Zbigniew Seifert - In Memoriam Gdyby żył, 6 czerwca obchodziłby swoje 50. urodziny. Aż trudno sobie wyobrazić, jak grałby dzisiaj i jaką miałby pozycję w świecie, skoro już 18 lat temu mówiono o nim „najlepszy na świecie skrzypek jazzowy młodego pokolenia”. Jego płyta „Man Of The Light” uznana została w Japonii za najciekawszy album wiolinistyki jazzowej. Nagrana w niemieckiej wytwórni MPS w towarzystwie takich znakomitości jak Cecil McBee, Billy Hart i Joachim Kuhn, była dla niego „spełnieniem najskrytszych marzeń”. W jego odczuciach „Man Of The Light” był najwierniejszym odzwierciedleniem tego, co uważał za swoją muzykę. Tu nikt nie ingerował w jego twórczość. Mniej był zadowolony z późniejszych nagrań dla Capitolu: „Zbigniew Seifert” i „Passion”. Do amerykańskich płyt, które miały być prologiem do spełnienia kolejnych marzeń, miał inny stosunek. Miały otworzyć mu drogę do wspólnych koncertów i nagrań z McCoy Tynerem i Alice, wdową po Coltranie, którego muzyczne dzieło kontynuował. Niestety tych jakże realnych planów nie było mu dane zrealizować. Poznałem Zbigniewa Seiferta pod koniec lat 60. Byliśmy studentami i razem występowaliśmy w zapomnianym już zespole The Lessers. Była to formacja rockowa, do której wstąpił on (bynajmniej nie z pobudek komercyjnych) wraz z Janem Jarczykiem, grającym wówczas na puzonie. Ta muzyka była wówczas równie elitarna jak jazz. Seifert był otwarty na wszystko, co działo się w muzyce. To cechowało jego osobowość. Był wrażliwy na każdy gatunek muzyki. A ten epizod był mu zapewne potrzebny w zdobywaniu doświadczeń, które potem tak procentowały. Wiedząc wszystko, mógł realizować siebie. A zaczął od klasyki – najpierw w szkole muzycznej pierwszego stopnia, potem w Liceum Muzycznym i wreszcie na PWSM w Krakowie, gdzie uzyskał dyplom studiując w klasie

skrzypiec u prof. Tawroszewicza. W liceum po raz pierwszy zetknął się z jazzem. Uczęszczał do eksperymentalnej klasy jazzu, prowadzonej przez Alojzego Tomysa. To były początki. Od tego czasu można go było spotkać niemal codziennie w malej piwniczce przy ul. Św. Marka, gdzie krakowscy muzycy mieli swoją Mekkę. Tam właśnie w Jazz Clubie „Helikon” zrodził się pierwszy zespół grającego wówczas na saksofonie altowym Seiferta. Kwartet, w którym obok niego grali: Jan Jarczyk, Jan Gonciarczyk i Janusz Stefański, zajął II miejsce na festiwalu Jazz nad Odrą w 1968 r., a rok później został laureatem pierwszej nagrody. Późniejsze występy z legendarnym kwintetem Tomasza Stańki były dla Zbyszka prawdziwą szkołą jazzowego życia. Otwarły mu również drogę na europejskie estrady. Pamiętam jego rozterkę nad wyborem instrumentu. Z jednej strony pierwsze sukcesy w roli jazzowego saksofonisty, a z drugiej zbliżający się dyplom na skrzypcach. Teraz wiemy, że nie mógł dokonać trafniejszego wyboru. Wprowadził do jazzu skrzypce, wykorzystując wszystkie doświadczenia saksofonowej edukacji. W oczach krytyków pozostanie tym, który saksofonową muzykę Johna Coltrane’a przetransponował na skrzypce. Robił to świadomie. Uparcie dążył do celu, mając świadomość, że równocześnie walczy o życie. Lekarze nie ukrywali przed nim, że jest chory na raka płuc. Cechowała go zadziwiająca odporność psychiczna. Przerwy na badania i leczenie przeplatały się z okresami pozornej sprawności. Każdy moment wykorzystywał na granie i komponowanie. Nie rezygnował z żadnej okazji występu na estradzie, czy dokonania kolejnych nagrań. Okresy przerw stawały się jednak coraz bardziej uciążliwe. Przerzuty raka doprowadziły do okresu paraliżu ręki. Wówczas rozważał możliwość powrotu do saksofonu.

Pod koniec 1978 roku nastąpiła radykalna poprawa zdrowia. Przyjechał wówczas do Krakowa i tu dał kilka niezapomnianych koncertów z kolegami i przyjaciółmi z okresu, kiedy przebywał jeszcze w Polsce. Usłyszeliśmy go po latach nieobecności, a było to już po nagraniu przez niego pierwszej autorskiej płyty w Stanach Zjednoczonych. Wystąpił jako ten, którego podziwia już świat. Bezpośrednio z Krakowa udał się do Nowego Jorku, by nagrać kolejną płytę. Zanim się ukazała, dotarła do nas tragiczna wiadomość: Zbigniew Seifert zmarł w nocy 15 lutego w klinice onkologicznej w Buffalo. W poświęconym jego pamięci 59 numerze JAZZ FORUM Roman Kowal napisał: „Przez trzy ostatnie lata swojego życia pełen pomysłów i chęci do działania muzyk walczył z nieubłaganą chorobą. Przegrał, jak było udziałem Mozarta, Schuberta i Chopina, Beiderbecke’a, Parkera i Komedy.” W listopadzie 1978 roku Zbigniew Seifert po raz ostatni odwiedził swój rodzinny Kraków. Spotkał się z przyjaciółmi i zagrał z nimi kilka koncertów. Jeden z nich, który odbył się w klubie „Pod Jaszczurami” 14 listopada, Radio Kraków zarejestrowało na taśmach, a wydawnictwo Poljazz opublikowało na płycie analogowej. Radio Kraków wydało ten materiał ponownie, tym razem w wersji kompaktowej. Podczas pobytu Seiferta w Krakowie poprosiłem go o chwilę rozmowy.

PRZEDOSTATNI WYWIAD ANTONI KRUPA: Dawno nie było cię w Krakowie. Jak ci się wiedzie w Niemczech? ZBIGNIEW SEIFERT: Ostatnio trochę mniej pracowałem, tak jak przez ostatnie trzy, cztery lata. Ograniczyłem się bardziej do prac nad dwoma płytami. Jedną z nich nagrałem w Stanach dla wytwórni Capitol, a zaraz potem dla MPS w Niemczech. I to wymagało dosyć dużego skupienia, przygotowania materiału,

omawiania z producentami itd., itd. Teraz grałem z moją grupą podobny repertuar, jaki znajdował się na tych ostatnich dwóch płytach, przy czym – to jest już taki mój prywatny kłopot – przekonałem się, że po nagraniu płyty ze znakomitymi muzykami, bardzo ciężko jest odtworzyć ten repertuar z innymi. Ja nie chcę powiedzieć „nie tak znakomitymi”, ale „mającymi mniejsze doświadczenie”. Trudno jest to odtworzyć na żywo, dlatego przyhamowałem granie. W pewnych momentach nie sprawiało mi już tyle przyjemności, co w oryginalnym wydaniu w studiu. Zresztą są to kłopoty chwilowe i w zasadzie nie mające większego znaczenia. AK: Do nagrań zaprosiłeś muzyków znanych, zaliczanych do czołówki światowego jazzu, ale masz też swój zespół, z którym koncertujesz. ZS: Czyniłem starania, żeby jesienią zrobić takie duże tournee w składzie, z którym nagrałem w Niemczech płytę dla MPS, tzn. Billy Hart na perkusji, Cecil McBee na kontrabasie, Joachim Kuhn na fortepianie, ale musieliśmy to odwołać w ostatniej chwili. Szkoda, bo mieliśmy wystąpić również na Jazz Jamboree, a także w Krakowie. To się niestety nie udało, ale mam nadzieję, że w takich składach uda mi się zorganizować, przynajmniej raz do roku, jakieś większe tournee w Europie. Oczywiście to nie może być zespół stały, bo ci muzycy współpracują z innymi, np. ze Stanem Getzem. Mają zajęte terminy, a poza tym jest to sprawa egzystencji w Stanach. Muszą dużo grać, żeby zapewnić sobie byt. Niezależnie od tego mam grupę o zmiennym składzie. Istnieje od dwu i pół roku, nazywa się Variouspheres, co można przetłumaczyć jako „Zwariowane sfery”. To jest oczywiście takie wolne tłumaczenie, bo w zasadzie sami wymyśliliśmy tę nazwę, złożoną z dwóch słów brzmiących z angielska. Nie jesteśmy Anglikami, więc łatwo nam to było wymyślić. W tym zespole często grywa Janusz Stefański, szwajcarski kontrabasista Hans

Hartman, belgijski pianista Michael Herr, a w drugim składzie Adelhard Roidinger na kontrabasie i były perkusista orkiestry McGregora, Lala Kovacev. Ostatnio nie grałem więc nie wiem, jaki będzie następny skład. Z każdym składem gra się inaczej i może to zabrzmi nieelegancko, ale dobieram muzyków w zależności od tego, jaką muzykę chcę grać w danym momencie. AK: Kiedy mieszkałeś jeszcze w Krakowie, fascynowała cię muzyka Johna Coltrane’a. W recenzjach przewijały się opinie, że przeniosłeś jego sposób frazowania z saksofonu na skrzypce. ZS: To prawda. Robiłem to z całą świadomością. Grając na skrzypach i mając skrzypce w rękach, starałem się mieć to wrażenie, że gram na innym instrumencie. Starałem się uzyskać inny „sound”. Wykorzystywałem sposób frazowania i artykulację Coltrane’a, a właściwie sposób myślenia. Tak należałoby to określić. AK: Kiedy skończyłeś PWSM, byłeś dobrze zapowiadającym się skrzypkiem, a na saksofonie grałeś jazz. Powróciłeś jednak do skrzypiec. ZS: No, teraz zdemaskowałeś mnie, bo jak usłyszy to mój cudowny, kochany profesor Tawroszewicz, to się za głowę złapie. AK: Zawiodłeś jego oczekiwania? ZS: W pewnym sensie tak, ale nie powinien być zbytnio zmartwiony. Wczoraj widziałem się z nim. Zmiana instrumentu to była nagła decyzja, zapadła przed wieloma laty, kiedy z kwintetem Stańki wyjeżdżaliśmy na pierwsze wyjazdy zagraniczne. Jak dysponowałem już wymarzonym saksofonem, na który składałem pieniądze od dłuższego czasu – musiał być to Selmer, oczywiście złoty – jak wreszcie go kupiłem to…

coraz rzadziej na nim grałem. Wówczas w jakim składzie by się nie grało, bardziej interesujące wydawały się skrzypce. Bo to było coś innego, oryginalnego, może rzadkiego. A poza tym mnóstwo nowych, nieznanych mi problemów, które musiałem grając na skrzypcach przezwyciężyć i przez to brakowało mi czasu na regularne ćwiczenia na saksofonie, przez co automatycznie coraz rzadziej brałem saksofon do ust podczas koncertów i jakoś tak skończyło się na tym, że w tej chwili gram tylko na skrzypcach, aczkolwiek saksofon jest dla mnie zawsze instrumentem honorowym. AK: Jaki jest twój stosunek do modnych ostatnio nowych prądów w muzyce, takich jak np. jazzrock czy fusion? ZS: Do tej muzyki mam stosunek raczej negatywny. To jest moja ocena subiektywna. Zraziłem się do tej muzyki podczas nagrywania tej płyty dla Capitolu, mimo iż moje granie tam nie ma nic wspólnego z typowym dla tej muzyki frazowaniem. To jest fala, która została zapoczątkowana przez kilku znakomitych muzyków, takich jak Herbie Hancock, Chick Corea. I ci muzycy, jak zwykle to bywa, grają to znakomicie. AK: Czy sądzisz, że oni to robią z przekonania czy to jest taki ich kaprys? ZS: To też, ale na pewno robią to z przekonania. Ich wielkość polega na tym, że robią to z przekonaniem i absolutną, niedoścignioną maestrią. Oni mogą sobie na to pozwolić. Jest poza tym komercyjny aspekt sprawy. Na skutek tej fali, kiedy przyjeżdżasz do Stanów, masz coś do powiedzenia, nagrywasz płytę, czy w ogóle spotykasz się z kimś w tej sprawie, to od razu pada pytanie: „A co pan gra, bo my potrzebujemy czegoś nowego.” Ale jak już zaproponujesz coś nowego, coś własnego, to się okazuje, że oczywiście oni to akceptują, ale należy dodać do tego dwie gitary syntezator i gdzieś tam na górze jeszcze smyczki, które by to ubarwiły itd. Nawet Don Cherry miał te

kłopoty. Spotkałem go w studiu w Nowym Jorku. Byłem załamany, bo producenci coś robili z podkładem pod moje improwizacje. Ja się na tym zupełnie nie znałem. Siedziałem w kącie smutny, coraz smutniejszy przysłuchiwałem się temu. Spotkałem Dona, a on mówi: „Nic się nie martw, ja też mam te problemy. Najważniejsze, aby to trafiło do jak największej ilości osób, nawet kosztem pewnych stylistycznych ustępstw”. I tak mnie pocieszał, ale prawdopodobnie w ten sposób chciał również sam siebie pocieszyć. AK: Czy twoim zdaniem najbardziej twórczym obecnie środowiskiem jazzowym jest środowisko europejskie? ZS: Tak, aczkolwiek pośród tego, co dzieje się w Europie, wiele rzeczy niewiele ma wspólnego z jazzem. Mam tu na myśli muzykę pokrewną jazzowi, improwizowaną, ale nie mającą tego charakterystycznego dla jazzu „feelingu”. AK: Którą ze swych płyt uważasz za najważniejszą? ZS: Płytę nagraną w Niemczech dla wytwórni MPS, na której umieściłem wszystkie swoje marzenia muzyczne z ostatniego okresu i jestem z niej absolutnie dumny. To jest płyta „Man Of The Light”, którą nagrałem w składzie: Billy Hart na perkusji, Cecil McBee na kontrabasie, Joachim Kuhn na fortepianie i Jasper van’t Hof na organach Yamaha.