zacząłem pracować na własne nazwisko. I mogłem pisać absolutnie wszystko, bo to była jedyna gazeta, w której nie obowiązywało nic takiego jak „linia pisma”. W „Najwyższym Czasie” można było napisać, że Korwin-Mikke jest głupi. I on ten tekst puszczał, tyle że z nim polemizował.

Paweł H. Olek redaktor naczelny

korekta: Joanna Sawicka

WYDAWCA: Instytut Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego koordynator wydawcy: Grażyna Oblas druk: Agora nakład: 10 tys. egz. adres redakcji: PDF pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa UW ul. Nowy Świat 69, pok. 51 (IV piętro), 00-046 Warszawa, tel. 022 5520293, e-mail: [email protected] dyżury redakcyjne: wtorek, środa, czwartek 14:00-18:00 Kolegia: każda środa godz. 19:00 Zapraszamy do współpracy w redakcji i biurze reklamy więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcja24.pl

redakcja: Edyta Ganc pod kierunkiem Andrzeja Zygmuntowicza

02

scenariusz: Uuulala

dodatek specjalny nr 1/2008

Jako felietonista zacząłem wyrabiać sobie markę. Zwrócił na mnie uwagę nieżyjący już Jerzy Mikke, starszy pan o chadeckich przekonaniach, który chciał stworzyć poważny tygodnik chadecko-konserwatywny. Chyba był on z Korwinem spokrewniony, ale na pewno nie podzielał jego poglądów. Mikke zaprosił mnie na łamy pisma, które tworzył. Pismo nazywało się „Polska Dziś”. Na początku lat

dziewięćdziesiątych podejmowano wiele prób poszerzenia dyskursu w mediach, ale większość z nich kończyła się fiaskiem. Tak było i w tym wypadku. Zabrakło pieniędzy. Ale przede mną pojawiła się nowa szansa. Do Mikkego zgłosił się Wojciech Reszczyński, który właśnie zakładał Radio Wawa i miał problem ze znalezieniem adeptów zawodu dziennikarskiego. Szukał ludzi, którzy mieliby przygotowanie polityczne i wiedzę historyczną, a nie tylko bezmyślnie czytali na antenie to, co napisała „Gazeta Wyborcza”. I tak trafiłem do radia. Pracowałem tam przeszło rok, najpierw jako serwisant, a potem szef zmiany, któremu podlegały newsy. To była praca na pełnych obrotach, ponad dwadzieścia dyżurów w miesiącu. Wybierałem informacje, przygotowywałem dzienniki. Prawdziwa szkoła dziennikarstwa. Odszedłem z przyczyn finansowych, gdy pojawiły się kolejne propozycje. Piotr Wierzbicki zaprosił mnie do współpracy z „Gazetą Polską”. Chciał, żebym pokierował działem kultury. Sam był melomanem i miał nadzieję, że znam się na muzyce klasycznej. Szybko wyprowadziłem go z błędu. Zostałem kierownikiem działu „Cywilizacja”, ale pisałem też teksty publicystyczne. Był moment, że „Gazeta Polska” całkiem dobrze prosperowała, niestety tego nie wykorzystano. Były pieniądze, trzeba było pismo unowocześnić, tak, jak w tym czasie zrobiła „Polityka”. Ale Wierzbicki był człowiekiem starej daty. Uważał, że ludzie kupują gazetę dla treści, a nie dlatego, że jest poręczna i ładnie wygląda. A to nie do końca prawda. „Gazeta Polska” mogła wyjść z niszy, nie udało się. Niezależnie od współpracy z „Gazetą Polską”, wraz z kolegami wydawałem pismo fantastyczne „Feniks”, gdzie byłem redaktorem naczelnym. Zrzekłem się tej funkcji, gdy podjąłem decyzję, której pozostaję wierny do dziś, że nie chcę pracować na etacie w żadnej redakcji. Nadal współpracowałem z „Gazetą Polską”. Odszedłem, gdy Piotr Wierzbicki zaczął grzebać w moich tekstach. To był gwałt na mojej niezależności. Pierwszy przełom w mojej dziennikarskiej karierze nastąpił wtedy, kiedy zostałem rzecznikiem prasowym Unii Polityki Realnej. Na scenie politycznej było wtedy wiele ugrupowań, a telewizja dla zabezpieczenia pluralizmu, starała się mieć ludzi z każdej partii, także przedstawiciela tzw. prawicy. Dziś jest odwrotnie – dobrze jest mieć jakiegoś lewicowca w studiu. Jako rzecznik prasowy występowałem w mediach elektronicznych niejako z urzędu. Ale moje rzecznikowanie nie trwało długo. Korwin bywał mocno poirytowany tym, że gdy walnął coś głupiego, ja natychmiast zaczynałem prostować. Tymczasem jego zamiarem było walnąć

rys. Maria I. Szulc

REDAKCJA

ROZBIEGÓWK A

Rafał Ziemkiewicz:

Wkurzam, wi´c jestem. wysłuchała Magdalena Karst coś głupiego i wszystkich poruszyć. Nie potrzebował rzecznika. Niemniej dzięki temu epizodowi zacząłem być kojarzony jako prawicowy oszołom, który jednak ma ciekawe poglądy i nawija do rzeczy. To zaprocentowało. Ale dziś zdecydowanie odradzałbym dziennikarzom rzecznikowania i angażowania się w politykę. To grób dla dziennikarza. Mnie się upiekło, bo czasy były inne. Poza tym UPR to nie była partia z prawdziwego zdarzenia, raczej zgromadzeniem ludzi szalonych na punkcie pewnej idei. Drugim przełomem było przyznanie mi w 2001 roku Nagrody Kisiela. Mówiąc szczerze, nie pamiętam, czy dostałem jeszcze jakąś inną nagrodę w dziedzinie dziennikarstwa. Nie przywiązuję do tego szczególnej wagi. Cień człowieka nie rośnie tylko dlatego, że na jego półce stoją bloki pleksiglasu czy inne figurki. Ale

ta jedna nagroda miała dla mnie duże znaczenie, bo pozwoliła mi wyjść z szuflady. Przez całe lata dziewięćdziesiąte funkcjonowałem w niszy. Odium publicysty prawicowego wykluczało mnie z głównego nurtu mediów. Nagroda Kisiela zmieniła to i pozwoliła zaistnieć w mediach wysokonakładowych. Dobrze, bo ta nisza prawicowa coraz bardziej się w ostatnich latach rydzykowała i sam miałem ochotę stamtąd drapnąć. Zaczynało się robić nieciekawie. Jeśli któremuś dziennikarzowi wydaje się, że zmienia rzeczywistość, to znaczy że ma silną megalomanię i powinien pogadać z lekarzem. Bo rzeczywistość jest trudno zmienić nawet przy użyciu bomby atomowej, a co dopiero przy użyciu słów. Czasami spotykam czytelników, którzy mówią mi, że zmieniłem ich sposób myślenia, że wpłynąłem na ich postrzeganie

pewnych zjawisk. Poczytuję to za sukces. Wiem także, że dla niektórych środowisk jestem człowiekiem nieopisanie irytującym. To też jest coś. Bo jeżeli ich wkurzam, to znaczy, że nie mogą sobie ze mną tak łatwo poradzić. Kiedy zaczynałem pracować jako dziennikarz, młodym ludziom chyba łatwiej było się przebić niż obecnie. Dziś panuje w redakcjach system korporacyjny. Dziennikarz ma pracować na redakcję, a nie na własne nazwisko. Bo jak zdobędzie pozycję i popularność, zacznie stawiać warunki, a tak można się go pozbyć bez większej straty, gdy tylko zacznie podskakiwać. Nie wiem, co musiałby zrobić młody dziennikarz, który dziś chciałby się przebić do czołówki. Zabicie prezydenta pewnie zagwarantowałoby publicity, ale co dalej? •

03

Raport

Raport

DZIENNIK ARSTWO

DZIENNIK ARSTWO

pasmo telewizji śniadaniowej. Lekka tematyka, znani i lubiani prowadzący, porady. Tylko kto właściwie ogląda telewizję od świtu? Marcin Łączyński poprzedniego. Dzięki temu, że każdy zespół prowadzących i redaktorów przygotowuje program zawsze na ten sam dzień tygodnia, mamy przynajmniej siedem dni na zaplanowanie i realizację kolejnego odcinka – mówi Marek Zając, prowadzący środowe wydanie „Kawy czy herbaty”. – Oczywiście czasem planuje się konkretne odcinki z dużo większym wyprzedzeniem,

rusza „Puls o poranku”, a o 7.10 „Dzień dobry Polsko” w Superstacji. „Dzień dobry TVN” rozpoczyna się o 8.30, a „Pytanie na śniadanie” o 9.00. Oglądalność tych programów nie jest oszałamiająca. Około 400 tys. widzów „Dzień dobry TVN” to zaledwie jedna dziesiąta widowni największych hitów tej stacji: „Faktów” czy „Na Wspólnej”. Ale to wciąż duże audytorium, zwłaszcza, biorąc pod uwagę nietypową godzinę nadawania, kiedy teoretycznie większość widzów powinna być albo w szkole, albo w pracy. Dla kogo właściwie zaczynają przed świtem swoją pracę zespoły „Kawy czy herbaty” czy „Dzień dobry TVN”?

Poplątane tropy

fot. TVN.

Telewizja śniadaniowa to amerykański wynalazek. Stworzona w latach pięćdziesiątych XX wieku, szybko i na dobre zadomowiła się w ramówkach większości stacji telewizyjnych na świecie. Polscy widzowie musieli czekać na nią dość długo, bo pierwsza tego typu audycja ruszyła dopiero na jesieni 1992 roku. „Kawa czy Herbata”, stworzona i do dziś nadzorowana

cieszące się popularnością – opowiada Sylwia Paszkowska, prowadząca „Puls o poranku”. Kiedy już wiadomo, o czym będzie kolejny odcinek i kto zostanie zaproszony do studia, wydawcy i prowadzący przystępują do pracy nad szczegółowym scenariuszem. – Najpóźniej na wieczór przed naszym programem robimy ostatnią próbę czytaną, a scenariusz jest dopięty najczęściej już dwa dni wcześniej. Oczywiście nie wszystko można zaplanować, w końcu jest to program na żywo, z udziałem gości i widzów, często nadajemy też spoza warszawskiego studia – opowiada Marek Zając. Każde wydanie, poza prowadzącymi i redaktorami, angażuje także liczną ekipę techniczną: realizatorów dźwięku, obrazu, oświetleniowców, wizażystów i prowadzą-

Codziennie „Dzień dobry TVN” ogląda 400 tys. osób

przez Halszkę Wasilewską, długo nie miała żadnej konkurencji. Uruchomione w TVP 2 „Pytanie na śniadanie” (2004) dodatkowo wzmocniło dominację telewizji publicznej w porannym paśmie. Pierwsza komercyjna telewizja śniadaniowa ruszyła we wrześniu 2005 roku. Dzień Dobry TVN” początkowo nadawany tylko w weekend szybko zdobył uznanie widzów. Dlatego od kilku miesięcy emitowany jest również w dni powszednie, stając się konkurencją dla nadawanego o tej samej porze „Pytania na śniadanie”. Niedawno pasma śniadaniowe pojawiły się także w innych telewizjach komercyjnych: odnowionej TV Puls i Superstacji.

Początek: tydzień wcześniej Mimo iż telewizja śniadaniowa wygląda na nieskomplikowaną produkcję, każde wydanie to efekt pracy licznego zespołu i drobiazgowego planowania redaktorów. – Produkcja każdego odcinka zaczyna się zaraz po zakończeniu

04

na przykład wtedy, kiedy trzeba przygotować wydanie nadawane spoza studia, albo kiedy zapraszamy wyjątkowo zapracowanego gościa. W takiej sytuacji uzgadniamy termin i temat nawet kilka miesięcy naprzód. Podobnie pracuje ekipa „Dzień dobry TVN”, gdzie poszczególne zespoły obsługują zawsze ten sam dzień tygodnia, a audycje planuje się z dużym wyprzedzeniem. Nieco inaczej wygląda przygotowanie „Pulsu o poranku”. Informacyjny charakter pasma (nawiązujący do amerykańskiego formatu) wymusza też bardziej elastyczne planowanie programu. – Nasi reporterzy przygotowują materiały filmowe obrazujące aktualne wydarzenia i tematy, które poruszamy w programie. Prowadzący w studiu komentują je z zaproszonymi gośćmi. W zależności od tematu, są nimi dziennikarze specjalizujący się w danej tematyce, osoby zawodowo związane z daną sprawą i oczywiście artyści oraz osoby

cych. Dodatkowo, oprócz swoich wydawców, dobierających tematykę i gości, każdy dzień tygodnia ma swojego reżysera i kierownika produkcji, którzy koordynują pracę ekipy w studiu. – Wchodzimy zawsze o szóstej, ale cała ekipa jest na swoich miejscach przeważnie pół godziny wcześniej. Niestety zdarza się, że jakieś problemy pojawiają się tuż przed godziną wejścia. Pamiętam, jak podczas przygotowań do emisji programu z rynku w Krakowie, polewaczka zerwała kabel zasilający cały nasz sprzęt, i na dwadzieścia minut przed wejściem na wizję musieliśmy znaleźć awaryjne źródło zasilania. Na szczęście się udało, ale zwłaszcza, kiedy nadajemy z terenu, musimy być przygotowani na takie wypadki – opowiada Marek Zając. „Kawa czy herbata” zaczyna się najwcześniej ze wszystkich pasm śniadaniowych – o 6.00 rano, a program nadawany jest do 8.00 z przerwami na wiadomości. O 7.00

Telewizje bardzo niechętnie dzielą się aktualnymi i dokładnymi wynikami badań swoich audytoriów. Trudno im się dziwić, skoro jest to tak ważne narzędzie oceny jakości i popularności programu, a także podstawowy miernik atrakcyjności dla reklamodawców. Poproszeni o opinię eksperci są jednak zgodni – podstawowa grupa odbiorców, czyli ludzie pozostający w domu w porze nadawania programu, to w przeważającej większości zajmujące się domem kobiety, emeryci, ale także rosnąca grupa przedstawicieli wolnych zawodów i wielkomiejskiej klasy średniej. – Odbiorcy tych programów w żadnym wypadku nie stanowią homogenicznej grupy, nie można powiedzieć, że „telewizja śniadaniowa” jest produktem przeznaczonym dla określonej klasy czy warstwy społeczeństwa – mówi dr Paweł Możdżyński, socjolog. – W zasadzie jedynym kryterium jest tutaj wolny czas, który można rano przeznaczyć na oglądanie telewizji. Audytorium porannych pasm jest bardzo zróżnicowane pod względem dochodu, stylu życia czy miejsca zamieszkania, ale prawie trzy czwarte tej grupy stanowią kobiety. – Myślę, że jest to akurat najbardziej przewidywalna prawidłowość w przypadku tej kategorii odbiorców programów telewizyjnych – tłumaczy dr Możdżyński. – Nawet, jeśli praca zarobkowa kobiet od dawna nie jest niczym nowym w polskim społeczeństwie, to jednak ciągle bardzo duży ich odsetek zajmuje się przede wszystkim domem i nie pracuje zawodowo, albo robi to w ograniczonym zakresie. Siłą rzeczy jest to naturalna grupa odbiorców dla telewizji śniadaniowych. Podobnie chyba zapatrują się na to producenci programów, w których dominuje tematyka skierowana raczej do płci pięknej. Są to głównie treści z gatunku human interest, porady prawne, kulinarne czy zdrowotne, ciekawostki krajoznawcze, konkursy i wywiady ze sławnymi lub ciekawymi osobami. Z tej konwencji wyłamuje się TV Puls, gdzie pierwsza godzina programu ma charakter bardziej informacyjny – Do 7.30 poruszane

są tematy stricte newsowe. Omawiamy szeroko najważniejszy temat, wydarzenie dnia, które interesuje Polaków, które ma dla nich duże znaczenie. Może to być np. zapowiedź na dany dzień blokady największych polskich miast przez kierowców TIR-ów, czy też ogromne spadki na giełdach – mówi Olga Ptasińska, prowadząca „Puls o poranku”. – W drugiej godzinie oglądają nas już przede wszystkim kobiety, które zostają w domach, dlatego też program jest nieco lżejszy, jest w nim więcej tematów kulturalnych, life-style’owych. Podobnie jak Olga Ptasińska, pozostali rozmówcy zwrócili także uwagę, że z perspektywy pory nadawania i tematyki, można wyróżnić dwie albo trzy szczególne grupy widzów. Dobrze widać, że „Kawa czy herbata”, „Pytanie na śniadanie” i „Dzień dobry TVN” nie są kierowane do tych samych odbiorców – mówi Paweł Możdżyński – jedną grupę stanowią ludzie, którzy wstają wcześnie do pracy i oni, jeśli w ogóle włączają telewizor, to oglądają raczej „Kawę czy herbatę”, czy pierwszą godzinę programu TV Puls. Drugą grupą są gospodynie domowe i emeryci, którzy oglądają cały program, i kiedy kończy się „Kawa czy herbata”, przełączają telewizor na TVN. – Dla tych osób telewizja śniadaniowa często jest stałym porannym rytuałem i bywa, że są to ludzie, którym włączony telewizor towarzyszy potem przez cały dzień – opowiada dr Możdżyński. W końcu trzecia, najtrudniejsza do uchwycenia kategoria widzów, to ci, którzy są z pewnym zastrzeżeniem zaliczani przez socjologów do „klasy średniej”. Są to ludzie, którzy często wykonują wolne zawody, mieszkańcy dużych miast, no i przede wszystkim raczej nie wstają o 6.00 na „Kawę czy herbatę”. Jednocześnie, jak mówi prof. Tadeusz Kowalski, ekonomista mediów, jest to najbardziej atrakcyjna kategoria odbiorców, bo dysponuje sporym budżetem i chętnie sięga po nowe produkty, także te z wyższej półki. Obaj eksperci przestrzegają jednak przed mitologizowaniem tej grupy jako najważniejszych widzów „Dzień dobry TVN” czy „Pytania na śniadanie”, a więc tych programów, których z powodu późniejszej pory nadawania nie oglądają ludzie chodzący codziennie do pracy. Dużą grupę w obu przypadkach stanowią ci sami widzowie, którzy zaczynają dzień „Kawą czy

Interes? Mimo zaskakującej aktywności i pomysłowości widzów, trudno przeoczyć fakt, że telewizja śniadaniowa nie dorównuje

Kiedy rozpoczęła się Twoja przygoda z żeglarstwem? Moje poważne żeglowanie zaczęło się od trzytygodniowego rejsu po Mazurach w lipcu 1998 roku, choć już wcześniej rodzina zabierała mnie na jednodniowe pływanie w okolicach Olsztyna. Dlaczego żagle, co pociąga Cię w tym sporcie? W żeglarstwie najwspanialsze jest poczucie wolności, towarzyszące okrywaniu nieznanych, tajemniczych miejsc, a także możliwość sprawdze-

Co dalej?

Ewa Kotlewska jest jedną z prowadzących informacyjne poranne pasmo w TV Puls

środków do utrzymania domu, kosmetyków, produktów dla dzieci, artykułów medycznych i wielu innych towarów – stwierdza prof. Kowalski. – Dodatkowo programy nadawane w późniejszych porach w TVN czy TVP 2 mogą być nośnikiem dla reklam skierowanych do nieco zamożniejszej klasy średniej, chociaż jest to tylko część ich audytorium. Do tego telewizja uchodzi za najskuteczniejsze medium reklamowe. Praktycznie nigdy nie ma problemu z reklamą, a popyt

na czas antenowy niemal zawsze przewyższa podaż, na czym korzystają także mniej popularne pasma jak telewizja śniadaniowa. Telewizje komercyjne nie mają takiego problemu, ale TVP 1 i 2 mają ustawowy zakaz przerywania programów reklamami. Rozwiązanie jest dość proste: „Kawa czy herbata” jest przerywana, tyle, że wiadomościami co pół godziny, a zaraz przed i po nich znajduje się przyklejony blok reklamowy.

nia swoich umiejętności w różnych warunkach pogodow ych i na nowych szlakach. Wspaniałym doznaniem jest także kontakt z dziką naturą, co pozwala zapomnieć o wielkim, szybk im świecie i ukoić nerwy. Co więcej, dzięki żeglarstwu można poznać wielu ludzi, a także sprawdzić się we współpracy z nimi.

Giblartarze. Odkryłem tam zakątki zupełnie różne od rodzimych stron, niezwykle fascynujące, zarówno pod względem przyrody, wody, jak i wspaniałych ludzi.

Jesteś laureatem XII edycji konkursu „Grasz o staż”. Dlaczego zdecydowałaś się na udział w tym projekcie? Udział w konkursie „Grasz o staż” był jedną z nielicznych możliwości, aby spróbować swoich sił w dziedzinie, która mnie interesowała. Bardzo chciałem pracować w branży reklamowej, jednak byłoby mi ciężko dostać się do niej ze względu na nieadekwatny profil moich studiów. „Grasz o staż” dał mi możliwość poznania tej branży od kuchni i zakorzenienia się w niej na dłużej. Oprócz tego, konkurs daje szansę zdobycia cennego doświadczenia i rozpoczęcia kariery zawodowej.

Jakie było najciekawsze miejsce, po którym żeglowałeś? Żeglowałem po wielu niezwykłych miejscach. Uwielbiam odwiedzać jeziora mazurskie oraz inne polskie wody. Najciekawszym jednak miejscem, po jakim miałem okazję pływać, była okolica Cieśniny Gibraltarskiej. Rejs był na trasie Malaga – Lizbona, a sylwester, który akurat miałem okazję tam spędzić – „na kotwicy” w

Jakie cechy charakteru powinien posiadać prawdziwy żeglarz? Cierpliwość, bo nigdy nie wiadomo, kiedy minie sztorm. Zaradność, aby rozwiązywać problemy, które się pojawiają podczas żeglugi. Rozwagę, aby nie przeceniać swoich umiejętności. Ważne jest również, by czuć respekt dla sił natury, bo to właśnie one rządzą naszym losem na wodzie.

Czy masz jakieś inne pasje? Jak spędzasz wolny czas zimą? Oprócz żeglarstwa mam wiele innych zainteresowań. Kiedy za oknem mróz, lubię wybrać się na squasha. W sezonie zimowym staram się też znaleźć czas na wypad w góry, by pojeździć na snowboardzie. Z zajęć bardziej „spokojnych”, interesuję się fotografią czarno-białą. Fascynuje mnie szukanie ciekawych motywów, które, po uwiecznieniu, tworzą niezwykłe obrazy.

Jakie cechy, umiejętności pomogły Ci w osiągnięciu tego sukcesu? Kreatywność przydała się przy wymyślaniu koncepcji zadań konkursowych. Pewność siebie dała mi wiarę w to, że mam takie same szanse, jak każdy inny uczestnik konkursu. Pracowitość i sumienność to cechy potrzebne w każdym zawodzie i pokutujące w osiąganiu niemalże wszystkich celów zawodowych, a zatem przydały mi się również na etapie

W 2007 roku ruszyła internetowa biurowa telewizja śniadaniowa – 10am.tv. Wprawdzie był to tylko projekt promocyjny producenta pieczywa Schulstad, ale zdobył sympatię internautów. Zdaniem dr. Możdżyńskiego wraz ze zmianą przyzwyczajeń odbiorców, tego typu projekty mają szansę zaistnieć także jako normalne przedsięwzięcia komercyjne. – W Polsce ten trend nie jest jeszcze widoczny i rozwija się bardzo powoli, ale w zachodniej Europie i Skandynawii coraz więcej osób wybiera życie bez telewizora w domu. Jednocześnie te sami ludzie korzystają z Internetu, w domu i w pracy. Forma programu śniadaniowego, gdzie to widz decyduje, co chce oglądać i o jakiej porze, może przełamać podstawową barierę normalnej telewizji, czyli jej niedostępności w miejscu pracy – mówi dr Możdżyński. – Ale nawet, jeśli młodsi odbiorcy zaczną korzystać z telewizji przez sieć, to nie sądzę, żeby w istotny sposób wpłynęło to na liczbę widzów porannych pasm. Przyzwyczajenia zmieniają się wolniej niż mody, a TV śniadaniowa ma przed sobą jeszcze przyszłość. Póki co, telewizja śniadaniowa pozostaje najbardziej konserwatywnym formatem, otwartym na pomysły widzów, ale w swojej zasadniczej koncepcji odpornym na drastyczne zmiany. Najbliższy czas nie zapowiada też żadnej rewolucji na polskim rynku. Polsat, który jako jedyny nie ma jeszcze TV śniadaniowej, nie spieszy się z jej wprowadzeniem, oferując rano popularne seriale. Wiosenna ramówka obfituje w produkcje wysokobudżetowe, a przedstawiciele stacji dementują plotki o rychłym wprowadzeniu swojej odpowiedzi na zyskujące na popularności „Dzień dobry TVN”. •

udziału w konkursie. Optymizm zaś sprawił, że podszedłem do kwestii ewentualnego zwycięstwa jak do czegoś, co jest w moim zasięgu. To z kolei wpłynęło na pozytywne myślenie o udziale w „Grasz o staż”, dzięki czemu cała moja praca była bardziej efektywna. W jaki sposób zwycięstwo w konkursie „Grasz o staż” wpłynęło na Twoją drogę zawodową? Zwycięstwo w konkursie „Grasz o staż” wpłynęło na moje zawodowe życie znacząco. Dzięki niemu rozpocząłem swoją przygodę z dorosłym życiem i zrobiłem pierwszy krok w karierę z prawdziwego zdarzenia. Dzięki temu pracuję teraz w firmie, która daje mi duże możliwości samorealizacji i stałego podwyższania swoich kompetencji zawodowych.

Igor Ruczyński, Laureat XII edycji „Grasz o staż” Pracuje w agencji reklamowej jego pasją jest żeglarstwo.

05

a r t y k u ł p r o m o c y j ny

Program telewizyjny startuje zazwyczaj około 5.00 rano. O 6.00 lub 8.00 rozpoczyna się

popularnością najgłośniejszym programom swoich stacji, a nawet najlepsze jej odcinki nigdy nie goszczą w cotygodniowym zestawieniu dziesięciu najchętniej oglądanych programów. Ale trudno chyba podejrzewać, że nadawcy, zwłaszcza komercyjni, nie kierują się przy tworzeniu telewizji śniadaniowej kalkulacją ekonomiczną. - To, co jest charakterystyczne dla tego pasma, to możliwość tworzenia atrakcyjnego programu za ułamek kosztów innych produkcji – mówi prof. Tadeusz Kowalski, do 2006 roku przewodniczący Rady Nadzorczej TVP. – Studia i sprzęt i tak stoją o tej porze nieużywane, więc można z nich korzystać bez kolizji z innymi ekipami. Goście i eksperci przeważnie chętnie korzystają z zaproszenia do studia, a celebrytom nie trzeba płacić za występ, bo oni sami traktują go jako okazję do promocji i pokazania się w miłej atmosferze porannej pogawędki. Dekoracje w studiu zmienia się rzadko, bo widzowie, zwłaszcza starsi, są do nich przyzwyczajeni i nie przepadają za zmianami. Jak widać, w porównaniu z choćby z serialami czy teleturniejami, telewizja śniadaniowa jest formatem bardzo tanim w produkcji. No, ale co komu po niskich kosztach, jeśli i tak nie znajdzie się kupiec? Jak chętnie kupowany jest czas reklamowy w porannym paśmie? Telewizja śniadaniowa faktycznie ma relatywnie niewielką oglądalność, ale jej widzowie, wbrew pozorom, stanowią dość atrakcyjną grupę dla reklamodawców. – Przede wszystkim, skoro w grupie odbiorców przeważają niepracujące czy zajmujące się domem kobiety, to naturalnie będzie to dobre medium reklamowe dla producentów wszystkich

fot. Puls TV

Oglàdanie na Êniadanie

herbatą”, a odsetek oglądających mężczyzn jest nadal niski i nie przekracza trzydziestu procent. Redakcje wszystkich telewizji śniadaniowych skrzętnie korzystają z każdej okazji do kontaktu ze swoimi odbiorcami. – To jest właśnie najprzyjemniejsza część tej pracy. Mamy niesamowicie aktywnych i pomysłowych widzów, otrzymujemy setki listów i maili z uwagami, komentarzami i pomysłami do naszych programów. Staramy się z nich w miarę możliwości korzystać i dopasowywać tematykę do oczekiwań odbiorców – mówi Marek Zając. Zaskakuje zwłaszcza wielka aktywność widzów o tak wczesnej porze. – Kiedy ogłaszamy na antenie konkurs esemesowy, to najpóźniej po minucie mamy już pierwszą prawidłową odpowiedź. A jeśli nagrywamy program w terenie, mieszkańcy schodzą się na plan od 6.00, a o 7.00 przeważnie jest już tłum ludzi. Większość z nich to nasi stali widzowie, którzy dobrze znają program i prowadzących. W takiej sytuacji często zostajemy na planie po skończeniu nadawania do 10.00 czy nawet 11.00, tak żebyśmy mogli porozmawiać z każdym, kto ma na to ochotę. TVN i telewizja publiczna organizują także elektroniczne formy kontaktu z widzami. Fora internetowe, kawiarenki czy czaty z zaproszonymi gośćmi cieszą się dużą popularnością, zwłaszcza w wydaniu „Dzień dobry TVN”, na którego stronach internetowych można znaleźć zapisy czatów widzów między innymi z Anną Dereszowską czy Pawłem Małaszyńskim.

Zapisz to, Kisch!

Mi´dzy słowami

DZIENNIK ARSTWO

DZIENNIK ARSTWO

Kontakt z bohaterem musi być prawdziwy. Reporter nie może ukrywać emocji, a czasem powinien wyjaśnić rozmówcy, na czym polega reportaż – mówi Włodzimierz Nowak, autor książki „Obwód głowy”. ■ „Mój warszawski szał”, jeden z reportaży z pana książki „Obwód głowy”, to opowieść o Powstaniu Warszawskim… widzianym oczami drugiej strony, czyli żołnierza Wehrmachtu. To zupełnie inna perspektywa. Włodzimierz Nowak: Jesteśmy wychowani na historiach o bohaterskich powstańcach, dzielnych sanitariuszkach i harcerzach. Opowiedzenie tego z drugiej strony dodaje autentyzmu. W relacji żołnierza Wehrmachtu Polacy są kimś nieznanym. On nie wie, czy strzela do partyzantów, regularnej armii, czy dziwnie ubranych bandytów. Nawet nie wie do końca, że trafił do Warszawy, bo był pewien, że wysyłają go do okupowanej „spokojnej” Francji. To nie jest opowieść z bohaterską tezą. To relacja kogoś, kto strzelał do Polaków, bił się z nimi na noże czy na bagnety w ciemnych piwnicach. ■ I miał 17 lat. Uderzyło mnie, że każdą walkę wpisywano mu do książeczki wojsko-

06

Dlaczego by si´ nie rozpłakaç? z Włodzimierzem Nowakiem rozmawiała Agnieszka Wójcińska fotografia Tomasz Kamiński wej. Po piętnastu żołnierz awansował. Potem polscy chłopi spod Gniezna, którzy uratowali mu życie, zlitowali się nad nim i zamurowali tę książeczkę w ścianie, żeby nie świadczyła na jego niekorzyść. Dali mu szansę na drugie życie. ■ Skąd taki pomysł na reportaż o tamtych wydarzeniach i jak pan dotarł do swojego bohatera? Nie szukałem specjalnie takiego człowieka. W Internecie znaleźliśmy z Angeliką Kuźniak informację o filmie dokumentalnym o Schenku, który jako młody chłopak, saper, pacyfikował Powstanie Warszawskie. Pozostało do niego dotrzeć i namówić na rozmowę. ■ Jak to się udało? On w którymś momencie wspomina, że nigdy nikomu tak dokładnie nie opowiadał tej historii, jak wam. Na początku trochę się nie zrozumieliśmy. On liczył na rozmowę o tym, jak go Polacy uratowali, wybaczyli mu, a potem on im pomagał w latach osiemdziesiątych, przywożąc paczki do Polski. A my pojechaliśmy po relację z Powstania. Przez pierwsze dwa dni było takie krążenie koło tematu. Mówiliśmy,

o co nam chodzi, on uciekał w stronę łatwiejszych dla siebie wątków. W końcu powiedzieliśmy jasno – przyjechaliśmy tutaj po relację z Powstania Warszawskiego. ■ Nie wystraszył się? Powtarzał, że Warszawa 1944 to najstraszniejsze chwile w jego życiu. Przez 60 lat o tym myślał, pamięć nie dawała mu spokoju, próbował to nawet jakoś odpokutować. Czuliśmy, że chce komuś to wszystko wreszcie opowiedzieć, ale nie ma odwagi, więc na początku grał z nami, uciekał od trudnych pytań. Żartował, schodził na bok. ■ Jak sobie z tym poradziliście? Przekonywaliśmy, że jako Polacy mamy prawo go pytać. Że po to przyjechaliśmy te prawie tysiąc kilometrów. I że nie wpadliśmy po kilka sensacyjnych historyjek, tylko chcemy wysłuchać go do końca. No i pokazaliśmy, że umiemy słuchać. W końcu dał się przekonać. ■ Jak docieraliście do szczegółów? Pytaliście go o to, gdzie siedzieli, co jedli, pili? Pytaliśmy na przykład, co robili między atakami. Chcieliśmy

wciągnąć go w rozmowę i pomóc uwolnić pamięć, więc pytaliśmy, co jedli, gdzie się myli, gdzie spali czy wygłupiali się, śpiewali. Opowiadał, jak pili wódkę przed atakiem, jak uczył się strzelać. Wtedy wstawał z fotela i pokazywał, że strzelał z odwrotnej pozycji, czym w walkach ulicznych zaskakiwał przeciwnika. Są takie momenty, kiedy pamięć się rozpędza. Bohater poddaje się historii, opowiadaniu. To jest bardzo ważne, wtedy oczywiście nie należy mu przerywać, tylko uważnie słuchać. Były też chwile, kiedy on się zacinał, nie mógł opowiedzieć jakiejś strasznej sceny. ■ I co wtedy? Pan naciska takiego bohatera, czy czeka? Staram się mu pomóc. Próbowaliśmy zaproponować jakiś inny wątek, łatwiejszy. Zakładaliśmy, że do tamtego wrócimy za jakiś czas. Na taką rozmowę nie przeznacza się przecież pięciu minut. Każde trudne pytanie trzeba dobrze umotywować, przekonać rozmówcę, że to, o czym mówimy, jest ważne, że tego nie można obejść. Trzeba też czasami zrobić bohaterowi wykład, czym jest reportaż.

■ Nagrywał pan rozmowę z Schenkiem? Nie miał żadnego problemu z magnetofonem, ale nie lubię nagrywać. Zwykle notuję, nieraz bardzo skrótowo, jakieś hasła, ważniejsze myśli, żeby mieć haki dla pamięci. Potem po rozmowie to uzupełniam. Ale jeśli to jest wciągająca historia, a przecież takich szukam, to mogę powtórzyć ją słowo w słowo. ■ Cenna umiejętność. Wyćwiczona. To mi pozwala uważnie słuchać. Magnetofon mnie rozprasza. Sprawdzam, co chwilę czy nagrywa. Maszyna przecież zawodzi, a człowiek się zwalnia od odpowiedzialności. Nieraz takie zwolnienie się powoduje, że rozmowa nie wychodzi. Pozwala się za bardzo gadać rozmówcy, nie próbuje zrozumieć tego, co mówi, wrzuca się do worka maszyny całą pamięć. A potem się okazuje, że brak w tym dociekliwości, niektóre myśli są niedokończone. ■ Wracając do Schenka, jak długo z nim rozmawialiście? Chyba z tydzień. Zatrzymaliśmy się w motelu w jego miasteczku. Przychodziliśmy dwa razy dziennie. Przed południem na 2 godziny i po południu aż do wieczora. Jeździliśmy też z nim po okolicy i do rodziny. Pokazywał nam, gdzie poznał żonę, gdzie była granica. Takie podróże są niezwykle ważne, dzięki temu pojawiają się nowe, bardzo ciekawe wątki. Zauważyłem na przykład, że w restauracji wybierał zawsze miejsce przy ścianie, albo w kącie – z dwóch stron osłonięte. Mówił, że zostało mu to z Powstania. ■ Jak sobie radziliście z ciężarem emocjonalnym historii Schenka? Mam wrażenie, że jak się słucha takich opowieści, trudno się nie rozpłakać. A dlaczego by się nie rozpłakać? ■ Myśli pan, że reporter może tak okazywać emocje? Myślę, że ma obowiązek. To musi być prawdziwa rozmowa, reporter nie może udawać. Trzeba cały czas myśleć i wiedzieć, po co się przyjechało, ale jeśli jest coś, co mnie wzrusza, to nie mogę tego

ukrywać. To zakłamuje kontakt. Potem oczywiście chcę, żeby to zabolało czytelnika. Ale kiedy pracuję nad tekstem, tracę te emocje. Przy pisaniu historii Schenka już nie wiedziałem, jak ta opowieść będzie działać na czytelnika. Czy porazi go tak samo, jak poraziła mnie. Pamiętam, że wysłałem tekst do redakcji. I cisza. Po jakimś czasie dzwonię, co jest? Okazuje się, że jeden z redaktorów przerwał czytanie w połowie i wyszedł, żeby się uspokoić. Drugi zamknął się w redakcyjnym pokoiku, bo wstydził się łez. Byłem zaskoczony. ■ Pan mówi o swoim wzruszeniu. Ale domyślam się, że dla Schenka też było to duże przeżycie. Co się dzieje później z takim bohaterem? Jest z nim jakiś kontakt? Tego w tej robocie nie lubię – porzucania ludzi, bohaterów reportaży. Przecież wielu z nich staje się ważnymi osobami w moim życiu, zostają we mnie. Ale nie sposób ze wszystkimi utrzymywać stały kontakt. Z Schenkiem akurat mieliśmy kontakt później, bo reżyser Sławomir Fabicki na podstawie tego reportażu chce nakręcić film fabularny. ■ Jak Schenk zareagował na tekst, gdy się ukazał? Był zadowolony. A różnie bywa z bohaterami reportaży. Niektórzy się obrażają, niektórzy w ogóle się nie odzywają, zrywają kontakt. Chociaż potem często te reportaże zajmują ważne miejsce w ich domowych archiwach, a czasem nawet wiszą oprawione na ścianie. To niezadowolenie wynika z tego, że „autoportret”, który nosimy w sobie, różni się często od naszego zewnętrznego obrazu, jaki widzi i szkicuje reporter. I trudno rozstrzygać, który portret jest prawdziwszy. Czasem myli się reporter, czasem nasz „autoportret” jest bardzo zafałszowany. Jako reporter mam prawo opisać historię tak, jak ją widzę, jak ją zrozumiałem. ■ W którym momencie w przypadku Schenka miał pan takie poczucie, że dotarł wystarczająco głęboko? Kiedy zakończyć rozmowę z bohaterem?

Tego nigdy nie wiem. Przy każdym reportażu mam wrażenie, że to jeszcze nie koniec, że trzeba jeszcze gadać. Dopiero jak wszystko spiszę, zaczyna mi się to układać, widzę – dobrze jest. ■ Jak pan sprawdzał wiarygodność Schenka? Nie było przecież innych świadków wydarzeń, o których opowiadał. Opowieść Schenka daliśmy do przeczytania historykom, ekspertom od Powstania Warszawskiego. Okazało się, że wszystko się potwierdza. Jego historia świetnie lokuje się w znanych relacjach z powstania. Druga sprawa to odpowiedni sposób rozmowy. Jeśli rozmawiam z nim tydzień, to ciągle wracam do pewnych wątków. To nie jest przesłuchanie, ale dopytuję, bo czegoś nie zrozumiałem, brakuje pewnego szczegółu, nie mogę sobie tego wyobrazić. I okazuje się, że wszystko zaczyna się dopełniać. ■ Reportaże zebrane w książce „Obwód głowy” dotyczą tematów polsko-niemieckich. Pisze pan dużo takich tekstów. Skąd taka specjalizacja? Jestem chłopak z ziem zachodnich. Urodziłem się w małym miasteczku niedaleko Poznania, studiowałem w Poznaniu. Potem wyjechałem na kilka lat do Pszczewa - małej miejscowości przy dawnej granicy polskoniemieckiej z roku 1919. Tam była przed wojną gmina żydowska, gmina ewangelicka, Niemcy i Polonia przy kościele katolickim. Po wojnie zamieszkali tam ludzie ze wschodu, którzy nie znali historii tego miejsca, nie wiedzieli, czyj był ten dom, czyja była ta ulica. Docierałem do tych historii i im je opowiadałem. Przywracałem pamięć miejsca. Tam było aż gęsto od różnych opowieści polsko-niemieckich. Nabrałem na nie apetytu. Gdy zacząłem pisać w „Gazecie Wyborczej” reportaże, ten apetyt zaczął procentować. W naturalny sposób wszedłem w tę tematykę. W mojej książce „Obwód głowy” zebrałem najważniejsze teksty. Czytane razem nabierają dodatkowych znaczeń. Teraz ciekawie będzie zobaczyć, jak odbierze to czytelnik niemiecki, bo książka jest właśnie tłumaczona.

■ Pan pisze o sprawach polskoniemieckich, a na przykład Mariusz Szczygieł o Czechach. Czy taka specjalizacja ma dla reportera sens? Nie czuję się specjalistą od spraw polsko-niemieckich. Przecież piszę także o Białorusi. Interesują mnie koszty polskiej transformacji. Ale skupienie się na pewnej tematyce i wydanie książki, która jej dotyczy, wynika chyba z tego, że pracując jako reporter w codziennej gazecie, ma się pewien niedosyt. Bo weszło się w coś bardzo głęboko, a to żyje dwa, trzy dni, potem trochę w Internecie i umiera. Ma pani poczucie, że wielu rzeczy nie opisała. I właśnie, żeby przekroczyć ramy gazety, potrzeba książki. Mam wrażenie, że dotyczy to wszystkich moich kolegów reporterów, którzy piszą po kilkanaście lat. Trudno napisać tylko jeden tekst, gdy się odkrywa coś wspaniałego, co nas wciąga. ■ W „Obwodzie głowy” są teksty opowiadające o nieodległych w czasie zdarzeniach i takie, jak „Mój warszawski szał”, które dotyczą wydarzeń sprzed wielu lat. W mojej książce jest tyle wątków historycznych chyba dlatego, że o wielu sprawach można opowiedzieć dopiero teraz, 60 lat po traumie wojennej. Myślę, że 20 lat temu ani Schenk nie odważyłby się tak szczerze opowiedzieć swoich przeżyć z Warszawy, ani ja nie umiałbym tego wysłuchać i zrozumieć. ■ Nad czym pan teraz pracuje? Chcę napisać książkę o Włodzimierzach Nowakach. Jest Włodzimierz Nowak ksiądz, Włodzimierz Nowak aktor, jest Włodzimierz Nowak generał brygady, jest Włodzimierz Nowak fryzjer, stolarz, prokurator. ■ Siedem żyć Włodzimierza Nowaka? A może dwanaście. Cała Polska, a właściwie różne Polski. To mnie najbardziej pociąga, żeby to był portret kraju. Ludzie z różnych miejsc, różnych zawodów, różne historie. Gdzie teraz jesteśmy, jak to wygląda z różnych perspektyw, co myślimy. Przecież IV RP była dowodem na to, że nie wiemy jaka ta nasza Polska jest. •

Włodzimierz Nowak

Co czyta Włodzimierz Nowak?

(ur. 1958) — od 15 lat reporter „Gazety Wyborczej”. Z wykształcenia kulturoznawca. Mieszka w Poznaniu. Laureat Nagrody SDP im. Kazimierza Dziewanowskiego za cykl reporta˝y z Białorusi; Grand Press 2004 w kategorii reporta˝ prasowy za „Mój warszawski szał”; ten reporta˝ otrzymał równie˝ wyró˝nienie SDP 2005. Współautor ksià˝ek: „Anna z gabinetu bajek”; „Reporta˝e roku. Warszawa 1999”; „Portrety. Wysokie Obcasy”, „Nietykalni. Reporta˝e roku 1999”, „Zły dotyk. Reporta˝e roku 2000”, „Twarze. Wysokie Obcasy”, „Cała Polska trzaska. Reporta˝e Gazety Wyborczej 2001–2004”. Jego teksty znalazły si´ w szwedzkiej antologii polskiego reporta˝u („Ouvertyr till livet”, Brombergs 2003), francuskiej („La vie est reportage”, Noir sur Blanc 2005) i niemieckiej (Von Minsk nach Manhattan, Zsolnay 2006). W styczniu 2007 w wydawnictwie Czarne ukazał si´ zbiór jego polsko-niemieckich reporta˝y „Obwód głowy”. Niemieckà wersj´ ksià˝ki wyda w tym roku berliƒski Eichborn Verlag.

Niedawno na stypendium w Berlinie łyknàłem sobie „Dojczland” Andrzeja Stasiuka, bo za Odrà czułem si´ chwilami jak „rumuƒski kierowca ci´˝arówki, który zagubił si´ w du˝ym niemieckim mieÊcie”. Do poduszki czytałem „Podró˝e z Herodotem” Ryszarda KapuÊciƒskiego. Teraz czytam wolno wydany niedawno przez Znak „Czarny Ogród” Małgorzaty Szejnert, która jest mojà „Panià Profesor od reporta˝u”, i przypominam sobie smak reporta˝u literackiego. Powtarzam te˝ sobie KapuÊciƒskiego za „Gazetà Wyborczà”, podglàdajàc kuchni´ reportera (teraz „Busz po polsku”). Przygotowujàc si´ do wywiadu z Gunterem Wallraffem, czytam jego „Wst´pniak” i „Na samym dnie”. Na biurku, jak wyrzut sumienia (bo dawno nie pisz´ o Białorusi) czeka „Ograbiony naród”, druga ju˝ białoruska ksià˝ka Małgorzaty Nocuƒ i Andrzeja Brzezieckiego, reporterów „Tygodnika Powszechnego”.

Nie rób tego, co Kisch!

rys. Łukasz Cwojdziński

■ Naprawdę? Tak wprost? Tak. Ludzie mają skłonność do przymiotników. Myślą, że wystarczy powiedzieć o kimś: dobry, uczciwy, odważny. Nie chcę wierzyć na słowo, żądam przykładu. Żeby czytelnik, któremu tę opowieść przekażę, sam mógł wyrobić sobie opinię. Przypominam więc czasami mojemu rozmówcy, że piszę reportaż, a nie analizę czy rozprawę historyczną. Próbuję czytelnikowi przekazać coś w rodzaju surowego doświadczenia. On musi czuć, że przenosi się w tamte czasy, rozumieć, dlaczego nasz bohater robi to, co robi. Żeby mógł sobie wyobrazić, przeżyć to. Tylko wtedy opowieść ma swoją siłę i sens, bo może czytelnika poruszyć, wywołać głębszą refleksję. Taka argumentacja zazwyczaj działa.

Zbigniew Żbikowski Opowiadanie o tym, jak to młody Egon Erwin Kisch wynalazł reportaż, należy wręcz do kanonu dziennikarskiej dydaktyki. Ściślej – do kanonu przeniesionego z tzw. minionej epoki. A jeszcze dokładniej – do dydaktyki, która opierała się na tzw. słusznych wzorach. Kisch zaś był w swoim czasie jak najbardziej słuszny. Nie dlatego, że mieszkał i tworzył w Pradze, że był pobratymcem innego wybitnego prażanina, Franza Kafki, ani tym bardziej, że pisał po niemiecku i publikował w praskiej prasie niemieckojęzycznej. Przede wszystkim dlatego, że był komunistą i piewcą stalinizmu (w połowie lat dwudziestych odwiedził Rosję Sowiecką i po powrocie opublikował zbiór słusznych reportaży), piewcą kierowanych z Moskwy Brygad Międzynarodowych, biorących udział po słusznej stronie w hiszpańskiej wojnie domowej, zwolennikiem rewolucji meksykańskiej i wyłonionego z niej systemu, który dał „ostro popalić” Kościołowi (i – jak sądził Kisch – słusznie). O Meksyku też napisał tom reportaży, po tym, jak w tym kraju spędził dłuższy czas w okresie II wojny światowej. Po wojnie wrócił do Pragi i wspierał, jak mógł, czechosłowackich komunistów w marszu do władzy. Zmarł akurat wtedy, kiedy Komunistyczna Partia Czechosłowacji osiągnęła jedynowładztwo, okrągłe 60 lat temu, i nie było już mu dane cieszyć się z tego zwycięstwa. Minęły dziesięciolecia, upadły najpierw systemy, które Kisch zwalczał, następnie te, które budował, no i „wynalazca reportażu” pod względem politycznym stał się jak najbardziej niesłuszny. Pozostało po nim określenie „szalejący reporter” (tytuł tomu reportaży z 1924 r.)

i zwrot „zapisz to, Kisch!” (tom reportaży z 1929 r.), ale tomu „o popach i bolszewikach” lepiej nie wspominać. Czy jednocześnie niesłuszny stał się też jego wynalazek? Z grubsza biorąc, polegał on na tym, że o ile przed Kischem za reportaż uważało się raport dziennikarza z tego, co sam widział, co przeżył i usłyszał, słynny prażanin wpadł na pomysł (podobno przypadkowo, bo spóźnił się na miejsce pożaru), że wystarczy odpytać świadków zdarzenia i z ich wypowiedzi ułożyć relację. Rozwijając potem ten pomysł doszedł samodzielnie do tzw. reportażu literackiego. I co w tym niesłusznego? Nic, bo metoda ma to do siebie, że jest apolityczna i nieideologiczna. Dopiero zastosowana do konkretnych zadań, może służyć osiąganiu celów takich czy innych. Kisch swój wynalazek zastosował do takiego opisu świata, w którym jego opcja ideowa wypada nie tylko lepiej, słuszniej, bardziej postępowo, ale jest wręcz jedynie dobra, słuszna i postępowa. Korzystając z tego samego warsztatu, można pokazać świat, w którym komuniści są okrutni i źli, a budowana przez nich rzeczywistość jest nieludzka. Bo Kisch zarówno pokazał, jak w czysto dziennikarski sposób dotrzeć do wiedzy, jak i to, jak ją wykorzystać w sposób ideologicznie uprzedzony. No i powstał problem – uczyć się na Kischu czy nie? Pewne znane powiedzenie mówi: „uczyć się, choćby od diabła”. Potrzebny tylko ktoś, kto tę tak zdobytą wiedzę pomoże postawić z głowy na nogi. Solidnie i metodycznie, a nie tylko wołając: a Kysz! •

07

Bilet za recenzj´ REKLAMA

Napisz recenzję książki, filmu, płyty muzycznej, które miały premierę w ciągu ostatnich 3 miesięcy! Za każdą recenzję otrzymujesz bilet do kina lub teatru. Partnerzy akcji: Teatr na Woli, Teatr Dramatyczny, Teatr Buffo, Laboratorium Dramatu, Teatr Montownia, Teatr Wytwórnia, Kinoteka. Regulamin dostępny na stronie: www.redakcja24.pl

dodatek specjalny nr 1/2008

• Nagroda Zdjęcie Roku 2007 | Tim Hetherington, UK, dla magazynu Vanity Fair | Żołnierz amerykański odpoczywa w bunkrze, Korengal Valley, Afganistan, 16 września 2007

World Press Photo to najwa˝niejsze wydarzenie bran˝owe, w którym biorà udział fotoreporterzy z całego Êwiata. Zdj´cia nagradzane w konkursie stajà si´ cz´sto obrazami-ikonami, a kolejne jego edycje wyznaczajà trendy w fotografii prasowej. Nagroda w World Press Photo to tak˝e wielka nobilitacja dla wyró˝nionego fotografa. Zdj´cia do konkursu mogà zgłaszaç profesjonalni fotoreporterzy, jak równie˝ reprezentujàce ich agencje fotograficzne oraz redakcje dzienników i magazynów. Mi´dzynarodowe jury oceniajàce zgłoszone prace składa si´ ze znanych, cenionych fotoreporterów, fotoedytorów oraz przedstawicieli presti˝owych agencji fotograficznych. Klasyfikacja przebiega w kilkunastu kategoriach obejmujàcych fotografie pojedyncze i reporta˝e. Sà to: zdj´cie roku, zdarzenia, ludzie w zdarzeniach, sportowe sytuacje, ludzie sportu, ˝ycie codzienne, portrety, sztuka i rozrywka oraz przyroda. Tegoroczna, 51 ju˝, edycja to a˝ 80 535 zgłoszonych prac i 5019 fotografów ze 125 krajów.

08

Konkurs legenda Edyta Ganc Krótka historia wielkiego konkursu Początki World Press Photo sięgają 1955 roku. Najpierw był to konkurs lokalny, organizowany przez Holenderski Związek Fotografów Prasowych. W planach organizatorów miejscowe Zilveren Camera miało zostać uzupełnione o edycję międzynarodową. Tak narodziło się World Press Photo. Konkurs miał jednoczyć środowisko fotoreporterów z różnych stron świata i umożliwić im zapoznanie się z projektami realizowanymi przez innych fotografów, często w odległych rejonach naszego globu. Pierwsza,

inauguracyjna edycja WPP, wywołała burzliwą dyskusję na temat roli i przyszłości fotografii prasowej. Pojawiły się przy tym kontrowersje natury politycznej. Co należy pokazywać, czego nie, a co wypada po prostu przemilczeć. Zaczęła się światowa dyskusja na temat roli fotografii prasowej i jej miejsca we współczesnym, zmieniającym się świecie. Pośród skrajnych opinii jury reprezentującego różne kraje, będące często we wzajemnym konflikcie, konkurs pozostawał niezależny na przestrzeni ostatniego półwiecza, co stanowiło o jego sile i autonomii.

Ważnym etapem w rozwoju idei WPF było utworzenie fundacji World Press Photo w 1960 roku. Nagroda stopniowo zyskiwała coraz większy prestiż i znaczenie w środowisku, a z czasem przyjęła funkcję „konkursu podróżującego”, gdzie, w ramach objazdowej wystawy pokonkursowej, nagrodzone zdjęcia ma okazję obejrzeć szersza publiczność. WPP stało się instytucją samą w sobie, zatrudniając pracowników zajmujących się sprawami bieżącymi. Obecnie konkurs to z jednej strony największa coroczna wystawa fotografii prasowej, z drugiej towarzyszące mu warsztaty i seminaria.

Od 1990 roku są elementem właściwego konkursowi jako nieodłączny element edukacji młodych, rokujących fotoreporterów. W 1994 roku zorganizowano I edycję warsztatów Joop Swart Masterclass dla utalentowanych fotografów. Organizowane do dziś gromadzą młodych, aktywnych fotoreporterów, chcących zmierzyć się z opiniami profesjonalistów na temat własnych projektów. To właśnie w trakcie tych warsztatów tegoroczny laureat konkursu, Rafał Milach, skonsultował swój nagrodzony cykl o artystach cyrkowych. •

I

I nagroda w kategorii Wydarzenia w zbliżeniu - zdjęcie pojedyncze. fot. John Moore, USA, Getty Images. Zamach na Benazir Bhutto, Rawalpindi w Pakistanie, 27 grudnia 2007

Pełna lista laureatów World Press Photo 2008 • Zdjęcie roku 2007 fot. Tim Hetherington dla magazynu „Vanity Fair”, Wielka Brytania. Amerykański żołnierz, walczący w Afganistanie, w dolinie Korengal odpoczywający w bunkrze. • Wydarzenia w zbliżeniu

- zdjęcie pojedyncze

1. John Moore, USA, Getty Images 2. Bold Hungwe, Zimbabwe, Zimbabwe Independent 3. Stephen Morrison, Canada, European Pressphoto Agency Wyróżnienie: Emilio Morenatti Spain, The Associated Press II nagroda w kategorii Wydarzenia w zbliżeniu - seria. Fot. Roberto Schmidt, Kolumbia/Niemcy, Agence France-Presse. Zamieszki po wyborach w Kenii, Nairobi, 29-31 grudnia 2007.

I nagroda w kategorii Wydarzenia ogólne – seria. Fot. Balazs Gardi, Węgry, agencja VII Network. Operacja wojskowa Skalista Lawina, Afganistan, październik 2007.

• Wydarzenia w zbliżeniu

I nagroda w kategorii Ludzie i wydarzenia - zdjęcie pojedyncze. Fot. Yonathan Weitzman, Izrael. Sukienka afrykańskiej dziewczynki wisząca na płocie granicznym oddzielającym terytorium Egiptu i Izraela, 20 sierpnia 2007.

- reportaż

1. John Moore, USA, Getty Images 2. Roberto Schmidt, Colombia / Germany, Agence France-Presse 3. Mike Kamber, USA, The New York Times

I nagroda w kategorii Sport - akcja - zdjęcie pojedyncze. Fot. Ivaylo Velev, Bułgaria, agencja fotograficzna Bul X Vision. Zawody narciarskie, zawodnik Philippe Meier ścigany przez lawinę, Flaine, Francja, 15 marca 2007.

• Wydarzenia ogólne

- zdjęcie pojedyncze

1. Balazs Gardi, Hungary, VII Network 2. Stanley Greene, USA, Noor 3. Takagi Tadatomo, Japan Wyróżnienie: Christoph Bangert Germany, Laif • Wydarzenia ogólne - reportaż 1. Balazs Gardi, Hungary, VII Network 2. Tim Hetherington, UK for Vanity Fair 3. Cédric Gerbehaye, Belgium, Agence Vu • Ludzie i wydarzenia II nagroda w kategorii Wydarzenia ogólne – zdjęcie pojedyncze Fot. Stanley Greene, USA, agencja Noor Plan ataku narysowany na piachu, granica Czadu z Sudanem, styczeń 2007

- zdjęcie pojedyncze

1. Yonathan Weitzman, Israel 2. Carol Guzy, USA, Washington Post 3. Daniel Berehulak, Australia, Getty Images • Ludzie i wydarzenia

- reportaż

1. Philippe Dudouit, Switzerland, for Time magazine 2. Francesco Zizola, Italy, Noor for Internazionale 3. Oded Balilty, Israel, The Associated Press • Sport - akcja

- zdjęcie pojedyncze 1. Ivaylo Velev, Bulgaria, Bul X Vision Photography Agency 2. Frank Wechsel, Germany, Spomedis 3. Miguel Lopes Barreira Portugal, Record

II

I nagroda w kategorii Ludzie i wydarzenia - seria. Fot. Philippe Dudouit dla magazynu Time, Szwajcaria. Partyzant z terytorium południowego Kurdystanu, Północny Irak.

III

• Sport - akcja - reportaż I nagroda w kategorii Natura - pojedyncze zdjęcie. Fot. Fang Qianhua, Chiny, Nangfang Dushi Daily / Southern Metropolis Daily. Zagrożony gatunek rośliny rosnącej w ogrodzie świątyni w mieście Wanzhou - Chiny.

1. Tim Clayton, Australia, Sydney Morning Herald 2. Fei Maohua, China, Xinhua News Agenc 3. Chris Detrick, USA, The Salt Lake Tribune • Sport - prezentacje - pojedyncze zdjęcie 1. Andrew Quilty, Australia, Oculi for Australian Financial Review Magazine 2. Miguel Riopa, Spain, Agence France-Presse 3. Tomasz Gudzowaty & Judit Berekai, Poland/Hungary, Yours Gallery/Focus Fotoagentur • Sport - prezentacje - reportaż 1. Erik Refner, Denmark, Berlingske Tidende 2. Erika Larsen, USA, Redux Pictures for Field & Stream Magazine 3. Travis Dove, USA • Problemy współczesności

- pojedyncze zdjęcie

1. Brent Stirton, South Africa, Reportage by Getty Images for Newsweek 2. Zsolt Szigetváry, Hungary, MTI 3. William Daniels, France, for Science & Vie

I nagroda w kategorii Sport - akcja - seria. Fot. Chris Detrick, USA, The Salt Lake Tribune. Portfolio- sport.

• Problemy współczesności - reportaż

I nagroda w kategorii Problemy współczesności - pojedyncze zdjęcie. Fot. Brent Stirton, Afryka Południowa, reportaż Getty Images dla „Newsweeka”. Usuwanie zwłok goryla górskiego z Parku Narodowego Virunga, wschodnie Kongo.

1. Jean Revillard, Switzerland, Rezo.ch 2. Lorena Ros, Spain, for Fundació La Caixa 3. Olivier Culmann, France, Tendance Floue for Le Journal/The Guardian/Esquire Russia • Życie codzienne - pojedyncze zdjęcie 1. Justin Maxon, USA, Aurora Photos 2. Benjamin Lowy, USA, VII Network 3. Vladimir Vyatkin, Russia, Ria Novosti

II nagroda w kategorii Natura - seria. Fot. Paul Nicklen, Kanada, „National Geographic Magazine”. Arktyczna kość słoniowa - polowanie na Narwala. Nunavut, Kanada.

• Życie codzienne - reportaż 1. Pieter ten Hoopen, The Netherlands, Agence Vu 2. Carolyn Drake, USA, Panos Pictures 3. Christopher Anderson, Canada, Magnum Photos for National Geographic Magazine • Portret - pojedyncze zdjęcie 1. Platon, UK, for Time magazine 2. Chuck Close, USA, New York Magazine 3. Simona Ghizzoni, Italy, Agenzia Contrasto • Portret - reportaż 1. Vanessa Winship, UK, Agence Vu 2. Benjamin Lowy, USA, VII Network for The New York Times Magazine 3. Lana Slezic, Canada, Panos Pictures

I nagroda w kategorii Sport - prezentacje - pojedyncze zdjęcie. | Fot. Andrew Quilty, Australia, Oculi dla Australian Financial Review Magazine. | Dzieci oglądające wyścigi konne Maxwelton country races, Australia.

• Sztuka i rozrywka

- pojedyncze zdjęcie 1. Ariana Lindquist, USA 2. Stefano de Luigi, Italy, D La Repubblica delle Donne 3. Qi Xiaolong, China, Tianjin Daily • Sztuka i rozrywka - reportaż 1. Rafal Milach, Poland, Anzenberger Agency 2. Massimo Siragusa, Italy, Agenzia Contrasto 3. Cristina García Rodero, Spain, Magnum Photos • Natura - pojedyncze zdjęcie 1. Fang Qianhua, China, Nangfang Dushi Daily / Southern Metropolis Daily 2. Jeff Hutchens, USA, Reportage by Getty Images for CNN 3. Damon Winter, USA, for The New York Times • Natura - reportaż 1. David Liittschwager, USA, National Geographic Images 2. Paul Nicklen, Canada, National Geographic Magazine 3. Paul Nicklen, Canada, National Geographic Magazine

IV

I nagroda w kategorii Sport - prezentacje - seria. | Fot. Erik Refner, Dania, Berlingske Tidende. Linia mety maratonu w Kopenhadze, 18 maja 2007.

V

I nagroda w kategorii Życie codzienne - seria. Fot. Pieter ten Hoopen, Holandia, Agence Vu. Kitezh, miasto niewidoczne, Rosja.

I nagroda w kategorii Życie codzienne - pojedyncze zdjęcie. Fot. Justin Maxon, USA, Aurora Photos. Mui, bezdomna nosicielka wirua HIV i jej syn kąpią się nad brzegiem Czerwonej Rzeki - Hanoi, Wietnam.

I nagroda w kategorii Portret - seria. Fot. Vanessa Winship, Wielka Brytania, Agence Vu. Uczennice prowincjonalnej szkoły ze wschodniej Turcji.

I nagroda w kategorii Sztuka i rozrywka - pojedyncze zdjęcie. Fot. Ariana Lindquist, USA. Dziewczyna przebrana za postać z anime (japońskiego filmu animowanego) - Szanghaj, Chiny.

Nic na sił´ W fotografii wszystko już było. Warto wyjść poza

Po naciśnięciu spustu

własne upodobania i pomyśleć, co zainteresuje

migawki niewiele

innych. A potem zrobić to tak, jak nikt nigdy

można już zrobić. To

wcześniej tego nie robił. I wtedy można już zostać

komponowanie kadru,

laureatem World Press Photo.

wyczekanie momentu

z Rafałem Milachem rozmawiała Edyta Ganc

oraz poszukiwanie najlepszej perspektywy i światła są istotą fotografii. Kto tego nie rozumie, nie jest fotografem.

Wierny fotograf z Tomaszem Gudzowatym rozmawiała Edyta Ganc ■ Pana zdjęcie z cyklu realizowanego wspólnie z Judit Berekai zdobyło III miejsce w kategorii Sport – zdjęcie pojedyncze. Czy na konkurs został zgłoszony cały, dotychczas zrealizowany cykl, czy tylko wybrane zdjęcia? Tomasz Gudzowaty: Odkąd zajmuję się zawodowo fotografią, czyli od ponad 10 lat, pozostaję wierny jednemu gatunkowi – fotoreportażowi prasowemu w klasycznej formie, która ukształtowała się jeszcze w XIX wieku w USA i do dzisiaj w jakimś sensie definiuje ten gatunek. Mówiąc najkrócej, jest to kilka lub kilkanaście fotografii przedstawiają-

VI

cych rzeczywiste sceny i sytuacje, uporządkowane pod względem rytmu i dramaturgii. Taki właśnie charakter mają prawie wszystkie moje dotychczasowe projekty. Jury konkursu World Press Photo ma jednak prawo do nagrodzenia pojedynczego zdjęcia i z tego prawa skorzystało. ■ Jakie są losy tego projektu? Od jakiego czasu jest realizowany i jak długo zamierza się pan nim zająć? Reportaż o jodze jest fragmentem większego projektu, nad którym pracuję od ośmiu lat, poświęcając mu praktycznie większość moje-

Tomasz Gudzowaty wraz z Judit Berekai zajęli III miejsce w kategorii Sport go zawodowego życia. Ma to być czterdzieści esejów o różnych dyscyplinach sportu. Interesują mnie głównie sporty peryferyjne: egzotyczne, niszowe, uprawiane w kręgu jakiejś małej wspólnoty. Praca nad jogą zabrała sporo czasu – nie tylko same zdjęcia, również poszukiwanie właściwych ludzi i miejsc. Większość fotografii powstała w Benares (Varanasi). Jest to miejsce o szczególnym znaczeniu dla wyznawców hinduizmu. Jogę postrzegamy na Zachodzie jako rodzaj zaawansowanej gimnastyki, ale w Indiach jest ona formą ascezy, nieodłączną od religijnej treści. ■ Nagrodzone zdjęcie ma staranną i dopracowaną kompozycję wewnątrz kadru. Czy zwraca pan szczególną uwagę na ten estetyczny aspekt fotografowania?

Robienie zdjęć w sensie technicznym jest utrwalaniem chwilowego obrazu tego, co przypadkiem znajdzie się na wprost obiektywu. O prawdziwej fotografii jednak możemy mówić dopiero wtedy, kiedy za obiektywem znajdzie się człowiek, który ma do przekazania pewne treści. Nie da się powiedzieć nic znaczącego, jeśli nie posługujemy się językiem, fotografia jest więc rodzajem języka. Reguły fotoreportażu wykluczają traktowanie zdjęcia jako tworzywa dla obrazu, który nigdy nie zaistniał w rzeczywistości. Innymi słowy, po naciśnięciu spustu migawki w zasadzie niewiele można już zrobić. Jednak komponowanie kadru, poszukiwanie najlepszej perspektywy, oświetlenia, wreszcie wyczekanie momentu – to wszystko ma związek z tym, jak pani to określiła, aspektem estetycznym.

Gdybym nie zwracał na to uwagi, to po co właściwie byłbym potrzebny? ■ Czy tak prestiżowe nagrody jak wyróżnienie w WPP coś zmieniają w pana pracy i motywują do realizacji kolejnych projektów? Czy zmieniają? W dosłownym sensie kolejna nagroda nie może wiele zmienić w statusie fotografa, ale stanowi potwierdzenie, że robi się rzeczy dla kogoś znaczące. Co dalej? Jestem zaledwie – albo już, zależy jak na to patrzeć – w połowie pracy nad „Sport Features”. Od czasu jogi zrealizowałem kolejny projekt, tym razem poświęcony polo, i przygotowuję się do następnego. Tegoroczne wyróżnienie na WPP to już „przedwczoraj”. Satysfakcja pozostanie, jednak najważniejsze jest to, co czeka nas jutro. •

■ Pierwsze miejsce w konkursie World Press Photo (WPP) to chyba najwyższe wyróżnienie, jakie może otrzymać fotograf… Rafał Milach: W fotografii prasowej faktycznie to najważniejszy konkurs. Z drugiej strony jest wiele innych konkursów, nagród, jak również fundacji, które dysponują specjalnymi grantami dla fotografów realizujących projekty. Jednak konkursy są rzeczą uboczną w pracy fotografa. Zdjęć nie robi się przecież po to, aby wysyłać je na konkursy. To nie jest cel sam w sobie. Nagroda jest na pewno czymś miłym, ale nie powinna być celem. Warto podkreślić, że konkursy są subiektywnie rozstrzygane i nie powinno się wartościować zdjęć pod kątem tego, czy dostały jakieś nagrody, czy nie. Wyróżnienie, jakie otrzymałem, mobilizuje do dalszej pracy. Muszę teraz postawić poprzeczkę jeszcze wyżej, gdyż oczekiwania wobec mnie na pewno wzrosną. To wszystko nie ma jednak wpływu na to, że przestanę realizować projekty, które rozpocząłem i te, które jeszcze są przede mną. ■ Jak długo powstawał nagrodzony cykl zdjęć? Realizacja zajęła mi około trzech miesięcy, choć temat cyrkowy realizuję od 2005 roku. Pracowałem nad

tym w ramach dwóch niezależnych cykli. W pierwszym fotografowałem artystów cyrkowych w ich bazie w Julinku, zaś w drugim byłem z aparatem w ich domach, dbając o to, aby pojawił się w kadrze jakiś kontekst cyrkowy, przykładowo np. strój czy jakiś rekwizyt. ■ Czy istnieje jakaś niepisana zasada dotycząca długości czasu, w jakim można zrealizować cykl dokumentalny? Nie ma reguły co do czasu realizacji cyklu. Najtrudniejszy jest na pewno moment zakończenia, gdyż należy w końcu zdecydować, że dany cykl kończymy. Czasami po prostu coś odkładam na później i potem wracam do danego tematu. Jeśli mam wątpliwości, konsultuję swój pomysł na dany cykl. ■ Kto najczęściej konsultuje Pana projekty? Koledzy fotografowie. Jeśli chodzi o nagrodzony w Word Press Photo cyrk, to konsultacji i edycji zdjęć dokonał sam Jan Grarup. Działo się to w ramach warsztatów WPP Masterclass. ■ Jak szukać tematów? W moim przypadku działa zasada przypadku, a tematy przychodzą

I nagroda w kategorii Sztuka i rozrywka - seria. Fot. Rafał Milach, Polska, Anzenberger Agency. Emerytowany artysta cyrkowy, Polska. same. Jeśli coś interesującego się pojawia, realizuję to. Przede wszystkim jednak szukam tego, co mnie interesuje. Większość tematów faktycznie już była, została przez kogoś dotknięta i sfotografowana. Warto sobie zadać pytanie: co realizować i jakie tematy fotografować, aby wzbudziły zainteresowanie potencjalnego widza. Fotograf może zreinterpretować dany temat i pokazać go w nowym świetle. Wtedy tworzymy coś zupełnie nowego, nie powielając utartych schematów. Należy szukać. Tematów szuka się w sobie, a nie na zewnątrz, stosując

podstawową zasadę: temat nie musi szokować; ważne jest to, aby go czuć. Nie sugerujmy się więc tym, że to już było, gdyż temat powinien odpowiadać naszej osobowości. Robienie tematów i projektów „na siłę” mija się z sensem. ■ Nad czym Pan aktualnie pracuje? W dalszym ciągu nad materiałem pt. „Młoda Rosja” i na pewno zajmie mi to jeszcze jakiś czas. Drugi temat, jaki realizuję już w Polsce, to środowisko Wietnamczyków. Oba projekty są tworzone równolegle.

■ Kwestią nurtującą tych, którzy zaczynają swą przygodę z fotografią, są niepewne finanse. Z czego Pan „żyje”? Na co dzień pracuję dla takich tygodników jak „Przekrój” czy „Newsweek”. Współpracuję również z magazynami kobiecymi. Utrzymuję się głównie z fotografii portretowej. Jeśli chodzi o projekty dokumentalne, to na pewno nie jest to źródło mojego utrzymania. Aby je kontynuować, realizuję inne formy fotograficzne. Na dokumencie nie zarabiam. •

VII

Sta˝e, szkolenia R EK L A M A

Konkurs, a jeszcze bardziej jego pokłosie w postaci wystawy, wpisał się w naszą świadomość jako stały element współczesnej kultury wizualnej.

choćby małego miejsca na przetrwanie. Czy obcy na tej trudnej ziemi są w stanie nad nią zapanować?

...

Andrzej Zygmuntowicz Ogłoszeniu wyników zawsze towarzyszy pewne podniecenie, szczególnie wśród ludzi mediów. Jaki obraz będzie symbolizował miniony rok, jakie przesłanie zostanie wysłane w naszą stronę przez jurorów konkursu… Od lat zdjęcie roku jest mocno nagłaśniane i niemal zawsze wzbudza zdecydowanie sprzeczne komentarze, a ogólna ocena konkursu powstaje na podstawie dwóch pierwszych kategorii poświęconych wydarzeniom. Mimo że konkurs rozgrywany jest w dziesięciu kategoriach, te następne rzadziej są analizowane, stąd uważa się że World Press Photo przesycony jest obraza-

I nagroda w kategorii Portret - pojedyncze zdjęcie. Fot. Platon, Wielka Brytania, magazyn Time. Prezydent Rosji Wladimir Putin.

Podobnie nietypowe sposoby budowania fotograficznych opowieści znajdziemy i w innych kategoriach. W kategorii people in the news wygrał fotodokument Philippe’a Dudouita z obozu powstańców kurdyjskich. Prawie wszystkie kadry zdominowane są przez zieleń przyrody i dostojeństwo nieodległych gór. Żołnierze powstania – mężczyźni i kobiety w mundurach – są małą częścią tej dzikiej i prawie nietkniętej przez człowieka przestrzeni. Wegetują gdzieś na uboczu problemów tego świata, pozostawieni samym sobie, bez większych szans, by wywalczyć własne kurdyjskie państwo. Kategorię sport action wygrał Tim Clayton reportażem ze sportu ekstremalnego jakim są skoki, z własnoręcznie zbudowanej wieży, ze stopami przywiązanymi do niej za pomocą lian. Ta dość szczególna forma rytualnych skoków na odległej wyspie w Azji, opowiedziana została oryginalnymi, czarno-białymi kadrami, zawierającymi wewnętrzny niepokój idealnie pasujący do tematu.

Nowa estetyka

mi wojen, zamachów, rzezi plemiennych i tragedii wywołanych naturalnymi kataklizmami, takimi jak powódź, tsunami, trzęsienie ziemi czy wybuch wulkanu. Warto zanurzyć się w całym zbiorze zdjęć tworzących wystawę, by zobaczyć o czym opowiada i w jakim miejscu jest współczesna fotografia prasowa.

... Jurorzy konkursu – fotografowie, edytorzy i wydawcy - siedząc niejako wewnątrz powstającej i publikowanej dziś fotografii, ukazującej rzeczywistość tworzoną przez człowieka i dziejącą się wokół niego, zauważyli już dawno, że to nie dzienniki czy tygodniki są głównym miejscem publikacji obrazów rzeczywistego świata. W prasie dominują pojedyncze zdjęcia, będące prostą informacją – główka ważnej osobistości, uścisk dłoni, przecięcie wstęgi, parada bramkarza. Te ambitniejsze wielozdjęciowe formy, jak fotoreportaż, fotoesej czy fotodokument, odnalazły się w Internecie, w albumach i na wystawach (nie tylko w galeriach, ale też w przestrzeni miejskiej). Nowe miejsca prezentacji i związany z nimi inny sposób percepcji spowodował zauważalną zmianę estetyki materiałów fotograficznych opisujących rzeczywistość.

...

s p o n s o r dzi a łu fo to

VIII

Tegoroczny konkurs jest tego ewidentnym dowodem. Warto zajrzeć na internetową stronę fundacji organizującej konkurs www.worldpressphoto.org i poznać cały zbiór zdjęć przyjętych przez jury. Dopiero, poznawszy całość, widać, jakie sposoby budowania wypowiedzi wielozdjęciowej dominują w dzisiejszej fotografii rzeczywistości. Już pierwsza nagroda we wręcz podstawowej kategorii general news – fotoreportaż Balasza Gardiego z Afganistanu – zbudowany jest w bardzo szczegól-

ny sposób. Czarno-białe fotografie, często o panoramicznym, rozciągniętym w poziomie kadrze, bazują na kompozycji zderzających się dużych ciemnych plam lasów, gór i wnętrz z niewielkimi polami wypełnionymi światłem padającym na nieliczne postaci pojawiające się w kadrze. Żołnierze NATO i Afgańczycy wyłaniają się z półmroku i pozostają nie do końca rozpoznani. Z tych zdjęć więcej dowiadujemy się o zamęcie, niepewności, surowych warunkach życia i stałym napięciu towarzyszących od lat tym, którzy znaleźli się na zdominowanej przez góry ziemi afgańskiej, niż z klasycznych, czytelnych reportaży z jakiegoś konkretnego wydarzenia. Ten materiał mówi o skomplikowaniu sytuacji w Afganistanie, trwającej już niemal trzydzieści lat, gdy przedstawiciele cywilizacji judeo-chrześcijańskiej, w postaci żołnierzy Armii Czerwonej, zaopatrzeni w duże ilości broni, postanowili tu zagościć. Niepotrzebne są dramatyczne obrazy, pełne krwi i ludzkich bezwładnych ciał (do których niestety nazbyt się już przyzwyczailiśmy), byśmy poznali to, co od lat dzieje się na tym odległym od nas azjatyckim terenie. Ostatnie, zamykające reportaż zdjęcie Gardiego, jest mocno symboliczne – rozległy, pozbawiony roślinności obszar, rozświetlony promieniami słońca a na nim wąska ścieżka z pojedynczymi postaciami, surowy bezkres natury i ludzki drobiazg poszukujący w nim

• Europejska Nagroda dla Młodych Dziennikarzy Do 15 marca młodzi dziennikarze z całej Europy mogą zgłaszać teksty na tematy europejskie do konkursu o Europejską Nagrodę dla Młodych Dziennikarzy. Zwycięzcy 27 krajowych edycji pojadą w czerwcu na wspólną dziennikarską podróż po Bałkanach, a na koniec wezmą udział w konferencji w pełniącej przewodnictwo w Unii Słowenii. Kontekstem publikacji może być proces rozszerzenia Unii Europejskiej, jej wartości czy kwestia poczucia obywatelstwa europejskiego. Tekst do 2000 słów powinny być napisany stylem dziennikarskim i może prezentować osobistą perspektywę autora w kontekście jego/ jej kraju. Polskich zwycięzców wybiorą Jacek Żakowski, Marcin Przeciszewski i Maciej Wierzyński. Organizatorami konkursu są Europejska Organizacja Młodych Dziennikarzy i Komisja Europejska. www.EUjournalist-award.eu [email protected]

• Prawa człowieka w mediach Amnesty International zaprasza studentów i studentki, którzy pracują w mediach lub wiążą swoją przyszłość z pracą dziennikarza/ki na warsztaty „Prawa człowieka w mediach czyli jak pisać i mówić bez dyskryminacji” w weekend 8-9 marca 2008 r. Tematyką warsztatów będzie pisanie i mówienie o prawach człowieka. Będą poruszane kwestie z zakresu teorii i języka praw człowieka, roli dziennikarza w przeciwdziałaniu dyskryminacji, oraz działalności AI. Odbędzie się także spotkanie z doświadczoną w kształceniu młodych dziennikarzy publicystką Haliną Bortnowską – członkinią-założycielką „Ot-

wartej Rzeczypospolitej – Stowarzyszenia przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii”, Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i animatorką warsztatów dziennikarskich „Polis”. Zgłoszenia do 4 marca 2008 r. www.amnesty.org.pl [email protected]

• X Konkurs Fotografii Studenckiej Pstrykaliada Do 4. marca można zgłosić zdjęcia w kategoriach: 1. Smutek/Szczęście, 2. Oblicza Miasta, 3. Fotoreporter, na konkurs fotograficzny Pstrykaliada. Do wygrania się m.in. aparaty firmy Olympus, roczny kurs fotograficzny w Europejskiej Akademii Fotografii czy praktykę fotoreporterską u boku profesjonalisty. www.pstrykaliada.art.pl [email protected]

• V edycja PRaktykuj za granicą Do 4. kwietnia można składać prace w I etapie konkursu PRaktykuj za granicą, w którym nagrodami głównymi są miesięczne staże w agencjach Fleishman-Hillard w Londynie, Hill&Knowlton w Brukseli i Weber Shandwick w Brukseli wraz z przelotami i rocznymi prenumeratami magazynu „Brie”. Uczestnikami konkursu mogą być studenci znający język angielski, a ich zadaniem jest przygotowanie strategii czy koncepcji na jeden z trzech tematów związanych z Fundacją Anny Dymnej „Mimo Wszystko”. Organizatorem konkursu jest Instytut Monitorowania Mediów. http://www.instytut.com.pl/konkurs08 [email protected]

R EK L A M A

... Ciekawą formę nadał także swoim zdjęciom Pieter ten Hoopen, laureat pierwszej nagrody w kategorii daily life za reportaż z „nieistniejącego” miasta gdzieś w Rosji. Miasto, nieodnotowane na mapach, a więc takie trochę nierealne, zostało ukazane przy wykorzystaniu niepokojącego światła w kadrze, padającego jedynie na małą jego część, i mrocznego wypełnienia ciemnymi plamami większości pola kadru. Niepełna ostrość i drażniące kolory dopełniają zespół zastosowanych środków fotograficznych. Także kolor i niepokojące światło dominują w fotodokumencie Rafała Milacha, który wygrał kategorię arts and entertainment, a opowiada o emerytowanych artystach cyrkowych.

... Te kilka przykładów mówi o poważnych zmianach, jakie nastąpiły we współczesnej fotografii rzeczywistości. Skończyły się wyraźne podziały na fotoreportaż – materiał dla prasy, fotoesej – materiał do albumu i fotodokument – materiał do galerii lub naukowej analizy antropologa czy socjologa. One wszystkie są dzisiaj pełnoprawnymi i równowartymi sposobami opowiadania o kondycji człowieka usiłującego znaleźć swoje miejsce w skomplikowanym i pełnym napięć świecie. Środki fotograficzne, po które sięgają dzisiejsi fotografowie, często pochodzą z obszarów bliższych sztuce czerpiącej z wyobraźni niż z klasycznego dokumentu, bazującego na wierności wobec tego, co widoczne. Mają na to wpływ nie tylko nowe miejsca upubliczniania fotografii o charakterze reporterskim, ale także i to, że dzisiejsza sztuka garściami czerpie z dokumentalnych tematów, wskazując inne rozwiązania ujmowania tematów opowiadających o rzeczywistości. •

W środku, oparty o drzewo: przewodniczący jury WPP Gary Knight

17

Case study

Trendy

PUBLIC RELATIONS

PUBLIC RELATIONS

Tutaj rzàdzà kobiety

Komunikator chce wi´cej „Złoty Spinacz” za najlepszą kampanię w kategorii PR korporacyjny otrzymała agencja Partner of Promotion za przeprowadzenie działań PR w związku z debiutem giełdowym spółki Gadu-Gadu. Do piątej edycji konkursu organizowanego przez ZFPR zgłoszono rekordową liczbę 73 projektów.

Genesis PR – czternaście kobiet, żadnego mężczyzny. Headlines PR – dwadzieścia kobiet, pięciu mężczyzn. Euro RSCG Sensors – trzydzieści kobiet, ośmiu mężczyzn. fot. Partner of Promotion

R EK L A M A

Maria Skorupska Działania Kampania: „Więcej niż komunikator” Klient: Gadu –Gadu S.A. Agencja: Partner of Promotion Okres działania: 4 miesiące

Agencja Zespół ma już ośmioletnie doświadczenie. Przygotowuje strategie komunikacyjne, oferuje budowanie i utrzymywanie relacji z mediami, kreowanie oczekiwanego wizerunku firmy oraz kompleksową obsługę w zakresie doradztwa strategicznego. Na potrzeby kampanii „więcej niż komunikator” agencja prowadziła działania komunikacyjne skierowane do inwestorów i dziennikarzy ekonomicznych, planowała i koordynowała kampanię reklamową w prasie i Internecie oraz opracowywała materiały informacyjne dla inwestorów i dziennikarzy.

Klient Pierwszy polski komunikator internetowy GG wystartował 7 lat temu. Ułatwia komunikację i łączy prawie 6 milionów użytkowników Internetu. Dzisiaj GG to już nie tylko komunikator, lecz także serwis społecznościowy MojaGeneracja.pl, internetowe Gadu radio, rozgłośnia dla użytkowników komunikatora, telefonia Gadu NaGłos, umożliwiająca tanie lub bezpłatne rozmowy głosowe, blogi, fora i czaty. To również platforma Muzango, gdzie artyści amatorzy mogą zamieszczać swoje utwory bez cenzury wytwórni fonograficznych, czy serwis EduNacja, oferujący obszerną bazę opracowań, kursów językowych itp. Kolejnym wyzwaniem, jakie postawił sobie zarząd spółki, był debiut na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie. Działań promujących pierwszą ofertę publiczną akcji podjęła się agencja Partner of Promotion.

10

Eksperci sceptycznie podchodzili do debiutu GG na giełdzie. Spółkę postrzegano jako niewielką (z uwagi na stosunkowo małe przychody i zyski oraz niewysoką wartość posiadanych przez niż środków trwałych, takich jak nieruchomości, flota samochodowa itp.) i posiadającą ograniczone perspektywy rozwoju. Uchodziła także za bardzo drogą inwestycję. W „Życiu Warszawy” można było przeczytać, że „w tym tygodniu Spółka Gadu–Gadu, która zamierza z publicznej emisji akcji pozyskać kilkadziesiąt milionów złotych – kilka razy więcej niż wynoszą jej roczne przychody – ustaliła cenę emisyjną na 21 złotych za akcję. Przy takiej cenie jej Cena/Zysk wynosi aż 76 – co najmniej cztery razy więcej niż wartość uważana za przyzwoitą”. Mimo początkowo sceptycznych opinii obserwatorów rynku, m.in. w efekcie kampanii PR sprzedano wszystkie oferowane akcje po maksymalnej cenie z proponowanych widełek (15-21 zł), a na otwarciu pierwszego dnia notowań PDA spółki GG S.A. wzrosły o 35%, do 28,3 złotych. Wpływy z emisji zostały przeznaczane na inwestycje mające na celu zwiększanie przychodów z reklamy czy rozwój infrastruktury serwerowej. Sukces kampanii opierał się na strategii promocyjnej agencji, rozłożonej na cztery miesiące działań. Faza wstępna rozpoczynała się w listopadzie 2006 roku szkoleniem przeprowadzonym dla zarządu, dotyczącym wystąpień publicznych i kontaktów z mediami. Istotą kolejnego etapu, Inwestor Relations, było budowanie, a następnie utrzymywanie relacji z potencjalnymi inwestorami spółki (zarówno instytucjonalnymi, jak i indywidualnymi). Zajęło to dwa miesiące. W ramach tego procesu organizowano cykle spotkań one-to-one z inwestorami instytucjonalnymi i kluczowymi

dziennikarzami finansowymi, przygotowywano prezentacje korporacyjne i redagowano pakiety informacyjne na potrzeby spotkań z dziennikarzami. Co za tym idzie, podjęto działania z zakresu Media Relations, opierające się na organizacji konferencji i wydarzeń specjalnych, tworzeniu i dystrybucji materiałów informacyjnych, kontakcie z przedstawicielami mediów oraz media alert w oparciu o bieżący monitoring mediów. Końcowym etapem, rozpoczynającym się w lutym 2007 roku, była tzw. pierwsza oferta publiczna, czyli wprowadzenie akcji spółki do obrotu giełdowego. Ukoronowaniem kampanii był bankiet prasowy zorganizowany dla dziennikarzy najważniejszych mediów ekonomicznych w dniu debiutu Spółki na GPW. Wszelkie działania komunikacyjne skierowane były głównie do inwestorów giełdowych, zarówno instytucjonalnych, jak i indywidualnych. Miały one na celu poinformowanie i wzmocnienie wizerunku Gadu-Gadu jako korporacji. Najlepszym dowodem na to, że agencji udało się zbudować wizerunek Gadu-Gadu, również jako dobrze rokującego przedsiębiorstwa, była rekordowa liczba odnotowanych zapisów na akcje. Redukcja zapisów wynosiła ponad 99%. Taka ilość mogła zniechęcić inwestorów, zatem zmniejszyć popyt. Zainteresowanie inwestorów i mediów przed zamknięciem zapisów było jednak tak duże, że agencja na jakiś czas zdecydowała nawet wstrzymać działania komunikacyjne. W czasie kampanii ukazało się około 1300 obszernych publikacji dotyczących spółki, z czego około połowa poświęcona była wyłącznie ofercie publicznej. Wg „Gazety Prawnej” „Wszyscy chcą akcji Gadu-Gadu”, a na łamach „Gazety Wyborczej” czytaliśmy: „Gadu-Gadu hula po parkiecie”. Projekt, wyróżniony przez jury konkursu, zdobył uznanie także

w oczach międzynarodowych specjalistów przyznających nagrody w światowym konkursie IPRA Golden World Awards. Kampania zrealizowana dla Gadu-Gadu została uznana za najlepszy projekt IPO w Europie i otrzymała nagrodę za wsparcie wprowadzenia do obrotu giełdowego akcji spółki.

Konkurs Konkurs „Złote Spinacze” ma charakter otwarty, jednak skierowany jest głównie do agencji PR i innych podmiotów realizujących kampanie PR w Polsce. Agencje walczą o statuetki m.in. w kategoriach kampania edukacyjna, CSR, PR produktu i kampania społeczna. Prace zgłoszone do konkursu ocenia trzydziestoosobowe jury, w skład którego wchodzą członkowie PKPP Lewiatan, Wydawnictwa Polskapresse, Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich oraz innych firm czy instytucji. W pierwszym etapie konkursu spośród wszystkich zgłoszeń jury wybierze po 3 najlepsze projekty w każdej kategorii. Nad tajnością głosowania i zgodnością konkursu z regulaminem czuwa KPMG, oficjalny partner konkursu. Jak każda środowiskowa nagroda, tak i „Złote Spinacze” mają podnosić profesjonalizm branży PR, wyznaczać trendy oraz promować najciekawsze i najbardziej wartościowe krajowe projekty. •

Katarzyna Przewuska, dyrektor zarządzający Euro RSCG Sensors

Emil Borzechowski Jedna z wielu firm PR, poniedziałek, dziewiąta rano. Biurka powoli zapełniają się pracownikami… a właściwie pracowniczkami. Mężczyzn jest zaledwie garstka. Czy niedługo mężczyźni zupełnie znikną z agencji public relations? – Faktycznie, niekiedy częściej spotyka się kobiety PR-owców, ale zależy to także od branży, czy np. FMCG czy IT. Myślę, że te różnice wynikają z naturalnych biologicznych predyspozycji – mówi Mariusz Skocz z Business Consulting Systems, firmy doradztwa personalnego zajmującej się rekrutacją w branży HR. Bo do PR nie każdy się nadaje. Jest to zajęcie cięższe, niż mogłoby się wydawać. Dlatego też wiele osób rezygnuje z własnej woli, po zaledwie kilku miesiącach. Czemu to właśnie kobiety zostają? – Public relations to przede wszystkim kontakt z ludźmi. A kobietom, choć może to podejście stereotypowe, przypisuje się większe zdolności interpersonalne – wyjaśnia Dorota Tuszyńska, Communications Manager z Euro RSCG Sensors. Ogromne

R EK L A M A

Eliza Misiecka, prezes Genesis PR

znaczenie ma skrupulatność i cierpliwość. – Faceci nie lubią czekać. Dla nich najważniejszy jest szybki i efektowny rezultat pracy. Co innego kobiety – dodaje Eliza Misiecka, prezes Genesis PR. Kobieta rozkłada obowiązki na poszczególne etapy, skrupulatnie dążąc do celu i nie oczekując natychmiastowych wyników. W tym zawodzie to ogromna zaleta. – Zbieranie i opracowywanie materiałów to długie, żmudne i niezbyt pasjonujące zajęcie. Mężczyźni zbyt szybko zaczynają się nudzić, a to wpływa na zmniejszenie efektywności ich pracy – tłumaczy Jarosław Tomasiuk z On Board PR.

Charakter to plus Konsekwencja i planowanie są równie ważne, a dominują one w większym stopniu u kobiet. Końcowy rezultat to w rzeczywistości tylko fragment ciężkiej drogi, jaką PR-owiec ma do przebycia. Początki są zawsze najgorsze – kampanie PR często wymagają wiedzy pozaksiążkowej – rzadko zdarza się, by ktoś był w stanie zrealizować jakieś przedsięwzięcie bez mozolnego zapoznania się z tematyką, o której nie ma się pojęcia. – Kobiety lepiej odczytują mowę ciała, mimikę twarzy, wszelkiego rodzaju sygnały. Mężczyźni w rozmowie koncentrują się bardziej na faktach, liczbach, konkretach – komentuje Mariusz Skocz. Nie są w stanie skupić się na tyle, aby szybko i sprawnie przyswoić informacje. W tym kobiety okazują się o wiele lepsze – są

bardziej wytrwałe i uparte w drodze do celu. – Ponadto, lepiej radzą sobie z ludźmi, są życzliwsze, lepiej potrafią porozumieć się z klientem – mówi Aleksandra Pac z Alert Media Communications.

Wojna kobiet Tam, gdzie spotykają się same kobiety, czasem dochodzi do spięć. – Choć, jak wiadomo, wszystko zależy od człowieka, z którym pracujemy, jego charakteru – zastrzega Eliza Misiecka. Kochają rozmawiać o codzienności – modzie, fryzurach, perfumach. Żalą się na mężczyzn, żalą się na kobiety. – Wciąż powtarzają się te same tematy. Z samymi kobietami można po prostu oszaleć. Osobiście lubię pracować także z mężczyznami, zespół uzupełnia się wtedy – mówi Aleksandra Pac. – Najgorsze kłótnie i nieporozumienia powstają, gdy stykają się poglądy przełożonej i ambitnej, pełnej energii podwładnej, która jest od niej atrakcyjniejsza fizycznie – dodaje Magdalena Żmijewska z Headlines Porter Novelli. W takich właśnie sytuacjach wybuchają najgorsze spory. – Wygląd jest ważnym elementem ich samooceny, mają ciągłe kompleksy i zastrzeżenia, nad którymi pracują, żeby jak najlepiej wyglądać w oczach innych. Uważam, że to może być przesłanką, dlaczego akurat one częściej zajmują się szeroko pojętym PR-em – mówi Mariusz Skocz. Ambicja i zawziętość tylko zaogniają konflikt. – Są po prostu zazdrosne, patrzą spode łba na swoje rywalki. Faceci najpierw się pokłócą, a po skończonej pracy pójdą razem na piwo. Kobiety tak nie potrafią – mówi Jarosław Tomasiuk. Jednak, jak podkreślają ludzie związani z PR, w większości sytuacji po prostu nie ma czasu na kłótnie. Jest zbyt dużo pracy i obowiązków do wykonania. – Nie powinna być więc niczym nadzwyczajnym zupełna cisza, jaka często panuje wśród pracowników, nie można tracić czasu na niepotrzebne konflikty – mówi Magdalena Żmijewska.

Anna Garwolińska - założyciel i prezes Glaubicz Garwolińska Consultants

Mężczyźni wśród dam

Spojrzenie w przyszłość

Mimo iż nieliczni, pośród kobiet radzą sobie bardzo dobrze. – Już po wysyłanych CV widać znaczne dysproporcje między ilością mężczyzn i kobiet, chcących pracować w PR. Tych drugich jest znacznie więcej – stwierdza Eliza Misiecka. Gdy już jakiś mężczyzna zdecyduje się na podjęcie pracy w otoczeniu samych kobiet, musi nauczyć się ich spojrzenia na rzeczywistość. – Osobiście bardzo lubię pracować z kobietami, czuję się bardzo komfortowo – mówi Stefan Bogucki z Partner of Promotion. Praca z kobietami nie jest dla nich problematyczna – doskonale odnajdują się w sytuacji, wnosząc do pracy inny, męski punkt widzenia.

Jak będzie wyglądała branża za kilka, kilkanaście lat? Czy kobiety jeszcze mocniej zdominują ten sektor rynku? Tu zdania są podzielone: jedni twierdzą, że kobiety wyprą totalnie mężczyzn – jak mówi Eliza Misiecka – bo wykazują się lepszymi zdolnościami przywódczymi. – To nie byłoby dobre rozwiązanie. Męskie podejście często okazuje się bardzo pomocne – przekonuje Aleksandra Pac. – Proporcje się wyrównają – ocenia Dorota Tuszyńska. – Duże korporacje kierują się przy doborze pracownika zasadą uzupełnienia cech brakujących w całym zespole, dlatego mężczyźni nie znikną z rynku PR – mówi Mariusz Skocz. Poza tym, większość właścicieli agencji to mężczyźni. A oni niechętnie oddadzą władzę. •

Kobieta – Mężczyzna O ile na niższych szczeblach kariery w public relations to kobiety stanowią większość, to na wyższych stanowiskach sprawa wygląda nieco inaczej. Tam decydujący głos należy w znacznej ilości przypadków do mężczyzn. Jeżeli szefem jest jednak kobieta, zachowuje duży dystans wobec podwładnych, nie dopuszczając do bliższych pozazawodowych znajomości. – Szef-kobieta bardzo nieprzychylnie patrzy na mężczyzn, którzy okazują sympatię. Chodzi tutaj głównie o pieniądze – agencje generują bowiem duże zyski, a każdy taki związek, to ogromne ryzyko – mówi Magdalena Żmijewska. Ucina się więc tego rodzaju znajomości już na samym początku.

R EK L A M A

11

Amerykaƒski PR

Faktografia

PUBLIC RELATIONS

Polecamy

Kiedy w 2006 roku Tom Mattia dołączył do Coca-Cola Company jako dyrektor odpowiedzialny za sprawy związane z public affairs i komunikację, postawił sobie za cel poprawienie komunikacji wewnątrz korporacji. Z pomocą przyszedł testowany w tamtym okresie projekt „This is My Drop”. Pracownicy przy użyciu dowolnej techniki, mieli za zadanie w formie kropli przedstawić swoją funkcję i jej wpływ na sukces całego przedsiębiorstwa. Następnie, wykorzystując powstałe wizualizacje, byli zachęcani do tworzenia dużych kropli, które odzwierciedlają ich środowisko pracy. Ma to na celu lepsze zrozumienie działania struktury, w której pracują i poprawy jej funkcjonalności. Te małe korporacyjne dzieła sztuki nie dość, że integrują ludzi w obrębie firmy, to jeszcze przekazują pracownikom główne cele, jakie stawia sobie Coca-Cola. Projekt cieszy się dużym powodzeniem – aż 87% pracowników biorących udział w projekcie rekomenduje go swoim kolegom. •

W rytmie Zen Zadaniem agencji Newman Communications z Bostonu było wypromowanie produktów firmy Zen&Now. Jednym z nich był zegar Zen, który budził użytkowników delikatnym dźwiękiem tybetańskich dzwonów. Czy można ograć PR-owo coś tak niepotrzebnego? Okazuje się, że tak. Agencja postawiła na unikalny design, modę na Zen i niechęć do tradycyjnego dźwięku budzików. Newman Communications rozesłała zegary do wszystkich zainteresowanych dziennikarzy i zorganizowała kilka wywiadów radiowych z szefem Zen&Now. Efekt był piorunujący. Kojąca siła tybetańskich dzwonów przekonała miłośników religii Zen i ludzi pragnących posiadać coś wyjątkowego. W wyniku działań pojawiło się kilkanaście publikacji w kluczowych gazetach, a zyski firmy poszybowały w górę o 15%. (Koszt kampanii $45,000) •

Jazz wychodzi z podziemi

Druga odsłona trzcinowej kolekcji nie jest może muzycznym odkryciem na miarę Pink Floyd, lecz nie ma się tu czemu dziwić. Płyta, jeśli miała być rewolucyjna, to na pewno nie dzięki swojej oryginalności. Całość utrzymana jest w lekkim, jazzowym brzmieniu (w szczególności, jeśli chodzi o drugą płytę), choć zdarzają się piosenki, które odstają nieco od reszty, co nie jest w tym przypadku żadną wadą. Sekcja instrumentalna brzmi bardzo ciepło, a poszczególne instrumenty doskonale ze sobą współgrają. Nie jest to oczywiście zasługa samej płyty, lecz artystów, którzy współpracowali przy jej nagraniu – utwory uzupełniają się

12

Ju˝ nic nie zmieniam

wzajemnie i współbrzmią między sobą, dzięki czemu album jest bardzo spójny, zarówno pod względem samego brzmienia, jak i klasy zaprezentowanych kawałków. Mimo iż jest to album zaliczany przez wielu do kategorii „pop”, znacząco odstaje od innych krążków z tej półki. Proponuje zamianę prostych riffów gitarowych i sampli, na ambitniejsze aranżacje zarówno gitarowe, jak i na pianino, z doskonałymi popisami wokalnymi. Oczywiście, każdy kawałek ma swój indywidualny klimat. Każdy grany jest przez innych ludzi, na innym zestawie instrumentów, z innym wokalistą, czy też bez niego. Razem jednak tworzą bardzo dobry zestaw. Płyta doskonała do codziennego słuchania przy obiedzie i podczas spotkań ze znajomymi. Niecodzienny, ambitny album, na pewno będzie miał wielu zwolenników.

Jedyny w swoim rodzaju Od momentu pojawienia się cyfrowych aparatów fotograficznych, rynek foto znacznie się rozrósł. W dzisiejszych czasach sztuką jest wypromowanie nowego modelu aparatu, który w zasadzie niewiele się różni od produktów konkurencji. Jednak dodanie „cyfrowy” przed słowem aparat umożliwiło producentom, pozycjonowanie swoich urządzeń również w pismach komputerowych,

a także life-style’owych. Walka o ilość pikseli dobiegła końca i agencje PR coraz częściej zmuszone są podkreślać inne walory promowanych urządzeń. Dzisiaj aparaty cyfrowe to nie tylko narzędzia do robienia zdjęć, ale gadżety dla prawdziwych facetów lub kolorowe i subtelne ozdoby dla pań. Innym pomysłem jest promowanie aparatów jako prezentów na specjalne okazje np. jako podarunki ślubne. •

Jak wypromować Dodge’a

Nałogi św. Mikołaja

Promocja samochodu zazwyczaj opiera się na masowej kampanii reklamowej. Bardzo często jednak ginie ona w natłoku billboardów i reklam w telewizji, nie przynosząc pożądanych rezultatów. Firma Chrysler wraz z agencją ClearBlue postanowiła zorganizować zawody w dryblowaniu piłką do kosza w czasie trwania narodowego święta „Tracków”. Główną nagrodą był Dodge Ram 1500. Za pomocą strony internetowej i portalu MySpace udało się pobudzić dyskusję na temat zbliżającego się eventu. Na stronie zarejestrowało się 100 uczestników, a zwycięzca odbijał piłkę ponad szesnaście godzin. Wydarzenie spotkało się z ogromnym zainteresowaniem ze strony mediów, które dotarły do 21 milionów osób i przyczynił się do wzrostu sprzedaży samochodów typu Ram 1500 o 37% w ciągu miesiąca. (Koszt kampanii $485,605) •

Agencja DVA Advertising & PR, zajmująca się na co dzień promocją innych firm, postanowiła tym razem wypromować siebie, a przy okazji zademonstrować światu potęgę marketingu wirusowego. Środkiem osiągnięcia do celu były niedoskonałości Świętego Mikołaja. Zamiast idealizować postać świętego, agencja rozpoczęła kampanię na rzecz ochrony jego sadła – „Keep Santa Fat”. Dzięki stronie www.keepsantafat.com, spotom pokazującym odchudzającego się Mikołaja na youtube.com i blogom, udało się wzbudzić duże zainteresowanie mediów i internautów. Akcja odbiła się szerokim echem w takich tytułach, jak ABC World News, New York Times, a stronę internetową odwiedziło ponad 20,000 osób z ponad stu krajów świata. Kampania zachęcała do datków o skromnej wysokości 1 funta dla organizacji charytatywnej „America’s Second Harvest”. Udało się w ten sposób zebrać ponad 18,000 funtów jedzenia. Przewrotny i zabawny pomysł świetnie wpisał się w świąteczną atmosferę przynosząc agencji rozgłos i jednocześnie wspomagając potrzebujących. (Koszt kampanii $35,000) •

opracowanie: Tomasz Borowski na podstawie „PR Week US” z 3, 10, 17 grudnia 2007 oraz 7, 14, 21 stycznia 2008.

■ W pani najnowszej książce zdumiewa to, że dokonując autoanalizy, spogląda na samą siebie niejako z zewnątrz. Pisząc o sprawach osobistych, nawet na moment nie traci pani obiektywizmu. Jadwiga Staniszkis: Ta książka miała być początkiem serii pokazującej drogę intelektualną, jaką w swoim życiu przeszli polscy uczeni różnych profesji. Autorem kolejnej publikacji ma być profesor Maciej Król. Przez dłuższy czas nie mogłam zacząć pisać tej książki, bo nie potrafiłam w wystarczającym stopniu zainteresować się sobą. A potem pomyślałam, że człowiek żyje tak bezrefleksyjnie, więc może warto potraktować siebie jako problem do analizy. Spróbować wyjaśnić swoje reakcje emocjonalne, pewien problem z pamięcią w relacjach z ludźmi, który posiadam.

zależnej prasie pod własnym nazwiskiem, to jednak sama świadomość, że ktoś mógł pomyśleć, że byłabym zdolna do współpracy ze służbami, była dla mnie nie do zniesienia. W moim przekonaniu oznaczało to, że dostrzeżono we mnie, w mojej biografii, jakąś rysę, której sama wcześniej nie dostrzegłam. I pisząc tę książkę, szukałam tej rysy. Było to tym trudniejsze i bardziej bolesne, że żyję w ciągłym „teraz” i nie pamiętam siebie z przeszłości. Więc zaczęłam się przed sobą usprawiedliwiać, plątać w faktach, biczować za niepopełnione winy. Ale dzięki temu, że to wszystko opisałam, poczułam oczyszczający gniew i powiedziałam sobie „dość”. I to mnie wyzwoliło z szoku tej historii, pozwoliło uporać się z tym problemem. Choćby z tego powodu warto było tę książkę napisać.

■ W książce sformułowała pani koncepcję własnej tożsamości opartą na nieustannym przepoczwarzaniu się i braku pamięci siebie sprzed kolejnego przepoczwarzenia. Na czym polega istota pani tożsamości? To jest bardzo taoistyczne, bo w taoizmie tożsamość rozumiana jest jako cała przestrzeń naszych możliwości trwania i przebudowy. Natomiast w rozumieniu zachodniej kultury to jest jeden niezmienny punkt. Istotą mojej tożsamości jest ciągłe balansowanie i brak tożsamości twardej. Moje życie polega na tym, że nieustannie zdarza się coś, co zmusza mnie do przebudowy całej konstrukcji. Ta przebudowa, czyli przepoczwarzenie, powoduje, że staję się kimś innym, pozostając jednocześnie sobą. Załóżmy, że ludzka tożsamość jest piramidą. Każdy człowiek się zmienia, ale większość ludzi zmienia się poprzez dokładanie do istniejącej konstrukcji jakichś nowych elementów. Ja natomiast przebudowuję całą konstrukcję.

■ Czy tylko dlatego? Promocja książki dała mi możliwość rozmawiania z ludźmi, z którymi przedtem nie miałam możliwości porozmawiać. Na spotkania autorskie przychodzą osoby, które dotąd nie spodziewały się, że możemy mieć sobie cokolwiek do powiedzenia. Znalazły się wśród nich Kazia Szczuka i Jacek Dehnel. Podczas tych spotkań nie rozmawiamy o tym, o czym zwykle rozmawiam z ludźmi, czyli o polityce i władzy. Ta książka była dla wielu ludzi zaskoczeniem, bo nie spodziewali się, jak ważna jest dla mnie kultura. Wręcz boję się ludzi, którzy żyją bezpośrednio i nie mają żadnej mediacji między sobą a rzeczywistością.

■ Jak pani wpadła na pomysł tej koncepcji? Pisałam recenzję książki Czarka Michalskiego i nagle w wyniku olśnienia wydobyłam moment, jak stabilne są struktury, które nie mając stałego oparcia, które potrafią przerzucić problem z jednej płaszczyzny na inną. Zrozumiałam,

fot. Prószyński i S-ka

Kropla do kropli...

KULTURA

z Jadwigą Staniszkis rozmawiała Magdalena Karst że tak jest też w moim przypadku. A potem, przyglądając się sobie, spostrzegłam, że na identycznej zasadzie funkcjonują niektóre instytucje np. Unia Europejska. Bo, w przypadku Unii, Traktat zakreśla jedynie pewną przestrzeń. W ramach tej przestrzeni każdy kraj może sam wybrać poziom efektywności norm i sposób istnienia danego prawa. I tak, jak w moim wypadku, tak również w wypadku Unii, konflikt świadomie wprowadzony, napędza przekształcenia. ■ Pisze pani: swoje pozornie słabe punkty wykorzystuję jako rodzaj siły. Najpierw sama stwarzam problem, czyli buduję tunel i gubię do niego mapę, a potem

robię podkop i wychodzę z kłopotu silniejsza. Lepiej rozumiejąc siebie, zaczynam lepiej rozumieć świat. I na odwrót. ■ Skoro, jak pani mówi, mając problem na jednej płaszczyźnie, potrafi przerzucić go na inną, dlaczego tak trudno jest pani uporać się z szokiem, że własne nazwisko znalazła na „liście Wildsteina”? W pierwszej chwili, gdy pojawiła się ta lista, nie bardzo było wiadomo, czym ona dokładnie jest. I ruszyła lawina domysłów. Choć przyznano mi status pokrzywdzonej i de facto nic złego nie zrobiłam, wręcz przeciwnie – działałam w podziemiu, publikowałam w nie-

■ O czym więc rozmawiacie? O podróżach i o tym, czego się dzięki nim nauczyłam. O literaturze. Obiecałam Jackowi Dehnelowi, że pożyczę mu książki mojego ulubionego pisarza, Mishima. A z Kazią Szczuką rozmawiamy o kotach, bo obie mamy koty i uwielbiamy te zwierzęta. ■ Zastanawiam się, dla kogo ta książka była większym zaskoczeniem – dla tych, którzy znają panią tylko z politycznych analiz, czy dla tych, którzy znają prywatnie? Niewątpliwie ta książka była szokiem dla tych ludzi, którzy myśleli, że mnie znają. Natomiast dla tych,

którzy mnie nie znali prywatnie, jest próbą przybliżenia pewnej formuły tożsamości, która może nie jest zbyt powszechna, ale jednak się zdarza. Tej grupie czytelników być może książka pomoże dostrzec ludzi, którzy mają podobną strukturę emocjonalną do mojej i lepiej ich zrozumieć. ■ Gdzie, pisząc tę książkę, wyznaczyła pani sobie granice szczerości? Jestem osobą konsekwentną, więc dostrzeżenie pewnych rzeczy i zjawisk zmusza mnie do dokonania zmian we własnym życiu. Pisząc tę książkę, nie zadałam sobie wielu pytań, bo wiem, że odpowiedziałabym na nie szczerze. A ta szczerość z kolei zmusiła mnie do tego, żeby coś w swoim życiu zmienić. A ja już nie mam ochoty na zmiany. •

Jadwiga Sztaniskis „Ja. Próba rekonstrukcji” Prószyński i S-ka, Warszawa 2007

Jadwiga Staniszkis – socjolog, politolog, publicystka, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i Instytutu Studiów Politycznych PAN. Wykładała w Stanach Zjednoczonych, Chinach, Japonii i na Tajwanie. W czasach PRL-u działała w podziemiu, publikowała w prasie konspiracyjnej, brała udział w protestach studenckich Marca’68. Uwielbia podró˝e i wyznaje zasad´, ˝e podró˝ jest wartoÊcià samà w sobie Raz w tygodniu ucieka od codziennych obowiàzków – wykładów, wyst´pów w mediach, politycznych analiz – do jednego ze swoich kilku mieszkaƒ rozsianych po całej Polsce. Do którego – decyzj´ podejmuje w ostatniej chwili, bo wszystkie klucze nosi zawsze przy sobie. Stały adres: Podkowa LeÊna. Ulubiona ksià˝ka: „W drodze” Jacka Kerouaca.

R EK L A M A

Sygnowano Fabryka Trzciny vol. 2, 2007, Various Artists Emil Borzechowski

21 19

Sub–kultura

Sponsor działu

Dziennikarz kulturalny

KULTURA

KULTURA

Stój, policjant! Dzień dobry. Dodzwonili się Państwo do Komendy Głównej Policji. Niestety, w tej chwili nie możemy odebrać telefonu. Jeśli byliście Państwo świadkami jakiegoś przestępstwa, bądź też jego sprawcami – prosimy podać numer telefonu i rodzaj popełnionego wykroczenia po usłyszeniu sygnału. Podejmiemy odpowiednie kroki najszybciej, jak to będzie możliwe. Dziękujemy. Komendant Emil B.

Naród zniewolony, naród szcz´Êliwy Rosja, rok 2027. Świat poszedł naprzód, a wraz z nim zmienił się układ sił świata. Chiny przejęły rolę supermocarstwa, a Rosja odwróciła się od całej Europy, odgradzając się od niej murem. Kreml zmienił właściciela – nową Rosją rządzi od tej pory wier-

Prawie ojciec chrzestny Stany z przełomu lat 60. i 70., handlarze narkotyków na każdym rogu, bezwzględni mafijni bosowie, skorumpowani policjanci. To już było i ileż można? A jednak „American gangster”, najnowszy film Ridleya Scotta, nie przynosi rozczarowania czy znużenia. To opowieść o pojedynku dwóch osobowości. Z jednej strony mamy Franka Lucasa (Denzel Washington), ambitnego czarnoskórego gangstera, który postanawia przejąć narkotykowe imperium po śmierci swego szanowanego w Harlemie mentora. Z drugiej, Richie’ego Robertsa (Russel Crowe), nieskazitelnego i jedynego sprawiedliwego wśród szeregu skorumpowanych funkcjonariuszy. Klasyczna historia o walce dobra ze złem. Choć nie do końca, bo postacie są tak zbudowane, że widz nie może się zdecydować, komu kibicować. Czy gangste-

ny prawosławiu i tradycji Monarcha. A z nim – powołani po raz pierwszy od niemal 500 lat oprycznicy – wierni i poddani władcy. Obraz przedstawiony przez Soronina to przerysowana do granic możliwości wizja antyutopii państwa. Widziana oczyma funkcjonariusza Komiagi, tytułowego oprycznika. Przeżywamy jeden dzień jego ciężkiej pracy na rzecz Monarchy, oraz narodu rosyjskiego. Służba ta przepełniona jest brutalnością, niesprawiedliwością i łapówkarstwem. Wszelkie przekroczenie norm moralnych przez opryczników tłumaczone jest ich pozycją, przywilejami. W tym restrykcyjnym – jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka

rowi, który mimo tego, że potrafi być brutalny i zalewa amerykańskie ulice tanimi, sprowadzanymi z Wietnamu narkotykami, dba o rodzinę? Czy uczciwemu glinie, który z kolei swoją rodzinę zaniedbuje? W „American gangster” wyraźne są odniesienia do klasyki gangsterskiego kina. Wielbiciele „Ojca Chrzestnego”, zatem na pewno obejrzą film z przyjemnością. Przyjemnością dla oka są też fantastyczne zdjęcia, które przenoszą w klimat tamtego świata. Bez wątpienia jednak ten film tworzą niebanalne postacie i to dzięki świetnej grze oskarowych aktorów „American gangster” zyskuje kolejnych widzów. • American Gangster USA 2007, dramat; kryminał, 155 minut, reżyseria: Ridley Scott, obsada: Denzel Washington, Russel Crowe, premiera: 25 stycznia 2008

Alicja Bobrowicz

– państwie, żyje im się znakomicie. Każdy zakaz da się przecież obejść, aparat państwowy nie musi ściśle trzymać się zasad. Od tego są przecież obywatele, czyż nie? Okrutna i obsceniczna wizja przyszłości jest przestrogą przed chorym nacjonalizmem. Pokazuje, jak naród zniewolony przez aparat państwowy zatraca się w pełnej absurdów rzeczywistości. Czas zatem zacząć nowy dzień, wódka sama się nie wypije… • „Dzień oprycznika” Władimir Sorokin w.a.b. Warszawa 2008

Emil Borzechowski

07 na scenie Demony i anioły pulsują we śnie dziewczyny, tocząc zaciekłą walkę, w której stawką jest szczęście, a nawet życie. Pozorny infantylizm zdarzeń, baśniowa oczywistość, obecność alegorii, a zarazem rozbudowana symbolika, to główne cechy konstrukcji utworu. Za ich pośrednictwem Grzegorz Jach usiłuje dostarczyć młodym ludziom narzędzi do uporządkowania ich wewnętrznego, niespokojnego świata, a zarazem pobudzić uśpioną często wrażliwość. „Potęga złego leży w niemożności jednoznacznego wyodrębnienia go spośród wielu możliwych dróg postępowania” – zauważa znany psycholog Philip Zimbardo na łamach „Charakterów”. Tymczasem, jak widzimy, niezwykle trudno opisać

14

świat za pomocą tych dwóch wyrazistych kategorii. Mimo istnienia w powszechnej świadomości destrukcyjnej potęgi gniewu oraz twórczej mocy prawdy i miłości, nie przywykliśmy postrzegać w barwach czarno-białych rzeczywistości, z którą bezpośrednio się stykamy. To, co

niejasne, zamiast miejsca na jednej z dwóch szal, zyskuje nową kategorię. Tak wyraża się głębia człowieczeństwa, ale tak też powstaje etyczny relatywizm, na którego kanwie, z pomocą nieszczęśliwych splotów zdarzeń, wiją się kolejne czarne scenariusze i kolejni młodzi ludzie marnują swoje

åwierçtony wygwizdane na wykopkach Niepozorni eleganci Przystojny mężczyzna, ubrany w garnitur i kapelusz, siedzi na krześle z założonymi rękoma. Ten, wydawałoby się, model reklamujący ubranie na czarnobiałej fotografii, to używający wulgarnego języka włamywacz i paser, oskarżony także o odpalanie i rzucanie rac, działający w latach 1910-30 w Sydney. Takie zdjęcia australijscy policjanci robili osadzonym w odrapanych celach zaraz po zatrzymaniu. Funkcjonariusze, mający do dyspozycji nowoczesną technikę, bezwiednie ujawniali talenty artystyczne i tworzyli podziwiane dziś fotografie. Przestępcy z tamtych czasów nosili garnitury, suknie, futra – taka była moda, eleganckie ubrania były dostępne i osiągalne w sklepach (jednak część z portretowanych zatrzymano właśnie za kradzieże ubrań z magazynów czy mieszkań). Wiele zdjęć jest całkiem ostrych, co zapewne trudno było osiągnąć przy długim czasie naświetlania wielkoformatowych fotografii. Każdy ruch mógł rozmyć postać. Fotografowani pewnie o tym nie wiedzieli, bo wszystko, co utrudnia identyfikację, pomaga przestępcom. Dlatego niektórzy sydnejscy kryminaliści zamykali oczy, odwracali głowy, czy pochylali rondo kapelusza, aby zakrywało im oczy. Efekty

życie. W spektaklu „Sen”, Grzegorz Jach proponuje odświeżenie spojrzenia na świat i ludzi. Korzystając z muzyki, światła i ruchu zanurza widza w fantasmagorycznym świecie, zbudowanym z jednowymiarowych postaci i moralnie jednoznacznych czynów. Obok postaci z krwi i kości snują się „ludzie-cienie”, uosabiający pragnienia i niepokoje śniącej bohaterki. Refleksyjny charakter widowiska to nie jedyny powód, dla którego warto je obejrzeć. Reżyser i scenarzysta, Grzegorz Jach, jest młodszym inspektorem Komendy Głównej Policji. Stworzony przez niego teatr środowiska policyjnego „Scena 07” działa już od 10 lat. Dostrzegamy siłę, jaka tkwi w sztuce i chcemy przekazywać ją innym – stwierdza Grzegorz Mirowski, jeden z aktorów Sceny – nie wszyscy jednak popierają połączenie stróżowania prawu z aktorstwem. Dobrze, że wciąż rośnie krąg

podobnych działań przestępców nadały zdjęciom więziennym nazwę mug shot – zdjęcie gęby, miny, grymasu. Na fotografiach widać także strach czy rozpacz zatrzymanych. Inni z dumą pozowali – wkładali ręce do kieszeni, stawali szeroko na nogach, przekrzywiali kapelusz, uśmiechali się, palili papierosa. Ciekawe, czy kapelusze na głowach bardziej pomagały właścicielom ukryć tożsamość, czy też detektywom utrwalić wygląd przestępców z ulicy, aby potem łatwiej ich rozpoznać. Fotografowano zaledwie 10 proc. kryminalistów – tych, których posądzano o późniejszy powrót do przestępczości. Czy wrócili, zazwyczaj nie wiadomo – tylko nieliczne informacje na ten temat przetrwały w aktach, kronikach kryminalnych sydnejskiej prasy i gazetce policyjnej z tamtych lat. • Miasto Cieni - fotografia policyjna z początków XX wieku, Sydney, Australia Yours Gallery, ul. Krakowskie Przedmieście 33, Warszawa Czynna od 11.00 do 20.00 I piętro galerii, 31 stycznia – 16 marca 2008

Jan Dąbkowski

ludzi, którzy są innego zdania. Co roku nowa grupa osób otrzymuje od Teatru błękitne siódemki za pomoc w realizacji jego projektów. • 8 marca 2008 10 lecie teatru Scena 07 od godziny 17:00: fragment “Wyspiańskiego...”, wręczenie błękitynch siódemek, wernisaż w galerii zdjęć aktorów, tort i fragmenty 22 premier, spektakl „Sen” (o 22:30, a następnie o 23:30), 1:00 - 5:00 - dla najbardziej wytrwałych jam session Teatr środowiska policyjnego Warszawa ul. Domaniewska 36/38 (wejście od ul. Magazynowej) wstęp wolny rezerwacja tel. (22) 60 117 26

Wioletta Wysocka

„Co Cię ostatnio poruszyło?” Często wzrusza mnie gruziński kompozytor Gija Kancheli, a ostatnio wzruszył mnie negatywnie, banałem. Antywzruszył. Wtedy był smutek. Nie agresja, lecz smutek. Są różne kształty niezgody. Można wpaść w furię, a można się zasmucić.

z Andrzejem Chłopeckim rozmawiała Katarzyna Michałowska ■ Chciałabym porozmawiać z panem o Arvo Pärcie czy Martynowie, ale obawiam się, że nie potrafię. Andrzej Chłopecki: Dlaczego? ■ Gotowość odbioru muzyki i jej przeżywania nie oznacza, że się tę muzykę potrafi analizować. Czy krytyk analizuje? Analiza to zajęcie muzykologa, a krytyk raczej powinien być na bieżąco w ramach tego, o czym pisze. W moim przypadku obie profesje się krzyżują, bo jestem związany z Akademią Muzyczną, gdzie analizuję utwory ze studentami. Analizuje się też, kiedy trzeba napisać komentarz do nowej płyty, programu festiwalu czy koncertu. Najtrudniej jest w przypadku utworów, które jeszcze nie były wykonywane. Wtedy trzeba wziąć do ręki partyturę i spróbować wyobrazić sobie brzmienie. Trzeba poddać utwór analizie i go opisać. Potem pozostaje już tylko czekać z tremą, czy to, co się opisało, sprawdzi się podczas pierwszego wykonania. ■ Często zawierza pan intuicji? Jeśli kompozytor nigdy nie rozczarował, to czy przeczuwa pan, czego można się po nim spodziewać?

Zazwyczaj wiem, z czego nie wynika fakt, że do nowego utworu znanego kompozytora nie powinno się podchodzić ze świeżym nastawieniem. Rutynowe nastawienie jest bardzo niebezpieczne. Widać to dobrze na przykładzie muzyki Krzysztofa Pendereckiego. W przypadku jego koncertu fortepianowego miałem przeczucie, że nie będzie przekonujący. I niestety było jeszcze gorzej niż się spodziewałem, co bardzo mnie zdenerwowało. Z kolei do jego VIII Symfonii podchodziłem nieufnie, a okazało się, że mnie bardzo mile zaskoczyła. A tak swoją drogą, to krytyk nie może kompozytora ani zabić, ani beatyfikować. ■ Ostatecznie muzyka obroni się sama. Tak. Tylko, przed czym i przed kim? ■ Krzysztof Penderecki był dla pana autorytetem. Już w liceum wiedziałem, że jeśli dostanę się na muzykologię, to napiszę pracę magisterską o „Pasji wg św. Łukasza”. Wiele osób uważa, że krytyk nie powinien przyjaźnić się z tymi, o których pisze, nawet przechodzić z nimi na „ty”. Uczucia osobiste mogą nakładać pewne zobowiązania. To niebezpieczeństwo

Andrzej Chłopecki, muzykolog, teoretyk, krytyk muzyczny, publicysta. W latach 1975-81 i ponownie, od 1991, jest pracownikiem Polskiego Radia na stanowisku kierownika redakcji muzyki współczesnej (1977-81 oraz 199295), nast´pnie był komentatorem, w latach 1999-2005 ponownie kierował pracami redakcji muzyki współczesnej Programu 2, a od 2005 jest komentatorem w Redakcji Muzyki Powa˝nej Polskiego Radia. Jest autorem ok. 2000 audycji radiowych. Od 1994 programuje udział Polskiego Radia w Mi´dzynarodowej Trybunie Kompozytorów UNESCO w Pary˝u. Andrzej Chłopecki w latach 1986-95 współpracował z Redakcjà Muzyki Nowej rozgłoÊni radiowej Deutschlandfunk w Kolonii, w latach 1993-97 był felietonistà miesi´cznika „Res Publica Nowa” (cykl „Dziennik ucha”), od 1974 współpracuje z „Ruchem Muzycznym”, od 1989 z dwumiesi´cznikiem „MusikTexte. Zeitschrift für Neue Musik” w Kolonii (od 1993 członek rady programowej pisma), od 2001 jest felietonistà „Gazety Âwiàtecznej” – weekendowego wydania „Gazety Wyborczej” (cykl „Słuchane na ostro”). Od 1999 jest członkiem Komisji Repertuarowej „Warszawskiej Jesieni” (z przerwà w 2003).

dla krytyka, który powinien w miarę swoich możliwości, umiejętności, intuicji mówić od siebie pewną prawdę. Krytyka jednak nie powinna być obiektywna. Obiektywna może być historia muzyki czy analiza utworu. To, co z analizy wynika, podlega ocenie subiektywnej. Wydaje się, że subiektywność jest przykazaniem krytyka. I dystans. Na pewne sytuacje po prostu trzeba być impregnowanym. ■ Tak jak w przypadku pana i muzyki Pendereckiego? Może gdybym uprzednio nie był apologetą Pendereckiego, nie byłoby mojej histerii po jego – wedle mojej oceny – utworze nieudanym. W pewnym momencie, jeśli się w czymś siedzi głęboko i z sympatią, to, co burzy w człowieku kształt akceptowany, tym bardziej rani. W związku z tym uczciwość nakazywała mi powiedzieć: „Zaraz, apologia nie jest na zawsze”. ■ Pan żywo reaguje na muzykę. Zdarza się Panu głośno westchnąć po koncercie. Tak. Albo się spienić. ■ A kiedy się pan ostatnio wzruszył? Na ostatniej „Warszawskiej Jesieni” utworem Helmuta Lachenmanna. Wzruszenie wynikło z przyjaźni i kontaktów osobistych. Pamiętam, jak był wygwizdany, a teraz ogromny aplauz. A muzyka porywająca! Także „Cztery pieśni” Gerarda Griseya, które odniosły wielki sukces na „Warszawskiej Jesieni” parę lat temu. Wzruszenie to słowo, które zakłada pewien sentyment. „Och, to jest takie piękne!” A pojęcie piękna w nowej muzyce mocno się zdewaluowało i często nie przystaje do tego, z czym obcujemy. Bywa tak, ale wydaje się, że jest to rzecz zamknięta w pewnej przestrzeni należącej do przeszłości, więc właściwsze, bo mniej romantyczne, jest pytanie:

■ Jakie jeszcze emocje pan towarzyszą? Ciekawość. Ciekawość detektywistyczna. Jeśli jest jakaś afera, to w którym momencie i jak się ona rozwiąże. Albo, jeśli jest zamontowana na początku jakaś strzelba, to jak ona wypali. Ktoś czasem wmontuje coś kolażowego, zabrzmi coś, co wydaje się Mozartem czy muzyką dawną. Co się stanie, gdy to wszystko wmontowane zostanie w materię nowoczesną? Czyli ciekawość intrygi. Czasem ciekawość, bo się bardzo dużo dzieje w utworze, którego się nie wykonuje, jak w utworze „4 33"″” Johna Cage’a, którego się nie gra [Utworu się nie gra. Partytura na pulpitach, orkiestra na swoich miejscach, sala – nierzadko wypełniona po brzegi. Dyrygent chwyta batutę i… nie daje sygnału rozpoczęcia gry. Cisza. Przez 4 minuty i 33 sekundy nikt nie gra, choć artyści przewracają kartki partytury, a dyrygent – jeśli ma poczucie humoru – wyciera pot z czoła – przyp. red.]. To jest radykalne. Zdarza się, że się zastanawiam, czy ktoś nie wciska mi kitu, nie małpuje, nie wchodzi w inną skórę. ■ Jak pan poznaje fałsz? Nie ma na to pytanie odpowiedzi. Trudno udowodnić fałszywość utworu. To jest intuicja podobna do tej, gdy się komuś patrzy w oczy i dostrzega, że jest w nich coś fałszywego. Coś w mimice, głosie. I teraz udowodnij, że tak właśnie jest? Najłatwiej dostrzec fałsz, jeśli coś jest skomponowane przy użyciu środków należących do zupełnie innego obszaru, gdy się wchodzi w nie swoją rolę po to, żeby udawać sztukę wysoką. Ale nawet i tego przed żadnym sądem się nie udowodni. ■ Dla kogo jest „Warszawska Jesień”? Od dobrych pięciu, ośmiu lat poza zawodowcami, kompozytorami, krytyką czy stałą grupą melomanów, jest także dla „imprezowiczów”. W sensie pozytywnym. To dobrze. Jest impreza. Możemy wpaść. Oni czują, że to jest dla nich.

■ Punkt ciężkości, jeśli chodzi o przestrzeń „Jesieni”, przełożył się na modne miejsca, jak Fabryka Trzciny, M25, Koneser. Czy to ukłon organizatorów w stronę młodego pokolenia? Nie, to byłoby populistyczne, gdyby tylko o to chodziło. Bez wątpienia zależy nam na tej publiczności, ale bez mizdrzenia się w jej kierunku. Nowe, inne niż sale filharmonii, Akademii, kościołów czy opery przestrzenie wynikają z samej istoty nowej muzyki, która ich poszukuje. Nie da się na przykład wykonać utworu Karlheinza Stockhausena „Gruppen” w filharmonii, bo to utwór na trzy orkiestry. Najlepsza jest więc hala sportowa. Nowa muzyka estetycznie i stylistycznie bardzo mocno się demokratyzuje. Kiedyś współczesność muzyczna szła jedną szosą, teraz nie ma żadnej szosy. W przeciwieństwie do lat pięćdziesiątych, nie ma żadnej awangardy, bo nie wiadomo, w którą stronę oddziały maszerują. Mamy wiele oddziałów, które idą w wielu kierunkach. Istnieje bardzo dużo konwencji i każda jest równoprawna. ■ Czy w związku z tym, że muzyka rozwija się wielotorowo, można gdybać, co będzie w przyszłości? Nastąpiła zmiana pokoleniowa. Teraz twórcy myślą komputerem. Następuje sprzężenie zwrotne – materiał myśli tym, który myśli. Dobrze pokonywać materiałowe trudności, żeby dojść do czegoś więcej. Charles Ives napisał, że kiedyś wieśniacy będą kopali ziemniaki i gwizdali swoje melodie w ćwierćtonach. Chodziło mu o to, że każdy może być prywatnym artystą i tak może być już teraz – sto lat po wypowiedzi Ivesa – gdy na podstawie zwykłych programów komputerowych można napisać symfonię Haydna czy w stylu Haydna. ■ Czy nie dopada pana czasem myśl, że zajmuje się nikomu niepotrzebnymi dźwiękami? Często zastanawiam się, patrząc po ludziach siedzących na sali: „I po co im to?” Lub, kiedy kompozytor pisze kolejną symfonię, to przecież nawet setnej części tego nie posłuchamy. I musi pisać następną? Jest tego za dużo. Już się umeblowaliśmy. Ale to leży w naturze człowieka. Robi wiele niepotrzebnych rzeczy, bez których świat by mu się zawalił. •

15