Well still pretty good year

Well still pretty good year 3 Styczeń 2008 juriusz 15 komentarzy Sylwester sylwestrem, nie jest to moja ulubiona impreza w roku. Wszyscy mają takie pa...
1107 downloads 0 Views 1MB Size
Well still pretty good year 3 Styczeń 2008 juriusz 15 komentarzy Sylwester sylwestrem, nie jest to moja ulubiona impreza w roku. Wszyscy mają takie parcie, żeby dobrze się bawić, że zaczyna to być męczące. Ogólnoświatowa libacja, do której namawiają nawet dziennikarze w TV. Na Sylwestrze byłem całkiem nie tam, gdzie być miałem, zapiliśmy, posłuchaliśmy muzyki, powygłupialiśmy się. Naprawdę fajny był dopiero 1. I. 2008. Nowy rok zacząłem od kacyka, który męczył mnie do wieczora. Miało miejsce spotkanie ludzi z couchsurfing i było naprawdę wow. W ciągu kilku godzin: - zapoznałem Chorwata, który wzruszył się moim oddaniem dla chorwackiej drużyny piłkarskiej. Początkowo nie wierzył, że interesuje mnie Chorwacja, gdy opowiedziałem (oczywiście przypadkiem)o tym jak wojna zaczęła się w Plitvicach, o tym, że Vukovar jest przerażający, a Osijek przereklamowany to padł na kolana. - w ogóle miałem dobry wieczór, Kanadyjczyk z Edmonton nie mógł uwierzyć, że Kanada kogokolwiek interesuje. Uzgodniliśmy, że Montreal jest boski, a Harper tysiąc razy lepszy od Busha. - Chinka nie mogła mi uwierzyć, że miałem kłopoty z kupnem biletów kolejowych w Chinach. - przeprosiłem za Kaczyńskich i obiecałem, że w tym roku pozbędziemy się drugiego. Odkąd ich mamy to przynajmniej świat interesuje się tym co u nas. Jakieś 80% spotykanych przeze mnie obcokrajowców jest całkiem nieźle zorientowana w sytuacji w Polsce. Trochę jak z Rwandą – dopóki nie doszło do rzezi, to mało kto wiedział, że taki kraj istnieje. - zaprzyjaźniłem się z Japończykiem z Krakowa. Na imię ma Kei i mamy zamiar współpracować w temacie alkohole. Pereł kilka z rozmów: -”Co wy macie z shintoizmem? Odkąd przyjechałem do Polski to co chwilę ktoś mnie pyta o shintoizm, musiałem nawet sprawdzić co to dokładnie jest. Nie znam żadnych shintoistów, sam jestem ateistą, podobnie jak większość moich znajomych. Shintoizm dawno przeminął” -”Wygłupiasz się? Jak Ci się mogą podobać Azjatki, a najbardziej Japonki? Są koszmarne” „Natsume Soseki? CZYTAŁEŚ SOSEKIEGO? Muszę powiedzieć bratu, nie uwierzy, że to możliwe, że ktoś w Polsce czytał Sosekiego” „Polskie drogi są niesamowite. Jedziesz i masz cały czas jak w wesołym miasteczku, podskakuje, rzuca na boki, zabawa na całego.

Uwielbiam jeździć po Polsce autem. W Japonii chyba by pobierali opłaty, że to rozrywka.” „Nie jemy prawie sushi, no kolejne o co mnie zawsze pytacie! Czasem, ale ja nie przepadam.” „Jechałem polskim pociągiem, niesamowite, nie mogłem uwierzyć, że coś takiego istnieje” Ubawiłem się cudownie, mam kilku nowych znajomych. Przez kilka godzin mieliśmy małą Kanadę w

środku Krakowa. Oby częściej. Pełnię szczęścia osiągnąłem, gdy zobaczyłem jaki mam ładny komentarz od Kei’a „I had a really good time talking with him. I like his way of living, look forward to seeing him again in Cracow„ My way of living pewnego dnia uznajesz, że masz tego wszystkiego serdecznie dosyć i postanawiasz na miesiąc uciec od rzeczywistości. Jeszcze bardzo oryginalnie, bo podsumowanie minionego roku. Po raz kolejny potwierdziła się zasada, że nieparzyste są lepsze niż parzyste, tak więc wielkiego optymizmu u progu 2008 nie wykazuję. Kategorie kulturowe, bo jakie inne? Przecież nie polityczne, tyle ile mamy polityki w każdym dniu powoduje reakcję zwrotną na kolejne komentarze i wiadomości w tym temacie. Film - tak naprawdę to kategoria nie dotyczy tylko tego roku, bo tempo pojawiania się nowości w naszych kinach jest takie, że Filmweb wali bez żenady, że jedną z premier 2007 jest „Pan Zemsta”. Świetny film, tyle że z 2002 roku. Umówmy się, że nie będę schodził poniżej 2005. Największe wrażenie zrobiło na mnie „The Fountain”, o czym już tu szczytowałem. Pierwszy raz w życiu poszedłem do kina dzień po dniu na ten sam film. Gdy kupiłem DVD to oglądnąłem siedem razy w ciągu jakiś czterech dni. Jestem świadom co się może w tym filmie nie podobać, mnie na szczęście podoba się absolutnie wszystko. Największe przywrócenie wiary w kino od kilku lat. Z innych ciekawych rzeczy: - „300″ jedna wielka przyjemność patrzenia w ekran. I kultowe już „THIS IS SPARTAAAAA”. Kto pamięta, że fascynacja filmem zaczęła się najpierw w kręgach Nine Inch Nails, gdy w trailerze poszło Just Like You Imagined? (zapewne 95% odbiorców trailera nie zna NIN więc dość spokojnie to przyjęli). - „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” – ostatnio aż tak pozamiatała mnie „Pianistka” koło 2003 roku. Rumun potrafi, a jeżeli komuś wydaje się, że polskie kino cokolwiek obecnie znaczy to niech pomyśli o tym filmie i zderzy go z „Katyniem” czy „Sztuczkami”. - „Control” - przeprowadziłem już badania. Niezależnie od tego czy kocha się Joy Division, czy też nie, film rzuca na kolana. Próba czterech osób póki co. Najsmutniejszy film świata o najsmutniejszym człowieku świata. Idealna ilość muzyki co do długości filmu, ani nie zarzygali tym, ani nie ma ciszy. Tak zagranej głównej roli nigdy nie widziałem, Riley został Curtisem. Moment gdy wchodzi Atmosphere do końca życia będzie mi się śnił po nocach. - „Eastern Promises” – Cronenberg. David. Mortensen. Viggo. I dlaczego warto chodzić do łaźni parowej. Polsce gratulujemy braku daty premiery. Nie ma sprawy, już od dawna można mieć dvd rip. Boski Kanadyjczyk pokazał mi dlaczego jest boskim Kanadyjczykiem… i jeszcze bardziej uważam go za najlepszego reżysera. - „Gone, baby gone” – pozytywne zaskoczenie – Affleck zrobił film, który zaczął się, gdy się skończył. „Grindhouse” – ale Planet Terror, a nie Death Proof, którym tak bardzo wszyscy się zachwycają. Dla mnie Tarantino się pogubił, niby fascynujące dialogi są koszmarne (ktoś coś zapamiętał z nich? coś z tego weszło do użycia powszechnego?), a i aktorki wielkiego zachwytu we mnie nie wzbudziły. Za to Rodriguez, Rose McGowan z karabinem zamiast nogi, motyw na saksofonie, absurd jak w polskim parlamencie – rewelacja. No i oczywiście MACHETE. You guys fucked with the wrong Mexican! - „Kłopotliwy

człowiek” – dzieło z lat poprzednich, ale u nas dopiero teraz. Chyba najbardziej intrygujące zakończenie jakie od dawien dawna widziałem. Myślałem, że Skandynawia już powiedziała wszystko, już mówiłem, że mam dość ściągania ich kolejnych dzieł, ale myliłem się. - „I am not there” – myśli przed seansem; „eee, biografia Dylana, nudne to chyba będzie”. Ok, jest to najoryginalniejsze dzieło jakie od dawna widziałem. Blanchett rzuca na kolana, jej rola w Elizabeth: Golden Age jest niczym wobec tego co prezentuje tutaj. Gdy zrozumiem do końca ten film to już nie będę chyba miał po co żyć. „Persepolis” – niedawno się rozpływałem nad tym jak bosko komiks Satrapi (sam w sobie świetny) wygląda na ekranie. Eye of the tiger w wersji z filmu słucham średnio raz dziennie. - „Paprika” - czyli dlaczego w końcu udało mi się zakochać w Satoshim Konie. O samym filmie nie będę płodził, ale po zapoznaniu się ze ścieżkę dźwiękową można spokojnie zgłosić jej autora do psychiatryka, zaraz potem samego siebie. Gdy wydaje mi sie, że wszystko już w życiu słyszałem to wtedy pojawia się coś takiego, że Stockhausen wysiada. A czego wystarczy? DOKUMENTÓW O IRAKU! Za przeproszeniem, rzygam kolejnymi filmami pokazującymi interwencję. Same w sobie nie są złe, ale ilość przebiła jakość. Dokument roku to dla mnie „White light, black rain”, pokazujący co działo się w Hiroshimie i Nagasaki po 1945. Depresja na trzy dni. Wielkie oczekiwania mam wobec Into the Wild i zapewne jakiś 20 filmów o istnieniu, których na razie jeszcze nie wiem. Literatura. Zbyt wielu sensownych uwag nie mam (tak, wiem, jak zawsze). Nie śledzę debiutantów, od jakiegoś czasu raczej sięgam coraz dalej wstecz. Z „normalnych” pisarzy; odkryłem Neila Gaimana i jest to wybitnie luzująca literatura, cudowna łatwość pisania, świetne pomysły i miłe poczucie humoru. Do tego wieloletnia przyjaźń z Tori Amos, co oczywiście nie wpływa na jakość jego pisania, ale miło widzieć jak kolejne sfery zainteresowań mi się przenikają. Przeczytałem caluteńkiego Murakamiego. Chwilami zachwyt, jednak znacznie częściej po prostu zwykłe, niezgorsze pisanie. Jedno mu zawdzięczam; zainteresował mnie literaturą japońską. I chociaż póki co moja wiedza w tym temacie jest bardzo mizerna, to wiem już, że Soseki jest (a raczej był) geniuszem absolutnym, Abe Kobo wyjaśnił mi naturę ucieczek, a Mishima Yukio pokazał, że Japonii nigdy nie zrozumiem. Z klimatów bliższych: Ruben Gallego – rzadko zdarza mi się chodzić na papierosa z książką w ręku. Do tego Sołżenicyn umocnił się na mojej liście najwybitniejszych pisarzy wszech czasów, podobnie jak Ballard. Z literatury faktu, Suworow zmienił mi punkt widzenia na II Wojnę Światową i na Stalina. Poleciała w rankingach Jelinek, zanudza mnie już. A jeszcze rok temu ją uwielbiałem. Inna bajka, że kolejność tłumaczeń na polski jest wielce przypadkowa, tak więc trzeba się będzie nadal przez to przedzierać i wynajdywać co lepsze dzieła. Rozwala mnie, że „Pachnidło” Suskinda zostało jedną z najpopularniejszych książek roku. Przez tyle lat nikogo nie obchodziło, zrobili film (nędzny, bardzo nędzny), wypromowali go i oto bokiem trochę, książka to hit roku 2007. Zestaw najpopularniejszych książek otwiera dziecko Dziwisza. Kawał literatury z najwyższej półki, rodakom gratuluję świetnego gustu.

Muzyka. Tona premier, w tym większość ukochanych zespołów. NIN mnie zaskoczył, ale umiarkowanie pozytywnie. Cała zabawa promocyjna zaczęła mnie dość szybko nużyć. Niemniej coś w tym jest (powiedział baca macając kiszkę stolcową…). Natomiast gdybym miał wybrać utwór roku 2007 to „Pedafly” Skinny Puppy. Płyta jest dobra, nawet bardzo dobra, ale ten kawałek wypierdolił mnie pod sufit od pierwszego przesłuchania. Z każdym następnym było coraz lepiej. Jeden z najczęstszych gości na słuchawkach, gdy idę przez miasto. Z innych wielkich; wiem, że nowe MinistrY jest wtórne jak diabli, ale i tak je kocham. Nowy Manson pozostawił mnie w dylemacie czy już na nim postawić krzyżyk czy jeszcze nie. Dla wielu osób porażka roku, dla mnie całkiem niezłe i przyjemne w słuchaniu. Kilka txtów mi się włączyło do użytku codziennego, pytanie tylko co dalej, bo plany wodza są bardzo przerażające (zwłaszcza ten o nagraniu kolęd). Z innych wielkich: Einsturzende Neubauten. Chyba pierwszy Neubauten, który wszedł mi po jednym dniu słuchania. No i niestety jakoś też szybko wyleciał, bo choć płyta jest całkiem dobra, to rzadko zdarza mi się do niej wracać. Przechodząc do pań, wielki remis w postaci Tori Amos, PJ Harvey i Patti Smith. Każda nagrała fajną płytę, w każdej z nich są momenty, które rzucają mnie na kolana, ale nie są to dzieła wybitne. PJ ma tylko 10 kawałków, Patti covery, więc Tori powiedzmy wygrywa, ale głównie za sprawą koncertu (o czym niżej) i pojedynczych cudów (Body and Soul, Teenage Hustling, Big Wheel, Code Red), a nie płyty jako całości. Dzieło PJ jest za to zdecydowanie bardziej spójne stylistycznie, ale nigdy jej nie wybaczę strony graficznej płyty (JEDNA KARTKA ROZKŁADÓWKI ZA 60 ZŁ.?). Z zaskoczeń: Battles to niezłe wow, również nowe The Presets. solowy Serj Tankian jest bardzo fajny, podobnie jak jego klipy. Bardzo dobrych klipów w tym roku nie kojarzę: Survivalism NIN co najwyżej do zaakceptowania. Tori koszmarna, ale i tak najgorszy jest Manson. To czego dokonał to wielka sztuka. Najpierw nakręcił najgorszy w swojej karierze klip, do „Heart Shaped Glasses”. Nędza, koszmarna nędza. Wydawało się, że nic gorszego nie da się zrobić, ale już w kilka miesięcy później przebił go o kilka długości tym co popełnil do „Putting holes in happiness”. Chyba tylko jeden klip, który widziałem w 2007 roku zapamiętam na zawsze, ale pochodzi jeszcze z końcówki 2006 roku. Tribute dla Casha w postaci „God’s gonna cut you down”. I piosenka i klip wyrywają serce. Live Wspaniały rok koncertowo z dwoma porażkami: nie widziałem Skinny Puppy, nie widziałem Year Zero Tour. Za to ile sukcesów: po pierwsze 29 marca i NIN Vienna. Wejście wszech czasów, piękniej niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Nikt jeszcze nie sprawił, że tyle razy wyłem z zachwytu w ciągu jednego wieczoru (no może Black Sabbath, ale wtedy miałem 16 lat). Somewhat Damaged, Last, Ruiner, Only, Eraser - że wspomnę only najlepsze momenty tego wieczoru. Na chwilę obecną nie znam nikogo kto miałby chociaż start do NIN w kategorii live. Potem był Manson, dzięki któremu zwiedziłem Mediolan. Sam koncert na pewno nie rzucił mnie na kolana, znowu też nie był zły. Patrząc na trasę 2007, widać, że Manson live to już bardzo nie to samo co kiedyś. Litościwie nie przywołam lat 1996-1999, ale nawet wobec roku 2003 widać pewien upadek, regres i brak pomysłów. Najgorsze wizualizacje roku. Jednak mimo wszystko były w tym przebłyski, np. Dope Show, Irresponsible Hate Anthem czy nawet z nowej płyty You and me and the devil makes three. Mała przerwa i Pearl Jam, który jest pomiędzy spełnieniem marzeń (WHIPPING, Jeremy, Spin the black circle) a rozczarowaniem (czemu tak krótko? jak można spieprzyć Indifference?). Zaraz potem Tori Amos. Koncert sprawił, że z ogona na last.fm wyskoczyła mi na drugie miejsce roku, tuż za NIN, a przed Mansonem i MinistrY. Ostatnio za sprawą koncertu aż tak kupił mnie sobie TestAmenT (rok 2000). Pół roku temu znałem na pamięć z dziesięć jej kawałków, dzisiaj śpiewam przez sen

From the Choirgirl Hotel, przetykając go Under The Pink. Kilka dni później Patti Smith i jeden z najmniejszych koncertów życia. Rzadko mi się zdarza, że na koncercie można pomachać sobie do gwiazdy i dostać odmachanie. Na setliście wszystko czego chciałem. Bonusowo zapamiętam minę emerytów z pociągu, którzy zbierali oczy z podłogi po zobaczeniu moich rąk (jeden wielki sznyt, od nadgarstka po łokcie). Na pożegnanie roku świetny Laibach w Krakowie. Patrzę na to i tak myślę, że Skinny czy drugi NIN to by była już przesada szczęścia i radości. Odpadło też Front Line Assembly w Bolkowie, ale to jakoś mniej mnie boli, chociaż oczywiście też szkoda. Teatr – w ramach żartu, byłem może na czterech czy pięciu sztukach w tym roku. Właściwie każda z nich utwierdzała mnie w przekonaniu, że nigdy nie zostanę fanem teatru. Dlatego żeby się nie kompromitować, nie będę zamieszczał moich przemyśleń na ten temat. Może świadczy to o tym, że jestem prymitywny, ale nie mam zamiaru się snobować i wkuwać na pamięć nazwisk aktorów z każdego spektaklu. Farewell my concubines: żegnaj Vonnegucie, Stockhausenie, Ravenie, Bergmanie i Antonioni. We will miss you. 1 against 1 (szacun jak ktoś skojarzy do czego ta parafraza nawiązuje, dodam dla ułatwienia, że do jednego z wymienionych powyżej). Luty i Paryż, który prześladował mnie wiele lat, ale w końcu zdobyty i to bardziej nawet niż chciałem. Maj i Słowacja (ależ wyprawa…) Mediolan i Bergamo. Sierpień i Chiny. Coś pomiędzy spełnieniem marzeń, a porażką. Well still pretty good year

Go Goa 28 Luty 2008 juriusz 10 komentarzy Nie, nie chcę taksówki. Dziękuję, nie potrzebuję kantoru. Nie, hotelu też nie. Z Polski, przepraszam, ale chcę się dostać na dworzec. Nie, chce nic innego. NIE CHCĘ RIKSZY! Wszechindyjska litania negacji gości na mych ustach. Jest 5 rano, a setki osób nie śpią, tylko rozwijają działalność sektoru usług. Na szczęście wielu znalazło też spokojny sen na okolicznych chodnikach i dworcowych schodach. Po walce z aktywnymi, udało mi się dostać do środka. O co chodzi w metalowej tablicy, która wisi przynajmniej od końca brytyjskiej okupacji? Aha, tu mam numer pociągu, tu jego nazwę, a tu peron. Stacji docelowej brak, godzina odjazdu wypisana w formacie „środa o 5:30”. Jeden z mobilnych kantorów pomógł mi znaleźć odpowiedni peron. Upewniłem się u konduktora, że to mój pociąg. Głupio byłoby pojechać w złą stronę, chociaż brak planu sprawia, że póki co właściwie każda destynacja mnie urządza. Usiadłem i postanowiłem odrobić zaległości senne. Niestety, okazało się to dość trudne, ponieważ przez wagon co chwilę przechodził pan z kanapkami. Gdyby tylko łaził to nic, ale on musiał się wydzierać. „SAAANDWIICH, SAAAANDWIIICH!” Byłem głodny, ale bałem się co może być w tej kanapce i czy on tego na krawężniku nie robił, więc postanowiłem nie ryzykować. Ruszyliśmy punktualnie co do minuty. Przez chwilę miałem nadzieję, że będą luzy, ale niestety dwie kolejne stacje sprawiły, że kwestia ewentualnych wolnych miejsc została rozwiązana i to bardzo definitywnie. Kilka osób jechało na stojąco, ale do chińskich standardów na szczęście bardzo wiele im brakuje. Pojawił się kumpel pana od kanapek, ten

oferował wodę. „WAAAATEEEER, WAAAAATEEER”. W efekcie miałem zapewnione wrzaski przez większość czasu podróży. Próbowałem zagłuszać ich playerem, ale przekrzykiwali nawet „My People” The Presets. Zgodnie z sugestiami bombajskiego rodu wysiadłem w Thivim. Stacja taka, że sracze lepsze widywałem. Wychodzę z budynku (chociaż „budynek” to określenie z nieco innego katalogu pojęć niż to co tam stoi) i nie wierzę, jest budka pre-paid taxi. Do Anjuny niestety aż 360 rupii, ale okazało się, że to ponad 20 kilometrów, więc nie tak źle. Taksówkarz oczywiście odczuwał wielką potrzebę zaprzyjaźnienia się ze mną, pożyczenia ode mnie kilku papierosów i zadania mi standardowego indyjskiego kwestionariusza podróżnego. Wersja podstawowa składa się z pytań jak masz na imię i skąd jesteś. Wersję rozszerzoną interesują takie detale jak Twoje dotychczasowe wrażenia z Indii, co widziałeś, co chcesz zobaczyć, ile masz na to jeszcze czasu. Może wystąpić wersja bierna odpowiedzi, czyli przytakiwanie głową (niestety dość rzadko spotykana), lub też wersja aktywna, która może zawierać sugestie, gdzie warto jechać (zawsze do rodzinnej wioski, a przynajmniej prowincji rozmówcy) lub dodatkowo drążyć nasze wrażenia. Wcale nie unikatowa jest rozszerzona wersja reżyserska, która zależy od inwencji, wieku i stopnia znajomości języka Królowej Elżbiety. Zazwyczaj zawiera pytania o nasz zawód, ukończone studia, sytuację naszej rodziny (Jak to możliwe, że jesteś jedynakiem!? To u was kobiety pracują?), odwiedzone kraje, i prośbę o pogłębioną analizę sytuacji społeczno-gospodarczej Indii. W takim wypadku konieczne jest podkreślanie, że Indie są najlepszym miejscem, w jakim się kiedykolwiek było, i w ogóle na świecie. Prężnie i wspaniale się rozwijają mimo tylu tragedii jakie na nie spadają każdego dnia z każdej strony. Jeżeli rozmowa dojdzie do kwestii Kaszmiru to najlepiej zadeklarować, że chce się tam iść i walczyć. W wypadku taksiarzy dochodzą też tematy motoryzacyjne. Nawet jeżeli jedziemy czymś z pogranicza złomowiska i muzeum to i tak należy dodać, że jest świetne. Ewentualnie można pozwolić sobie na nieco krytyczne uwagi co do tego jak jeżdżą, ale i tak nie ma to większego sensu. Dojechaliśmy do Anjuny. Wytłumaczenie panu, że ma mnie zawieźć tam gdzie ja chcę, a nie tam gdzie on chce, to dość ciężka przeprawa. Jest to jeden z bardziej skurwiałych przejawów ich odmiany kapitalizmu. Każdy taksówkarz pracuje na prowizji od hoteli i będzie dokładał starań, żeby tam właśnie Cię zabrać. To nieważne, że mówisz mu, że masz rezerwację, że chcesz mieszkać właśnie tam. Ten jeszcze nie był taki najgorszy, ale chwilami idzie się powiesić, gdy dowiadujemy się, że nasz hotel jest zły, drogi, nie istnieje, a już na pewno dużo gorszy niż ten z jego oferty. Przez naście minut podróży to był dość ważny temat, ale gdy powiedziałem mu jakie ceny mnie interesują za noc, to zrozumiał, że raczej za wiele na mnie nie wyciągnie. Mówiłem mu, że mam nagrany nocleg za 300 rupii za noc, a on, że niemożliwe jest zejście poniżej 600, no ewentualnie on w ramach przyjaźni między narodami świata załatwi mi za 500. Gdy w końcu znaleźliśmy moją destynację przyznał mi rację, że w takim miejscu to może rzeczywiście będzie za 300, ale to przecież tak daleko od morza. No, jakieś 800 metrów jak się potem okazało. Miałem obawy, że może być Gomora, a po drugie opis „hotelu” zaczynał się od słów „jesteśmy katolicką rodziną”, a kończył „god bless you!”. Imprezownia to chyba nie będzie. Notowania jednak miał dość dobre, na pewno lepsze niż inna lokacja, którą rozważałem dopóki nie zobaczyłem komentarza na Hostelworld. Wymieniłem uwagi z główną koordynatorką mojego wyjazdu: Juriusz

”This man unfortunately sort of mental illness, I think it this man, the place is filthy…”

is

appears detrimental

to refer

to

have anyone to

some stay by

brać, nie? Ceri mieszkanie z kimś kto ma illness może zaowocować wspaniałymi wspomnieniami do opowiadania wnukom…

mental

Juriusz najlepsza historia bloga…ale chyba jednak podziękuję

w

historii

Bardzo szybko przekonałem się, że tym razem mam szczęście. Właścicielka obiektu była wybitnie miła. Sam pokój dla większości osób byłby raczej nie do zaakceptowania – prycze w gołych, a raczej odrapanych ścianach ale ja byłem zachwycony, że mam dwójkę dla siebie, a płacę właśnie te 300 rupii, które to niemożliwe jest płacić za nocleg na Goa . Rzuciłem rzeczy, wydobyłem bezrękawnik i kąpielówki. Już chciałem wyjść, gdy odkryłem, że kraty w oknie mają taki rozstaw, że nawet ja mogę spokojnie przełożyć rękę. Zamiast ręki przełożyłem rzeczy, tak żeby nie dało się ich wyciągnąć przez okno, zamknąłem kłódkę (dość częste rozwiązanie zamykania pokoju, od środka stalowa sztaba) i pobiegłem w stronę plaży. Nie, nie chcę taksówki. To bardzo piękne przedmioty, ale nie chciałbym pana ich pozbawiać. Tak, Indie są wspaniałe, a zwłaszcza Goa, chociaż jestem tu od 20 minut. NIE CHCĘ TAKSÓWKI! – w tym rytmie dotarłem do morza. Nie wygląda to dobrze; plaża wulkaniczno-trawiasta, tysiące krabów, a najwięcej to śmieci. Od biedy można się kąpać, ale to chyba nie to o co mi chodziło. Pospacerowałem brzegiem i dość szybko znalazłem to czego chciałem: piaszczysta plaża z palmami i lokalnymi budami. Typowa tandeta z pocztówek, ale jest tu, pod moimi nogami. Drogę do niej uprzyjemniły mi nowe formy nękania białego człowieka. Czy chcę kupić zioło, piguły lub LSD? Zioło oferowano mi trzykrotnie, piguły raz, a LSD dwa razy. To wszystko brzmi bardzo pięknie, ale wielu z oferujących to policyjni tajniacy. Nie wiem jaka jest szansa złapania kogoś przy ich pomocy, bo trzeba być krańcowo popieprzonym, żeby robić takie interesy z kimś, kto wykrzykuje pełnym głosem z kilkunastu metrów, że chce nam sprzedać extazy. Bardziej wyszkoleni szepczą teatralnie, ale Lonely Planet, własne doświadczenia i późniejsze rozmowy z zaprzyjaźnionymi ludźmi prowadzą do tylko jednego wniosku: nie interesować się tym i albo nie mówić nic, albo stanowcze „no”. Podobno gwarantowana nagroda za posiadanie to 10 lat, ale można nawet wygrać o wiele więcej. Wówczas zakwaterowanie jest w Fort Aguada, podobno jest już tam kilku białych, którzy poznają Goa od tej jakże ciekawej strony. Nocleg gratis, nie wiem niestety jak z dystansem do plaży. Część edukacyjna, można ominąć: nie wiem czemu wiele osób myśli, że Goa to wyspa, do tego portugalska. Nie, to nie jest wyspa. W 1510 przyjechali Portugalczycy, raz kontrolowali mniej, raz więcej terenu, zasiedzieli nieco, bo ostatecznie opuścili Goa w 1961. Z cyklu radość: mają bardzo niskie podatki (nie wiem nawet czy nie zerowe na piwo), a dzięki temu ceny. Niektórzy Indyjce narzekali, że to tandeta dla ludzi zachodu,

wcale nie Indie, ale wielu było zachwyconych i wspominało jak to nie poimprezowało. Na pewno jest to najbardziej zwesternizowana część Indii, co ma swoje plusy, a i duch kraju przebija z wielu miejsc. Pospacerowałem chwilę, pierwsze wrażenia: białych jest dużo, naprawdę dużo. Wielu z nich to hippisi, którzy masowo przyjeżdżali na Goa w 70-tych. Wizualnie się wiele nie zmienili, tyle że większość posiwiała. Oni na szczęście nie chcą nam nic sprzedawać, lokalna ludność też ich ignoruje. Szybko zlokalizowałem przyjaźnie wyglądających i powierzyłem im opiekę nad moimi rzeczami, a sam rzuciłem się w fale Morza Arabskiego. Jest 10 stycznia, a ja pławię się w cudownej wodzie, nad głową lampa, idealnie. Dobra, śmieci w wodzie da się nawet omijać. Jak na ich wyczyny to może jest calkiem czyste. Kolejne godziny spędziłem między lekturą na plaży, wodą w morzu i na odganianiu lokalnych natrętów. Największe hity z plaż Goa to: - oferty czyszczenia uszu - pan uważa, że mamy w uszach pełno chujstwa, ale mamy też wielkie szczęście, bo go spotkaliśmy. W zamian za niewielkie wynagrodzenie pomoże nam pozbyć się tego. Nie jestem pewien na czym do końca polega wał, ale przypuszczam, że na tym, że to co niby nam pan wyciąga z uszu wcale tam nie jest. Nabrałem takich podejrzeń, gdy facet podbiegł do mnie i nie pytając o zgodę wpakował mi jakiś haczyk do ucha i po zaledwie muśnięciu małżowiny wyciągnął kilkucentymetrowe chujstwo twierdząc, że to moje. Chyba jednak zorientowałbym się gdyby coś takiego wystawało mi z uszu. dzieci – o tym jeszcze będzie, ale wstępnie; dzieci sprzedają ozdoby, branzolety, naszyjniki i chusty, które mają fachową nazwę, ale niestety nie zapamiętałem jej. Pierwszego dnia potruły mi nieco dupę, ale w miarę szybko udawało się ich pozbyć. Niemniej dość irytujące jest odpowiadania co chwilę „nie, nie chcę tego”. kokosy i ananasy – wyjątkowo to ma dobre strony. Po plażach chodzą panie z kokosami, rzadziej ananasami, jeszcze rzadziej mango. Kokos 20 rupii, ananas 35 lub 40, na mango akurat nie miałem ani razu ochoty. Ichni kokos wygląda całkiem inaczej niż nasz (nasz, narodowy, typowo polski kokos); jest o wiele większy, zielony, ma w sobie z jakieś 300 ml. mleczka i prawie zero miąższu. Ananas to rewelacja, o wiele słodszy niż te co sprzedają u nas. Dostajemy go pokrojonego w kostkę w jednorazówce. Wystarcza za obiad. Same sprzedawczynie mają od 30tki wzwyż i bywają umiarkowanie upierdliwe. masażyści gorzej, im trują i trują. Nie jednym „no” odchodzili ode mnie.

– licząc

tu wybitnie

kobiety zdeterminowanych jednostek,

mają to po

- no i wspomiani dealerzy Słońce i tylko słońce zaszło w okolicach 17. Poszedłem do restauracji, za raczej symboliczne pieniądze zjadłem świetną Malai Koftę. W „domu” poznałem lokatorów z pokoju obok. Brytyjczyk i Amerykanin. Dowiedziałem się, że przede mną mieszkał tam Australijczyk, który był fajny i pił. Powiedziałem, że ja też jestem fajny i piję. Po 10 minutach udowodniłem jedno i drugie. Amerykanin nie był typowym obywatelem Stanów. Znał trzy języki, cały czas podrygiwał i chyba nie widziałem żeby usiadł chociaż na chwilę. Biegał, szukał czegoś, znajdywał, zmieniał zdanie, znowu czegoś szukał. W drugiej minucie znajomości podarował mi okulary przeciwsłoneczne. Nie wiedziałem czy sobie robi ze mnie jaja i mam wybuchnąć śmiechem i powiedzieć, że to najgorsze chujstwo jakie w życiu widziałem, czy też dawał mi je z dobroci

serca i wierzy, że będę je nosił. Asekuracyjnie wybrałem wariant drugi, ale do końca naszej znajomości nie byłem pewien czy jednak nie oczekiwał pierwszego. Po chwili do prezentu dorzucił małą whisky. Cuda, cuda, tu już nie miałem kłopotów z doborem reakcji, pełny automatyzm. Dowiedziałem się też, że stojące na stole Bacardi Breezery są do wspólnego użytku, ale uprzedzają mnie, że są ciepłe. Dałem w długą po zimne. Siedzę z Brytyjczykiem, a Amerykanin ugania się i kombinuje. Ma randkę ze zjawiskową Włoszką. Nawet specjalnie nie ukrywał, że ma zamiar spuścić z kija, a nie zakładać z nią rodziny. Prezentował z dumą paczkę prezerwatyw, których trochę podobno szukał na Goa. Z niemniejszą dumą chwalił się wibrującą nakładką na członka. Opowiedział mi o tym jak dzień wcześniej spędzili wspaniały wieczór, aczkolwiek trochę go zaskoczyło, gdy podczas kąpieli w morzu przy świetle księżyca Włoszka wyznała, że jest rybką i czy ma dla niej przynętę. Gdy ten był na etapie „yyyeee” i rozważań jak zdobyć numer do goańskiego psychiatryka, ta chwyciła go za rękę i zaczęła ssać palce powtarzając w kółko „jestem rybką, a Twoje paluszki to przynęta, która mnie bardzo przyciąga”. W ten wieczór miał zdecydowany zamiar spędzić zmoczyć kija. Przez chwilę pohisteryzował, że nie może znaleźć tabletek na żołądek, ale w końcu mu się udało. Podziwiałem go, bo miał plecak ze trzy razy mniejszy od mojego, a rzeczy więcej. Bryt go pyta: Bierzesz Żeby ci błogosławił?

dziś

Jezusa

na

szyję?

- Nie! Dziś zakładam kły łowcy!!! Ostatecznie rozchełstał koszulę na klacie, wyeksponował naszyjnik ze wspomnianymi kłami i spytał nas jak wygląda. Oczywiście wow, połączone z zapewnieniami, że połów tego wieczora na pewno będzie udany. Opuścił nas śpiewając coś po włosku. Poszedł, my zostaliśmy. Pijemy piwo i poznajemy się lepiej. Zachwycił się moją koncepcją porzucenia roboty i pojechania sobie nie wiadomo po co na drugi koniec świata. On akurat miał urlop, bo w jego branży – recycling odpadów budowlanych – styczeń to martwy sezon. Te odpady bardzo mnie zainteresowały w kontekście indyjskiego podejścia do sprawy, a raczej jego braku. Dowiedziałem się, że jego firma odzyskuje około 86% z tego co dostają: „Beton, stal, plastik, szkło, gumę. wszystko to jesteśmy w stanie odzyskać. Tak naprawdę wszystko da się odzyskać, tylko czasem się po prostu nie opłaca.” Obecnie ich celem jest dojście do odzysku 93%. Niestety nie wiedział jak sprawa wygląda w Indiach – zastanawialiśmy się czy cokolwiek próbują odzyskiwać na wyższym szczeblu, czy odpady budowlane też wywalają jak wyjdzie. Opowiedział mi o Australijczyku, który mieszkał w mojej celce przede mną. Normalny, znaczy pił i palił, ale znalazł gdzieś buddyjską ofertę pod tytułem „odmień swoje życie”. Polega to na tym, że zamykają Cię na dwa tygodnie w klasztorze, zabierają komórkę, netu też raczej nie uświadczysz. Jesz co oni (czyli raczej nie przytyjesz), siedzisz i uczysz się medytować. Pewnie przez dwa tygodnie w takich warunkach można się nawet i fruwać nauczyć. Zastanawialiśmy się czy dalibyśmy radę, aczkolwiek „zastanawiali” nie do końca tu pasuje. Po prostu uznaliśmy, że nie i tyle. Przy literaturę.

U

drugim niego zauważyłem

piwie Murakamiego,

on

u

przeszliśmy mnie Sosekiego.

Gdy

na tak

zachwycaliśmy się japońskimi twórcami podeszło do nas dziewczę. Nie chciała pić, ale powiedziała, że jej samotnie i czy może dołączyć. Kraj pochodzenia RPA, wykonywany zawód: pilotka samolotowa, wiek: 23. Temat przeszedł na podróże i czy to nie straszne podróżować samemu. Wyjaśniliśmy jej, że nie, podzielili doświadczeniami. Rany, polecam jechać do Chin, wszystkim tak buty spadają, że można tam przeżyć trzy tygodnie samemu…chociaż Bryt też miał śliczne CV, jego klejnotem w koronie był miesiąc w Tajlandii. Gdy tak ją pocieszaliśmy, że każdy od czegoś zaczął i że na pewno jej się nic złego nie stanie, wrócił USANIN. Szybko poszło, może godzinę go nie było, a mówił, że jedzie dwie plaże dalej, czyżby obsłużyła go już w taryfie? Nie przyszła? Zapomniał portfela? Prawda okazała wszystkie nasze zgadywanki.

się

lepsza

niż

Warto zaznaczyć specyficzny sposób w jaki zawarł znajomość z koleżanką z Czarnego Kontynentu. Ponieważ siedziała za filarem, a było już dość ciemno, nie zauważył jej, chociaż pewnie jakby zauważył to wiele by nie zmieniło. Stanął plecami do niej, twarzą do nas i zaczął opowieść: Zajechałem na miejsce, spotkałem ją. Wybraliśmy restaurację, siadamy i poprosiłem o kartę drinków. Zanim zdążyłem zdecydować się na cokolwiek, musiałem ją przeprosić, że zaraz wracam. Wpadłem do łazienki i się strasznie porzygałem. Postanowiłem się nie poddawać, ale gdy wróciłem do stolika, ta od razu pyta co ze mną i czemu jestem zielony. Mówiłem, że już mi dobrze, ale nie uwierzyła. Wyszliśmy z lokalu i nawet nie zdążyłem zareagować, wyrzygałem się prosto na ulicę (czy da się rzygać krzywo?). Kazała mi wziąć taksówkę, wracać do domu i odpocząć. Próbowałam ją przekonać, że ze mną już w porządku, ale znowu się porzygałem…hi – zauważył RPAnkę – o kurwa mać – dystans trzech kroków do łazienki pokonał w dwa po czym dobiegł nas wybitnie klasyczny dialog: - o boże…o kurwa…jezu chryste…nadchoooooodzi…bueeeeeee KTO nie kryjąc przerażenia

TO

Nasz kolega, prawej. Jest ze Stanów Zjednoczo

JEST?

– mieszka

zapytała tutaj

RPAnka po

- O KURWA, BUEEEEEEE - nych, z Texa - bueeeee - su. - eeeeeee Było nam go żal, ale nie potrafiliśmy zachować powagi wobec jego nieszczęścia. Jeszcze pół biedy on, ale ona po prostu umierała widząc co się dzieje. Na twarzy miała wypisane tak głębokie obrzydzenie jakie miałaby posłanka Sowińska gdyby oglądała kiedyś gejowskiego pornosa. Zasugerowała delikatnie, że tu obok jest bardzo fajna restauracja i może tam pójdziemy coś zjeść, chyba ją to rzyganie zachęciło. Bryt sadystycznie zapytał Amerykanina, czy chce iść z nami, ale donośne „Fuck you” potwierdziło nasze przypuszczenia, że chyba jednak nie ma dziś ochoty na kolację. Do Włoszki

to biegł z pieśnią na ustach i jechał pół Goa, a z kumplami to do restauracyjki za płotem nawet mu się nie chce ruszyć… Dowcip najkrótsza randka świata.

wieczoru

był

oczywisty,

- Myślisz, że mogę to zamówić? kolega?

A

chcesz

skończyć

jak

nasz

RPAnka zamówiła lokalne wino. Po łyku zamówiła coś innego. Spróbowaliśmy. Nie jadłem nigdy dykty, ani worka jutowego, ale posmak przywodził na myśl coś z tego gatunku. Oczywiście dało się to wypić, borygo też da się wypić, a w Szwajcarii wprowadzić socjalizm, ale trochę szkoda, więc zostawiliśmy kelnerowi. Rozmowa zboczyła na uroki naszych krajów pochodzenia. W tym akurat Wielka Brytania wypada kiepsko, każdy w miarę wie co to i gdzie to. Z Polską miałem lepiej, ale dość szybko rozmowa zamieniła się w nasz festiwal pytań o RPA. Gwiazdą wieczoru został, oklaski, Jacob Zumi, kandydat na prezydenta. Jego najciekawszym wyczynem jest zgwałcenie dziewczyny chorej na AIDS. Wiedział że ma, ale mu to nie przeszkodziło. Na pytania czemu to zrobił odpowiedział: - Przecież wziąłem potem prysznic Rzeczywistość jest taka ciekawa i dla każdego taka inna… powiedział to dziennikarzom jakby byli idiotami, że pytają go o takie rzeczy, że jak już moralnie nie miał oporów, to jakim cudem się nie bał zarażenia. Ignorancja to siła! Ciekawe czy ma więcej szczęścia niż rozumu. Dowiedzieliśmy się też, że Mandela jest nadal kochany, ale jego siła polityczna jest mała. Koło północy opuściliśmy lokal. Bez większego zaskoczenia odkryliśmy, że amerykański kolega umiera na łóżku, ale już przestał rzygać. Kilka minut rozgryzałem system włączenia ciepłej wody, w końcu z pomocą Bryta udało mi się zrozumieć, że cierpliwość to bardzo cenna cecha w Indiach. Na zagrzanie wody trzeba było czekać około 5 minut, w tym czasie zimna spływała bez sensu do kanału, a ja stałem bez tego samego sensu i czekałem kiedy, jeżeli w ogóle, poleci ciepła. Oczywiście dla odmiany okazała się być ukropem, więc wyłączyłem wrzątek i poczekałem aż znowu powróci zimna. Z dwojga złego… Poranek wyznaczyłem sobie na 10 rano. W końcu jestem na wakacjach. Net miałem za darmo, i prawie mi nie przeszkadzało, że monitor chociaż w obudowie starej jak świat wyświetlał dynamicznie ciekłokrystalicznie – co jakiś czas zawartość ekranu przepływała od prawej do lewej, dość ciekawie się wówczas czytało. Głupio mi trochę było prosić właścicielkę o przepranie rzeczy, ale takie wytyczne dostałem od Bryta. Niepotrzebnie, bo ona bardzo się ucieszyła, cenę ustaliliśmy na pięć rupii za koszulkę, 10 za spodnie, skarpetki po rupii. Jak już o praniu…czytając biografię Mao autorstwa Jung Chang, na stronie 446 można natknąć się na taki oto opis. (…) Młoda służąca pracująca w rezydencji, w której zatrzymał się Mao, przez trzy dni i noce wszystko czyściła i sprzątała. Kilkadziesiąt lat później wspominała jak wezwał ją kierownik. „>>Czy mogę Ci powierzyć najlepsze i najwspanialsze zadanie?>Oczywiściesport. Właściwi ludzie na właściwym miejscu. Bez wątpienia jesteśmy sportowcami. Dziś Pekin, jutro Vancouver! Przy okazji smutna jest jeszcze jedna rzecz: czołowe pióro kraju nie potrafi pojąć, że tam było fajnie. Tak dla nas jak i ludzi, z którymi mieliśmy kontakt. Ormianie zapraszali nas do domów, w ostatni wieczór zrobili dla nas wielką kolację. Jeden z nich zamknął dla nas restaurację, bo tak bardzo mu przypadliśmy do gustu, że siedzieliśmy z nim i jego kolegami do 4 rano. Kilka dni później Gruzini wyprawili nam wielki obiad i to na swój koszt. I uwaga: PILIŚMY Z NIMI ALKOHOL! Ale to było wieczorem. I chociaż jesteśmy bandą zapijaczonych, zachlanych, złodziejskich meneli, to jakoś kilkanaście osób z końca świata potrafiło traktować nas wtedy lepiej niż rodak dzisiaj. Bardziej mnie to interesuje niż jego specjalistyczna opinia. Piszę to wszystko, bo mnie to bawi (może akurat nie dziś), wiem też, że bawi kilka innych osób. Zabawa kończy się, gdy mogą one komuś zaszkodzić. (no, chyba, że byłby to jakiś czołowy polityk PiSu), dlatego od kilku dni jest hasło na archiwum i tekst, którego w życiu nie sądziłem użyć (jestem fanem Linuxa, Freeware, licencji GNU itp.), ale już nie raz rzeczywistość mnie zaskoczyła i zmusiła do robienia niekoniecznie tego na co mam ochotę. Powtórzę się, nie wiem czy Tasior jest winien, prędzej czy później się to okaże, albo go uniewinnią. Póki nie ma wyroku to w świetle prawa i mych oczu jest niewinny. Za to, jeżeli trafi do pierdla to będę mu nosił pomarańcze. Może też dzięki temu powstanie coś w stylu „Shantaram” czy „Murów Hebronu”. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 3

Kon Airk 21 Marzec 2008 juriusz 5 komentarzy Sudeip odprowadził mnie pod same drzwi pociągu. Wylałem na niego deszcz podziękowań, wręcz ulewę. Wsiadłem i zająłem miejsce leżące. To chyba dobre miejsce na krótką typologię indyjskich pociągów. Najdroższe są wagony typu AC1. Nawet takiego nie widziałem, podobno we dwójkę siedzi się w przedziale, sami sterujemy klimatyzacją. Oczywiście najdroższe, co automatycznie wyjaśnia dlaczego czymś takim nie podróżowałem. Potem jest AC2, podobnie, ale cztery osoby w przedziale. AC3 to coś w stylu ukraińskich platzkart, bodajże 78 łóżek w jednym wagonie, bez przedziałów. Drogawe, bo mają klimatyzację. Następny jest sleeper, właściwie to samo, ale większy syf i nie ma klimatyzacji, za to znacznie tańsze. Inna też kategoria ludzi jakich się spotyka. Na końcu tego wszystkiego jest klasa ogólna, która polega na tym, że…nie, to będzie na przykładzie, już za kilka linijek. Póki co wsiadłem do

AC3. Dostałem górną pryczę po prawej od przejścia. Nigdy nie lubiłem tego miejsca, a odkąd znajomy spadł z takiej pryczy w środku nocy i złamał rękę, to jeszcze dodatkowo się ich boję. Mają chyba 175 centymetrów długości, bo ja nie mogę się na nich wyciągnąć, a mam trochę ponad 180 i zawsze muszę cierpieć nieco zgięty. Najlepsze dla mnie są leżące po lewej na dole: jak się spadnie to wiele nie grozi, poza tym nie są zablokowane ścianką na końcu, więc te dodatkowe kilka centymetrów zyskuje się przez wywalenie nóg w przejście. Niestety, teraz miałem górną ze ścianką. Klimatyzacja naprawdę przeginała, było zimno do tego stopnia, że leżałem pod śpiworem. Odkryłem, że teoretycznie w pociągu nie można palić. Praktycznie na szczęście w łazience było okno i wentylator, a ja nie byłem jedynym, który wpadł na ten pomysł, bo im później tam wchodziłem, tym więcej było popiołu i kiepów. Pokazałem konduktorowi bilet, obiecał, że obudzi mnie o 3:30 gdy dojedziemy na miejsce. Póki co odpuściłem sobie wyjaśnianie mu, że na podróż po 3:30 też mam bilet, ale już w innej klasie. Wiele ciekawych rzeczy się nie działo. Pod wieczór byłem już dość głodny, ale zarówno Smita z Bombaju, jak i Sudeip mówili, że lepiej nie zjeść nic niż jedzenie kolejowe, bo im się zdarzyło strasznie pochorować od niego. Miałem jeszcze trochę toruńskich pierników z ojczyzny, więc zapchałem się nimi. Koło 22 zasnąłem z KMFDM w duszy i na uszach. 3:30…nie kłamał, obudził. Pokazuję mu, że na dalszą część podróży mam bilet w klasie ogólnej. Pan, że luz, że na razie mogę spać, a potem wróci i się dogadamy. Wrócił o 5 i mówi, że nikt nie wsiadł na to miejsce i jak dopłacę jakieś 600 rupii to mogę tu dalej spać i rozkoszować się klimatyzacją i mile spędzać podróż. A ja mu, że nie, że chętnie przejadę się klasą ogólną. On przerażenie w oczach. Mówi, że to przecież te 600 rupii to nie tak dużo. Dużo, nie dużo, ja chcę do ogólnej. Ale już nie można, już ruszyliśmy, teraz się nie da przejść Co się nie da? Będzie się dało dopiero na następnym przystanku Luz Ale to za godzinę Luz Ale nie możesz tu spać, tylko musisz czekać między wagonami Luz…zasadniczo Zebrałem

bety i zaprowadzono mnie do miejsce, gdzie ogólna łączy się z burżujską AC3 Fakt, ciężko przejść, bo korytarz zabity deskami. Pyta czy jestem pewien, że jeszcze mogę wrócić. Tak, tak, co cię to tak obchodzi? Zostawił mnie. Usiadłem sobie na leżance, ale okazało się, że należy ona do pana od wody, który niestety zaraz się zjawił i mnie zgonił. Stoję wciśnięty w róg, co jakiś czas przysiadam na plecaku, ogólnie nie jest za wesoło. Jestem wybitnie senny, miejsca mało, a po godzinie wcale się nie zatrzymaliśmy. Nuda jednak mi nie groziła. Co ktoś nie przechodził to pytał czemu tu stoję, że przeszkadzam, że mam sobie iść usiąść. Gwóźdź tej części podróży: do łazienki przyszła młodsza pani ze starszą. Otworzyła drzwi na oścież, zdjęła z niej kieckę, posadziła na sraczu i nakazała jego użycie. Wkrótce starsza pani rozpoczęła korzystanie. Nie wydaję mi się, żebym był przesadnie wrażliwy na tym punkcie, każdy musi iść co jakiś czas do sracza, czasem cierpi się na poważniejsze problemy żołądkowe i wtedy to chodzi się do sracza częściej. Co by nie było, to fizjologii oszukać się nie da. Pogodziłem się z tym bardzo dawno temu, chociaż szaleńczej ekstazy nie wzbudzają we mnie opowieści ludzi w stylu „ale się wysrałem” czy „ulepiłem pięknego bałwanka”. Tym mniejszą ekstazę wywołuje we mnie obserwowanie jak ktoś defekuje i nie wiem za jakie winy zostałem na to skazany. Podziwiam widoki za oknem, ale uszu sobie nie odrąbię. Wyjąłem więc playera. Potem zastanowiłem się czy to będzie bardzo chamskie jeżeli wyjmę też dezodorant, bo zaczęło mnie cofać. Jakby ludzie wypróżniający się przy otwartych drzwiach mogli mieć jakieś poważniejsze normy… Po jakichś dwóch godzinach w końcu stacja. Konduktor aż przybiegł żeby mnie zapytać czy aby na pewno nie chcę jednak zostać w AC3, ale potwierdziłem moje wcześniejsze zeznania. Jak już tu stałem dwie godziny to na pewno nic nie dopłacę. Ciężko wzdychając przydzielił mi pomocnika. Ten wprowadził mnie do wagonu ogólnego i za pomocą kijka (p)obudził jakiegoś śpiącego dziadka. Ten o dziwo się nie zdenerwował, tylko wstał i pozwolił mi usiąść. Nie da się słowami oddać tego jaką furorę, zdziwienie i sensację wzbudziło moje pojawienie się w klasie ogólnej. Zdurnieli, po prostu nie mogli uwierzyć. Ogólna wygląda trochę jak pociągi, którymi wywozili ludzi na leczenie klimatyczne w azjatycką część Związku Radzieckiego: prycze są dwupoziomowe, numeracji miejsc nie ma. Wiele osób jedzie na stojąco, czytaj: wisi ci ktoś cały czas nad głową. Chyba nie mieli na biologii zbyt wiele o higienie, a na pewno nie o kąpielach (niemniej Indyjce ogólnie są dość czyste i dbają o siebie). Bałem się wyjmować aparat, więc niestety zdjęcia nie zrobiłem, ale można zobaczyć tutaj http://www.seat61.com/India.htm jak wygląda ta przyjemność, unreserved second class jak się fachowo zwie. Jeżeli ktoś ma złudzenia: moje miała drewniane krzesełka. Było mi głupio jak diabli, że wygonił tego emeryta, ale przynajmniej nie musiałem stać, a wizja spędzenia trzech godzin na stojąco nie zachwycała mnie. Trzech godzin…na razie

trzymajmy się wersji z rozkładu. Zasiadłem między tubylcami. Przytuliłem się do moich rzeczy, w sumie nawet wyboru wielkiego nie miałem, ścisk taki, że byłem przytulony jeszcze do kilku osób. Jedziemy, próbuję spać, co nie jest za łatwe, a raczej określenie „niemożliwe” byłoby tu bardziej na miejscu. Ławka twarda, głośno, robi się coraz cieplej, wspominałem już o tym, że panował niezły tłok? Nawet za bardzo nie ma jak poczytać, bo nie ma jak książki rozłożyć. Włączyłem sobie MinistrY i obserwuję przez kraty w oknie, wróć, przez kraty w otworze okiennym jakie te Indie piękne, jaki jest stan prac polowych, jakie tendencje melioracyjne i trendy odzieżowe wśród ludności rolniczej. Po jakiejś godzinie nastąpiły nieśmiałe próby zagadania do mnie. Nic nie rozumiem, ale trochę jak angielski brzmiało. Na szczęście znalazł się pan, który całkiem ładnie mówił i realizował się w roli tłumacza. Po chwili zaczął się program publicystyczny „Co z tymi Indiami?” Osiem osób zadawało pytania, dwóch mi je tłumaczyło. Pytanie pierwsze oczywiście dotyczyło jakim to cudem jestem w klasie ogólnej, bo jeszcze nigdy nie widzieli, żeby biały jechał czymś poniżej AC3. Uznałem, że prawdziwa odpowiedź jest słaba, nie uwierzą, że nie bardzo mam kasę, żeby dopłacać za lepszą klasę, a poza tym to świat, który mam na co dzień jest też dość syfiasty, a chociaż nasze pociągi nie są może aż tak extremalne, to jednak stanowią pewne przygotowanie do realiów indyjskich. Zacząłem więc odpowiadać dość kreatywnie, a im dłużej mówiłem tym bardziej widziałem, że mnie kochają. Nie chcę jechać AC3, bo to nie jest w ogóle ciekawe, tam jest nudno. Chciałem zobaczyć jak wygląda klasa ogólna Ale to przecież musi być dla Ciebie syf straszny i przerażające Ależ gdzie tam, to bardzo ciekawe. Podoba mi się tu o wiele bardziej, widzisz, w AC3 nikt mnie o nic nie zapytał, a tu od razu zaczynamy rozmawiać, bo tu są bardziej otwarci ludzie… Pomruk zadowolenia przeszedł wśród współrozmówców … i tu się o wiele lepiej czuję niż tam, bo jesteście tacy otwarci. Uśmiechy, potakiwania głową …AC3 to może być dla turystów z zachodu, czy USA. Mnie ciekawią prawdziwe Indie. Widząc, że zostaję ich wodzem kontynuowałem. Ponosiło mnie coraz bardziej, aż w końcu podniesionym głosem niemal wykrzyczałem: PRAWDZIWE INDIE TO KLASA OGÓLNA, A NIE AC3! TO TU SĄ PRAWDZIWE INDIE! To

była ekstaza. Kosztowała mnie tyle, że następne dwie godziny mogłem poopowiadać o sobie i o moich wrażeniach z podróży. Nieśmiało zaznaczyłem, że trochę śmiecą jak na moje standardy. Przyznali mi rację, ale nadal wywalali wszystko za okno. Na pytania kiedy osiągniemy Bhubaneshwar, odpowiadali, że tego nie wie nikt, ale powiedzą mi jak już się to uda. Idyllę zakłóciło, że na ławce nade mną leżała woda mineralna, która była łaskawa pęknąć i wylać się na me plecy. Ci się rozpływają w przeprosinach, ja mówię, że luz, że jest ciepło, że nawet przyjemnie, że właściwie to chciałem sobie to wylać na plecy. W ramach zadośćuczynienia za krzywdę zmusili żebym się przesiadł na suche miejsce. Widziałem, że nic mi nie grozi, więc powiedziałem, że chwilkę pośpię, bo naprawdę mam dość. Udało się zasnąć. Budzi mnie szarpanie za rękaw i śpiew. Czego na litość boską? Podnoszę głowę. Stoją nade mną dwie osoby. Płci niestety nie jestem w stanie ustalić. Twarze męskie, sylwetki wybitnie szczupłe, stroje damskie. O co chodzi? Co się znowu dzieje? Śpiewają, świetnie, ale dlaczego mnie obudzili? Chcą mi podać jakieś kwiaty, nie, dziękuję. Wyciągają ręce po pieniądze. Ależ oczywiście, że wam dam pieniądze, każdy kto choć trochę mnie zna wie, że gdy się mnie obudzi to mam świetny humor. Natomiast gdy się mnie obudzi, żebym wysłuchał piosenki i wspomógł jałmużną…no sukces po prostu murowany. Jeden z tłumaczy wyjaśnia mi: Oni są mniejszością religijną, chcą żebyś wsparł ich kościół Niech sobie dalej chcą, tylko niech nie budzą nieporządnych ludzi! Jestem ateistą, nie wspieram żadnych form kultu – odpowiedziałem. I tu miłe zaskoczenie, transwestytohermafrodyci chcieli ze mną negocjować, ale współpasażerowie kazali im się odczepić. Cud! Ale skoro już nie spałem, mogłem powrócić do odpowiadania na pytania wszelakie. Chwilami absurd był straszny, spodobała im się moja komórka i każdy chciał zobaczyć. Tak samo player. Dobrze jednak, że tego aparatu nie wyjmowałem. Potem ktoś wpadł na pomysł wzięcia ode mnie maila. Inni podchwycili, dali mi w zamian swoje. Zebrałem osiem adresów. Nie wiem po co mi one, ale na szczęście wkrótce zgubiłem, a oni na szczęście nie piszą. Jeden bardzo zapraszał, żebym zamieszkał u niego, ale miałem nagrany już kontakt z CS, więc podziękowałem. Jeżeli byłoby za nudno, to co jakiś czas przechodził catering. Byłem wybitnie głodny, ale jednak nie aż tak. Oferowali trudne do zidentyfikowania jadło na liściach, ale widziałem w tym kawałki jaja. Koszmar, głód jak diabli, jedzenie tanie i pod nos podsuwają, ale jednak trochę strach ruszać to. Czasem ludzie pytają czemu tak nieśmiało podchodzę do kwestii kuchni lokalnych. Odpowiedź jest wybitnie prosta, bo nie chcę

spędzić następnych trzech dni nad dziurą. Odkąd usłyszałem o zawodniku, który po zjedzeniu chińskich grzybów sześć dni dochodził do siebie, moja ekstaza do próbowania wszystkiego nieco opadła. Po 12 w końcu dojechaliśmy na miejsce. Żegnałem się z dobre pięć minut z nimi wszystkimi. Spóźnienie zaledwie kilkugodzinne. Wychodzę z dworca, oczywiście rikszarze. Odgoniłem ich i wbijam do banku. Obsługuje mnie facet, który ma dość poważny niedowład rąk. Myślę sobie: no jak zwykły Indyjec mnie obsługiwał tyle czasu, to co dopiero ten. A tu niespodzianka, nie dość, że poczęstował mnie ichnią herbatą (której nie znosiłem i dalej nie znoszę – mleko i cukier, dwa składniki, które wybitnie nie pasują mi do herbaty) to uwinął się bardzo szybko i zachęcał żebym przeliczył pieniądze, bo może się pomylił. Nawet zapytał w jakich nominałach chcę. Cud, nie bank! Wychodzę prosto w objęcia rikszarzy. Dobra, muszę się dostać do autobusu, nie będę przecież łaził z tym wszystkim. Stanąłem tak żeby wszyscy mnie słyszeli i mówię, że chcę jechać według wskazań licznika. Liczyłem, że chociaż jeden się skusi na uczciwy zarobek. Oczywiście nie jest to możliwe, krzyczą ceny w stylu 70 rupii. Wiem, że to dość blisko, więc ich wyśmiałem. Trochę odpuścili, ale za nic nie chcą zejść poniżej 40, a coś mi mówi, że 20-25 to wszystko co trasa warta. I nagle mym oczom ukazał się policjant. Panie władzo, bo oni nie chcą włączyć licznika – powiedziałem myśląc sobie jaki to ja jestem mądry, przebiegły i jak to ich tu zaraz wychujam. Stróż porządku postał, zasępił się, zamienił kilka słów z rikszarzami i mówi Tak, bo licznik jest zepsuty We wszystkich ośmiu rikszach? Tak, tak, one się bardzo łatwo psują. Ja to mam pecha, wszystkie się zepsuły, cholera jasna. Już nawet nie pytałem, czy w takim razie oni mogą przewozić ludzi, bo odpowiedź znałem. Pojechałem za 40. Interes życia to nie był, ale wybór też miałem raczej kiepski. Na miejskich autobusach o wiele wcześniej laskę położyłem, bo zabawy w „jaki dziś mamy szczęśliwy numerek?” przestały kręcić mnie już dużo wcześniej. Pytanie ludności lokalnej też rzadko owocowało. Rikszarz zawiózł mnie drogą alternatywną wobec najkrótszej, nie wiem czemu, ale może chciał pokazać, że rzeczywiście jest bardzo daleko. Wysiadam i od razu przyjeżdża autobus, z którego dobiega okrzyk „PURI, PURI!”. Dobra, biorę, 25 rupii brzmi sensownie. Nawet udało się usiąść, 40 kilometrów do celu, więc było to wielce wskazane. Ruszyliśmy ze średnią w okolicach 30 na godzinę. Przede mną dziecko bawiło się w strzelanie z plastikowego karabinu do wszystkiego za oknem. Trochę męczące,

niemniej chwilami kusiło rozejrzeć się za prawdziwym. Do wyczynów Indyjców na drogach przyzwyczaić nijak się nie da. Do rzeczywistości też słabo idzie, za oknami bida z nędzą, jakieś kury w klatkach, syf niemożebny. Najbardziej urzekł mnie plakat religijny, oferujący możliwość złożenia ofiary poprzez bankomat. „15000 ATM’s across India”. Ciekawe kiedy u nas na to wpadną, ludzie całkowicie przestaną chodzić do kościoła, tylko będą pobierali pokwitowanie, że złożyli ofiarę. Chociaż to trochę ryzykowne, jeszcze ktoś mógłby się zainteresować co z tymi pieniędzmi się dzieje i na co idą. Z czasem w autobusie zebrało się tyle osób, że myślałem, że wypchną mnie przez okno, przepraszam, kraty. Dziadek koło mnie cuchnął okrutnie, ale przynajmniej nie musiałem stać – to sobie powtarzałem i tym się pocieszałem. Wysiadam w Puri. Chryste, ale jestem zryty, brudny, ale mam serdecznie dosyć. Idę do lokalnego lokalu. Rozmowy cichną, zapewne jestem pierwszym białym w historii tej jadłodajni. Podchodzę i biorą zestaw wegetariański. Chyba chcą się podlizać, dają mi naprawdę ogromną porcję, do tego liczą za to zaledwie 40 rupii. Pyszne może nie było, ale ryżem się zawsze można skutecznie zapchać. Teraz najbardziej skomplikowana część roboty: znaleźć autobus do Konark, ale wytłumaczyć kierowcy, że ma mnie wysadzić przy Rangers House. Autobus jest, niespodzianka!, zapchany. Bety daję panu na dach, ciekawe czy ja te bety jeszcze kiedyś zobaczę. Wsiadam, o siadaniu nie ma mowy. Do tego wysokość sufitu to jakieś 175 centymetrów (cholerne fatum z tą liczbą), więc stoję pół zgarbiony, jedną ręką próbuje się czegoś trzymać, a w drugiej mam plecak. Co chwilę wsiadają nowi ludzie, a gdy już nie ma miejsca, to wieszają się na zewnątrz. Wygląda to świetnie, obłęd w ciapki. Największe zdziwienie ogarnęło mnie, gdy siedząca obok pani w wieku zbliżonym do tego w jakim byłby dziś Józef Stalin, gdyby żył, chwyciła mnie za krocze i tak się trzymała. Na szczęście miałem dość luźne spodenki, ale i tak dość dziwnie się czułem, do tego ściągała mi je w dół ilekroć autobus hamował lub przyspieszał. Nie mówiłem nic, bo z moim szczęściem okazałoby się, że to lokalna szamanka, która ma mega respect i jeszcze walnie mi jakąś klątwę jak nie pozwolę się molestować. Z czasem na zewnątrz powiesiło się kilka osób i tak jechało, czyli rozumiem, że mam szczęście, że jestem w środku. Bileter należał do tych bardziej krzykliwych, więc chwila gdy nakazał wysiąść była jedną z przyjemniejszych tego dnia. Pokazał kierunek, w którym mam iść, więc idę. Podjeżdża pan na motorze i pyta co robię. Mówię, że idę do Rangers House. Na to on, że mnie podwiezie. Oczywiście pytam za ile, a on żebym wsiadał. Ponawiam pytanie, on zaproszenie. Dobra, jedna chryja więcej, jedna chryja mniej, już nie ma różnicy, najwyżej pokłócę się z nim jak będzie chciał za dużo. Podwiózł mnie z 300 metrów, jest Rangers House. Ciekawe ile będzie chciał. Niespodzianka: NIC! Nie wierzę. Za chwilę miałem nie wierzyć jeszcze bardziej. Wbijam do zajazdu i daję do obsługi, że jestem do Sanjana. Wiedziałem, że sam Sanjan

nie może mnie podjąć, bo jego ojciec umiera, napisał mi, że mam zgłosić się do jego chłopców. Myślałem, że chodzi o synów, ale jednak nie. Przywitałem się, przekręcili do Sanjana, który powiedział, że mnie bardzo przeprasza, że go tam nie ma, więc ja go bardzo przeprosiłem, że mu przeszkadzam w takim nieciekawym okresie i w ogóle mega wielkie dzięki, że mnie podjął. Zaprowadzili mnie do pokoju, ładny i duży. Łazienka trochę toporna, Aby zapalić światło najpierw należało przesunąć przycisk, a następnie rąbnąć z całej siły w ścianę, czasem kilka razy. Ale co tam, nie ma to jak zimny prysznic. Gdy już go zacząłem brać to w łazience zaroiło się od karaluchów. Pobawiłem się w tłuczenie tego, problem jednak był taki, że zostawały na kratce ściekowej. Z drugiej strony na to patrząc, mogliby się reklamować: insektarium w każdym pokoju gratis. Dochodziła 17, nabrałem ochoty na przejście się na plażę. Nie puszczą mnie samego, bo to skomplikowana droga, ale jeden z nich pójdzie ze mną. Czekam, czekam i czekam, w końcu się zebrał. Trochę dziwnie mi się z nim gadało, bariera językowa i kulturowa dość daleko posunięta. Zrozumiałem potem, niemniej był wybitnie miły i opowiadał mi o drzewach. Doszliśmy na plażę i mamusiu jak tu pięknie, a przede wszystkim pusto, nie ma nikogo w zasięgu wzroku. Gigantyczne fale, huk morza, piaszczysta plaża. Chciałem od razu wyskoczyć z ciuchów i wbić do morza, ale on mi mówi, że to niebezpieczne i że przy przypływie nie można. Ech, poczeka do jutra. Spacerujemy, mówi, że pokaże mi coś ciekawego. O, martwy żółw morski. Drugi. Trzeci. Tysięczny. Podobno przez ponad 400km wybrzeża Zatoki Bengalskiej leżą żółwie zwłoki. Zawsze tak było, a odkąd człowiek rozwinął działalność przemysłową jest jeszcze gorzej. Wrażenie wybitnie depresyjne, to wszystko się rozkłada, ptaki żrą. Po chwili zaczęło się dość ciekawe przedstawienie; słońce zachodziło, a księżyc już się pojawił, więc jedno i drugie obok siebie. Zachwycam się, a ten wyraża zdziwienie, że w Polsce tak nie mamy. Nie mogłem zejść z tej plaży, chyba dwie godziny siedziałem na piasku, ten spacerował, a ja przeżywałem ekstazę na miarę św. Teresy. Gdy już zaczął wyraźnie mieć dość, powiedział, że na następną noc może mi dać namiot i będę mógł spać na plaży. Super, bardzo chętnie. Wracamy, piski z krzaków okazały się być dzikimi królikami. Próbował znaleźć węża, żebym sobie zobaczył („W Polsce nie macie węży?”), ale powiedziałem, że nie jestem wielkim fanem węży i że nie musi się bardzo starać. Wróciliśmy i zacząłem coś jarzyć. Naprowadził mnie na ten trop jeden z pracowników, który wył do księżyca. Reszta nawet specjalnie nie zwracała uwagi, a ten stał i wył. Gdy poszedłem na stołówkę kilka osób z obsługi zaczęło klaskać na mój widok. Przypomniał mi się komentarz z CS, o tym że miejsce jest niesamowite i że to wspaniałe co Sanjay robi dla innych. Cały zajazd prowadzony był przez mniej lub bardziej upośledzonych umysłowo. Ten, który ze mną szedł był przełożonym i właściwie poza niekontrolowanymi ruchami rękoma nie zdradzał większych problemów. Ceny mieli tak niskie, że chciałem pozamawiać pełno jedzenia, ale

kelner, który miał dość widoczny stopień własnego percypowania rzeczywistości wyznał mi, że jest tylko makaron z warzywami. Dobrze, świetnie. Poprosiłem o Thums up, lokalny odpowiednik coli, ale dostałem wodę. Wypiłem trochę i gdy nie patrzyli schowałem w plecak. Poprosiłem o Thums Up, dostałem wodę. Powtórzyłem operację, przynajmniej nie dziwili się, że litrowe wody mi znikają co kilkadziesiąt sekund. Dostałem Thums Up, makaron, pojadłem. Deserów niestety nie mieli. Zaprosili mnie do wspólnego oglądania telewizji. W hindi. Normalnie bym odmówił, ale tu nie miałem serca, więc siedziałem i lampiłem co się dzieje. Gdy serwis informacyjny się skończył, powiedzieli, że mogę wybrać co będziemy teraz oglądać. Jeden optował za Animal Planet, drugi za tenisem. Powiedziałem, zgodnie z prawdą zresztą, że jestem bardzo zmęczony i że chyba ich zostawię z tym dylematem. Miałem diablą ochotę na piwo, ale regulamin hotelu podkreślał ABSOLUTNY zakaz spożywania alkoholu. Tak, w tych okolicznościach wyjątkowo byłem w stanie to zrozumieć. Na szczęście byłem tak zryty, że chwilę po 20 zasnąłem, wcześniej zabijając największego owada w moim życiu i w łazience. Wcześniej jedna zamknąłem bardzo dokładnie drzwi. Ten jeden dalej wył, a w do głowy przyszli mi jakoś „Myszy i ludzie”. Wstałem koło 8. SMS z nocy: „Jeżeli naprawdę mieszkasz z wariatami to nie pożyczaj nikomu paska ani sznurówek, nawet jeżeli mówiliby, że to do instalacji artystycznej” Wyskoczyłem na główną drogę, autobus jak na zawołanie. Tłok też jak na zawołanie. Dwie blade twarze z Włoch się trafiły, pogadaliśmy trochę. Oni byli dość krótko, ale wiedziałbym o tym nawet jakby mi nie powiedzieli. Wyrażali przesadne zdziwienie tym, że pani rzygała przez okno w autobusie. Wysiadam, orientuje plus minus gdzie co jest i zasuwam z buta w stronę biura podróży, gdzie postanowiłem wykupić wycieczkę po okolicy. 120 rupii a przynajmniej nie będę się męczył, tylko mnie zawiozą, pokażą wszystko i w ogóle będzie fajnie, a moje noce zapłoną wiecznym ogniem. Wybrałem skrót przez slums co nie było najlepszym pomysłem. Jakieś gołe dzieci biegają, smród ciężki, krowie łajno wszędzie, chaty się rozpadają, poziom życia taki, że tylko usiąść i zapłakać. Za to wszyscy mówią „hi”, a przynajmniej nie chcą nam nic sprzedać, bo rikszarzom nawet do głowy nie przyjdzie, że jakiś turysta może się zapuścić w tak piękną okolicę. Nieźle się naspacerowałem, w końcu doszedłem do plaży. Oczywiście odlot, tłumy lokalnych, jakiś kongres się rozstawił, rybacy do tego, no i oczywiście moi ukochani rikszarze. Nie, nie chcę, dziękuję, idę tu zaraz obok. Lokalne biuro turystyczne nie wyglądało na bardzo dobrze prosperujące, rozpadająca się metalowa buda, chociaż po tym slumsie to już chyba wszędzie będzie dla mnie ślicznie. Wyjazd o 6, hurra! Trzeba będzie się przeprowadzić do Puri, bo z miejsca, gdzie mieszkam to chyba bym o 4 musiał wstać, a pewnie wtedy nic

nie jeździ. Ok, Lonely Planet mówi, że hostel tu na głównej ulicy kosztuje od 100 rupii, idę. Gorąco, gorąco, gorąco. Znalazłem, pytam pana o pokoje. Tak, ma taki jeden za 100, inne za 100 zajęte, ale ma lepsze za więcej. Nie, nie, ten za 100 na pewno mi się spodoba. To będę między 18 a 19, dobrze? Tak, oczywiście. Super, to teraz szybkie zwiedzanie Puri. Zacząłem od wtopienia: szukałem świątyni, która miała wymiatać, tylko do środka nie wolno wejść. Pytam, gdzieś mnie pokierowali, ogólnie błądzę nieźle, ale jest ciekawie. W końcu jest, robię zdjęcia, wejść się rzeczywiście nie da. I tak po chwili zajarzyłem, że to nie jest ta świątynia. Po chwili znalazłem, gigantyczny tłok i setki osób, które bardzo chcą mi coś sprzedać. Najbardziej pociągało mnie jedzenie, na którym mieszkały setki much. Torsji prawie dostaję na myśl, że można to jeść, a facet mi to próbuje wcisnąć. Tak stary, z ręki ci to będę jadł, na pewno. Nie kłamali, świątynia tylko dla Indyjców, ale jest opcja; za drobną dotację złożoną na sąsiednią bibliotekę można wejść na jej dach i zobaczyć sobie co też dzieje się w środku. Przewodnik głosi, że za 10 powinno się udać, więc tyle też zaoferowałem. Pan przeaktorzył, najpierw krzyczał 200, potem zszedł na 100, a w końcu na 50, ale wyśmiałem go i nie zostałem donatorem biblioteki w Puri. Sama świątynia nazywa się Jagannath Mandir. Pierwszy człon nazwy to zniekształcone juggernaut i patrząc po rozmiarach z zewnątrz, tym razem nikt nie przegiął. Niestety, wiele więcej o niej nie jestem w stanie powiedzieć. Prepaid riksza miała specjalny dodatek dla non-Indian, rewelacja. Czekając na autobusy rozgryzłem system: za 10 jeździ prywatny, który jest bardziej popierdolony niż państwowy, bo nie pojedzie dopóki nie jest pełen. Państwowy jest za 5 i jedzie chyba według jakiegoś rozkładu, którego nigdzie nie znalazłem, tak więc ile osób będzie, tyle pojedzie. Poza tym ma wyższy sufit, więc stanie jest mniej wściekające. Niestety, trafił się prywatny, więc najpierw czekanie w tłoku aż uda się jeszcze kogoś wepchnąć. Potem jazda, przerwana na 20 minutową kłótnię z innym użytkownikiem drogi, chociaż nie wiem czy określenie w stylu „trakt” czy „gościniec” nie są tu bardziej na miejscu. Zajechałem na miejsce, pozbierałem rzeczy i pożegnałem się z obsługą zajazdu. Zadzwonili do Sanjana, któremu podziękowałem za wszystko i zapewniłem, że było bosko i że chociaż go nie znam to podziwiam. Przecież mógł tam zrobić normalny zajazd, kasę by trzepał lepszą, a tak woli pomagać innym, cuda. Indie to taki kontrast, z jednej strony skurwiali rikszarze, z drugiej ludzie, którzy wyrwą sobie serce żeby innym pomóc. Chyba obsłudze było smutno, bo byłem jedynym gościem, więc zostali sami. Mnie też było szkoda, wizja nocy na plaży bardzo mnie kusiła, ale wtedy odpada wycieczka. I tak źle, i tak niedobrze, a raczej: i tak super, i tak super. Dałem im słodycze z ojczyzny, byli zachwyceni. Jeden pomagał mi łapać autobus, a w tym czasie próbował nauczyć się kilku słów po

polsku, nieźle mu szło całkiem. Dojechałem do Puri. Nie miałem siły znowu łazić z plecakiem, znalezienie rikszy nie było problemem. Czułem się nieco podle, bo trafiło na rowerową, myślałem, że facet umrze pedałując ze mną i całym moim dobytkiem. Doszło wręcz do cudu, ponieważ za jakieś cztery kilometry zażyczył sobie 20 rupii, więc z własnej, nieprzymuszonej woli dałem mu 5 bonusa. Hotel, wpadam z uśmiechem na ustach i się panu przypominam. A ten, że tak, ale dał ten pokój już komuś. Jest 18:10, o co chodzi, mówiłem kiedy będę i że ma mi trzymać. No w sumie tak, ale on nie był pewien, i w sumie to się bał, a poza tym tak długo mnie nie było…MÓWIŁEM CI PRZECIEŻ KIEDY BĘDĘ…no ale ma inny za 150. Dobra, 50 rupii przeżyję, ale nie róbmy sobie z siebie jaj. Tylko ten drugi będzie gotowy o 19, bo na razie w nim sprzątają. Posiedziałem chwilę na schodkach. W końcu pomyślałem i mówię, że może sobie tam zrzucę bety gdzieś w tym pokoju i pójdę na kolację i net, bo trochę nudno tak siedzieć na krawężniku. Zawołał „boya hotelowego” (podkreślam: tu jest cudzysłów), który ma mnie zaprowadzić. Wchodzę…no trochę lipa, klepisko jest, a okien nie ma, grzyb piękny, zimno jak szlag i mokro trochę, ale w sumie tu w kącie by się dało śpiwór rozłożyć, na tej butwiejącej półce można trochę rzeczy położyć. Dobra, i tak lepiej niż w Puri, do tego za taką kasę to czego się spodziewać. Dziękuję panu i chcę się rozkładać, a ten do mnie, że to schowek na miotły, a nie mój pokój. Dobry jestem…już mnie ta rzeczywistość tak wszech ogarniała, że i klepisko wydawało się dość luksusowe. Poszedłem w trasę, obiad i net, a gdy wróciłem koło 20 pokój nadal sprzątali. Ileż można, ja się chce wyspać, ja wstaję jutro o 5:30! W końcu koło 21 mogłem się wprowadzić. Nieźle, dwójka dla mnie, własna łazienka, a co więcej własna dziura w tejże łazience. CIEPŁA woda pod prysznicem. Cud, wierzyć się nie chce. Na suficie dupny wiatrak, który wyrywał książkę z ręki i robił więcej hałasu niż lotnisko w godzinach szczytu, do tego w kilka minut zamieniał koszmarny gorąc na koszmarny chłód. Około 22 podjąłem próby zaśnięcia, ale szło kiepsko. Było gorąco, więc musiałem co chwilę włączać śmigło. Gdy wirowało to zaśnięcie w ogóle nie wchodziło w rachubę, więc gdy robiło się znośnie, to wyłączałem go i próbowałem zasnąć. Jak się już udawało, to po góra godzinie budziłem się znowu. Droga przez mękę, zakończona o 5:30. Poczłapałem z ciężkim sercem i plecakiem w stronę przystanku. Plusem sytuacji było załapanie się na wschód słońca, z którego podobno Puri słynie. Ekstatyczny tłum na plaży zdawał się to potwierdzać. W biurze jego pracownicy wyrazili zaskoczenie, że przybyłem o czasie. Rzeczywiście, niespotykane wręcz. Za to autobus spóźnił się. Nie był to jakiś dramat spóźnienia, bo 10 minut, ale jak już się umawia tyle osób to byłoby miło, gdyby przybył w miarę o czasie. Wsiadamy, jedziemy. To się wydaje oczywiste, ale większość z nich miała niesamowite kłopoty

ze znalezieniem sobie miejsca, chociaż na bilecie każdy miał napisane, a przy siedzeniach cyferki dość dupne. Oczywiście zostałem główną atrakcją, na razie cztery osoby siedzące w pobliżu przedstawiły mi się i zadały najbardziej podstawowy zestaw pytań. Czas przejazdu poświęciłem na odrobienie zaległości sennych. Pierwszy postój, przydrożna świątynia, której główną atrakcją jest czaszka wielorybo-rekina sprzed jakiś tysięcy lat. Ktoś pomalował na niej wzorki czerwoną farbą, no ale jakieś wrażenie robi. Do samej świątyni only indian are allowed, ale przewodnik naszej grupy powiedział, że mogę popatrzeć, a następnie zapłacić za to 5 rupii. Cena obejmowała też namalowanie mi czerwonej kropki na czole. Jedziemy dalej, zaraz główna atrakcja, Konark. Zbudowane w połowie XIII wieku, aby uczcić zwycięstwo nad muzułmanami. W XVI rąbnięto miedzianą kopułę, ogólnie do XX wieku ulegało zniszczeniu. Idea była, że ma to być wielki kosmiczny rydwan dla dla boga słońca, Surya. Ciągnie go siedem koni (każdy odpowiada za dzień tygodnia), ma 24 koła (godziny doby), koła mają na sobie zegary słoneczne. Sama świątynia jest herbem Orissy. Nasz przewodnik od razu wepchnął mnie w objęcia swojego kolegi, który bardzo chciał mnie oprowadzić. Zasadniczo ufam Lonely Planet, a głoszą oni, że warto wziąć przewodnika, więc dałem się skusić. Inna bajka, że powinien mieć licencję, a ten zapewne jej nie miał. Mimo wszystko niezgorsza decyzja, sam połowy bym nie zauważył. Bałem, że się będę musiał zdenerwować przy płaceniu, ale niech będzie. Koleś ominął wszystkie kolejki i dość szybko znalazłem się w środku (250 biali, Indyjce 10). Oprowadza mnie i opowiada. Co miał wyuczone na pamięć szło nieźle, ale gdy zaczynał kombinować z mówieniem, wówczas bywało dość dramatycznie i karkołomnie. Zachwycił mnie gdy powiedział zaraz wracam, odwrócił się, odszedł ze dwa metry i wyszczał się na trawnik. Aż mu zrobiłem zdjęcie. Powrócił i przeszliśmy do omawiania detali rzeźb. To był hit dnia, no jeden z. Rzeźby przedstawiają różne warianty współżycia: pan z panią, pani z panią, pan z panem, pani z dwoma paniami, dwie panie i pan, pani z psem, pan z psem, pan robiący minetę, pani robiąca gałkę, pani robiąca minetę, pan robiący gałkę…ogólnie kilkaset rzeźb wszystkiego co można wymyśleć i jeszcze kilka innych rzeczy. Pokazuje mi to wszystko i opowiada: Man and man – pokazując na dwie figurynki zapinające się od tyłu. Seven hundred years ago in India, sometimes today – co miało znaczyć, że dziwnym trafem homoseksualizm nie zniknął (za dwa odcinki będzie o tym więcej). Kolejna rzeźba, pani z psem i nieskrywane oburzenie: Woman and animal. Seven hundred years ago in India, SOMETIMES T O D A Y – powiedział tonem, którym mawiają staruszki w horrorach próbując ostrzec głównego bohatera, żeby nie jechał do nawiedzonego zamku (ciekawe co by było gdyby kiedyś tak główny bohater skorzystał z tej rady i stwierdził „pierdolę, nie robię,

jak pół wioski mówi, że koleś, który mieszka w tym zamku to wariat i krwiopijca, to ja się z takiej imprezy wypisuję”). W świętym oburzeniu zdarzyło mu się zajechać nieco za daleko, ale nawet gdy gardłował przy pozycji klasycznej mężczyzny z kobietą (700 years ago, sometimes today) potakiwałem i solidaryzowałem się z nim w świętym oburzeniu. Nauczyłem się przy okazji korzystać z zegara słonecznego (co do minuty się zgadzało), a przynajmniej dzięki niemu mam jakieś zdjęcia na tle Konarku. Na zwiedzanie była przeznaczona godzina, więc powoli nasz wspólny czas dobiegał końca. Pan bardzo się podłamał i powiedział, że to była tylko wersja bardzo uproszczona, ale ma przygotowaną limitowaną edycję specjalną. Świątynia Konark w PIĘĆ godzin. Jest to opcja oferowana tylko wybrańcom, ale wyglądam na wspaniałą osobę, więc zgodzi się. Ostatnio oprowadzał w wersji extended Amerykanina, który zakończył zwiedzanie przejściem na hinduizm i dał mu 300$ w nagrodę za to że odmienił jego życie. O której jutro tu będziesz? Nie będę, chcę sobie w końcu poplażować A o której bym miał być? O 8, wtedy otwierają świątynię Ależ oczywiście, że będę Cwaniak miał jednak dobry pomysł To daj 250 rupii i kupię Ci bilet na jutro Nie, wiesz, nie mam za wiele kasy przy sobie Tu jest bankomat, możesz sobie wypłacić Ale ja wożę dolary znam świetny kantor w pobliżu że też nie wiedziałem…zostawiłem w hotelu wszystko…ale jutro przyniosę wszystko ale koniecznie tak, tak Jeszcze pozostało krótkie targowanie się, zakończone odchudzeniem mnie o 200 rupii. Wymieniliśmy się numerami telefonów, gdybym następnego dnia był wcześniej to mam koniecznie zadzwonić. Oczywiście, że tak. Pozbyłem się upierdliwca i wróciłem

do autobusu. Nie wszystkim się to udało, więc odjazd był z lekkim opóźnieniem. Przystanek następny: pagoda pokoju. Przed wejściem należy zdjąć buty, co jest raczej typowe dla świątyń w Indiach, ale uczestnicy wycieczki buty zostawiali w autobusie, a szli boso. Tu jeszcze zaparkował w miarę blisko, a asfalt był dość delikatny, ale za chwilę co będzie… Wygląd świątyni ma nawiązywać do lotosu. Chyba do bardzo okaleczonego lotosu, takiego, który rósł w okolicach indyjskiego odpowiednika Czarnobyla. Jeżeli sobie dobrze zapisałem to zwie się to Shanti Stupa i mieści się na wzgórzach Dhauli. Jak ktoś chce zdjęcia to znalazłem w źródle nienaukowym, http://en.wikipedia.org/wiki/Dhauli . Jak przystało na buddystów, wstępu nie policzyli. Od razu rzucił mi się na szyję mnich, który widząc moją niechęć do bycia oprowadzanym powiedział, że jeżeli będę chciał to coś dam, a jeżeli nie to on na pewno nie będzie mnie namawiał. Podprowadził mnie pod rzeźbę Buddy, nakazał położyć ręce na jej nogach i powiedział, że teraz mogę pomyśleć o 10 osobach (jedna za każdy palec), którym życzę szczęścia. Pomyślałem, on odprawił coś nade mną i posypał mi głowę ryżem. Wręczył kwiatka i delikatnie zasugerował, że tam coś mogę wrzucić. Wrzuciłem 10 rupii i myślę sobie „teraz będzie gnój”, ale nie. Dało się odczytać pewne rozczarowanie z jego twarzy, ale nie narzekał i nie sępił. Zaraz pojawił się drugi, który wręczył mi kolejny kwiatek i zapytał czy coś wrzucę Buddzie. Wrzuciłem pięć rupii, za które mi szczerze podziękował i dał kolejny kwiat, niestety nie lotosu. Cuda, po prostu cuda. Wracam do autobusu, jedziemy dalej. Jedna z głównych atrakcji dnia świątynia hinduistyczna. Parkujemy z dobre 500 metrów od wejścia, przewodnik nakazuje wszystkim zdjąć buty. Zasuwam po zasranym i dziurawym asfalcie do wejścia, a tam „non-indian not allowed”. Przewodnik podchodzi i „bo Ty tu nie możesz wejść, więc poczekaj w autobusie”. Dobrze, że nie powiedział pan tego kilka minut temu, zanim moje nogi nabrały koloru czerni i przyoblekły się w ptasie łajno. Podbiegł jakiś lokalny i zaoferował za 200 rupii dach swojego domu, z którego będę mógł zobaczyć sobie wnętrze świątyni. Chyba słońce mu zaszkodziło. Wróciłem na krawężnik koło autobusu, kupiłem chipsy i wodę i zastanawiałem się czy można pogłaskać łaszącego się kota, czy też upierdoli mnie i skończę z setką egzotycznych chorób z importu. Gdy oni już się nacieszyli świątynią, pojechaliśmy do jaskiń Khandagiri. Data produkcji: I p.n.e. Atrakcja średnia, w Gruzji swego czasu widziałem lepsze, ale rzecz jasna miło zobaczyć i indyjskie. Mniej miło dać 100 za wstęp. Gdybym miał 1$ tu wówczas udałoby się wejść za tyle (kursów przy atrakcjach nie zmieniają za często), zawsze oszczędność, ale niestety, nie miałem 1$. Przebiegłem, dzięki miłemu zwyczajowi dotykania rzeźb przez ludność lokalną większość z nich została dosłownie zagłaskana na śmierć. Za

to obok dość ciekawe zestawienie jak dla człowieka zachodu: tęczowa flaga, a pod nią swastyka. Ostatnio chyba jacyś naziści tłumaczyli, że jak hailują to nawiązują do tradycji Rzymu, a gdy malują swasty to do hinduizmu. Szkoda, że tych flag nie zamieszczają obok. Obok była jeszcze świątynia, ale – tadam!– tylko dla Indian. Jedziemy dalej. Przewodnik bardzo wczuł się w swoją rolę i nieco przeaktorzył, zaczął opowiadać o każdym mijanym budynku. Tak więc: po lewej widzą państwo uniwersytet rolniczy w Bhubaneshwarze (szopostodoła). A tu straż pożarna, piękna straż pożarna. Mówił zasadniczo w hindi, ale po pierwsze wszystkie te nazwy brzmiały dość anglojęzycznie, a po drugie mój współpasażer poczuł się w obowiązku opowiadania mi o tym. Cholernie ciekawe. Po dość długiej przejażdżce dojechaliśmy do zoo Nandankanan. Najpierw poszliśmy na obiad. Tragedia, walka o ogień. Próbuję zachować pozory, ustawić się w jakiejś kolejce, ale współwycieczkowicz powiedział mi, że „no queue system here”, tak więc z dwojga złego; pchania się do kasy, żeby zapłacić za posiłek lub poczekania aż się to wszystko przewali, wybrałem to drugie. Już byłem na etapie nie brania żadnego mięsa, więc przynajmniej mniej zapłaciłem za tzw. posiłek. Nie wiem na jakiej dokładnie prowizji był nasz przewodnik, ale musiała być gigantyczna. Przesadnie tanio nie było, a porcje małe, ale co gorsza koszmarnie niedobre. Najgorzej wyszli na tym ci, którzy zamówili rybę. Wiele jej nie było, więc podostawali porcje dziecięce, do tego podobno ryba była wybitnie ohydna. Zadyma niezła, ja usadowiłem się z ryżem i kawałkiem tofu (którego nienawidzę z wzajemnością) gdzieś na uboczu i wmawiałem sobie, że przecież nie jest takie najgorsze. Gdy już wszyscy się wściekli i prawie zlinczowali przewodnika, wyruszyliśmy na zwiedzanie zoo. Myślę sobie: tabliczki wszędzie, więc każdy pójdzie i zobaczy na co ma ochotę. Myliłem się, ruszyliśmy całą grupą. Podchodzimy do klatki, przy której jest napis hiena. Przewodnik: lalalala hiena. Do mnie: this is hyena. Podziękowałem, tylko problem, że hieny nie było. Pewnie wypoczywa w tej budzie – pomyślałem. Człowiek zachodu poszedłby sobie dalej, ale nasz przewodnik nie był człowiekiem zachodu. Chwycił za górne pręty i zaczął żywiołowo kopać obiema nogami w klatkę, wydając przy tym okrzyki jakby zupełnie stracił rozum. W tym czasie zagadał do mnie jakiś Indyjec, wymiatał po angielsku, więc fajnie szło. Podeszliśmy z drugiej strony, okazało się, że klatka jest pusta. Nie chcieliśmy psuć humoru przewodnikowi, który wyraźnie świetnie się bawił robiąc z siebie idiotę, więc poczekaliśmy aż skończy się wydurniać i ruszymy dalej. Przy następnych klatkach miał więcej szczęścia, niestety co chwilę przychodził i mówił mi co to za zwierzę, chociaż wszystko było pięknie opisane. Do tego jeszcze dwóch innych członków wycieczki przełamało się, zawarło ze mną znajomość i postanowiło pomóc. W rekordowych momentach dowiadywałem się pięć razy co też znajduje się w klatce, stawie czy akwarium, a jeżeli bym nie dosłyszał to mogłem jeszcze to przeczytać. Główną atrakcją zoo są białe tygrysy o niebieskich oczach. Co do koloru oczu dokładnie nie

wiem, ale futro na pewno jest białe. Piękne, ogromne, do tego na właściwie wolnym wybiegu, idealnie widać kilka egzemplarzy, które jak na standardy zoo wyglądają rewelacyjnie. Do tego poruszająca serce historia o tygrysicy, która podeszła pod mury wybiegu i zaprzyjaźniła się z tymi znajdującymi się w środku. W końcu pewnego dnia przeskoczyły przez fosę i dołączyła do partnera w niewoli. Podobno jedyny znany przypadek, żeby zwierzę dobrowolnie przyszło do zoo. Czy prawda czy bzdura, to nie mam pojęcia. Stoję, podziwiam te tygrysy, których za wiele na świecie nie zostało, robię ntą fotografię, a tu podchodzi do mnie jakiś obcy lokalny i pyta: Przepraszam, czy mogę prosić o zdjęcie? Oczywiście, gdzie pan chce? Bardziej tu, czy tamten się panu bardziej podoba? Nie, nie, bo ja bym chciał zdjęcie z Tobą. Ukryta kamera jakaś? Dobrze…proszę…z tygrysami? Wolałbym tu, przy słupie Stanąłem, zrobiliśmy sobie zdjęcie. Podbiegł drugi: A czy ja też mogę? Jeżeli tylko chcesz Zaraz następny. Łącznie DZIEWIĘĆ, NINE, NEUN, NUEVE, DJEWJAT osób zrobiło sobie ze mną zdjęcia. Nie wiem po co im to, tygrysom nie zrobili ani jednego, tylko zmieniali się koło mnie, co śmielsi obejmowali, a ja stałem jak idiota (czyli normalnie) i uśmiechałem się, poprawiając co zdjęcie koszulkę z Tori Amos. Po jakimś piątym zdjęciu zaczęło mnie to bawić, robiłem coraz ciekawsze miny i przybierałem coraz ciekawsze pozycje. Gdy już zakończyłem sesję fotograficzną i realizowanie się w roli modela, dogoniłem grupę. Zatrzymali się przy słoniach spacerujących wolno, w sensie na wolności, a nie, że nie szybko, chociaż w sumie też nie gnały. Może nie do końca wolno w sensie wolnościowym, bo miały na grzbietach jeźdźców, którzy wbijali im haki pod uszy, ale w klatkach nie były. Zachwyt ludności osiągnął opus magnum. Słonie umiały sztuczkę, która chyba wspierała budżet zoo. Do trąby wrzuca się im monetę, a one w zamian uderzają nią (trąbą, nie monetą) darczyńcę w głowę. Mnie średnio bawi wkładanie monet w jakiekolwiek otwory, więc sobie odpuściłem, ale lokalni przeżywali ekstazę. Dowiedziałem się (od młodego lekarza, który swój geniusz objawi za kilkanaście linijek), że indyjska konstytucja zabrania trzymania

słoni w niewoli, dlatego to nic dziwnego, że chodzą luzem. A jak taki słoń dostanie szału albo ma okres godowy, czy inną ruję i chce się rozmnażać? Aaa, to wtedy się je usypia i leżą tak i nie mają siły się ruszyć Genialne! To się nazywa dobroć dla zwierząt. Oglądam kobrę, od tyłu zachodzi mnie lekarz i ze znudzeniem mówi: Eee, po co to w zoo trzymają? Przecież każdy widział. Wiesz, dla mnie to news, takiej dużej to jeszcze nie widziałem. E, sam większą kijem zatłukłem kilka lat temu. Pierdolisz… No co ty, przecież każdy umie zatłuc węża kijem. W Polsce nie? Raczej nie, ja przynajmniej nie umiem. Coś Ty, ja sam trzy zabiłem Widzicie węża i zabijacie? Tak, nie mają prawa żyć! Przez kilkanaście krokodyli, hipopotamy i nosorożca doszliśmy do małp. OK, orangutany fajne, moich ulubionych mandryli nie mieli, ale są szympansy. Mam pewną słabość do tych zwierząt, mianem szympansów tytułował nas nasz germanista, gdy wykazywaliśmy wybitnie daleko posuniętą interpretację niemieckiej gramatyki i słownictwa, wówczas sugerował, że ma do czynienia z ww. ssakami. Okazało się, że znajomy lekarz też ma słabość, ale innego rodzaju. Przerwał rozmowę w połowie zdania, wywalił oczy na wierzch i niemal krzyczy: Boże, dlaczego one mają genitalia na wierzchu? Dlaczego one nie mają ubrań??? Wariat? Przecież ich genitalia są niemal takie jak ludzkie! To skandal! CZEMU ONE SĄ OBNAŻONE? Na szczęście następnym punktem zwiedzania były flamingi, których przyrodzenia, chociaż też obnażone, nie wzbudziły już takiej furory u mojego kolegi. Oczywiście połowa wycieczki się rozlazła, część poszła po picie, część robić jakieś zdjęcia, może kolejnego białego spotkali, więc zanim wszyscy zebrali się w

autobusie to trochę minęło. Drogę powrotną przewodnik umilał bredzeniem od rzeczy i opowiadaniem, czego to nie mijamy, w pamięć szczególnie zapadło mi centrum handlowe, czy oni mają jakąś obsesję? Na szczęście udało się zasnąć i przespać większość tego bredzenia. Puri osiągnęliśmy dość późno. Na tyle, że nie mogłem znaleźć nic czynnego z jedzeniem, więc nakupiłem chipsów i jakiś koszmarnych słodyczy i z tego zrobiłem kolację. Byłem tak zryty, miałem tak serdecznie dosyć, przepraszam, byłem tak pełen wrażeń, że nie obchodziło mnie czy wentylator huczy, czy jest gorąco, czy komary latają, po prostu walnąłem betami o łóżko i zasnąłem. Następny dzień to była moja nagroda za to wszystko. Na śniadanie do knajpy, ach, jak szaleć to szaleć, trzy rodzaje kanapek, dwie cole. Tempo obsługi nawet jak na nich nie powalające. Przyszedł murzyn, zasiadł stolik obok i rozpoczął się odlot. Przepraszam bardzo, czy mogę prosić o menu? Prosiłem też o nie kelnera, ale zanim je przyniesie to mogą mnie tu zastać święta Bożego Narodzenia. Z uśmiechem podałem mu kartę Proszę. A mogę zapytać skąd jesteś? Z USA, z Kalifornii. Bardzo Cię przepraszam za naszego prezydenta, jest idiotą, nie głosowałem na niego. Myślę, że jeżeli w następnych wyborach wygra Batman, Spiderman, albo Myszka Mickey to będzie lepiej, z tej prostej przyczyny, że gorzej być nie może, a większego idioty w świecie po prostu nie ma. Ja dostałem, on czekał na zamówienie. Przyszły blade twarze, które bawiły tam wieczór wcześniej i zgubiły aparat fotograficzny. Pytają kelnera czy nie znalazł, ten nie rozumie o co chodzi. Mówię do nowego przyjaciela: Chyba nie mają czego szukać nawet, szkoda czasu A co, bo się wyłączyłem? Zostawili tu wczoraj aparat fotograficzny i przyszli czy przypadkiem ktoś nie oddał do baru Nie no, to przecież im trzeba powiedzieć – krzycząc w ich stronę – ej, ludzie, nie marnujcie czasu, idźcie na plażę, szkoda nerwów, i tak nigdy tego nie odzyskacie, idźcie się poopalać. Chyba nie do końca takiej rady oczekiwali, ale oddalili się. Podziękowałem za wspólny posiłek i poszedłem w ich ślady.

Kocyk ze Swissa na piasek koło Ukraińców, którzy ochoczo wspierali lokalnych pracowników plaży i w Zatokę Bengalską. Świątynie są piękne, ale zamoczyć tyłek w morzu ze wspaniałymi falami, idealnie piaszczystym, do tego w miarę pustym. Nie wierzę w swoje szczęście, gdy tak krążę między kocykiem, morzem, a stoiskiem z kokosami. Ech, a wieczorem trzeba będzie zapakować tyłek w jakiś ohydny pociąg i jechać do Kalkuty, która raczej nie słynie z rozrywek i piaszczystego wybrzeża. No nic, póki co dzień wybitnie bezstresowy, taki, dla którego warto przetachać się pół świata. Idyllę nieco zaburzają lokalni. Jeden chce namalować mój portret (nie chcę, ale w końcu gdy przysięga, że nie będzie mi go chciał sprzedać, tylko na zaliczenie jakiś zajęć to zgadzam się posiedzieć spokojnie przez pięć minut paląc peta, a ten coś tam rysuje. Nie pochwalił się jak mu wyszło, ja też specjalnie nie nalegałem, bo wizja 10 minutowej kłótni, że mam to kupić średnio do mnie przemawiała). Kilka razy oferowano mi łódkę. Marzyłem o tym, żeby połowić z nimi ryby, w tym się właśnie realizuję. No i oczywiście chciałbym za to zapłacić, najlepiej kilka tysięcy rupii. Pojawił się też jeden upośledzony na ciele i umyśle, nie wiem czy to jakaś specjalność Orissy? Uparł się sprzedać mi pocztówki, które wyglądały na złote lata 80-te. Nie chciałem tego kupować, ale po pierwsze zrobiło mi się go żal, po drugie tak okrutnie truł dupę, że uznałem, że cena stargowana z 80 na 40 rupii to niewielki koszt za św. spokój. Niestety, okazało się, że 50, przypadkiem nie miał wydać. Cholera, brak drobnych to istna plaga trawiąca cały kraj. Ale dobrze, mam ciszę i św. spokój. Jeszcze tylko odprawić jakieś dzieci, ale po pobycie na Goa zdobyłem wielkie doświadczenie w tej dziedzinie. Z wrażeń spoza kontaktów z tubylcami: morze wyrzuciło martwego żółwia, którego szybko przejęły dzieci. Wspaniały dzień z cyklu pod palmami, ale tym razem bez palm. Pod wieczór wróciłem do hotelu, wypłukałem z soli i poszedłem na posiłek. Nie miałem wielkiej ochoty na rybę, ale będąc tak blisko morza, aż żal nie skorzystać. Z różnych fikuśnych rzeczy z menu wybrałem najbardziej standardowo, bo tuńczyka. Nie chciałem ryzykować, że się wybitnie wykosztuję, a potem dostanę głowę miecznika, czy inną barakudę. Również miałem nadzieję, że dzieci nie przyniosły tu żółwiego truchła wyłowionego w południe, a także, że tuńczyki łowią inaczej. W obsłudze szkoliły się dwa dzieciaki, było to dość traumatyczne przeżycie, bo starszy (może 14 lat) tańczył i biegał próbując mnie rozbawić, co przynosiło efekty odwrotne od zamierzonych (nie, że płakałem, ale wkurwiał mnie najzwyczajniej mówiąc). Przynieśli w końcu tuńca i resztę zamówienia, obżarłem i wybrudziłem się do i poza granice wszelkiej przyzwoitości. Koło 22 zebrałem swoje wszystkie zabawki, zapłaciłem za trzy noce (z tej trzeciej to skorzystałem całe dwie godziny, ale wielkich nadziei co do tego jak mi to policzą nie miałem) i wezwałem rikszę. Doświadczenie nauczyło, że rowerowa jest tańsza niż motorowa, na szczęście w Puri nie było kłopotu ze znalezieniem takiejże. Zapłaciłem 20, trochę jak w „Doom

Generation” – tam wszędzie wychodziło 6,66 $, w Puri każda riksza rowerowa, niezależnie od dystansu, kosztowała 20 rupii. Miałem jeszcze bardzo dużo czasu do pociągu, więc udałem się poszukiwania picia na podróż. We wszystkich okolicznych sklepach panowała niepojęta wręcz niechęć do lodówek, a gdy w końcu znalazłem, to okazało się, że pan który na niej siedzi nie zejdzie, bo nie i mam kupić ciepłą. Kupiłem, ale stoisko obok, już bez przesady, że mu się tłustego ciapatego tyłka nie chce podnieść jak ładnie proszę. Na dworcu noclegownia na full, tłumy pokładają się po peronach, ogólnie atmosfera dość smutna. Znalazłem swój peron, znalazłem kawałek wolnej podłogi i czekam na pociąg. Gdy na 5 minut przed odjazdem nie było śladu pociągu zacząłem się nieco denerwować. Zapytałem kogoś kto wyglądał na w miarę cywilizowanego, powiedział, że nie ma się co denerwować, że to standard. Siedzę, czytam. Przyjechał spóźniony kilka minut. Wsiadanie do pociągu przypomina nieco oczekiwanie na wyniki egzaminu. Najpierw oczekiwanie aż przejdzie pan i przylepi na wagonach listy pasażerów. Potem walka, żeby się na nich znaleźć. Wagon ma 78 miejsc, więc łatwo sobie wyobrazić co się dzieje. Szczerze to nie wiem po co, bo każdy ma napisane miejsce na bilecie, no ewentualnie co można, to podbudować się, że to ten pociąg i że można sobie usiąść na wykupionym miejscu i że nikt nas z niego nie wyrzuci. Wspólnie z kilkudziesięcioma osobami wepchnąłem się do pociągu. Za dziesięć godzin miałem osiągnąć Kalkutę. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 4

Hyderpowerabad 6 Marzec 2008 juriusz 3 komentarzy Liczba bluzgów w poniższym tekście jest dość wysoka. Co więcej, jeżeli „kurwa” uznamy za bluzg to chyba aż druzgocąca. Jednak nici wyszły mi z przypadkowego zostania na Goa. O 15:30 autobus łaskawie przyjechał, co gorsza był już nieźle załadowany tubylcami. Zaraz za nim przyjechał następny, który miał napis „We travel with Jesus!”. Jako kierowcą, czy pasażerem? Wsiadłem, znalazłem miejsce. Nie mogłem go jednak zająć, bo pasażer przede mną tak sobie rozłożył siedzenie, że po prostu było to fizycznie niemożliwe. Z miną męczennika zgodził się na chwilę złożyć go sobie, ale zaraz wypierdolił się na moje kolana. Wygrałem jedno z czterech najgorszych miejsc w całym autobusie, ta cipa z biura nie sprzedała mi go przez przypadek, Indyjec pewnie by się nie zgodził na taką chujnię za taką kasę. Miejsce za miejscem VIP, które nie dość, że ma kilometr miejsca na nogi, to jeszcze fotel rozkłada mu się niemal do pozycji leżącej. Gdyby jeszcze siedział tam ktoś zdrowy na umyśle, ale trafiłem na wyjątkowo zidiociałego skurwysyna, emeryta, który na chama próbował się rozłożyć. Wyjaśniłem mu, że nie da rady, bo dla jego przyjemności nóg sobie nie upierdolę, a gdzieś je muszę trzymać. Do tego ma dobre pół metra przed sobą więcej niż każdy, więc przy swoim wzroście nawet jak się do końca nie rozłoży,

to może spokojnie niemal leżeć. Koleś koło mnie trafił trochę lepiej, ten siedzący przed nim nie napierdalał go caly czas fotelem po nogach, poza tym mógł sobie wywalić nogi w przejście, a i wzrostu miał jakieś 1,60 m. Podróż upływała koszmarnie. Idiota leżał jak tylko mógł najbardziej, co jeszcze bym przeżył, ale ten jebaniec co chwilę próbował oparciem połamać mi nogi, odpychając się swoimi od ścianki przed jego fotelem. Jechaliśmy ze średnią w okolicach 40 na godzinę, którą dodatkowo zmniejszał fakt, że co kilkanaście minut zatrzymywaliśmy się przy parachrześcijańskich kapliczkach, w których pomocnik kierowcy zapalał kadzidełka. Po kilku kilometrach drogę zajechała nam furgonetka. O, może poznam mafię z Goa. Jednak nie, wyskoczył z niej koleś z walizką i wpadł do autobusu. Spóźnił się biedaczyna, ale ktoś mu zorganizował pościg. Pojechaliśmy dalej, pokurwieniec przede mną do bicia oparciem dołożył pakowanie mi rąk do twarzy. Przekładał je przez oparcie i do jego tępej indyjskiej pały nie przychodziło mu, że to może nie być przyjemne dla mnie kiedy mi pakuje łapy do oczu. Potem jeszcze zdjął buty i wypieprzył swoje zajebiście atrakcyjne stopy w dal. Skarpetki, kiedyś białe, teraz wyglądały jak gacie górnika po czterodniowej szychcie. Jechało gorzej niż ze sracza, a miałem do nich prawie dwa metry. Przerażające to jest, i Chińczycy i Indyjce nie mają pojęcia o czymś takim jak sfera publiczna. Zachowują się gorzej niż bydło, a innych ludzi traktują gorzej niż psy, do których zresztą też przesadnej miłości nie żywią. W końcu zwróciłem mu uwagę, że dalej nie da rady się rozłożyć, bo ja się jeszcze gdzieś muszę zmieścić. Z uśmiechem powiedział, że oczywiście, że tak, po czym po chwili powrócił do jebania we mnie oparciem. Do kompletu szczęścia koleś za mną włączył sobie radio, specjalnie się nie krępował, że może nie wszyscy chcą tego słuchać. Pełen odlot zaczął się gdy włączono film „Jab we met”. Typowe bollywoodzkie dzieło, niektórzy to lubią, ja osobiście nienawidzę. Rozumiem czemu Indyjce to oglądają, jak życie wygląda jak wygląda, a świadomość jednostki w większości przypadków jest na etapie mniej więcej nietoperza, to wtedy pooglądanie sobie czystych, uśmiechniętych ludzi, którzy odnajdują miłość życia musi być wielce krzepiące. Oglądnąłem kiedyś „Dhoom”, widziałem kawałki „Czasem słońce, czasem deszcz”, (całego nie dałem rady. Podczas seansu oddałem się najpierw napierdoleniu winem, a potem przeleceniu współoglądającej. Pierwsze było warunkiem koniecznym do zaistnienia drugiego) i na tym postanowiłem zakończyć dożywotnio moją przygodę z Bollywood. Niestety, myliłem się, bo przecież co innego można włączyć w indyjskim autobusie kursowym? Ale bym się walnęli Bergmanem, Kurosawą czy Stroheimem.

zdziwił

gdyby

tak

Walnęli „Jab we met”, a ja nabrałem wielkiej ochoty sprawdzenia sobie co nowego u MinistrY i KMFDM. Niestety, musiałem się poddać, bo volume na jakim szło dzieło skutecznie zagłuszało muzykę. Dobra, jakoś zdzierżę, chociaż hindi to nie mój pierwszy język. Największe wow to jednak nie film, a współpasażerowie, którzy żywiołowo przeżywali arcydzieło kinematografii lokalnej. Przy pierwszej piosence to jeszcze się trochę hamowali, ale im bliżej wspaniałego finału był film, tym żywiej reagowali na wydarzenia na ekranie. Nie oglądali tego po raz pierwszy, znali wszystkie piosenki, śpiewali i machali rękami w rytm muzyki. Czułem się jak na wycieczce z domu wariatów, kolesie za mną mieli nawet specjalny układ taneczny do wykonywania na siedząco. Gdyby był konkurs „zinterpretuj piosenkę na siedząco” to spokojnie doszliby do finału. Może po gwiazdach na lodzie (marginesem mówiąc, gwiazdy robiące lody byłyby znacznie ciekawsze, a i Doda w

składzie sędziowskim byłaby wtedy o wiele bardziej na miejscu) nasza telewizja dojdzie do tego, ale z góry zaznaczam, że nie mamy szans z Indianami. Po latach starań może udałoby się uczynić z tego dyscyplinę olimpijską, Indie zawsze wracałyby z kompletem medali, bo nie jestem w stanie wyobrazić sobie bladych twarzy tak żywiołowo i bezstresowo reagujących na film. Cholera, zazdroszczę im tego trochę, człowiek spędza większość czasu wkurwiony, od lat jedynym powodem, dla którego zatańczyłem było przekroczenie dwóch promili w wydychanym powietrzu, a oni tak spontanicznie, całym autobusem. Było za ciemno żeby coś poczytać, więc katowałem arcydzieło i zastanawiałem się kiedy też zacznę śpiewać. Koło 21 zatrzymaliśmy w miejscu, którego nazwy nie udało mi się ustalić („jak się nazywa to miasto? Taaak, miasto. Ale jak się nazywa? Miaaaasto”) 30 restauracja. Wpadam, pytam od razu:

minut siadam,

przyszedł

kelner

z

postoju, menu.

Nie

dałem

mu

obok odejść,

- Co dostanę najszybciej? - Proszę wybrać coś z menu Ale mam mało dostać najszybciej, cokolwiek wegetariańskiego

czasu,

co

mogę

- Ale co pan chce? OBOJĘTNE, BYLE BYŁO SZYBKO I BEZ MIĘSA – hamując kurwicę, która mnie brała wyłożyłem wybitnie drukowanymi literami - Ale musi pan coś wybrać Pacanie, ja sobie mi to podacie za 50 minut jak będę daleko stąd?

wybiorę,

Dobrze, to! – makaron ze szpinakiem, nie wydawał się przesadnie skomplikowany

a

wy

wskazałem

na

- O, ale to nie będzie w 10 minut Trzymajcie zaraz zrobię… Koftę

A

mnie, to?

fatality –

wskazałem

mu na

Malai

- A tak, to się uda No i rzeczywiście, udało się, nawet jeszcze zdążyłem zapalić. Ludzie pozbierali się do spania. Przezornie szczoteczkę zapakowałem sobie do luku bagażowego, którego kierowca nie chciał otworzyć. Tym sposobem i Airwavesami rozwiązałem problem umycia zębów. Oczywiście z okazji pory spania pan przede mną ze zdwojoną siłą podjął wysiłki połamania mi nóg, już nawet siły nie miałem tłumaczyć mu, że poza wkurwianiem mnie wiele mu to nie da. Już wolałbym psychiczną Białorusinkę z opowieści Bryta. Pojawił się problem na jaki nie wpadłem. Było zimno, ale nie na zewnątrz, tylko w autobusie. Klimatyzacja zasuwała pełną parą, co było całkiem miłe w ciągu dnia, ale teraz już nie uprzyjemniała podróży, tylko zamieniła

autobus w mobilną lodówkę. W podręcznym miałem tylko chustę kupioną od goańskich dzieci, próbowałem się nią okryć, chociaż była i za krótka, a do tego ciepła żadnego nie dawała. Próbowałem się uśpić Dylanem i Cohenem, z umiarkowanymi sukcesami. W końcu koło 1 udało mi się zapaść w jakiś letarg i tak dojechałem do rana. Koło 6 emerytowany pojeb wysiadł co pozwoliło mi na przespanie ostatniej godziny z nogami względnie wyciągniętymi. Kontaktowi z Couchsurfing, o imieniu Sudeip, napisałem, że będę koło 9, więc umiarkowanie ucieszyłem się, gdy chwilę po 7 okazało się, że to Hyderabad i trzeba wysiadać. Zanim zebrałem rzeczy wisiało na mnie kilkunastu rikszarzy. Dobra, nie wiem gdzie jestem. Znalazłem na mapie, ale nie ma na niej niestety adresu mojego chłopa. Pytam rikszarzy za ile mnie zawiozą do Bettis Hospital, który mi podano jako landmark będący 100 metrów od mieszkania Sudeipa. Oni oczywiście się dziwią, że chcę jechać do szpitala, chętnie zabiorą mnie do hotelu. Nie, nie chcę jechać do hotelu, chcę tam. Rzucili mi chóralnie 400 rupii. Panowie, za tyle to każdy by mi musiał z połykiem zrobić. Nie jestem tu pierwszy dzień. Oni, że dziś jest święto i że za mniej nie pojadą. To nie jedźcie, cześć! 400 rupii to mniej więcej jakieś 30 kilometrów, nie ma opcji żeby tyle było. Dałem z buta, dwóch mnie goniło, ale nie chciało jechać za mniej niż 300, więc gdy powiedziałem, że 100 to absolutna góra, wówczas uznali, że jednak mnie nie kochają. Nalegałem, że chcę jechać na włączonym liczniku i zapłacę tyle ile pokaże, ale gnoje odmówiły włączenia. Pytam czemu, a oni, że no meter for tourists. Jebani rasiści. Jeden jechał za mną i się darł żebym wsiadał i że pojedziemy. Licznika też nie chciał włączyć, ale po bardzo długiej walce stanęło na 200, bo to bardzo daleko. Oczywiście, trasa była warta jakieś 70, góra 80, ale dałem się wydymać i 200. Chciałem zadzwonić do Sudeipa i uradować go wieściami, że już jestem, ale koleś twardo twierdził, że nie ma takiego numeru. Wlazłem do szpitala i znalazłem jakiegoś lekarza, który też próbował się dodzwonić i też mu się nie udało. Tłumaczę mu, że ja tu mam zapisany pełen numer, ale pewnie te dwa zera na początku i kierunkowy do Indii to można wyrzucić jak się dzwoni lokalnie i może dlatego nie chce łączyć, ale koleś wiedział lepiej i nawet nie chciał spróbować. Potem okazało się, że jasne, że właśnie tego nie należy dodawać…wyobrażacie sobie, że nie wiecie takich rzeczy jak ma wyglądać wybierany numer komórkowy? Chociaż u nas to można wszystko wykręcić, a i tak połączy. Niestety, tam to nie działa. Pomyślałem, że może śpi i ma wyłączony telefon. Usiadłem na kwietniku i czytałem sobie. Postanowiłem nie gnębić chłopa przed 9, bo w końcu tak mu się zapowiedziałem. Napisałem smsa z mojej komórki, ale nie było raportu, więc specjalnie się nie uspokoiłem. W okolicach 9 postanowiłem zadzwonić do niego jeszcze raz. I wtedy, jak w chujowym filmie, z przewodnika wypadła mi kartka, którą nawet nie wiem kiedy zapisałem. Na kartce zaś dokładny adres Sudeipa. Spytałem ciecia czy wie gdzie to, okazało się, że wie. Polazłem, tuż za szpitalem. Szukam mieszkania, pod wskazanym numerem gnieździła się rodzina, ale powiedzieli mi, że Sudeip piętro wyżej. YEAH, znalazłem. Pukam do drzwi. Otwiera mi koleś. Wysoki. Przedstawiam się. Jego pierwsze słowa: O, taki mały obok tej wieży

na

zdjęciu

To Pearl Tower, metrów, więc trochę na małego wyglądam na jej tle

byłeś ma

niższy, ponad

400

Zaprosił mnie do środka. Tak zaczęły się jedne z najlepszych dni podczas mojego pobytu w Indiach. Zresztą co tam, jak szaleć to szaleć: tak zaczęły się jedne z najlepszych dni w moim

życiu. (Dygresja: zdanie „jak szaleć to szaleć” ścisle związane jest z pewną historią z podstawówki. Nasz informatyk, którego umiarkowanie kochaliśmy, wpadł niegdyś do sklepiku szkolnego. Nauczyciele byli obsługiwani poza kolejką, a podczas długiej przerwy był nas tam niezły full. Podszedł geniusz na czoło kolejki, popatrzył i mrugnął porozumiewawczo do zebranych i rzucił: „jak szaleć to szaleć!” Po czym kupił małą wodę mineralną. Jeżeli chciał sympatię to poszło kiepsko, ale jeżeli chodzi to była najczęściej powtarzana historia w szkole.).

zdobyć o rozgłos…przez

chyba

naszą tydzień

Na szczęście Sudeip wymiatał po angielsku, jeszcze mam kompleksy po rozmowach z nim. Akcent może nie british, ale bez problemu go rozumiałem, za to przysłowia, phrasal za phrasalem, słownictwo też sophisticated. Opowiedział mi swoją historię z dnia poprzedniego. Jest właścicielem knajpy i restauracji, o dość intrygującej nazwie Pmatka. Mieli libacyjkę, szło fajnie, ale w końcu kilku chłopa zaczęło się bić. Podszedł ich rozdzielić, i gdy był w trakcie wdrażania im idei Gandhiego, ktoś rąbnął go butelką w potylicę, robiąc przy tym z niej niezłego tulipana. Szef kuchni ruszył mu na pomoc, ale dość szybko przeszedł do parteru, gdy przejechali mu tulipanem po szyji. Ekipa oczywiście nie czekała aż reszta personelu się zbierze, czy też na policję, dali w długą zostawiając jednego z podciętym gardłem, a drugiego z rozwaloną potylicą. Karetka podobno by nie przyjechała, samochodu nie miał, poza tym miał ze dwa zero w wydychanym, więc ruszyli w stronę szpitala. Próbowali zatrzymać taksówkę albo rikszę, ale w Indiach jest bardzo mądre prawo; jeżeli ktoś umrze w twoim aucie to wtedy idziesz siedzieć. Gdy tylko taksiarze widzieli dwóch kolesi, jednego który trzyma się za gardło, a krew leci mu przez palce, drugiego, który też jest okrwiony, to spieprzali szybciej niż się da. Doszli na butach do szpitala, ale tam rzucili im 10000 rupii za przyjęcie. Sudeip, że ma przy sobie tylko 2000, ale zostawi dokumenty, kartę kredytową i zapłaci następnego dnia za wszystko, tylko niech im pomogą. Nie zgodzili się. Próbował prośbą, groźbą, łapówką, ale nic nie przynosiło rezultatów. Ostatecznie wybluzgał ich i ruszyli w poszukiwaniu następnego szpitala. Udało mu się ubłagać jakiegoś taksiarza, który za chorą kasę zgodził się zawieźć ich, ale jak ten z gardłem umrze, to mają natychmiast wysiadać i nigdy w tej taksie nie byli. Zgodził się, wybór mniej więcej jak w demokracji radzieckiej. W następnym szpitalu zgodzili się dać im kredytową wizytę. Kolega z gardłem został na nieco dłużej, jemu tylko zrobili zdjęcie czaszki i gdy wyszło, że nie jest pęknięta to go wypisali do domu. Ekspertem nie jestem, ale gdyby stało mu się coś poważnego, to w ciągu tych dwóch godzin jakie zajęło dotarcie do szpitala zapewne już by zszedł. I tak przesadnie nie rozkwitał, narzekał, że dalej strasznie boli (nie dziwota jak się ma ranę otwartą w głowie) i że spał cztery godziny. Na pociechę dałem mu pół litra żubrówki. Jeszcze nigdy nie widziałem żeby ktoś się tak cieszył z połówki. Poszedłem pod prysznic, chociaż nie do końca jest to prawdą. Sprawa dość skomplikowana, cztery kurki, na jednym grzejnik. Włączamy grzejnik i nalewamy sobie wiadro ciepłej wody, wrzątku właściwie. To trochę trwa. Nabieramy czerpakiem wrzątek, dolewamy zimnej i tym się polewamy. Dzięki temu mycie się trwa jakieś trzy razy dłużej niż normalnie, pranie w wiadrze z rozrobioną wodą też jest średnio wygodne. Największą radość miałem, gdy zapomniałem wyłączyć grzejnika. Po jakiś dwóch minutach zamienił się w gejzer autentycznego wrzątku i zaczął dymić. Na szczęście nie spalił się i dalej

działał, ale uznałem, że może nie będę o tym opowiadał mojemu gospodarzowi. W końcu jest tyle ciekawszych historii… Ruszyliśmy do jego lokalu. Podzielił moją opinię o rikszarzach (jeżeli ktoś nie do końca się orientuje co o nich myślałem to chyba słowa „jebane gnoje, skurwiałe pasożyty, złodzieje i kłamcy” będą najbliższe mym uczuciom). Dominującą religią w Hyderabadzie jest Islam. Pytam go czy Allach akbar czy nie. Mówi, że nie, że w sumie to coś między buddyzmem, a hinduizmem, ale raczej nie angażuje się w życie religijne. Nosi jednak brodę, podobno typową dla tamtejszych muzułman, bo z racji tego, że dla większości Allach akbar, to dzięki niej traktują go jako brata w wierze i np. riksze są tańsze. Dojechaliśmy do jego lokalu. W życiu bym tego nie znalazł, w czymś co wygląda na typowy biurowiec na trzecim piętrze miał dwie wielkie sale. Poznałem jego wspólnika, który również padł na kolana z okazji żubrówki. Cholera, ludzie, może zacznę wam eksportować alkohol? Rikszarze nie ściemniali, rzeczywiście było święto, święto plonów. Celebruje się to w dość specyficzny sposób, puszczając latawce nad miastem. Zabawa polega na tym, żeby swoim latawcem strącić cudzy. Spytali czy mam ochotę się napić. Miałem. Wzięliśmy piwa i poszli na dach celebrować plony. Były tam już jakieś dzieci, ale je przegonili, gdy zamotały swój latawiec w nasz. Dobra, jest 15 stycznia, stoję na dachu w środku Indii i puszczam latawiec. Biorąc pod uwagę, że ostatni kontakt z latawcem miałem w okolicach 10. roku życia, to nie poszło mi tak źle, ale widząc, że jest to sprawa życia i śmierci, nie chciałem im przynieść wstydu przed sąsiadami i oddałem linki w pewniejsze ręce. Zabawa z latawcami jest zasadniczo fajna, tylko niektórym bardzo zależy żeby wygrać i pozrywać innym jak najwięcej latawców. W tym celu moczą sznurki w kleju, a potem obtaczają je w tłuczce szklanej. Genialne, tylko rok wcześniej jeden z jego pracowników jechał sobie spokojnie (na tyle na ile spokojnie można jeździć po Indiach) na motorze, aż tu nagle i niespodziewanie z nieba spadł mu sznurek szkła, przeciął twarz, a on sobie jeszcze poprawił, bo trochę ogłupiał i wjechał w auto jadące przed nim, po czym oczywiście rąbnął betami o asfalt. Spędził kilka radosnych tygodni rekonwalescencji, ale pamiątkę na twarzy ma do końca życia. Po usłyszeniu tej historii z trwogą wpatrywałem się w niebo i miałem nadzieję, że nie powtórzę historii tego biedaka. Takie fajne święto, a im się i tak udało wypaczyć jego sens. Przyszedł do nas budynkowy cieć, który najpierw coś narzekał, że nie wolno być w tyle osób na dachu, ale 100 rupii zmieniło ten niemądry przepis. Gdy skończyłem piwo, Sudeip oddelegował kelnera, żeby przyniósł mi nowe. Coś pięknego, prawdziwe all inclusive. Po trzech piwach, strąceniu dwóch latawców i straceniu jednego (ale zapas mieli potężny) zaproszono mnie na lunch. O miło, chętnie coś przegryzę. Nie doceniłem ich. Mój lunch okazał się być szwedzkim stołem z dwunastoma daniami do wyboru. Ależ się nażarłem, przetestowałem wszystko, ledwo chodzić mogłem gdy skończyłem. Dochodziła 14, wspólnie ustaliliśmy, że dwa dni na Hyderabad spokojnie mi wystarczą, do zwiedzenia nie ma za wiele. Gdy powiedziałem, że interesuje mnie głównie statua Buddy, powiedzieli, że mogę się rozczarować, co dodatkowo obniżyło mój zapał do zwiedzania, a zmotywowało do chlania. Dlatego też gdy zaproponowano napicie się żubrówki specjalnie nie oponowałem. Pytali

czy w drinkach, czy czystą, powiedziałem, że mnie obojętne, reguł nie ma. Zaczęliśmy pić i tak i tak. Jak oni nad tym szczytowali…nie mogłem uwierzyć. U nich kiszka, import czegokolwiek jest dość skomplikowany, cła sprawiają, że ceny są z kosmosu. Moją żubrówkę wycenili mniej więcej na 15 euro, czyli luźno trzy razy więcej niż to u nas warte. Biedni ludzie, okazało się, że Jaegermeistera to znają z opowieści, ale nigdy nie pili, bo nie ma. Absynt zakazany, więc prowadziłem komplety z alkoholi świata. Sudeip pytał czy znam się na uprawie winorośli, bo chciałby plantację założyć i produkować wino. No cóż, moja znajomość wina jest jednak bardziej praktyczna niż teoretyczna, więc wiele mu nie pomogłem. Gdy już byłem w całkiem miłym stanie i bliski myśli, że chyba przechlejemy sobie cały dzień, spytali czy chcę coś pójść zobaczyć. No dobra, mogę. Jak już trzeba. Do pomocy dostałem jednego z kelnerów. Jego angielski nie powalał, chociaż nawet nie mogę tak za bardzo mówić, bo po dość dziwnie formowanych pytaniach (you where? czyli skąd jestem) trudno i tyle o tym opowiedzieć. Posiadanie prywatnego lokalnego jest w sumie przydatne. Zamówił mi rikszę, która zaczęła od 500 rupii, by po długich negocjacjach być za 300. Sudeip wkurwiony, przepraszał mnie, ale facet mu powiedział, że białego poniżej 400 nie weźmie, bo jak biały to ma kasę. 100 stargowaliśmy na tym, że pochodzę z Polski, która jest prawie tak biedna jak Indie. Pojechaliśmy najpierw do świątyni. Ładna całkiem, oczywiście byłem tam jedynym białym, więc patrzyli jakby sputnik spadł. Potrójna szatnia na dzień dobry. W jednej należy zostawić plecak, w drugiej komórkę, w trzeciej buty. Akurat miałem sandały, ale ilekroć gdzieś trafiałem w glanach, to chwilę przy wejściu i wyjściu mogłem spędzić na sznurowaniu. Przy wejściu są takie fajne dzwony, z sercem tak, że każdy wchodzący może chwycić i zadzwonić. Spytałem czy mogę, mogłem. Rąbnąłem, spodobało mi się. Potem ilekroć się dało to dzwoniłem sobie. Bywa to trochę meczące gdy wchodzi dużo osób (czyli cały czas) i walą na potęgę, idzie nieco przygłuchnąć. W środku dostałem z rąk kapłana świętą wodę i wskazówki, że mam to wypić. Jeżeli hinduistyczna wiara okaże się prawdziwą, to mam z górki, chociaż niestety nie udało mi się ustalić w jakim celu to piłem, a chyba za samą wodę nie zbawiają. Przy wyjściu nieco się zdenerwowałem. Komórkę i plecak odebrałem bez problemu, ale przy butach pan nie chciał mi ich oddać jeżeli mu nie zapłacę. Stał pod wielkim napisem, który był po angielsku, w hindi i po arabsku. Napis głosił „Szatnia jest darmowa, proszę nie płacić!” Pokazuję mu ten napis, a ten mi pokazuje, że mam mu zapłacić. W końcu dałem pięć rupii, bo pomocnik za skuteczny nie był, sugerował nawet, że mogę dać 10. Chciałem jechać do Buddy, ale mój kelner powiedział, że ma dla mnie specjalną atrakcję. Zajeżdżamy pod centrum handlowe. Zakaz wnoszenia toreb do środka, przynajmniej dwie osoby znalazły pracę jako szatniarze. Wchodzimy do środka i nic. Delikatnie próbuję go zapytać gdzie ta atrakcja. Z uśmiechem prowadzi mnie do indyjskiego odpowiednika Mc Donalds’a. Eee? Eee? Eee? - Po co tu przyszliśmy? Chciałem kiedyś pracowałem

Ci

pokazać,

gdzie

Tylko Kurwa.

spokojnie.

Kurwa.

Postawił mi colę, jego kolegą, który na szczęście mówił żebyśmy poszli, bo jeszcze chcę Buddę zobaczyć. Poważnie? będziemy wracać, późno się robi

pogadałem lepiej od niego.

Myślałem,

Kurwa. z Delikatnie że

jakimś nalegałem, już

TO MOŻE POJEDZIEMY TAM PÓKI JESZCZE COŚ WIDAĆ? Trochę jednak bardziej mnie to interesuje niż centrum handlowe. Jeszcze poopowiadał mi, że jest w nim SZEŚĆ sal kinowych i w każdej idzie inny film. Rewelacja! Bardzo się cieszę, że mnie tu zabrałeś, ale czy możemy? Pojechaliśmy do Buddy. Statua jest na środku jeziora, a na brzegach jest park. Przy wejściu paranoiczna kontrola, zabierają zapalniczki i zapałki. Newsem dla mnie było to, że strażnik kazał mi włączyć aparat i zrobić zdjęcie czegokolwiek, bo przecież to może być bomba. Powiedzmy, że od biedy to rozumiem, w grudniu mieli kilka zamachów w ciągu jednego dnia, więc teraz przeginają w drugą stronę. Zapalniczki nie oddałem, i jakimś cudem się nie czepili. Na statek, kupiłem bilet sobie no i mojemu pomocnikowi, na szczęście nie był morderczo drogi, 70 rupii bodajże. Oczywiście przy wsiadaniu nie obowiązuje żadna kolejka, tylko wszyscy lecą na tak zwanego chama. Już się trochę tego nauczyłem, ale dalej dziwnie się czułem, że przepycham się z kobietą niższą ode mnie o 30 centymetrów, która jeszcze niesie dziecko i bijemy się na trapie, które z nas wejdzie pierwsze. Statua nie powala, postawiony w 90-tych, ale sam Dalai Lama go poświęcił, czy też zrobił mu to, co robią buddyści w takich sytuacjach. Pooglądaliśmy, powiedziałem, że świetne i wróciliśmy na stały ląd. Jezioro zamieniono w radosne wysypisko śmieci. Przy brzegach po prostu rzygać się chciało na widok tego co tam pływa i gnije. Przerażające, to naprawdę ładne miejsce (mogłoby być), ale nie przeszkadza im to wyrzucać odpadów do jeziora. Wróciliśmy do restauracji. Oczywiście rikszarz chciał więcej, bo ogólnie to on nie wiedział, że to wszystko tak daleko. Pomocnik namawiał mnie żebym dał z 50 więcej, ale się nie dałem i nie dałem. Chwilę posiedzieliśmy w lokalu, po czym wspólnie z Sudeipem i jego wspólnikiem (miał imię, którego nie potrafiłem wymówić ani zapisać) ruszyliśmy w trasę. Najpierw pojechaliśmy do rodziny wspólnika, gdzie podjęto nas zakąskami i Ballentinesem. Wejście było ciężkie, przedstawiam się, mówię: - Michael O boże, to tak samo Jackson. Ale to dziwne, mieć na imię tak samo jak tak słynna osoba.

jak

Michael

Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Im dłużej żyję tym rzadziej zdarza mi się zdurnieć, ale to był jeden z takich przypadków. Po prostu odpadłem, nie wiedziałem nie co mam mu odpowiedzieć. Może, że Reznor też tak ma na imię. Trochę się dziwiłem, że obaj piją, bo przecież potem mamy jechać autem, ale okazało się, że to swoisty standard u nich. Rozmowa z ojcem była dość ciekawa, matka pełniła funkcje raczej ozdobno-utylitarne, siedziała i się uśmiechała, a gdy czegoś brakowało podawała nam to. Nie była to ekstatyczna wymiana myśli. Zazwyczaj jak obcokrajowiec z drugiego końca świata mówi coś źle to go nie poprawiam, ale tu się niestety nie dało inaczej. Gdy dowiedziałem się, że stolicą Maroka jest Ułan Bator, powiedziałem, że stolicą to i owszem jest, ale Mongolii. Przez chwilę spierał się ze mną, pytał czy aby na pewno, ale w końcu się zgodził. Były pytania o

Polskę, w stylu stolica, zaludnienie („ooo, to dużo mniej niż w Indiach”) klimat („o, to zimno”) i wielkie zdziwienie, że jesteśmy w NATO i UE. Potem ruszyliśmy w trasę. Kierował wspólnik, ale jak kierował…w jednej ręce kubek whisky, a drugą to kierował, to zmieniał biegi. Na szczęście też miałem taki kubek, inaczej bym się bardzo denerwował. Przyznać też trzeba, że gdy jadą i piją to są o wiele ostrożniejsi niż na trzeźwo. Może to jakieś rozwiązanie, może tak by im się udało wprowadzić cywilizację w ruchu ulicznym? Każdemu dawać gratis alkohol, a potem by popijał i bojąc się zatrzymania przez policję jeździł nieco bardziej po ludzku. Dowiedziałem się też, że niedawno mieli wypadek, wjechali w tył innego auta, ale na szczęście udało się uciec. Nie wiedziałem czy się śmiać czy płakać. Dojechaliśmy do znanego mi z wycieczki centrum handlowego. Gdy Sudeip zaczął mi opowiadać, że jest tam sześć sal kinowych, a w każdej idzie inny film, to miałem wrażenie, że zaraz wyskoczy indyjski Szymon Majewski, krzyknie „mamy Cię!” i wręczy mi bukiet kwiatów. Kontrola przy wjeździe, trzeba otworzyć bagażnik. W plecaku mógłbym mieć kilo plutonu, ale bagażnik sprawdzili. Zaraz potem jeszcze bramka przy wejściu do windy, ale siedzący tam pan miał wszystko tak bardzo gdzieś, że nawet się nie ruszył gdy każdy z nas zapikał przechodząc przez nią. Wjeżdżamy na najwyższe piętro galerii handlowej (tak, tej samej gdzie jest sześć sal kinowych, a w każdej idzie inny film). Czy to jakaś narodowa misja, żeby knajpy były poukrywane? Przechodząc korytarzem nie wpadłbym na to, że za niepozornymi drzwiami kryje się ogromny lokal, w stylu dekadencja francuska końca XIX wieku. Oczywiście zebrani z tym klimatem nie mają nic wspólnego, ale za 200 rupii jest dzban Kingfishera. Głupio trzech takich nie postawić, po tym jak się cały dzień jadło i piło w czyjejś restauracji. Oczywiście byłem tam jedynym białym, więc zdobyłem kilku znajomych, którym mogłem opowiedzieć skąd pochodzę. Najlepszy był już dość zalany zawodnik, który podszedł i gdy już odkrył moje pochodzenie etniczne krzyknął „GUTEN MORGEN”. Odpowiedziałem tym samym, ale po chwili zrujnowałem jego wizję Polski jako miejsca, gdzie językiem urzędowym jest niemiecki. Spytał skąd w takim razie znam go aż tak dobrze. No, guten morgen to rzeczywiście, IV rok germanistyki i to ci na stypendiach zagranicznych dopiero poznają. Jest taka magiczna zależność między piciem, zwłaszcza piwa, a korzystaniem z toalety i dopadła mnie ona. Niezależnie od stanu, mam manię opierania się o ścianę gdy korzystam z pisuaru. Leję spokojnie, a podchodzi do mnie koleś i pyta - Dlaczego płaczesz? - Nie płaczę, szczam sobie Ja już nie mam dodania, temat wydaje się skończony. Myliłem się: wyglądasz… Mam nie poradzę

Ale taki

nic

tak głupi

więcej

do

jakoś pysk,

-…bo może nie pewno jesteś z daleka i Twoja ukochana tęsknisz i dlatego jesteś taki smutny

płaczesz, czeka tam

nic

na

smutno na ale Ciebie, a

to

Ty

za

na nią

Tak, dokładnie, rozgryzłeś mnie – powiedziałem kończąc myć ręce i bezowocne poszukiwania ręcznika. – To chyba pójdę, potem się na pewno spotkamy, a nasza zapoczątkowana przy pisuarze

przyjaźń będzie trwała wiele, wiele drugiej świeżości. Ten jednak drążył:

lat



dodałem

wycierając

ręce

w

koszulkę

- A jak jej na imię? Ach, na to czekałem, dziękuję! MAŁGORZATA BRZĘCZYSZKIEWICZ – niemal krzyknąłem z radością, mając nadzieję, że będę jeszcze mógł mu opowiedzieć, że mieszka w Łękołanach. Potem pozdrawiał lokal, przedstawił się mojej drużynie mogłem zostać przedstawiony („To jest kobietą, która została w Polsce”).

mnie przez cały i przyprowadził swoją, której to ja Juriusz, który tęskni za swoją piękną

Nasza misja na ten wieczór polegała na przejechaniu przez jak największą liczbę lokali i na namówieniu pijących tam, żeby przyszli pić do nas. Następny przystanek, knajpa w garażu, profil dyskotekowy. To był naprawdę duży garaż, miał nawet balkon. Kupiłem piwo, cholerny Budweiser i to mały do tego. Ktoś mi postawił whisky, potem jeszcze drugą dostałem od wspólnika. Wspólnik próbował namówić jednego z barmanów żeby ten przyszedł pracować do niego. Wymienili kartki, na których mój chłop oferował mu 500 za wieczór, tamten odpisał 2000. Myślałem, że będą targi, ale kartka została natychmiast spalona, a cennik tamtego nazwany chorym. Sudeip co chwilę komuś mówił, że jak tu się skończy impreza to mają przyjść do niego na afterparty. Mówię mu, że jest 22, ludzie się rozkręcają, a jak się rozkręcą to za nic nie wyjdą z tej tanzbudy, gdzie odkrywam właśnie dlaczego ich kawałki nie są grane u nas w knajpach. Na co on, że luz, że buda czynna tylko do 22:30, a potem muszą zamykać. Jak Ci króliczku zamkną, co Ci zamkną jak tu mega libacja idzie, ludzie miotają się po parkiecie, trójka barmanów nie wyrabia z podawaniem picia, a chociaż dla mnie jest to jakiś koszmar, co zasadniczo nie odbiega od mojego odbioru takich miejsc w ojczyźnie, to ludność jest zachwycona? Bo jak nie zamkną przyjdzie policja i weźmie wszystkich do więzienia. Że co proszę??? złocisty, co Ty za straszne historie opowiadasz?

o

22:30 Króliczku

to mój

Jeżeli nie opłacisz policji, to o 22:30 muszą zamknąć lokal. Ja mam opłaconą, więc do mnie nie przychodzą. Odkąd zamknęli taki inny lokal, to mój jest obecnie jedynym, który jest czynny dłużej. Oczywiście inne też są czynne dłużej, ale siedząc tam ryzykujesz, że Cię zdejmą do pierdla. Domyślasz się, że potem nikt nie chce wracać do miejsca, z którym ma związane takie fajne wspomnienia jak noc na dołku. Dopij piwo, bo jest 22:25 i będziemy szli do nas. Ciekawe czy białych też zdejmują, czy tylko pobierają opłatę według taryfikatora. Wsiadamy do auta, a tu przed lokal zajeżdża radiowóz i policja próbuje wejść do środka. Ochroniarze coś tam ich zatrzymują, ale widzę, że dość szybko ich opór pada i mundurowi wbili do środka. Chętnie bym jeszcze popatrzył jakie cuda tam będą się działy, ale jako, że ten z nas, który prowadził był najbardziej pijany i dopijał piwo, uznaliśmy,

że może nie będziemy czekać aż policja zainteresuje się trójką pijanych chłopa w aucie koło wejścia. Wróciliśmy do Pmatki. Nikt nie przyszedł, więc piliśmy za wszystkich, których pewnie zdjęli do pierdla, albo nie wiedzieli, że w kompleksie biurowym jest taka fajna melinalia. Koło pierwszej uznaliśmy, że chyba już nikt nie przyjdzie. Wzięliśmy pełno żarcia z kuchni, a wspólnik nas odwiózł. Już nawet nie myślałem o tym w jakim on jest stanie. W mieszkaniu postanowiliśmy oglądnąć jakiś film. Dyskutujemy o tym co ostatnio widzieliśmy, jakoś tak przypadkiem rzuciło mi się, że Eastern Promises jest zajebiste. Reakcja? Taka! Rany, jeden z moich ulubionych reżyserów!

lubisz

Cronenberga?

Nie wiem ilu jest fanów Indiach, ale coś mi mówi, że jeżeli nie wszystkich, to większość poznałem.

To ww.

w

Zaczęliśmy oglądać Strainville, które się nienajgorzej zapowiadało, ale przypomniałem sobie, że mam jeszcze małą wiśniówkę. Padł na kolana z zachwytu. Poczęliśmy sobie konsekwentnie robić nią ostateczne kuku. W efekcie chwilę później zasnąłem. Kim jestem, gdzie jestem? A, dobra, Hyderabad, picie, tournee po mieście, już wiem wszystko. Jest woda, są papierosy. Powoli budzimy się do życia. 10, nieźle nawet. Już za wiele do zwiedzania nie zostało, zrywać się nie będę. Co tam w necie ciekawego, prysznic kubełkami z wodą, uprałem ciuchy. Gadamy na tematy wszelakie. Trochę zajęło zanim dotarliśmy do Pmatki. Namawiał mnie całą drogę, żebym olał zachodnie i północne Indie, a jechał do południowych, że jestem w idealnym miejscu żeby uderzyć na południe, które jest o wiele lepsze, przyjemniejsze i będę mógł tyłek w morzu moczyć. Do tego ma tam pełno znajomych, da mi namiary, mógłbym nawet skoczyć na Sri Lankę, wizę skołuję tam na miejscu. Kurwa, za duży kraj, za mało czasu. Tak się wahałem wybitnie, co robić? W sumie mam ponagrywanych ludzi już prawie w każdym miejscu, do jakiego się udaję, ale na południu jego drużyna. Wyć się chciało, bardziej ciągnąć po miastach, czy zjechać na wioskowate rewiry? Byłoby taniej i spokojniej, ale znowu jak się tam udupię, to co potem? I tak źle, i tak niedobrze. A raczej i tak fajnie, i tak świetnie. W Pmatce walnęliśmy klina i śniadanie w formie szwedzkiego stołu. Mówiłem mu, żeby sobie nie robił kłopotu i że cokolwiek da, to będzie świetnie, ale uparł się, że muszę mieć fajnie, więc zagonił wszystkich kucharzy do roboty, którzy musieli już żywić do mnie poważnie uzasadnioną nienawiść. Znowu dwanaście dań do wyboru, znowu się obżarłem, a potem Sudeip znowu zabawił się w pośrednika między białym, a rikszarzem. Tym razem żeby było taniej, koleś miał mnie zawieźć do atrakcji, zostawić tam, a gdy już się nacieszę miałem zadzwonić i powiedzieć o tym Sudeipowi, a on powie rikszarzowi. Brzmi skomplikowanie, ale rikszarz chyba przespał w szkole angielski i nie za bardzo było możliwe, żebym to ja mu powiedział gdzie ma przyjechać. Tym razem nie przepłaciłem. Jakieś dziesięć kilometrów w jedną stronę, duża część tego w korku, który zmusił mnie do przewartościowania tego co uważam za korek. Wysiadłem pod Charminar – taki dupny łuk triumfalny, zbudowany w 1591, aby uczcić założenie miasta Hyderabad. Miasto powstało, bo dynastia z fortu Golconda wygrała suszę i musieli się wynieść. Kolejną lokację wybrali tak, żeby nie było kłopotów z wodą, nazwali też nawiązując do tego. Lekkie kredki były w 1947, kiedy to Hyderabad chciał przyłączyć się do Pakistanu, ewentualnie ogłosić niepodległość. Interwencja wojskowa nieco wyleczyła ich z tego pomysłu i w 1948 przyłączyli się do Indii, ale podobno do dzisiaj sytuacja ma różne odcienie różu, a za zamachy z grudnia

jedni obwiniają drugich. Charminar ma 56 metrów wysokości, 30 szerokości, czyli jest dość duży (lubię takie mądre rzeczy zauważać). Cena 5 i 100, kto zgadnie która obowiązuje białych, a która Indyjców? Tak właśnie. Jeszcze tylko pozbyć się ekipy, które chce mi sprzedać jakieś torebki i zegarki, podziękować przewodnikowi i już można nacieszyć oczy…nie można. Po długiej walce na schodach wchodzimy na górę, a tam najlepsze co nas czeka to panorama miasta. Niezła całkiem, w końcu to dość wysokie, ale w samym Charminarze jest przysłowiowe nic. Można tylko załamać ręce, że setki kretynów wyryło imiona, pseudonimy i serduszka w ścianach, ewentualnie zadumać się nad skromnymi zdobieniami sklepienia i tyle. Na drugie piętro wstepu nie ma. Rada z Lonely Planet: można próbować przekupić pana z kluczem. Tą radę można rozpisać na całe Indie: jeżeli tylko gdzieś nie da się wejść trzeba poszukać cieciowego, który za drobną opłatę jeszcze oprowadzi po tym. Jednak po pierwszym piętrze uznałem, że drugie mi tak bardzo do szczęścia niepotrzebne. Postałem ponad DWADZIEŚCIA minut w kolejce do schodów, wiele osób nie miało takich problemów, bo pchało się na chama. Miałem ochotę pomóc im zejść na dół jeszcze szybciej, bo drogą powietrzną. Już oczywiście mnie to nie dziwiło, ale jednak nadal wściekało. Są strzałki jak ustawić się w kolejce, część osób uczciwie i porządnie stoi, ale część bydła wali na chama. Idę po schodach, (na których można dostać ataku klaustrofobii), przede mną człapie staruszka, ale jakiś idiota musi próbować wyminąć mnie, najlepiej przy tym wywracając kilka osób na pysk. Następny punkt wycieczki: Mecca Masjid, czyli meczet, jeden z większych na świecie, pojemność 10 tysięcy osób. Zwie się Mecca, bo kilka cegieł wykorzystanych do budowy zrobionych zostało z ziemi z Mekki. Buty trzeba zostawić, co nie byłoby nawet takim problemem, gdyby nie to, że w środku jest delikatnie mówiąc średnio czysto. Zresztą co ja pieprzę, jakie średnio, syf jak muzułmańscy diabli, tony ptasiego guana sprawiają, że po dwóch minutach spaceru rzygać się chce na myśl o własnych stopach. Po lewej od wejścia są grobowce królów Hyderabadu. Odpędziłem w miarę szybko dwóch przewodników i przeszedłem do głównej atrakcji, czyli meczetu. Do środka wejść się nie dało, więc pospacerowałem dookoła, starając się przesadnie nie rozmyślać o tym po czym chodzę. Duże to, ale co z tego jak brzydkie niczym rzeczywistość na kacu. Udało się odnaleźć w tym chujstwie pewną atrakcję: pod dachem wisiał gołąbek, który zaplątał się w latawiec i się udusił. Wyglądało to dość odlotowo. Przeszedłem przez zespół bazarowy w stronę Salar Jung Museum. Trochę truli dupę, ale jednak wywiozłem wrażenie, że muzułmanie są mniej upierdliwi handlowo niż pozostałe wyznania zamieszkujące Indie. Żeby było wygodniej, to przechowalnia rzeczy i bileternia jest wywalona tak daleko od wejścia do muzeum, że wszystkiego najlepszego. Kolejna zagadka: kto zapłaci za wejście 10, a kto 150? Doszło do cudu: okazało się, że zaakceptują mój ISIC i zapłacę tylko 75 rupii. Tylko jak mi bilet dać? Pan chwilę pomyślał i rozwiązał problem: dał mi siedem tych po 10 i jeden jakiś dla emerytów za 5. Zanim przeszedłem do muzeum to aż sobie usiadłem i zapaliłem, żeby pomyśleć o tym jaka zaraz będzie scena przy wejściu. Nie myliłem się, pan dłuższą chwilę nie mógł zrozumieć po co mi tyle biletów, ale gdy mu okazałem ISIC, to do jego płaskiego jak blacik mózgu dotarło dlaczego wchodzę na siedem normalnych i emerycki. Przysięgam, że mimo miesiąca w Indiach nie rozgryzłem tego jakimi drogami przebiega proces myślowy większości z nich. Nie chodzi mi tu nawet konkretnie o to muzeum, bo to rzeczywiście z lekka dziwne, że ktoś ma tyle biletów, ale skoro ich tyle ma, to pewnie tak w kasie wymyślili i trzeba położyć na to laskę . Muzeum jest niezłe, zwłaszcza rozmiarowo, ale nie powala. Niektóre eksponaty trochę dziwią (porcelana z Europy z XX wieku jako atrakcja jednej z sal), ale w sumie warto. Lepiej olać część europejską i japońską

(porcelana, porcelana, porcelana) i skoncentrować się na indyjskiej (Budda, III w p.n.e.), której lokalni nie doceniają i nie oblegają aż tak jak zagranicznej. Największy sukces osiągnąłem, gdy zadzwoniła syrena nakazująca opuszczenie przybytku, a tu okazało się, że nie wiem jak wyjść. Spytałem pracownika muzeum, on, że mnie wyprowadzi, po czym też się zgubił. Kluczyliśmy tak we dwójkę, aż w końcu udało nam się znaleźć kolejnego, który dopiero nas wyprowadził. Pod muzeum horror. Tabuny rikszarzy, które nie są w stanie zrozumieć, że nie chcę rikszy. Zadzwoniłem do Sudeipa żeby mi tu podesłał mojego, a przez następne dwadzieścia minut próbowałem czytać i wyjaśnić im, że NIE CHCĘ RIKSZY! Jeden wydawał się wyjątkowo zdesperowany, powiedział, że włączy licznik. Co też żądza zysku z nimi robi, uczciwie nawet chcą cię przewieźć! Przybył mój, przez gigantyczny korek dojechaliśmy do Pmatki. Po drodze po raz ostatni dałem żebrzącej pieniądze. Głównie dlatego, że była mało nachalna i miała smutne oczy, nawet podziękowała za 5 rupii, a nie chciała kolejnych 10. Zobaczyłem tez kuszącą ofertę: autoriksza do sprzedania za 8125 rupii. A może by tak kupić sobie rikszę i zostać taksiarzem w Hyderabadzie? W sumie to mógłbym ją kupić i pojeździć nią po Indiach. Pewnie dało się to stargować, wyszłoby taniej niż pociąg, chociaż jazda z prędkością 40 na godzinę to może nie jest to, ale za to jak dokładnie poznałbym Indie. W restauracji do standardu „picie i jedzenie” doszło granie w Sonica 3. Czekaliśmy aż zjawią się jacyś goście, wiele do roboty nie było, więc poprosili mnie żebym poczytał im co się dzieje w Polsce. Ucieszyli się, że nie tylko u nich jest korupcja, a że klasa polityczna cieszy się taką samą mniej więcej miłością jak ichnia. Że w policji są wały, że pół kraju strajkuje, bo za mało zarabia. Jak nawet powiedział Sudeip „Nie sądziłem, ze w Polsce jest jak w Indiach”. W sumie temperatury inne.

tylko

riksz

nie

mamy

i

Gdy już zakatowaliśmy Sonica, przenieśliśmy się do baru. Dał mi popróbować wino z Madrasu, nawet niezłe, ale butelka ponad 1000 rupii, a znowu nie aż tak dobre. Pokazał mi pomieszczenie, które remontowali w celu zrobienia tam sali bankietowej. Wchodzimy, a tam sześciu malarzy czyta jedną gazetę. Zamiast nawet podzielić na strony to stali, jeden trzymał rozpostartą gazetę, a pozostali stłoczeni przy nim spokojnie analizowali. Myślę sobie: no to teraz zobaczę jak się opierdala tutaj pracownika. A ten nic, pyta ich jak idzie, oni, że fajnie. Pytam ile oni to malują, szósty dzień. Sam bym więcej pomalował w jeden. Drążę, czy mu nie przeszkadza, że oni tu mają czytelnię, a robota stoi. Mają skończenie, ale chyba nie zdążą

jeszcze

trzy

Mój tombakowy oczywiście, że nie zdążą w tym tempie. Jedyne co oczytać w wiadomościach z kraju i ze świata.

tygodnie

zdążą

to

na

się

Króliczku, troszkę się

On, że trudno znaleźć malarzy, więc nie będzie krzyczał, bo mu uciekną. Pozwoliłem sobie na opowiedzenie, że mieliśmy mniej więcej taki system pracy do 1989, ale nawet dzisiaj zdarzają się podobne widoki, chociaż jednak może nie czytanie gazety przy zleceniodawcy. Powróciliśmy

do

baru

i

picia.

Wymienialiśmy

się historiami, najbardziej fascynowały go różnice obyczajowe między naszymi kulturami. Z ogniem w oczach słuchał najgorszych historii jakie mi się nazbierały w życiu, nie mogąc uwierzyć, że na libacjach zdarza się, że ludzie robią sobie po lasce w kiblu, albo rano nie pamiętają imienia osoby, z którą współżyli. Obiecałem mu, że jeżeli kiedyś przyjedzie to postaram się zabrać go na coś takiego. Był wielce zainteresowany. Spytał mnie też o bloga, bo zaczął pisać swojego i czy mam dla niego jakieś rady, bo mój to najbardziej odjechana strona jaką w życiu widział, a chociaż nie rozumie ani słowa to wkleił sobie jakieś notki i wyszło, że to ponad 10 stron A4 i jak ja mogę tyle pisać? (dygresja: właśnie zaczęła się 11 strona relacji z dwóch dni w Hyderabadzie, a do końca jeszcze kawałek) I co zrobić żeby było ciekawie. Króliczku, pytasz mnie co zrobić żeby było ciekawie? Opisz sobie historię o tym jak Ci stulipanili butelkę o potylicę, a potem zrobili nią domową, a raczej knajpianą tracheotomię Twojemu kumplowi. Ja jeszcze historii tego kalibru nie miałem, ale gdybym miał to gwarantuje Ci, że dziesięć stron jak nic. Masz to na jakimś międzynarodowym serwisie? - Tak To stań o 16 na tym skrzyżowaniu tu na dole, nakręć dwie minuty w dowolną stronę i pokaż ludziom jak wygląda ruch uliczny w Indiach. - Ale kogo by to interesowało? Nie dość, że jeździcie po złej stronie drogi, to jeszcze te wszystkie riksze, żebracy, pijani, jazda pod prąd…wrzuć i poczekaj. Jak to Amerykanie jacyś zobaczą to umrą, ale nawet i Polacy, bo chociaż nie jestem z kraju, gdzie by się przesadnie poważnie traktowało kodeks drogowy, to jednak u was to musi być idealny przykład literatury fantastycznej. - Przyznam, że nie czytałem Chyba nie masz specjalnie po co…Dalej, idź i porób zdjęcia jakimś żebrakom. W sumie daleko iść nie musisz, jak już nakręcisz ruch uliczny, to tylko się odwróć i pokaż chodnik, chociaż tu nawet macie luz. Ale jak będziesz w Bombaju, to koniecznie tam. - To jest takie szokujące? O masz nawet pojęcia jak.

Króliczku

Mnie się podoba, ale jakoś nie robi na mnie wrażenia

mój

prześliczny,

nie

też

specjalnie

nie

Na ludziach zachodu Myślę, że większość, podobnie jak ja, nie miała jeszcze przyjemności gangreny w rozkwicie, podobnie jak dziesięciu osób po polio w jednym miejscu.

zrobi. oglądać

Efekty rozmowy były. Sudeip w życiu był tylko w Dubaju i średnio mu się podobało. Zawsze chciał zobaczyć Europę, ale nie wiedział co konkretnie. Dałem mu podstawowe wytyczne; Niemcy: porządek i drogo, raczej chłodno. Francja: kiepsko piją, drogo, ale w miarę ciepło. Rosja: burdel i korupcja, ale tani alkohol i odlot goni odlot. I w ten deseń cały kontynent. Drugi co do rozmiarów opad szczeny miałem, gdy usłyszałem

kolejne pytanie - A móglbym przyjechać do Polski? Dawaj, w kraju mam sieć znajomych, w miarę blisko do Pragi i Wiednia, do Berlina możesz skoczyć na Ukrainę…tylko co w tej Polsce by Ci się mogło spodobać… Zawsze Auschwitz, ale to w Niemczech? W Polsce. od mojego domu, nawet mogę Cię tam zawieźć

chciałem Jakieś

zobaczyć dwie

godziny

Koło północy przyszła młodzież. Noc wcześniej udało im się wyjść jakoś bokiem i nie pójść do pierdla, ale dziś postanowili zobaczyć co u niego. Potem poszedł poważnie porozmawiać z chłopaczkiem, od którego zaczęła się impreza z tulipanem. Twierdził, że nie znał tego co mu przywalił, chociaż Sudeip miał do tego wątpliwości. W sumie czytałem trochę literatury łagrowej, również Jung Chang podaje ciekawe przykłady tortur (anioł grający na cytrze – przeciąga się drut przez ucho i mosznę, po czym szarpie za niego, otrzymując w ten sposób dźwięki. Może po industrialu kolej na nowy, ekstremalny gatunek muzyczny?), więc zaoferowałem, że są takie prasłowiańskie sposoby sprawdzenia czy ktoś mówi prawdę. Są skuteczne do tego stopnia, że nawet jeżeli prawdy nie zna to jest w stanie bardzo kreatywnie rozwinąć jej koncepcję, ale Sudeip nie znał tych klimatów i twierdził, że chyba rzeczywiście koleś przypadkiem rozpoczął zadymę. Potem pojawił się DJ z konkurencyjnego klubu. Podkupili go i dziś przyszedł pograć u nich. Sudeip próbował zmusić go do znalezienia jakiś kawałków Nine Inch Nails, ale nie miał (ja miałem koszulkę i dlategóż taki pomysł). Sudeip miał wyrzuty, że przez jego pracę muszę siedzieć w lokalu i pić, zamiast robić coś ciekawszego. Zapewniałem go, że właśnie tak spędzam wieczory, że to jest bardzo ciekawe i naprawdę nie mam nic przeciwko posiedzeniu z nim do 4 nad ranem. DJ zaczął grać te straszne lokalne kawałki, Sudeip gdzieś poszedł, ja zostałem przy barze, co jakiś czas ktoś kupował mi piwo, a jeżeli akurat nikt nie chciał mnie zasponsorować, to tylko prosiłem obsługę i dawała mi nowe. Jest jakaś 1 w nocy, już zaczynam być nieźle zalany i świat w sumie jest coraz ciekawszy, aż tu dobiega mnie okrzyk DJ’a THIS ONE IS FOR JURIUSZ FROM CALL POLICE “PIZDA” !!! YEEEEEEAAAAAAAAAH!

POLAND

WHERE

THEY

Sala podchwyciła YEAH! Knajpa zaczęła mi bić brawo, ci co mnie już znali mówili, tym którzy jeszcze się ze mną nie zaprzyjaźnili kim jestem. Wstałem, ukłoniłem się im, pokazałem Dj’owi, że jest boski, wzniosłem toast za Indie i chwilę pogibałem się do lokalnych rytmów. Gdy po chwili przestałem być centrum uwagi zebranych, powróciłem do picia piwa w pozycji siedzącej. Intrygowało mnie jedno: tą pizdę wytrzasnęli? Ja go tego nie uczyłem, chyba zgooglał.

skąd

oni

W okolicach godziny drugiej moja percepcja świata nabrała radosnego wymiaru właściwego ludziom chorym psychiczne i w stanie upojenia wyrażającego się wartością kilku promili. Sudeip zasugerował, że jeżeli jestem bardzo zmęczony, to może położe się w restauracji obok. Wziąłem piwo, powiedziałem wszystkim grzecznie dobranoc i udałem się pomieszczenie obok, by walnąć betami w loży dla nowożeńców.

Obudzono mnie o 4:30. Podobno zajęło to zaledwie 30 minut. Sudeip się poddał po kilku i kazał kelnerowi mnie pobudzić. Wzięliśmy jedzenie i piwa na drogę. Sudeip osiągnął mój stan z godziny drugiej, ja spokojnie rozpocząłem klina. Złapanie rikszy nie było łatwo, cenę też jakąś chorą facet rzucił, ale nie chciało nam się iść całego miasta na butach. Przejechaliśmy niczym demon szybkości, Sudeip zrealizował się w rzucaniu pustymi butelkami w dal, mnie już było za trzeźwo na takie pomysły. Za to dowiedziałem się, że wielka hałda gruzu, która leży w centrum miasta to estakada, którą budowano wiele lat, po czym w kilka dni po oddaniu do użytku runęła i bodajże czternaście osób przyczyniło się dzięki temu do misji odludniania Indii. Rozpoczęto jej odbudowę, w końcu do trzech razy sztuka, nie? Za to następna działała już od kilku tygodni i stała, on mówił, że chociaż nie jest inżynierem to widział jak to budowali i ma lekkie schizy gdy nią jeździ. Zajechaliśmy do niego i walnęli betami w posłanie. Wstaliśmy w okolicach dnia miałem opuścić gościnny Hyderabad, a nie miałem jeszcze biletu.

11.

Tego

Krótka instrukcja obsługi indyjskich koleji państwowych: w większych miastach dworce mają urocze miejsca, które zajmują się sprzedażą biletów dla obcokrajowców. Jest specjalna pula, która przysługuje nie-Indyjcom, dzięki czemu praktycznie zawsze kupimy bilet. Haczyk polega na tym, że zostaje ona rzucona na rynek w dniu odjazdu pociągu, chyba o 9, ale tego akurat pewny nie jestem. W efekcie trzeba bilet kupić przynajmniej dzień wcześniej. Brzmi mało skomplikowanie, ale był wtedy taki mały problem: ja o tym jeszcze nie wiedziałem. Z radością właściwą ludziom nieświadomym tego jakie kredki ich oczekują poszliśmy coś zjeść i pożegnać się z jego wspólnikiem. Sudeip coś tam musiał załatwić, więc posiedziałem lecząc kaca wodą z cytryną i oglądając krykieta. Nudne. Wybitnie nudne, a do tego takie długie. Gdy podzieliłem się uwagami, dostałem pytanie co jest fajne, więc mówię, że the fastest game on earth, czyli hokej. Chłop nie widział w życiu meczu hokeja, aż mi się go żal zrobiło. Indie grały z Australią, więc wielka stawka, prestiż, a i za bardzo się nie lubią. Na szczęście po jakiś 40 minutach wrócił Sudeip i wybawił od przyjemności oglądania tego, a raczej czytania paska wiadomości na dole ekranu. Pojechaliśmy na dworzec. Drogę spędziłem przepraszając go, że ma przeze mnie dzień z głowy i że wdzięczność to małe słowo na określenie moich uczuć względem jego osoby. Jest jakaś 13, zajeżdżamy na dworzec. Dowaliła się do mnie pani z tacą i kwiatami, że muszę jej coś dać. Tu się myliła, chociaż najpierw prawie usiadła mi na kolanach, gdy otworzyłem drzwi, a potem szarpała za rękaw. Sudeip, żebym zostawił rzeczy w aucie. Jak Króliczku zostawię te bety, to Ci wybiją szybę, a ja resztę pobytu spędzę w tych gaciach, które mam na sobie. Coś żeby się coś takiego zdarzyło

Ty,

nie

słyszałem

O, to jeżeli będziesz w tak zostawisz to masz duże szanse na empiryczne zgłębienie problemu

nigdy Polsce

i

Wchodzimy na dworzec. Zanim w ogóle podchodzimy do kasy Sudeip karze wypełnić mi formularz. Nie można podejść i kupić normalnie biletu, ale trzeba napisać swoje imię, w wersji dla obcokrajowca mogą chcieć numer paszportu i wizy, nazwę pociągu, numer pociągu, zaznaczyć czy jest się lekarzem (aby w razie wypadku pomóc poszkodowanym,

optymistycznie zakładając, że ktoś przeżyje), zaznaczyć czy jest się emerytem, czy w razie miejsc w lepszej klasie chce się zostać upgrade’owanym do niej, datę podróży, ilość miejsc, czy chcę pryczę dolną, czy górną, gdzie wsiądę, a gdzie wysiądę, czy mam dzieci, czy chcę posiłek wegetariański czy nie (dotyczy tylko ekspresów Shivaniji i Rajhani), i właściwie tylko tyle. Potem wchodzi to w nawyk, ale początkowo nieco wkurwia. Przy kasie dowiadujemy się, że nie ma biletów na ten pociąg. Od razu pojawia się bosy i szczerbaty dziadek, który chętnie sprzeda mi bilet za jedyne 400 rupii powyżej jego wartości. Spierdalaj pan, idziemy do biura rezerwacji. Po drodze przeżywam odlot. Dworzec pełen jest ludzi, którzy związali z nim swoją karierę zawodową i życie. A mówiąc poważnie: kalecy wszelakiego rodzaju. Powtórka z polio, gołe dzieci, ale odlot odlotów to facet, który nie miał rąk, a PŁETWY. Machał nimi do mnie, próbował dotknąć, a ja przytulałem się do barierki, która oddzielała chodnik od ulicy. Cholera, jedno z kilku miejsc, gdzie nie dało się uciec i ten się tam zasadził na turystów. W biurze rezerwacji dla odmiany mamy kolejkę na zaledwie 40 minut. Po tym czasie dowiaduję się, że mogę dostać bilet na jutro. A gdyby tak pani przyjechała z dzieckiem na stację benzynową i chciała kupić dziecku czekoladkę, a oni by powiedzieli, że sprzedadzą ją pani jutro to jakby to się pani podobało? Wysłali nas jeszcze gdzieś tam, ale nie mogliśmy tego znaleźć, za to szczerbaty dziadyga się pałętał i ponowił swoją ofertę. Boskie to jest pełno policji łazi, widzi, że pan sprzedaje bilety na lewo, ale to ich nie boli. Tobie do gaci ręce wsadzą w poszukiwaniu grama jarania, a jemu słowa złego nie powiedzą. Umówiliśmy się, że za godzinę w tym samym miejscu. Pojechaliśmy opieprzyć coś do jedzenia. Kobieta z tacą chciała wsiąść do nas i żadne płacze i krzyki nie mogły jej przekonać, że nie pojedzie z nami i nic nie dostanie. Podjechaliśmy pod dość dobrze ukrytą restaurację, gdzie zjadłem pierwszą w życiu dosę. Złe to nie jest, takie calzone, można wybrać co się chce mieć w środku. Wychodzimy na zewnątrz, palimy sobie i podchodzi do nas ktoś kto wygląda na posiadacza całkiem niezłej choroby psychicznej. Pyta o coś Sudeipa, ten mu odpowiada, po czym koleś wywala na mnie oczy i się kłania. Sudeip

Odkiwnij

mu

Odkiwnąłem. Gdy się za mocno przystawiać pojechaliśmy. Króliczku naopowiadał?

mój

głową



facet złoty,

powiedział

coś coś

Powiedziałem, że ostatnim potomkiem króla Shaha, on miał europejską żonę. Żyłeś dlatego nie mówisz w hindi, ale przyjechałeś objąć władzę nad Hyderabadem.

zaczął Ty

za

mu jesteś granicą i

- Jesteś moim wodzem! Na dworcu musieliśmy się wkurwić. Okazało się, że pan załatwił mi bilet, ale nie tam dokąd chciałem, tylko pół drogi. Tu już Sudeip się na niego wkurwił i spytał czy gdyby chciał wysłać swoje dziecko na kolonie do Sopotu, a dziecko skończyłoby podróż w Płocku. to czy by mu to pasowało. No dobra, nie wiem co powiedzieli, ale to jest całkiem ciekawa wizja ich dialogu. Pokrzyczeli chwilę (zajebiste uczucie, ludzie się kłócą o Ciebie, a Ty nawet nie masz pojęcia co oni tam mówią). Ten coś poszedł kombinować, a Sudeip oddał się opowieściom, że jest na krawędzi usunięcia resztek zębów z jamy ustnej dziadzi, bo bardziej bezczelnego chuja w życiu nie spotkał. Może dobrze, że nie rozumiałem ani słowa, bo Sudeip jest jedną z

najbardziej opanowanych osób jaką w życiu spotkałem, więc ja pewnie bym dziadka zabił. Ustaliliśmy, że jak nie będzie zaraz biletu to idziemy kupić na jutro i się najebać do knajpy. Niestety, po chwili dostałem bilet. Połowa podróży w AC3, druga w ogólnym. Dzięki temu stargowaliśmy nieco cenę, ale pan się ciskał strasznie i krzyczał, że sprawi, że mnie wyrzucą z pociągu i że on mi jeszcze pokaże. Nie powiedział co, ale nie bardzo chciałem się dowiedzieć. I tak dostał 250 więcej niż cena na bilecie, a pewnie skołował go jeszcze taniej. Sudeip musiał kupić peronówkę (5 rupii) żeby móc odprowadzić mnie do samego pociągu – zawsze było ryzyko, że coś popieprzę i wsiądę do złego. Drogę na peron i ostatnie kilka minut naszego widzenia spędziłem na opowiadaniu mu, że nie wiem skąd się biorą takie egzemplarze jak on, ale przywraca wiarę w ludzkość, że mam nadzieję, że kiedyś przyjedzie do mnie i będę mógł chociaż trochę odwdzięczyć mu się za to wszystko co dla mnie zrobił. Wiedziałem, że już drugiej takiego zawodnika nie spotkam, bo to zagrożony gatunek w skali światowej. Mniejsza o to, że żywił mnie i poił przez te dni, ale jego autentycznie interesowało co mówiłem, drążył, pytał i słuchał jak mało kto kogo w życiu poznałem. Wypytywał mnie o każdy zespół, który widział na moich koszulkach. Opowiadałem mu o industrialu, o którym nigdy wcześniej nie słyszał, nie wiedział nawet kto to Marilyn Manson, ale mówił, że skoro ja go lubię, to on bardzo chętnie też posłucha i jest pewien, że mu się spodoba. Gdy zaoferowałem, że włączę mu Nine Inch Nails to autentycznie się ucieszył, że pozna coś nowego. Wypytywał mnie o koncerty, prosił, żebym opowiadał jak wyglądał, który zespół. Rozmowy z nim były jednymi z najprzyjemniejszych w moim życiu. Opowiedziałem mu chyba ze sto rzeczy, o tym jak Reznor wszedł przed Somewhat Damaged, Tori Amos miauczała przy Cornflake Girl, Manson zdzielił mnie butelką w oko, Patti Smith rozwaliła gitarę, Jourgensen dał autograf, a Raven podskoczył z obrotem zaczynając Psalm 69. Poglądy mieliśmy kompatybilne, chyba tylko raz wcześniej (w Quebecu) doświadczyłem takiej jedności dusz z dopiero co poznaną osobą. Akurat ogłosili filmy walczące o nominacje do Oscara dla najlepszego zagranicznego, więc powiedziałem mu, że „Katyń” tam jest. Naprawdę był ciekaw i pytał jak może to oglądnąć. Dałem szybki wykład z września 1939, a on słuchał i sprawiał wrażenie zachwyconego, że ktoś opowiada mu o miejscu, o którym nie ma zielonego pojęcia. Sam w zamian próbował przybliżyć mi hinduizm i dawał wskazówki. Wymieniamy maile do dziś, podsyłam mu masowo muzykę, gdy NIN przyjedzie do Indii to wiem, kto będzie walczył o lepsze jutro w pierwszym rzędzie. Najfajniejsze z tego wszystkiego jest to co mi wpisał w komentarzu na Couchsurfing: Humble, well read, generous, well travelled, an ability to adapt to cultures almost immediately. KWIECIEŃ 2008 Airport ’77 29 Kwiecień 2008 juriusz 7 komentarzy Poszukując w necie pewnej informacji trafiłem przypadkowo na stronę lotniska Warszawa-Babice. Poniżej fragmenty komunikatu, który tam znalazłem, zaczyna się nieźle: WYKAZ PRZEDMIOTÓW NIEDOPUSZCZONYCH DO PRZEWOZU NA POKŁADZIE STATKU POWIETRZNEGO W bagażu kabinowym oraz w przedmiotach osobistych pasażera w szczególności jest zabroniony przewóz następujących przedmiotów:

1. broni palnej, jej części składowych i amunicji oraz imitacji broni palnej; 2. materiałów i urządzeń wybuchowych oraz ich części składowych, w tym również ich imitacji; 3. środków i materiałów powodujących zagrożenie chemiczne, biologiczne lub radiacyjne; 4. przedmiotów, które mogą być użyte do zranienia lub unieruchomienia osoby, zniszczenia lub uszkodzenia wyposażenia statku powietrznego, w szczególności: I dalej jest jazda na całego. Na razie niczym dobry thriller, następuje zawiązanie akcji. Skróty, niektóre nawiasy i pogrubienia moje. Broń palna i inna broń tego rodzaju Wszelkiego rodzaju przedmioty mogące, lub sprawiające wrażenie zdolnych do miotania pocisków lub powodowania obrażeń a w szczególności takie jak: 1 Broń palna (bojowa i sportowa – pistolety, rewolwery, pistolety maszynowe, karabiny, pistolety śrutowe itp.); 2 Broń palna w kształcie niestandardowym np. zapalniczki; 3 Replika i imitacja broni palnej; 4 Części składowe broni palnej (z wyjątkiem teleskopowych urządzeń celowniczych i celowników); 5 Myśliwska broń kulowa i śrutowa; 6 Broń sygnałowa i wyrzutnie ładunków sygnalizacyjnych; 7 Pistolety startowe; 8 Wszelkiego rodzaju pistolety, rewolwery, karabiny – zabawki; 9 Wiatrówki lub pistolety, rewolwery pneumatyczne i typu „softair” miotające kulki; Póki co sprawa mniej więcej jasna i zrozumiała, chociaż intrygują mnie wyrzutnie. Patrzmy dalej: 10 Kusze i łuki; 11 Katapulty; 12 Wszelkiego rodzaju urządzenia do miotania harpunów, włóczni i oszczepów; 13 Wszelkiego rodzaju urządzenia do uboju zwierząt; 14 Urządzenia powodujące oszołomienie i wstrząs, np. elektryczne ościenie do poganiania bydła; Ale przecież nie tylko bronią miotaną człowiek żyje. Niestety, kolejne przedmioty nie mają już tego uroku co pięć wymienionych powyżej, chociaż jest wśród nich kilka wielce interesujących. Przedmioty o ostrych końcach lub o ostrych krawędziach 1 Siekiery i topory; 2 Strzały i rzutki; 3 Szydełka oraz druty do robót ręcznych; 4 Żyletki; 5 Brzytwy; 6 Pilniczki; 7 Noże do cięcia papieru; 8 Ciupagi (w tym ciupagi pamiątkowe); 9 Korkociągi; 10 Pęsety; 11 Czekany; 12 Łańcuchy stalowe o grubości ogniwa powyżej 2 mm oraz długości całkowitej powyżej 2 m; 13 Chwytaki nożycowe (kleszcze do podnoszenia ciężaru); 14 Noże do krojenia lodu, pierzchnie; 15 Łyżwy;

16 Scyzoryki lub noże sprężynowe o dowolnej długości ostrza; 17 Noże i inna broń biała, w tym o przeznaczeniu religijno-obrzędowym, o długości ostrza powyżej 6 cm, wykonane z metalu lub innego materiału wystarczająco mocnego, aby służyć jako potencjalna broń; 18 Tasaki rzeźnicze; 19 Maczety; 20 Otwarte nożyki golarskie (z wyjątkiem golarek lub jednorazowych maszynek do golenia z ostrzami zamkniętymi w osłonce); 21 Szable, szpady i laski z ukrytą szpadą; 22 Skalpele; 23 Nożyczki o długości ostrzy powyżej 6 cm; 24 Kijki narciarskie marszowe i wspinaczkowe; 25 Metalowe śledzie, szpilki do namiotów; 26 Rzutki z ostrymi krawędziami; 27 Narzędzia robocze, które mogą być użyte jako broń ostro zakończona lub o ostrych krawędziach, np. wiertarki, wiertła i inne narzędzia wiertnicze, narzędzia do rozcinania kartonu, noże wielozadaniowe, wszelkie piły, śrubokręty, łomy stalowe, młoty, szczypce (kleszcze), skrętniki/klucze, latarki o wzmocnionej konstrukcji, inne przedmioty nie mające wyglądu broni, w których ostre jest ostrze. Instrumenty tępe. Wszelkiego rodzaju instrumenty tępe mogące powodować obrażenia, a w szczególności takie jak: 1 Łomy; 2 Kije besaballowe (JAKIE???) oraz innego rodzaju kije używane w różnych dyscyplinach sportu; 3 Pałki (włącznie z drewnianymi) – sztuczne lub elastyczne – np. pałki z metalu pokryte skórą, pałki policyjne itp.; 4 Kije do krykieta; 5 Kije golfowe; 6 Kije hokejowe; 7 Rakiety do gry w „lacrosse”; (z dużej i skąd ten cudzysłów?!) 8 Rakiety tenisowe; 9 Rakiety do squash’a; 10 Rakiety do badmintona; 11 Kule do gry w kręgle; 12 Kule do gry w bilarda, snookera; 13 Wiosła do kajaków, kanadyjek, czółen i innego sprzętu pływającego; 14 Deskorolki; 15 Wszelkiego rodzaju kije bilardowe; 16 Wędki; 17 Sprzęt służący do sztuk walki, np. kastety, wszelkiego rodzaju pałki (w tym drewniane), cepy do młócenia ryżu, nunczako. Po tym zestawie, wypisane w dalszej części komunikatu materiały radioaktywne nie robią już żadnego wrażenia. Ok, łuki, kusze, laski z ukrytym ostrzem, sprzęt do uboju bydła, ja to rozumiem, musieli wypisać, żeby ktoś nie przyniósł i nie mówił, że przepisy nie zabraniają przewozu tego. Pewnie na trasach rolniczych zdarzały się wypadki, że ktoś miał oścień do poganiania bydła i upierał się, że chce go wziąć na pokład. Bardzo jednak proszę o wyjaśnienie mi jednego: JAK MOŻNA MIEĆ PRZY SOBIE KATAPULTĘ?

Oczyma wyobraźni: lotnisko Warszawa-Babice, grupa spoconych, dorodnych mężczyzn wciąga katapultę. Podchodzą do punktu nadania bagażu. Tam dowiadują się, że na podstawie punktu 11 nie wolno im zabać go ze sobą na pokład. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 5

Das Lied schläft in der Maschine. Maschine träumt das Lied. 22 Kwiecień 2008 juriusz 3 komentarzy Szczerze to nie wiem jak to napisać, co zdarza się nieczęsto, zwłaszcza jeżeli chodzi o relacje koncertowe. Oczywiście autor nie powinien w niej zawierać historii życia, ewentualnie napisać trochę o dziejach zespołu, potem opisać koncert, reakcję publiczności, setlistę (najlepiej wypisać z niej trzy, góra cztery najbardziej znane kawałki, przynajmniej jeden przy tym myląc) i ogólne wrażenia, jednak bez przesadnej egzaltacji. Takiego wała, nie odpuszczę sobie wybredzenia kilku stron o koncercie, na który czekałem dobre kilka lat. Ostrzegam, że popełniłem rozdział pracy licencjackiej dotyczący tegoż zespołu, więc naprawdę byłoby smutno, gdybym ograniczał się do jednej strony stonowanej relacji. Historia życia: w 2001 Noth kupiła całkiem tanio bardzo ładnie wydaną płytę. Zachwycało nas szczególnie logo, trochę dziwne, ale przynajmniej łatwe do narysowania. Wszystko przebijała nazwa: Einsturzende Neubauten. Mnie tam jeszcze luz, w końcu kilka lat w klasie niemieckiej, ale dla osoby bez tych doświadczeń – samo powiedzenie czego słucha bywało bardzo trudne. Katowaliśmy obie płyty, niektóre kawałki zrywały kask, inne niespecjalnie. Tytuł taki nawet ciekawy „Strategies Against Architecture” i to III. Wychodzi z tego, że są II i I. W 2002 będąc w Moskwie kupiłem II. Słuchałem czasem II, częściej jednak III, gdzieś tam coś mi ktoś na mp3 podrzucił, ale ogólnie stał ten EN w drugim, jak nie trzecim rzędzie. Przełom nastąpił w okolicach 2003 roku, kiedy zobaczyłem klip do Sabriny. Padłem, oglądałem w kółko, obwołałem to jednym z najlepszych jakie w życiu widziałem. Gdy pewnego dnia robiliśmy listę najsmutniejszych rzeczy świata ( jak ktoś chce: http://fistfuck.blog.pl/komentarze/index.php?nid=3900578 tylko obrazek ukradli) kawałek ten zajął drugie miejsce (płaczące ściany przegrały tylko z Something I Can Never Have). Pociągnąłem w głąb Neubautenów, przegryzanie się zwłaszcza przez wcześniejszy etap twórczości zajęło mi naprawdę długo, ale gdy już się udało…leżałem z zachwytu, nie mogłem uwierzyć jak genialne to jest. Próbowałem zarazić znajomych, ale efekty jeszcze gorsze od standardowych. Standardowe to „chujnia, za głośno, brzydko śpiewa, nudne”. Natomiast przy włączeniu Neubautenów…reakcje przebijały wszystko: ”kurwa, ja mieszkałem przy placu budowy, ja taką muzykę miałem codziennie”,

„jak byłam u dentysty i mi w zębach borował to brzmiało lepiej”, „tego się nie da słuchać, to jest popieprzone” i ogólnie w ten deseń. Wtedy mnie to jeszcze nieco dziwiło, dopiero potem pojąłem, że nie moja strata, a gust muzyczny większości to poziom repertuaru radiowego, jednak dalej nie pojmuję, że ludzie nie słyszą tego jak genialne, śliczne i piękne są dźwięki Upadających Budynków. Pewnego dnia w chwili słabości poprosiłem bardziej uzdolnioną plastycznie ode mnie i wymalowała mi to piękne logo na ścianie. Przeklinałem dzień 29 lutego 2004 kiedy to grali w Wawie, a mnie nie udało się tam być. Przeklinałem gdy mieli grać w Wawie w 2006, ale odwołali. Pod koniec grudnia gruchnęła wiadomość: 20 kwietnia będzie, Alles Wieder Offen Tour 2008. Padłem ze szczęścia, zostałem posiadaczem biletu numer siedem. A raczej voucheru, bo na początku sprzedawano vouchery w cenie promocyjnej 119zł. Oczywiście plus wysyłka, bo to nie U2, że bilet kupisz w Empiku. Tyle minęło, że właściwie zapomniałem, że mam iść na jakiś koncert. Obudziłem się gdy zobaczyłem setlisty z wcześniejszych miast. Zainteresowana ludność przeżyła załamanie. Okazało się, że grają kawałki tylko z ostatnich trzech płyt. Jak zobaczyłem jakie – świeczki żalu w oczach. Reakcje współsłuchaczy podobne. Niektórzy liczyli na cuda takie jak Armenia, mnie by wystarczyło Haus der Luege, ale pojawiały się kolejne sety, a depresja wzrastała. Czyż do kurwy ciężkiej nie wiedzą, że większość ich kocha za dokonania wcześniejsze? Nowe też są świetne, ale nie aż tak. Jechaliśmy z Kozą wybitnie podłamani. Najlepsze co się mogło zdarzyć to Heaven is of Honey i Sabrina, ale poza tym? No Ich warte jest fajne, Let’s Do It a Da Da też, Weil, Weil, Weil jak najbardziej, ale na Perpetuum Mobile jest tyle pięknych piosenek, a wybrali te mniej piękne. Dni przed koncertem upłynęły mi na przekonywaniu się do Youme & Meyou, Wenn Dann (udało się) i Alles, Tagelang Weiss (nie udało się, a wiem, że zwłaszcza pierwszy uważany jest za zajebistość). Niektórym trochę czasu upłynęło na poszukiwaniu biletów, bo dystrybucja tych należała do najbardziej popierdolonych w historii świata. Zmieniono też lokację, ze Stodoły na Progresję, czyli na mniejszy – bo bilety źle się sprzedawały. A jak mogły dobrze się sprzedawać jak nawet najbardziej zdeterminowane jednostki miały kłopoty ze zdobyciem ich? Chyba nikt nie wie jak to do końca wyglądało, najpierw były vouchery, potem sprzedaż wstrzymana, potem bilety zwykłe, po zmianie lokacji bilety drukowane z Eventima bodajże. Gdy jeszcze zobaczyłem żółte wejściówki to uznałem, że jeden rekord jest na pewno: różnych biletów. Nigdy takich kombinacji nie widziałem, czy ktoś oszalał? Ponad pięć godzin pociągiem, Centralny, jest ekipa. Pozbieraliśmy się i pojechaliśmy w stronę klubu. Do koncertu jeszcze dużo czasu, znaleźliśmy monopol i ładne krzaki. Rozmowy kuriozalne, czyli jak zawsze. Pomysł dnia: pójdą o krok dalej i będą grali solówki na kasjerkach z supermarketów. Przeszliśmy pod wejście, a tu niespodzianka jak zawsze, niby wpuszczają od 19, a jest 19:30 i nic. Ruszyło koło

20, burdel krańcowy, bo ochroniarze nie wiedzą kto ma wymieniać vouchery, a kto nie. Żółte ok, białe nie, a drukowane chyba tak, ale musi sprawdzić. Wbiliśmy do środka, bety do szatni i rzut okiem na merchandise. OK, jest taka koszulka jaka mi się od lat marzy, czyli z pięknym logiem. Niestety, jest też taka z wyjebanym na klacie Alles Wieder Offen i trasą na plecach. Którą wybrać? Wolę kupować ciuchy po koncercie, bo zdarzyło mi się już, że napalony nieziemsko przed, po nie miałem ochoty mieć za wiele wspólnego z wykonawcą. Jak się okaże, że kiszka, a nie koncert to wolę mieć logo niż coś przypominającego trasę. Ryzyko: zajebistej koszulki z TooLa nie mam, bo po koncercie okazało się, że wszystko powyżej S poszło. No nic, tłumów wielkich nie ma, może się uda, chociaż torby (po 100zł. …) poszły wszystkie bardzo szybko. Fakt, że prześliczne, ale jednak aż tyle nie warte. A zresztą i lepiej, jakby była za 50zł. to bym się spłukał na nią, a tak od razu skreśliłem z listy ewentualnych zakupów. Wchodzę na salę, udało nam się dołączyć do radosnej grupy Salamandrinę. Zasadniczo jest fajnie, stoję w drugim rzędzie, przede mną Remmi i Puczu, obok Error i Koza, za Adrian i Salamandrina z kolegą, kawałek dalej obok Magda i Twister. Impreza rodzinna, z tą różnicą, że rodziny się nie wybiera, a miejsce na EN tak. Czekamy, pijemy piwo, chodzimy do łazienki. I tak chwała, że supportu nie ma, bo nie wyobrażam sobie co by mogło zagrać przed nimi. Miło jest, ale moglibyśmy już? Przede mną idealnie Remmi i jego ponętny tyłek, przed nim Hacke, zaczynają powoli brzdąkać (Hacke i zespół, nie Hacke i Remmi). Wchodzi Blixa i zaczyna śpiewać Die Wellen. Przytyło mu się odkąd widziałem go dawno temu (2001), a nawet od Palast der Republik z 2005. Narasta, narasta, a na sali jak makiem zasiał. Nikt się nie rusza, jest coś niesamowitego w powietrzu, chociaż mnie ten kawałek normalnie nie powala. Fajnie by było gdyby przeszedł w coś potężnego, ale przechodzi najpierw w przemowę Blixy („Good evening everybody, It’s a very important birthday today, Charlie Chaplin” – tylko, cholera, Chaplin jest z 16 kwietnia, a nie 20, ktoś może wyjaśnić? Z 20 kwietnia jest Hitler, ale nie sądzę, żeby o to chodziło, chyba, że – wchodząc na bardzo wysoki poziom abstrakcji interpretacji – uznał, że Hitler to był komediant. Chyba bez sensu.) Wszedł Nagorny Karabach. Można powiedzieć, że poszli z duchem czasu, kiedyś Armenia, teraz Karabach. Powoli, powoli i jak ślicznie. W życiu bym nie pomyślał, że to może tak dobrze brzmieć, gdy słucham płyty to z tym kawałkiem mam rzadko do czynienia. Hipnozy ciąg dalszy, wszyscy wpatrzeni w demiurga wieczoru, wszyscy na kolanach, aż grzech oddychać, bo można zaburzyć cudowność chwili, która zapanowała w Progresji. Blixa powoli zaczyna śpiewać głośniej. Połowę moich spojrzeń jest na Hackego, którego wielbię wybitnie odkąd zobaczyłem w „Sound of Istanbul”. Jest taka boska scena, gdy słucha grupy grającej punk w wersji Istambuł. No i taki Hacke, rocznik 1965, zamiast powiedzieć coś w stylu „wtórne, chociaż ciekawe wydają się wpływy lokalne” albo cokolwiek mądrego, staje po prostu z nimi i bawi się jak 15latek na pierwszym w życiu koncercie. Padłem z wrażenia, przebił tym wszystkie

możliwe komentarze. Oglądnięcie Palast der Republik utwierdziło mnie w przekonaniu: facet jest chory psychicznie. Powinien być izolowany. Na szczęście nie jest, a teraz też wygląda jakby go kusiło poskakać. Widać, że nie odpierdala dniówki, żeby mieć na rachunek za elektryczność, tylko naprawdę zależy mu na tym, żeby wszystko bosko wyszło. Przyjemnie patrzeć na niego jak z Blixą wymieniają spojrzenia i dokonują cudów. Obaj są na boso, reszta zespołu ma buty. Na razie Unruh nie ma wielkiej roboty. Blixa tak chwilami jakby chciał sobie coś poszaleć, ale trzyma się spokojnie. Po kawałku nie wytrzymuje i prosi czy można by w końcu zamknąć drzwi. Zaczynają się pojedyncze krzyki, na razie na szczęście nic złego, tylko Bliiiixaaaaaa. Grają Dead Friends (around the corner). Nie przepadam za tym, ale w takiej wersji…kolana, wychodzi cudownie, nie przepadam zamienia się w nie przepadałem. Zrozumiałem co mówili ci co byli: mogą grać cokolwiek, Blixa może śpiewać książkę telefoniczną, a i tak będzie bosko. Gdy zaczyna swój trademark, wielki krzykopisk…takie ciary, takie cudo jak nigdy nigdzie wcześniej. Wszystkie aparaty na niego i dziesiątki zdjęć. Hałas, który tu jest w pełni pod kontrolą narasta na kilka sekund, by nagle przycichnąć. Zaczynam zdawać sobie sprawę, że trzeci kawałek za mną, a ani sekundy nie spędziłem myśląc o czymkolwiek innym niż tylko patrzeniu się na nich. OK, rzadko się zdarza. Blixa rozpoczyna kolejny speech, szedł mniej więcej tak: Zróbcie mi jakieś ładne zdjęcia, bo ilekroć potem patrzę to wyglądam na nich jakby mnie zabijali. O jakoś tak – i powtórzył swoją pozę z piskotu. Rzeczywiście, gdyby Kennediego trafili w pozycji stojącej to jakoś tak by padał. Skończył mówić, chwila ciszy i JEBUT. Wielkie jebut i kilka okrzyków. Let’s do it, let’s do it, Let’s Do it a Da Da! Chwilami wplata angielski tekst, a nas rozniosło. Po tych kilku kawałkach napięcia, wielkich emocji i duchowych uniesień, zaczęliśmy skakać i przepychać się. Jasne, to niby nie taki koncert, ale nie mogliśmy wytrzymać, musieliśmy. Obłęd na scenie, obłęd u nas, jeden wielki piękny obłęd. Unruh wyskoczył w kostiumie Hugona Balla i wygłosił przemówienie, obłęd do sześcianu, tak się czaił na początku, a teraz pozamiatał. Aaah, Signore Marinetti. Back from Abyssinia?Just you and me my darling we know what it really means. Gdyby nie było to grzechem to wylibyśmy ze szczęścia, ale wstyd choćby szepnąć, więc profanowaliśmy podśpiewując trochę refren. Było tak głośno, że nikomu wielkiej szkody nie wyrządziliśmy, niestety chwilami głośniki trochę nie dawały rady. Ledwie się skończyło, jeszcze nie wierzymy, a tu natychmiast Weil Weil Weil. To takie miejsce, gdzie słowa wysiadają, Hacke klepie weil, weil, weil, Blixa tekst, nie wiadomo na kogo patrzeć i kim się zachwycać. Byłem na nie wiem ilu koncertach, ale czegoś takiego nigdy. Niestety publika zaczęła się ożywiać i wznosić okrzyki w stylu „Blixa, we love you”. Są takie koncerty, np. odpady z Kelly Family, Tokio Hotel i krzyczącym bzdury polecam udać się właśnie tam. To miejsca, gdzie wasze gardła zostaną docenione, okrzyki podchwycone, występujący pewnie nawet się ucieszą. Tu sugerowałbym raczej ciszę i pełne pokory

skupienie, jak w kościele mniej więcej. Niestety, nie wszyscy wpadli na taki model spędzania wieczoru, o tym dalej. Nie będę się wybitnie rozdrabniał, lecąc na szybko, bo poza powtarzaniem w kółko, że bosko i cudownie, nie umiem: Unvollstandigkeit. Potem Blixa wyznał, że muszą zrobić chwilę przerwy, bo po pierwsze narobił im się burdel na scenie (Unruh wysypywał kawałki metalu dla efektu, dużo kawałków metalu), po drugie nagrywają płytę i muszą dać chwilę technicznym, żeby zmienili nośnik. Zabawił się w stagemarketing pokazując Grundstuck i mówiąc, że już mało zostało, a następny kawałek będzie właśnie z tego. JAKI? – wydarł się Remmi Tagelang Weiss – usłyszał w odpowiedzi. Rampe nie kocham. Na żywo wyszło bosko, ale dalej nie kocham. Kocham za to Von Wegen, w które przeszło. Hacke grał za pomocą wibratora na basie, oczy wyszły nam na wierzch. Końcówka – K-O-L-A-N-A. Gdy już wszystko wróciło do tzw. normy, Blixa zaczął zapowiadać, że teraz będzie kawałek nagrany 31 grudnia 1999. Może Salamandrina – załudziła się Salamandrina. Jakiś pacan wrzasnął kretynizm, weszło Befindlichkeit des landes. Mela, mela, mela, mela, melancholia. Melancholia, mon cher. Mela, mela, mela, mela, melancholia schwebt über der neuen stadt und über dem land . Gdy doszli do was ist die befindlichkeit des landes? Przepraszam, nie znam takich słów, nie potrafię. A potem…potem jeszcze bardziej nie znam takich słów. Scenę spowiły czerwone światła i zaczęli. It’s not the red of the dying sun The morning sheets surprising stain It’s not the red of which we bleed The red of cabernet sauvignon A world of ruby all in vain Zapomniałem, że na to czekałem szczególnie. Podniosły się jakieś gwizdy, okrzyki pierwotne, na szczęście brak reakcji ze sceny. Zachowali nawet spokój, gdy ktoś rzucił koszulkę na scenę i trafił w Mistrza. Cud, że nie przerwali, ja bym się wkurwił o coś takiego, jeszcze w takim momencie. Blixa zaczął opowiadać o następnym kawałku. Grał go w bardzo małej piwniczce, pod drugą małą piwniczką, gdzieś w Hamburgu – pokazał, że było ciężko. I co można zrobić w takiej sytuacji? Stać i słuchać? Tak, dokładnie, tak zrobiło 99% uczestników koncertu. Oczywiście znalazł się jeden złamas, który zaczął krzyczeć absolutne bzdury („just you?, you too, I know”). Blixa odpowiedział, chociaż nie było po co : Nie widzę sensu w tym, że próbujesz sprawić, żebym się poczuł źle. I naprawdę wyraz jego twarzy oddawał to,

że przykro mu, że wśród kilkuset osób znalazł się pojeb, który nie może spokojnie posłuchać koncertu i tego co chce mu powiedzieć artysta. Bo dodał jeszcze, że nagrali to w 1982 i myśleli, że przepadło, ale odnaleźli i jest…przepraszam czy moglibyście wyłączyć w końcu to sprzężenie? To coś w stylu rozmowy między starym, a młodym Blixą. A może starym i nowym Blixą. Susej wymiata. Gdyby mnie ktoś pytał przed koncertem to średnio fajne, ok, ale bez zachwytu. Teraz już z zachwytem, wielkim zachwytem. Wnieśli sprzęt do kolejnego kawałka. Oczywiście jeden kretyn zachęcił drugiego, tak więc ktoś krzyknął PANZERFAUST, inny odkrzyknął KATIUSZA, RUSKA KATIUSZA. Jak ja kurwa nie lubię Polaków. Coś mi mówi, że w Luksemburgu, Pradze, Wiedniu nikt nie krzyczał pierdół i nie denerwował tym wszystkich zebranych i zespołu. Wybrany naród wolnomyślicieli i indywidualności. W jakiej cenie muszą być bilety, żeby swołocz przestała przychodzić i przeszkadzać innym? Chyba, że to jakiś artysta, który myślał, że dowartościuje show swoimi błyskotliwymi uwagami. Przyznam, że ten koncert był ostatnim miejscem, gdzie spodziewałem się takich akcentów. Zaczęli mój ulubiony z ostatniej, Ich Warte. Hacke grał na mandolinie do mikrofonu, ale mu nie wychodziło. Blixa patrzył na niego i kazał powtarzać aż w końcu wyjdzie. Sam chyba włożył wszystko co miał w wokal w tym kawałku. Niestety, jeżeli miałbym się do czegoś przywalić to przyrąbanie. Przyrąbali ładnie, ale on zapiszczał słabo, dużo słabiej niż na płycie. Zeszli, Unruh dość ciekawie podskakując. Wołanie na bisy. Nie wiem czy komukolwiek tak klaskałem, żeby wyszedł. Bałem się, że obrazili się przez zachowanie kilku osób i wszyscy ucierpimy. Na szczęście nie. Wrócili najpierw z Ein Leichtes leises Sauseln. Nie będę ściemniał, nie powaliło mnie to na kolana. Chociaż i tak wstydu narobili gwiżdżące pacany, więc bardziej koncentrowałem się na żywieniu nadziei, żeby zespół nie pierdolnął wszystkim i poszedł sobie do domu. To kawałek żeby pokazać jaki Blixa jest boski. Jakby ktoś tego nie wiedział jeszcze po ponad 1,5h. Trochę im się chyba pochrzaniło, bo patrzyli po sobie nawzajem z potępieniem, bez słów jakby wymieniając: gdzie teraz z tym łomotem? No śpiewaj, ile mam to jeszcze ciągnąć? Co robisz, nie tak ma być. I słyszę i nie wierzę. Heaven is of Honey. Grają, a ja nadal nie wierzę, że można być tak pojebanym, żeby krzyczeć. Właściwie najlepszy kawałek koncertu, ale jakiegoś chuja to nic nie obchodzi, on musi krzyczeć. Pół sali go ucisza, całych kawałków tekstu nie słychać, chociaż stoimy tak blisko, a ten będzie co chwilę się wydzierał. Do tego popieprzyło się coś z dźwiękiem i chwilami brzmiało…boleśnie. Oczywiście wolałbym bez tych atrakcji, ale i tak wypadło świetnie. Jednak widać było, że wkurwia ich zachowanie jednostek z publiki. I co można zrobić, wstyd jak chuj, skaranie boskie. Na szczęście nie uciekli, tylko walnęli Ich hatte ein Wort i Alles. Nie wierzyłem jak mogło mnie to

wcześniej nie zabić i nie powalić na kolana, po prostu nie wierzyłem. Siedzę teraz i słucham i zamiata, wybitnie zamiata, zamiata jak mało co, byt kształtuje świadomość. Potem coś pokombinowali z rurami i weszło Wenn Dann. Wielbię nawet z płyty, ale co zrobili z tym na żywo. Opus magnum życia koncertowego na przełomie XX i XXI wieku w Europie Wschodniej. Klaskaniem mając obrzękłe prawice, zachwycony pieśnią lud wołał o więcej. Jeszcze chwilę się łudziliśmy, ale niestety, to był już koniec. Zapaliły się światła. Opuściliśmy salę. Łazienka, szatnia, przystanek. Miało się okazać, że warto było zostać dłużej, bo Hacke wyszedł do ludu i rozdał autografy. My niestety poszliśmy. Nawet na plakat się nie załapałem – najpierw dawali każdemu po kilka, by potem ich zabrakło. Donieśli, ale niestety, ekipa zadzwoniła, że stoi pod klubem i czeka, więc ruszyłem do nich. Oczywiście fajnie byłoby mieć autograf na plakacie, ale w tym wypadku to nie aż tak ważne, żałuję wielce, ale jakoś będę z tym żył. Pojechaliśmy sobie, gadaliśmy o wszystkim, ale nie o samym koncercie. O koszulkach (dylemat czarna czy biała rozwiązałem kupując obie), o torbie Kozy, o złapaniu setlisty, ale nikt nie powiedział niczego w stylu „fajnie było, widzieliście jak”. Znaliśmy nasze myśli. Wszyscy zachwyceni, bo chociaż setlista wyglądała na nędzną, to okazało się, że EN na żywo potrafią uczynić magię z absolutnie wszystkiego. Jeszcze w tym temacie: Error i Puczu złapali. Okazało się, że ostatnie miało być Meyou & Youme, a jednak było Wenn Dann. Zamiana korzystna, ale szkoda, że nie usłyszeliśmy jak ładnie śpiewa Youme knows what Meyou wants. Z takich przemyśleń: dziwne, może przekorne, jest nazwanie trasy od kawałka, którego się nie gra, a który jest tytułowym. Z rzeczy, które trudno umiejscowić mi dokładnie i przemyśleń ogólnych: • Tam na scenie było jeszcze kilka osób. Rudi fajnie łączy grę na „perkusji” z paleniem. Asha właściwie nie zauważyłem, Jochen ładnie wygląda, chociaż z mojego miejsca to odniosłem wrażenie, że wiele do roboty nie ma. Pewnie gdybym stał z drugiej strony, uznałbym, że Hacke jest dla ozdoby. • Gra na wazonie – bezcenne! A jaki piękny dźwięk powstawał od uderzeń. • Zawodnik z pierwszego rzędu krzyknął coś do Blixy. Ten ze zbolałą miną jęknął do mikrofonu: What’s your problem? WE LOVE YOU – krzyknęło dziewczę. It’s not a problem, it’s a good idea – odparł już mniej zbolałym głosem. W







• • • •

chwilę potem wykorzystywał pomarańczę jako rekwizyt do określenia koloru. Gdy już mu nie była potrzebna, to rzucił ją do krzyczącego, przybierając przy tym wyraz twarzy „się chamie darłeś, a patrz jaki będę dobry, dostaniesz ode mnie owocka” Żałowaliśmy, że to nie my się wydarliśmy, chociaż co z taką pomarańczą zrobić? Na pamiątkę przecież sobie nie zostawisz, bo zgnije. Idea Puczy „a mógł kilka kilo przynieść i dać nam wszystkim”. To chyba jasno wynika: Blixa jest taaaaaaaaki gość. Wiedziałem od dawna, ale wiedzieć, a zobaczyć to co innego. Jeżeli uznamy, że rolą nagłośnienia jest, że ma być głośno to było świetnie. Jeżeli jednak założymy, że lepiej jeżeli będzie wszystko ładnie brzmiało to było kilka wtop, sprzężeń, przesterów, tego typu atrakcji. Gdyby poszli w Haus der Luege, Yu Gung, Was Ist Ist czy inne cuda w tym stylu, zapewne usłyszelibyśmy jeden wielki łomot. Unruh i wiertarka – aż chyba pójdę po swoją i coś spróbuję pograć, tak pięknie mu wychodziło. Sprawiał wrażenie, że jakoś tak przypadkiem tu przejechał i zagrało ten dźwięk, o który właśnie chodziło. Bosch powinien z nimi podpisać kontrakty reklamowe (bo właśnie ich sprzętu używają). Blixa miał radio, które trochę wykorzystał, ale w sumie bardziej bajer (fajny całkiem), niż rzeczywisty wkład w brzmienie koncertu. Wyciągnąłem dłoń do Hackego, gdy siedział na krawędzi sceny, ale niestety nie był zainteresowany. Szlifierka na plastikowym kubku – efekt rewelacyjny. Gdzieś w okolicach Ein Leichtes leises Sauseln, Unruh miał coś co wyglądało jak popcorn. Okazało się to być kawałkami styropianu, jeden nawet złapałem i mam.

Gdyby policzyć całą ekipą wszystkie koncerty na jakich byliśmy, trochę by się zebrało. Im dłużej, tym trudniej nas czymś zaskoczyć. Sam wręcz boję się, bo już kilka razy wychodziłem z uczuciami „cholera, lepiej było tego nie widzieć”. A tu? Klub średni, nagłośnienie średnie, organizacja słaba, setlista słaba, kilku kretynów z publiki schrzaniło przyjemność reszcie, w tym występującym. Sam zespół? Średnia wieku powyżej 40tki, przynieśli wiertarki, kubły po farbie, rurki odpływowe, wazon, bosego psychicznego z basem, łysawego ze złomem i brzuchatego na wokal. I coś takiego człowiek obwołuje koncertem życia. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 6

Kolkata Kolling 12 Kwiecień 2008 juriusz 3 komentarzy Po pierwsze: ukradziono mi plecak. W Polsce, nie w Indiach. Poszło się kochać jakieś 120 stron notatek z wyjazdu. Z tego powodu od mniej więcej połowy notka jest tylko i wyłącznie z pamięci, więc brakuje imion i detali. Wierzę, że jeżeli ktoś to przeczyta to jakoś przeżyje. Po drugie: ostatnie co mi się tak źle pisało to praca magisterska. Męczyłem się z Kolkatą tyle czasu, że chwila kiedy uznałem, że jest umiarkowanie koszmarna i nadająca się do podzielenia jest jedną z lepszych w mej karierze. Obiecuję, że ciąg dalszy będzie lepszy. Po doświadczeniach z klasą ogólną, przejazd w standardzie sleeper to była ekstaza wygody, przyjemność podróżowania, szaleńczy zachwyt, odpoczynek prawie jak na plaży. Miałem moją ulubioną pryczę, na której szybko się wyciągnąłem i chwilę sobie poczytałem. Dość krótką, bo zaraz Indyjce zgasiły światło i chcąc nie chcąc musiałem iść spać. Specjalnie mi to nie przeszkadzało, wyspałem się godne osiem godzin i wstałem w okolicach 8, gdy pociąg dojeżdżał już do Kalkuty. Wysiadając ładnie się pogubiłem w poszukiwaniu wyjścia z dworca, ale na szczęście zdanie się na instynkty pierwotne (zasuwanie za tłumem) pomogły zwycięsko wyjść z sytuacji. Miałem namiary do kolesia z CS. Sądząc z ilości komentarzy i przyjaciół (92) na jego profilu przyjmował wszystkich turystów przybywających do miasta. Stanąłem przed dworcem i leniwie ćmiłem papierosa, podczas gdy taksiarze zlatywali do mnie jak muchy do gówna. Na szczęście tym razem nie musiałem bawić się z nimi, bo okolice dworca los obdarzył budką pre-paid. Podałem im adres, coś tam zagulgotali i krzyknęli 60 rupii. Korek jak diabli, więc oddawałem się temu co sprawiało mi dziką radość przez całość pobytu w Indiach: palenie w taksówce. U nas zapomnij, a tam często i kierowca się poczęstuje. Przez wielki most, Howrah, (któremu nie wolno robić zdjęć, więc oczywiście od razu zrobiłem na tyle na ile pozwalało okno taksówki) przejechaliśmy na drugą stronę rzeki. Pan zatrzymał się gdzieś na środku drogi i powiedział, że to gdzieś tu. Co gdzieś tu? Co masz gdzieś tu? – wydarłem się. Dałem ci adres i kasę, a nie, że będziesz sobie w kredki leciał, a ja mam po tym slumsie szukać ulicy, której nazwy nikt nie zna, a tabliczki z nazwami ulic widziałem ostatnio ponad dwa tygodnie temu. Nie wysiadam, szukaj pan, przykro mi, ale taka robota. Gdzieś polazł, gdzieś popytał i wjechaliśmy w wybitny slums, ledwo mu się auto w zakrętach mieściło. Znaleźliśmy, wysiadam, zbieram bety, a tu podbiegają jakieś dzieci i pytają czy do Biploba. Wow, to musi być jakiś wymiatacz znany na całą Kalkutę. A właściwie Kolkatę, bo tak oficjalnie nazywa się miasto. Chociaż stara nazwa pozostaje też w użyciu, to jednak opcja w hindi (główna koordynatorka: Kolkata brzmi super, jakby to znaczyło „jeż” w jakimś

podejrzanym języku.) wydaje mi się o wiele bardziej pociągająca, poetycka, ciekawa i pozwalająca na większą swobodę interpretacji. Wchodzę do niego, jest krata, a za nią jakieś mieszkania. Dzwonka brak. Co robić? Na szczęście dzieci wydarły się, a po chwili z wnętrza wyłonił się mały, tłustawy, łysiejący Indyjec. Jak na 26 lat to nie wyglądał najlepiej. Nie żebym ja przesadnie cudownie się prezentował, ale cholera, łupieżu staram się nie nosić na całych ciuchach, a i włosy co jakiś czas myję. Wpuścił mnie do środka i powiedział, że wraca spać. A ja to co? Co ja mam zrobić? Może jakiś szybki kurs obsługi mieszkania i okolicy? Dostałem gigantyczną puszkę z ciastkami i mleko w ramach śniadania, ciąg dalszy jak się wyśpi, jak chcę też mogę iść spać. Cholera, nie do końca o to mi chodziło. Wziąłem prysznic, przeprałem ciuchy. Poczytałem sobie zażerając się ciastkami. Cholera, ile on będzie spał? W końcu położyłem się koło niego – miał tylko jedno małżeńskie łoże, ale mówił żeby się nie krępować. Obudziłem się po 13. On też już nie spał, a w kuchni odkryłem istnienie dziewczyny nawet trochę podobnej do Tori Amos, w sensie szczupła, wysoka, rude włosy i niewielkie bimbały. Na chrzcie dali jej Katie, a chrzest ten był w stanie, gdzie znajduje się największe na świecie skupisko teleskopów, czyli w Arizonie. Przyjechała do Kolkaty na trzy miesiące żeby zebrać materiały do pracy o Matce Teresie. Mieszkała obok, kuchnię i łazienkę mieli wspólną. Była wielce pomocna, dała komórkę (w sensie numer, nie aparat), klucze do mieszkania i opowiedziała o sekretach komunikacji miejskiej. Podziękowałem serdecznie, zebrałem zabawki i ruszyłem w stronę biura przedsprzedaży biletów kolejowych. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu nie pogubiłem się, dotarłem tam bez problemu, nawet bileter w autobusie powiedział gdzie wysiąść. Zarówno on jak i reszta pasażerów nie mogła uwierzyć, że tym jadę, pytali nawet, czemu nie taksówką, ale powiedziałem, że tu jest dużo ciekawiej i fajniej. Znalazłem biuro, zająłem miejsce w kolejce dla nie-Indian. Tu akurat blada twarz jest beneficjentem, bo jak nietrudno się domyśleć kolejka dużo krótsza, chociaż i tak wygrałem dobre 20 minut kontemplacji sufitu przy dźwiękach Pearl Jamu. Gdy już skończyłem bawić się w wypełnianie formularzy, poszedłem szukać atrakcji w okolicy. Lonely Planet sugerował dwa kościoły, niestety zanim do nich dotarłem było już po 17 czyli magicznej godzinie zamykania niemal wszystkiego o charakterze turystycznym. Postanowiłem zaszaleć, byłem już tyle w tych Indiach, że zaryzykowałem uliczne jedzenie. Udało się, po pierwsze tanie, po drugie dobre, po trzecie dostałem gratis herbatę. Starałem się tylko nie patrzeć jak oni to przygotowują, gdyby tam przyszła kontrola BHP, to musiałaby zamknąć całą Kolkatę, a mieszkańców poddać kwarantannie. Pobliska cukiernia zaowocowała świetnym deserem, koszt tego całego żarcia wyniósł w sumie niecałe 20 rupii, czyli posiłek za jakąś złotówkę, już taniej być nie może. Koło 19 postanowiłem zwinąć się do domu, wiele z tego

dnia nie miałem, poza biletem na dalszą podróż. Zaczęły się lekkie kredki: wiedziałem, że mieszkam koło Girish Park. Niestety, metra w pobliżu miejsca, gdzie spacerowałem, nie było, więc autobusy, numerki i wszystkie nazwy w hindi. Znalazłem kogoś, kto wyglądał w miarę cywilizowanie i zapytałem, gdzie złapię taki co jedzie w ww. okolice. Skierował mnie na przystanek. Dobra, następna osoba, który autobus? Powiedział, że zaraz mi zatrzyma. Wow, podejrzanie sympaycznie w tej Kolkacie. Po 10 minutach i dwóch nieudanych próbach zatrzymania, powiedział, że musi lecieć, ale tam zaraz jest pętla i powinno się udać wsiąść, bo przynajmniej stoją, więc nie ma ryzyka, że się nie zatrzymają. Na pętli kredki stały się cięższe. Po pierwsze to nie taka pętla jak u nas, że stoją dwie linie, tylko z dobre dwadzieścia, jak nie lepiej. Po drugie nie ma nic w stylu rozpiski, mapki, czy jakiejkolwiek informacji. Pytam pierwszą osobę, wskazuje mi autobus. Pytam biletera, nie, nie jedzie tam. Pytam kogoś innego, wysyła mnie na koniec postoju. Nie, on jedzie na lotnisko. I taka zabawa przez dobre 10 minut, zapierdalanie wzdłuż całej pętli i wypytywanie co może jechać przez Girish Park. W myślach kołacze się mądrość życiowa: cholera, jak nie wiesz to nie mów. W końcu znalazłem. Były nawet miejsca siedzące, tylko zanim ruszyliśmy kierowca przyniósł kadzidełka i odprawił przy ich pomocy rytuał nad skrzynią biegów i kierownicą. Dobre, bardzo mi się podobało. W końcu jedziemy, ludzie wsiadają i wysiadają, oczywiście w biegu i to chwilami w naprawdę niezłym sprincie. Na szczęście bileter pamiętał o mnie i wysadził mnie w odpowiednim miejscu. Dobra, fajnie by było kupić piwo, albo wino, albo wódkę, albo wszystko ww. Chodzę, szukam, monopolowego brak. Po około 40 minutach błąkania się po ulicy Vivekananda (uczeń Ramakryszny, propagator hinduizmu na zachodzie, imię Swami. Przynajmniej łatwo było zapamiętać, gdy pytałem o drogę to mówiłem „Vivat Kanada” i wszyscy wiedzieli o co chodzi) naszły mnie smutne myśli, że może w West Bengalu po prostu nie ma sklepów monopolowych. Gdy chciałem kupić papierosy, odkryłem, że stoisko, które oferuje trzy artykuły ma dokładnie trzech sprzedających. Jeden podawał wodę, jeden papierosy, jeden gazety. Ledwo się mieścili za stoiskiem, ale jakby nie było, trzy etaty są. Kupując wodę trafiłem na pana, który bardzo ładnie mówił po angielsku, więc zapytałem go, czy wie coś może o monopolu ładnym jak jego angielski. Wiedział, okazało się, że jest przy ulicy, na której czasowo mieszkam. W końcu trochę szczęścia. Niestety, ledwo doszedłem do mojej ulicy, to rąbnęła elektryczność. Wszystko zgasło, przyszła noc o twarzy murzyna, zapadły egipskie ciemności, mrok spowił świat i wszystko co jeszcze w tym klimacie do głowy przyjść może. Wiem jak wrócić do domu, ale jak ja ten monopol znajdę? Przechodzę kilkaset metrów i pytam. Minąłeś, tam jest. Wracam, wchodzę do prawie każdego sklepu, ale żaden z nich nich nie chce okazać się monopolowym. W końcu jest! Nie dziwne, że miałem kłopoty ze znalezieniem go: wielka krata na pół

ściany, lepiej strzeżone niż skarbiec bankowy. No to poszaleję sobie, zaraz wytestuję jakie tu mają alkohole. - Dzień dobry, jakie pan ma piwo? - Piwo, tak? Jedno? - JAKIE SĄ GATUNKI, TYPY, RODZAJE, MARKI PIWA? – nauczony doświadczeniem wyklepałem powoli i głośno. - Piwo, tak? Dwa? - POKAŻ PIWA. BUTELKI PIWA. JAKIE SĄ PIWA. CHCIAŁBYM ZOBACZYĆ TWOJE PIWO – coś może zajarzy z tego. Na szczęście drugi sprzedawca mnie usłyszał i przełożył tamtemu o co chodzi. Pokazali co mają, Kingfisher i jakieś inne. Cztery takie, cztery takie. Niestety, nawet ten bardziej zaawansowany nie rozumiał o co mi chodzi, gdy pytałem o wódkę i czy ma jakieś sensowne wino. Wracam. Wiem, że mój gospodarz pracuje na infolinii dla Brytyjczyków, zaczyna o 16, a kończy o północy. Co lepsze, pracuje dla Novartis – szwajcarska firma medyczna, ale mniejsza z nią teraz, tamże Hoffman pierwszy raz otrzymał LSD. Niestety, chociaż produkują tysiące leków, to nie chcą nawiązywać do osiągnięć sprzed 70 lat. Zrozum tu świat: marka znana niemal przez każdego, zerowa potrzeba reklamy, gwarantowane rynki zbytu, piękna tradycja, miliony zadowolonych użytkowników, a oni nic. Na schodach do domu spotkałem Amerykankę z kagankiem oświaty. Pytam czy to standard, że w okolicach 19 wywala całkiem światło na tej ulicy (na Wiwat Kanadzie było). Standard, do dwóch godzin będzie z powrotem. Nie wyrabiają z produkcją, więc oszczędzają na tym. Romantyczny wieczór przy świecach nie byłby zły, ale ja miałem wszystko wyliczone. Właśnie miały zostać ogłoszone nominacje do Academy Awards, chciałem oglądać na żywo, a tu nie ma prądu. Albo czekać, albo iść szukać cafe. Dobra, nie popadajmy w przesadę, jak się dowiem godzinę później to też będzie pięknie. Siedzimy, pijemy, rozmawiamy na tematy wszelakie. Gdy oddali prąd, rzuciłem się od razu do komputera. Włączenie go to nie w kij dmuchał, wymagana zaawansowana znajomość sieci elektrycznych. Po pierwsze włączyć w ogóle prąd w pokoju. Po drugie włączyć gniazdko – jest koło niego jakiś przełącznik, tylko kto na to sam wpadnie? Po trzecie włączyć listwę. Po czwarte zanim włączymy komputer włączyć liveboxa i poczekać aż zapika. Potem tylko włączyć komputer, podpiąć internet i już można oddać się przyjemności surfowania. Wpadam na www.oscar.com i na Filmweb. Dobra, większość już jest, najważniejszych jeszcze nie ma. Niemal jak na zawołanie pojawił się pierwszoplanowy aktor (YEAAAAAAH, Mortensen), reżyser (gdzie Cronenberg?) i film (oczywiście nie ma). Odbijam piwo i tłumaczę Katie co to za filmy, o czym co jest i że „Katyń” w sumie może nawet oglądnąć, ale są lepsze polskie filmy, nie mówiąc już o filmach w ogóle. Reakcja mnie trochę zabiła. Pyta o

czym, opowiadam, reakcja: - To chyba smutny film jak tyle osób ginie? - No, raczej średnio radosny. Miło się siedzi i gada, pyta czy mam jakąś fajną muzykę. Jakąś mam, ale czy fajną? Chciała coś polskiego, na ponad 400 kawałków miałem dwa (Hey i Kult mi się zaplątały). Włączyłem, ale ekstazy się nie spodziewałem. Kurtuazyjnie zeznała, że świetne, ale przerzuciłem na coś innego. Siedzimy, gadamy nadal. W okolicach 23 skończyło nam się piwo. Monopol zamknięty. Wyjęła litrowego Smirnoffa. Jeeeeeedzieeeemy! W okolicach 1 przyszedł Biplob. Nie wiem nawet jak zacząć opisywanie tego co się działo. No bo co się mogło stać? Albo koleś się ucieszył, że miał już rozkręconą imprezkę z fajną muzyką i z uśmiechem do niej dołączył, albo dołączył na chwilę i poszedł spać, albo poprosił żeby być ciszej, albo w najbardziej extremalnym przypadku zażądał zakończenia posiedzenia. Czy komuś przychodzą do głowy inne rozsądne opcje? Dziękuję, mnie też nie. Rzeczywistość przerosła myślenie, czyli w sumie nic nowego. Koleś wszedł i w ciągu jednej sekundy dostał ataku furii. Winni byliśmy wielu zbrodni: po pierwsze zaczęliśmy pić bez niego. Po drugie nie mamy więcej piwa (ok, tu miał trochę racji, ja też żałowałem, że nie mamy więcej piwa, chociaż myślałem bardziej o sobie niż o nim). Po trzecie przepaliła się świetlówka, a Katie jej nie wymieniła. Teraz wyobraźmy sobie, że żywimy te wszystkie wyżej wymienione pretensje. Mamy do czynienia z dwoma osobami, każda z innej części świata, obie są gościnnie w naszym kraju. Zresztą co tam, nawet gdyby to byli rodacy to tak bardzo dużo nie zmienia, ale sytuacja jest taka, że to nie rodacy. Chcemy im opowiedzieć o tych problemach. Zdrowy rozsądek, jakieś podstawy szeroko rozumianej kultury osobistej, sugerowałyby wyłożenie tego spokojnym głosem, punkt po punkcie, po czym ogłoszenie czasu na dyskusję. Oczywiście mówię tu o pewnym ideale, ale jak już robić sobie jaja to na całego. Tak więc wpada i dostaje od progu (miejsca, gdzie byłby próg gdyby to był dom zachodni) ciężkiej kurwy. Krzyczy na nas, że dlaczego pijemy bez niego i gdzie jest piwo dla niego. Tylko do niej krzyczy, że dlaczego świetlówka niewymieniona, że jest worthless idiot. Ona tłumaczy, że nie ma jak wymienić, bo nie ma na co, a przepaliła się kilka godzin temu. Próbowałem załagodzić. Mówię, że sorry straszne, że nie ma już piwa, że to moja, a nie jej wina, bo ja kupowałem, ale może gdzieś coś jest czynne to skoczę i mu kupię. On, że czynne

jest, ale tylko on wie gdzie i nie powie. Mówię, że jak powie, to wtedy wszyscy będziemy beneficjentami tej informacji i to ja stawiam, jak szaleć, to szaleć. Nie chce powiedzieć gdzie sklep, bo on nie chce byle jakiego piwa, tylko to które my już wypiliśmy. To w sumie było do zrobienia, ale byłoby dość obrzydliwe i raczej nie kręcą mnie takie zabawy, chociaż tak bardzo się miotał, że aż miałem ochotę się poświęcić i zaprosić go do toalety. Zaproponowałem, że może tak sobie pierdolniemy małą wódeczkę, to się zluzujemy i będzie bardzo fajnie. On miał inną wizję, krzyczał i wyzywał ją. W mojej główce, obok dwóch promili pojawiła się taka myśl: a może ja bym mu pierdolnął to by się zamknął i mógłbym wrócić do picia z nią? Pomysł wydał mi się dobry, ale nie byłem do końca pewien czy jest dobry, czy też wydaje mi się dobry, bo już dość dużo wypiłem, a wtedy niemal wszystkie pomysły wydają się dobre. Zapytałem smsowo dwie osoby, które opisałbym jako dość spokojne i pokojowo nastawione. W oczekiwaniu na odpowiedź postanowiłem nie podejmować drastycznych kroków, tylko kultywować myśl Gandhiego i pokojowo z nim pogadać, wyjaśnić, że chociaż Arizona podobno jest dość extremalna i może to nie najwyższe standardy cywilizacyjne, jednak z tego co wiem nie jest tam przyjęte wyzywanie kobiet za niewymienienie świetlówki. Feminizm feminizmem, niemniej gdzieś ten tradycyjny podział ról funkcjonuje i nawet wyzwolona kobieta mając w domu chłopa wykorzysta go do zmiany świetlówki, żarówki, świecy, kaganka. W nagrodę opierdolił mnie, że mam sandały na nogach i że mu brudzę w mieszkaniu. Przeszedł do opierdalania mnie. Co widziałem? Niewiele, kasę biletową i dwa kościoły z zewnątrz. Dowiedziałem się, że jestem do dupy i worthless, bo zmarnowałem cały dzień, kiedy mogłem zwiedzać Kolkatę. Tu już zaczynało być coraz bliżej i bliżej wpierdolenia mu. Gdyby po angielsku był jakiś godny odpowiednik kurwy to bym mu tym zamiotał. Niestety, z braku odpowiednika tylko wyznałem, że bardzo chciałem iść coś pozwiedzać, ale nie bardzo miałem jak wyjść z mieszkania, bo ktoś kurwa (ach, jakie szczęście, że u nas jest to słowo) spał. Wkurwiony rzucił się do komputera. Mój player był wpięty i z niego leciała muzyka. Wydarł się, że co za gówniany polski syf (Leonard Cohen, typowo polski syf) i wyszarpnął sprzęt z komputera. Kto używa rzeczy podpinanych przez port USB, ten wie, że mają one to do siebie, że lepiej usuwać je używając ikonki „bezpieczne usuwanie sprzętu” niż na chama. Niektórym to nawet nie szkodzi, jednak mój player ma to do siebie, że po wyjęciu go na tzw. chama, pieprzy mu się system plików i może służyć raczej jako naszyjnik niż jako źródło muzyki. Gdy zobaczyłem w jaki sposób go wyjął…musiałem wyjść zapalić, żeby nie wypierdolić go (Indyjca, nie playera) z balkonu. Stoję i palę z nią. Wpada i dla odmiany wydziera się na nią, że czemu pali, że jej nie wolno palić. Że w ogóle nie wolno nikomu palić. Tak, jasne, dlatego na balkonie jest popielniczka, w której były pety. Powyzywał nas jeszcze trochę, mnie mniej, ją więcej, po czym kazał jej iść spać.

Poszedł za nią i dalej ją bluzgał. Tej się znudziło i chciała zamknąć drzwi, ale jeszcze próbował coś tam jej więcej powiedzieć. Każdy ma swoje granice wytrzymałości na dziwotę. Moje zostały przekroczone gdzieś w tym miejscu. Kto mnie słyszał wkurwionego, wie, że wrzask koszmarny, potok słów (a raczej chuji) płynie nieprzerwanie, wylewa się z moich ust i rozpływa po okolicy niczym Niagara. Jak mu się wydarłem, to aż się skurczył. Coś tam zaczął pyskować, ale nie było bata, jakby Diana Krall próbowała zakrzyczeć Nergala. Byłem bliski zrobienia mu z okularów szkieł full kontaktowych, pozbierania się i wyjścia z lokalu. Kalkuta droga nie jest, a św. spokój cenię wyżej niż kilka rupii. Sprawę wyciszyła dopiero Katie, która wyszła i powiedziała, że chciałaby się przespać, więc czy moglibyśmy podyskutować o jej zachowaniu w jakimś innym miejscu, niż pod jej drzwiami. Osz ty, zdradziłaś kurwo mnie…to ja tu normy zachodnie traktowania ludzi wdrażam, z serenadą liberalizmu i feminizmu stoję pod twymi drzwiami, a ty wyganiasz…pomyślałem, że może on ją posuwa w wolnym czasie, wtedy relacje międzyludzkie często inaczej się kształtują (w końcu inne się ma podejście i oczekiwania wobec kogoś z kim się wymieniło wszystkie możliwe płyny ustrojowe, w tym nierzadko na twarz), ale pytałem potem i nie. Doznałem olśnienia: pisał, że uwielbia gry alkoholowe. Wziąłem go do kuchni i mówię, że nauczę go jednej, polskiej, narodowej. Zachwycony był, aż klasnął w ręce i pobiegł zawołać Katie, że sztukmistrz z Krakowa będzie pokazywał cuda. Ją to średnio interesowało. Pytam czy zna wódczanego pokera. Na szczęście nie znał, gdyby znał, to byłby problem, bo sam nie jestem zaznajomiony ze zbyt wieloma grami alkoholowymi. Zawsze uważałem, że niewłaściwe jest bawienie się jedzeniem, wobec tego ile osób na świecie głoduje i waliłem alkohol prosto w gardziel, bez przesadnej otoczki gier i zabaw. Jak mawia Tasior: nie dorabiajmy piździe uszu. Wtedy jednak na szczęście przypomniała mi się zabawa lat dziecięcych. Gra jest ogólnie znana, ale na wszelki wypadek podaję zasady do wersji classic. Po pierwsze, potrzebna jest wódka, spirytus i woda mineralna, trzy identyczne kieliszki i co najmniej dwie osoby. Opcjonalnie, dla początkujących zawodników, można mieć przepitę w stylu classic – sok, cola, red bull, piwo. Ten co ma pić wychodzi z pokoju, a w tym czasie nalewamy do kieliszków wódkę, spiryt i wodę. Zapraszamy zawodnika. Patrzy on na to i po chwili zastanowienia (doświadczenie mówi, że bez zastanowienia) wypija je szybciutko po kolei. Nie wolno wąchać. Idea jest taka, żeby trafić kolejność spiryt, wódka, woda. Po każdym kieliszku należy krzyknąć co się wypiło, jeżeli godzina i stan upojenia są odpowiednie to zapewni to radość i kibicowanie sąsiadów. Szanse na szczęśliwe trafienie są umiarkowane, ale gra ma niewątpliwą zaletę: napierdalamy się wybitnie szybko, a im dalej tym więcej radości. Sprzeczne z zasadami fair play jest to, co kiedyś zrobiły mi dwa gnoje z klasy: nalali trzy spirytusy i czekały aż zacznę pić. Biorę pierwsze, pije i się drę: SPIIIIIIRYYYYYYT. Drugie, i kurwa,

dziwna, ale pewnie jakaś Polonaise czy inne gówno: WÓDKAAAAAAAA. Przy trzecim się zorientowałem, że o ile tamto to jeszcze mogła być wódka, o tyle to nie jest żadna woda, chyba, że geotermalna spod Torunia. Strasznie się uśmiali, podczas gdy ja się strasznie porzygałem. To w ogóle była dobra impreza, pamiętam jak koleżanka klęczała mi za karę na jądrach (w sensie to była kara dla mnie, a nie dla niej) bo ją chwytałem za cycki. Mieliśmy pozycję na jeźdźca, więc dalej mogłem ją macać, zastanawiałem się tylko czy i ile jaja wytrzymają, ale na szczęście stanowiła rzadkie połączenie szczupłości i fajnych bimbałów. Potem jakaś staruszka z piętra niżej nas opierdoliła, ale była dopiero 21, a nam dopiero 17 lat, więc zamiast grzecznie przeprosić to poszła taka wiązanka, że dziadek kolegi dopiero po pół roku dowiedział się dlaczego sąsiedzi nie odpowiadają mu na „dzień dobry” i w ogóle nie bardzo chcą go znać. Potem już nie pozwalał robić imprez u siebie, chociaż to może mieć też związek z tym, że wtedy pojechał do sanatorium na trzy tygodnie, a w tym czasie opierdoliliśmy mu całą spiżarnię wina, od orwellowskiego roku 1984 poczynając. Wracając jednak do Kalkuty, pytam go czy zna wódczanego pokera. Nie zna. Z braku spirytusu musiałem zastąpić ten podstawowy składniki każdej formy życia whisky. Żeby to miało sens to wziąłem nieprzeźroczyste kubki, trzeba było stanąć dwa metry od stołu i powiedzieć polewającemu w jakiej kolejności chce się wypić (kotek, Nescafe, Manchester – takie miał wzory na kubkach). Nalewający ustawiał je, podchodziło się i piło. Była to najbardziej toporna wersja w jaką grałem. Bardziej polecam opcję ze srebrną tequillą, wtedy przynajmniej można ciągnąć kieliszkami, bo kolor nie zdradza natury trunku. Ten jednak uznał, że będzie strasznie śmieszne jeżeli ja się udupcę. Lał mi takie ilości, że rzadko było to poniżej setki. Postanowiłem pokazać mu, że nie ze mną te numery i konsekwentnie wlewałem to w siebie. Efekt do przewidzenia, po kilku kolejkach, niezależnie od tego w jakiej kolejności wypitych, musiałem udać się w trybie przyspieszonym do łazienki. Ten wpada za mną i cieszy się jak dziecko - ACH, rzygasz, rzygasz, to wspaniale… …miałem inną opinię na ten temat…ten nie przerywał i niczym doktor Frankenstein w pierwszej wersji kultowego filmu, którego tytułem jest nazwisko wymienionego doktora: -KATIE! ON RZYGA, WSTAWAJ, MUSISZ TO ZOBACZYĆ, ON RZYGA! 4,5 miliarda lat temu ziemia się uformowała. 3,8 miliarda temu pojawiło się na niej życie. Najpierw zamieszkiwało ono środowisko wodne, a ewoluowało aż doprowadziło do tego, że jestem w Kalkucie i rzygam whisky. I pomyśleć, że tyle czasu zajęło dojście do tego raczej niezbyt unikatowego widoku, o którego zaistnieniu dowiedziała się cała ulica. Katie chyba też już widziała te klimaty, bo nie

przyszła ani pomóc ani przeszkodzić. Popiliśmy jeszcze trochę, ale zmęczenie materiału dawało o sobie znać. Rąbnąłem betami o glebę w okolicach 4 rano. Poranek. Kac. Ciężko jest, późno jest, ale nie ma przebacz. Dobra, gnój wczoraj był niezły, ciekawe jaki będzie ranek. Witamy się normalnie, każdy sprawdza jak drugi się czuje i jakie uczucia żywi do drugiego. Zebrałem się i wspólnie idziemy do metra. Ma mi tam zrobić krótki wykład o poruszaniu się po Kolkacie, a zwłaszcza o tym jak się dostać do Kalighat – najważniejszej świątyni miasta. Zanim jednak uda nam się rozstać to jeszcze chwila minie. Wyznał mi, zapewne powodowany męską solidarnością, że cały czas myśli nad wczorajszym zachowaniem Katie. Doradziłem, żeby przestał, bo wyraźnie bardzo kiepsko mu to wychodzi, a efekty są mizerne. Chyba był rozczarowany, że nie znalazł we mnie zrozumienia i nie potępiliśmy jej wspólnie. Rozmawialiśmy o różnych bzdurach, niestety gdzieś tam palnęło mi się, że jakieś dwa miliony rodaków dało w długą za granicę po wejściu do UE, a główny kierunek to UK. Dowiedziałem się, że to bardzo źle. Naiwnie liczyłem na jakieś wyliczenia, w stylu, że kto zapracuje na emerytury, w kraju zabraknie rąk do pracy, czy coś takiego. Jakiż człowiek bywa naiwny… - Polacy wyjeżdżają do Wielkiej Brytanii i tam zabierają pracę Indyjcom. Odkąd jesteście w Unii to nam o wiele trudniej tam wyjechać i w ogóle znaleźć pracę u Brytów choćby tutaj. To dość ciekawa koncepcja. Mam w jakiejś mierze szacunek do ludzi Indii (gdy oni byli w stanie rzeźbić cuda, nasi przodkowie skakali po okolicznych drzewach i próbowali okiełznać ogień, czo co tam), niemniej współcześni mieszkańcy kraju Vivekanandy zajmują chyba ostatnie miejsce w rankingu tych, których chciałbym zatrudnić. Nie wiem czy są leniwi, czy taki mają styl pracy. Te wszystkie zdjęcia, które co jakiś czas robią furorę (20 chłopa robi robotę, którą równie dobrze mogłyby robić dwie osoby) to prawda. Nie dziwne, że Brytyjczycy wolą naszych, bo co by nie było, za dobrą kasę rodacy potrafią nieźle zasuwać. Z jednej strony rozumiem, że Indyjce chcą się wyrwać ze swego kraju, z drugiej jeszcze lepiej Brytyjczyków, którzy nie chcą ich mieć u siebie. Jest to niezły chichot historii, bo obecnie to praca dla Brytów jest dość popularną edycją Indian Dream, może zaraz za życiem w stylu Bollywood. Wracając jednak na stację metra: w wypadku Kolkaty nie jest ono zbyt skomplikowane. Do wyboru mamy jedną linię. Stacje na szczęście wypisane w łacince. Za jakieś tam drzazgi kupujemy żeton jak dobrze pamiętam (fajnie mieć odliczone, bo jak nie to mogą nie chcieć wydać). Jest wybitnie tanio, dokładnie nie pamiętam, ale za całą linię chyba 8 rupii, za krótsze odcinki odpowiednio mniej. Jedzie szybko, nie ma rzecz jasna korków, tłok rzecz jasna jest. Warto poczytać regulamin. Szczególnie urzekł mnie zakaz używania

piecyków z otwartym ogniem wewnątrz metra, aczkolwiek zakaz jazdy na dachu też ma swój urok. Największy problem to oczywiście Indyjce. Jest dla nich czymś niepojętym, że lepiej najpierw pozwolić wysiąść, a potem dopiero pchać się do wsiadania. Pchają się na chama, raz nawet musiałem o stację za daleko przejechać, bo nie dałem rady się wytoczyć na zewnątrz. Wsiadam, zlokalizowałem Kalighat, jest kawałek, no to w ramach akcji z muzyką weselej wyjąłem playera. Włączam. Cholera, co za jaja? Wszystkie pliki wyrzuca jako nienormalne. Aaa, przecież jak ten geniusz wyszarpnął go wczoraj to zjechał mi system plików. Jednak trzeba mu było najebać. Może coś się udało uratować? Udało. Do końca wyjazdu miałem tylko te kawałki. Wypisałem je wszystkie w zeszycie, by nie zapomnieć.Wypiszę je też tu by uwiecznić to z czym chodziłem przez kolejne dni. • Skinny Puppy – Killing Game, Magnifishit • Einsturzende Neubauten – Ich Warte, Was Ist Ist • Tori Amos – Siren, Girl, Cruel, Big Wheel • Marilyn Manson – If I Was Your Vampire • Nine Inch Nails – Hyperpower, Beginning of the End, Suvivalism, Good Soldier • Joy Division – Warsaw To nie przeoczenie, to wszystko. Nie zostało mi nic MinistrY, Cohena, Dylana, KMFDM, Pearl Jamu, PJ Harvey i wielu innych. Nie posiadałem się z radości. Rewelacja. Poczłapałem w stronę Kalighatu. Nie powinno to być skomplikowane, w końcu przystanek tak się nazywa (najfajniej to i tak nazywa się jedna pętla – Dum dum. Tak, na cześć amunicji, wyprodukowana w 1890-tych w okolicach Kalkuty, zakazana już w 1899). Wysiadam, pytam strażnika w metrze gdzie iść. Wskazówki są tak niejasne, że szybko mu dziękuję i wychodzę najbliższym wyjściem. Mapa w przewodniku jest w dość kiepskiej skali, wielu uliczek nie ma (gdyby miały być to skala co najwyżej 1:100 wchodziłaby w rachubę), niemniej w miarę ustalam gdzie jestem, tylko jak teraz przejść do Kalighatu? Przecież tyle osób tu jest, zaraz kogoś zapytam i wszystko będzie jasne, nie? Nie, kolejne cztery osoby udzieliły odpowiedzi przeczących sobie. Już wiedziałem, że ich pojęcie o własnych miastach jest średnie, niemniej miałem cichą nadzieję, że znają najważniejszą świątynię w mieście. Po bardzo długich, żmudnych i nudnych poszukiwaniach odnalazłem Kalighat. Droga do niej wiedzie przez ulice pełne straganów z dewocjonaliami. W sumie fajne, ale nie wydawało mi się najlepszym miejscem na kupno pamiątek. Oczywiście lokalni mieli całkiem inne podejście i dokładali starań, żebym jednak coś kupił, najlepiej wszystko.

Podchodzę do Kalighatu i już widzę, że po pierwsze będę tego żałował, a po drugie, że się zaraz bardzo, bardzo zdenerwuję. Na dzień dobry muszę wyskoczyć z sandałów, standard. Tłok w sumie też już dla mnie standard, ale jednak nie aż tak potężny. Doczepił się koleś i męczy, że chciałby mnie oprowadzić po świątyni. Dziękuję, dam sobie radę. Idzie i męczy i truje, i truje i męczy. Zakaz robienia zdjęć, z zewnątrz świątynia nie wygląda za potężnie, malutka wręcz. Wpycham się do środka, największy tłok jaki w życiu widziałem. Teraz się skompromituję brakiem znajomości fachowej terminologii, więc piszę nawiązując do naszych standardów. Żeby podejść do ołtarza z figuryną Kali, trzeba wejść na dość wysoki podest. Dwóch kapłanów podaje mi ręce i wciąga mnie. Za mną cały czas lezie przewodnik i pieprzy bzdury, nie chce mi się ani go słuchać ani kazać mu spieprzać. Do ręki dostaję sznur, który jest obwiązany wokół kolumny. Trzymając się go mogę się wychylić i zobaczyć dokładnie Kali. Fajne, zapach powalający, wszędzie zalegają kwiaty. Pieśni raczej nie z pierwszych miejsc listy przebojów, ale też klimatów z Indiany Jonesa i Świątyni Zagłady nie ma. Wracając z wychylenia do pozycji bardziej pionowej prawie upadłem w święte naczynie z kwiatami, na szczęście kapłani mnie podtrzymali. Odprawili nade mną modły, dali mi kwiatki i kazali nimi rzucić w Kali. Rzuciłem. Nic się nie stało. Lipa. Przeszliśmy do rozmowy na temat ich interesujący najbardziej, mnie najmniej. Proszą o złożenie ofiary na rzecz świątyni i Kali – rzutem w Kali. Dobyłem monety z portfela, jakieś 10 rupii i sobie myślę „jak będą bardzo drzeć mordy to dorzucę jeszcze z 10”. Z miną właściwą idiotom i ludziom nie mającym pojęcia gdzie są i kim są, podałem im te 10 rupii. Ależ się wkurwili, zaczęli coś krzyczeć, że ich obrażam i że mam dać 500 rupii. Jest to świetny przykład na przeinwestowanie. Gdyby tak powiedzieli 100, to dałbym 20 i tyle. Gdyby powiedzieli 40 to zastanowiłbym się, że może rzeczywiście tyle trzeba dać za kwiatki i okazję spojrzenia Kali w oczy. Zresztą w tym przypadku mamy do czynienia z jawną niesprawiedliwością i nierównymi szansami – Kali ma trzy oczęta, podczas gdy przeciętny człowiek o 1/3 mniej. Ilekroć ją widziałem to przypominał mi się TooL i Third Eye. Nie miałem odwagi pytać o wykładnię, czy to ma jakieś powiązanie z LSD, ale podobno Kolkata słynie z opiatów. Jeszcze trochę ciekawostek jakie poznajdywałem, poopowiadano mi czy wymyśliłem. Zaznaczam, że nie wiem czy prawdziwe. Do lat 70-tych składano ofiary z krwi. Zwierząt, wcześniej podobno ludzi. Obecnie zakazane, ale podobno zdarzają się ortodoksi, którzy lubią coś zarżnąć. Kali przerażała Brytyjczyków najbardziej z całego panteonu bóstw hinduistycznych. Podobno wielu dawało w długą widząc same świątynie. Kult Kali jest dość podstępny, bo z zewnątrz nie wygląda to jakoś przesadnie przerażająco i

dziwnie, natomiast w środku jest obłędnie. Śpiewy wchodzą do głowy, powietrze ciężkie od dymu kadzideł i zapachu kwiatów. Sama Kali to zasadniczo siła pozytywna, przynajmniej na tyle na ile zajarzyłem. Pogromczyni zła i demonów, małżonka Sivy. Polecam przeglądnięcie sobie jej przedstawień, na angielskiej Wikipedii jest ładna kolekcja obrazków. Zazwyczaj ma dużo rąk i stoi na Sivie. Tu mamy dwie wersje czemu tak stoi: bardziej ludową i filozoficzną. Pierwsza głosi, że po wygranej bitwie zaczęła tańczyć tak bardzo, że groziło to wszystkim światom. Wysłano Sivę, żeby ją uspokoił, ale pogrążona w ekstazie nie słuchała. Siva głupi nie jest, położył się wśród martwych i absorbował trzęsienia wywoływane jej tańcem. Gdy na nim stanęła, zrozumiała, że to co robi jest niefajne i ze wstydu odgryzła sobie język. Druga wersja, to że jest ona czynnikiem aktywnym, podczas gdy Siva biernym. Są małżeństwem, nie mogą występować osobno. Z okazji tańców, Kali często ma wiele rąk i nóg, zazwyczaj jest czarna, opcjonalnie niebieska. Zazwyczaj ma wystający długi jęzor, a oczy czerwone z wściekłości. W nagrodę za to, że pokonała demona Raktabija (z każdej wylanej kropli krwi na ziemię powstawał jego klon. Kali przykryła całą ziemię jęzorem, więc nie miał się jak zregenerować) nazwano na jej cześć Kolkatę. Podobno jej kult tam jest bardzo silny, gdzie indziej znacznie słabszy. Wspomniany już Indiana Jones był przez jakiś czas zakazany w Indiach, nie do końca im się spodobał ten krwiożerczy kapłan wyrywający na żywca serca dla Kali. A jak już jesteśmy przy krwiożerczym kapłanie… …tak więc popatrzyłem na pana tak jak popatrzyłby każdy Krakowianin, gdyby kosmici wylądowali na Rynku Głównym. Widząc, że mam zamiar się oddalić, pan zaczął coś do mnie krzyczeć i mnie poszarpywać i jęczeć, że mam mu dać 500 rupii. Wkurwiłem się, bo ile można, wydarłem się na niego i pół świątyni „JESTEM ATEISTĄ”, co przyniosło efekt taki, że chyba się nieco przeraził. Liczyłem na remake Indiany, wprawdzie bez krokodyli, sznurowego mostu nad przepaścią, krzyczącej blondyny i szanghajskiego małolata, może też niekoniecznie z wyrywaniem serca. W wersji 2008 mogło być wiszenie na słupach, walka o kilkaset rupii z krwiożerczym kapłanem, do tego piszczący dureń przewodnik wannabe, dzieci nie brakuje, a zamiast serca wyrywałby mi portfel…to by było to, Indiana Juriusz ’08. Niestety, nie powalczyliśmy. Warto chyba dodać, że Indianę kręcili na Sri Lance (bo im nie pozwolili) tak więc może przy następnej okazji tam spróbuję wcielić w życie dziecięce marzenia. Plusem całej sytuacji było to, że mój niedoszły przewodnik się mnie przestraszył. W końcu się zamknął i gdy dawałem mu kurtuazyjne 5 rupii, to nie wypowiedział słowa protestu, a nawet podziękował. Ruszyłem w stronę innych atrakcji i miałem tylko jedną nadzieję; że kapłani nie opanowali zbyt dobrze sztuki rzucania klątw Kali. Popatrzyłem co jeszcze ciekawego oferuje Kolkata. Za wiele tego niestety nie było,

zdecydowałem się na muzeum. Gdy tam podjechałem, to entuzjazm nieco mi opadł: był wolny dzień i z tej okazji tłumy szturmowały muzeum. Do zamknięcia wiele nie pozostawało, a wiedziałem, że to obiekt na dobre kilka godzin. Podszedł do mnie Indyjec i pyta w czym może pomóc. W niczym, nie mam za wiele pieniędzy, nie chce mi się słuchać żadnych sabałowych bajań z Zachodniego Bengalu. - Ale ja nie jestem przewodnikiem, ani oszustem. Mieszkałem kilka lat w Europie i ilekroć widzę białego to pytam czy nie mógłbym mu w czymś pomóc. Naprawdę nie będę chciał ani grosza, wstyd mi za rodaków, którzy tak się zachowują. Ukryta kamera? Wariat? - Dobra, chciałem iść do muzeum, ale przy takiej kolejce to mi się odechciało. Poleć mi coś fajnego w pobliżu. - A może Victoria Memorial? - To blisko jest? Wydawało mi się, że daleko - W 20 minut dojdziesz - Dobra, pokaż tylko jak i dzięki za pomoc. Cud, naprawdę nie chciał nic ode mnie. Wszędzie można spotkać porządnych ludzi. Poszedłem pod Memorial. Z jednej strony podają to jako wielką atrakcję Kalkuty, z drugiej jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, że hit to nie będzie. Nie myliłem się, z zewnątrz wygląda jakby przynieśli to na plecach z Wielkiej Brytanii (podobno wzorowane na urzędzie miasta w Belfaście), podobno inkorporowano elementy lokalnej architektury. Inkorporowano, czy nie, nie bardzo to widać. Zapłaciłem bandycką cenę za wstęp i ustawiłem się w kolejce, która wiele krótsza od tej do muzeum nie była. I tu niespodzianka, biegnie do mnie strażnik i ciągnie, że co ja, oszalałem? Co będę stał w kolejce, mam iść bezpośrednio do wejścia, a kolejki to są dla lokalnych, a nie dla bladych twarzy. Głupio trochę, ale jeżeli tak sobie życzą, to ja nie będę odgrywał Gandhiego, w końcu sami sobie te prawa wymyślili. Wchodzę do środka i uderza mnie od razu, że wygląda to biednie, kiepsko i nieciekawie. Oczywiście jest też dość tłocznie. Idę po tych ekspozycjach, jakieś plansze, grafiki, ale naprawdę było nudno. Historia Kalkuty rozpisana niemalże dzień po dniu, w takim a takim to była powódź, a kiedy indziej spłonęły trzy chaty, tu się ktoś coś pobił. Jeżeli ktoś ma potrzebę poznania historii Kolkaty wybitnie dokładnie to polecam, ale jeżeli komuś wystarczy ogólny zarys to takiego tam nie znajdzie. Spędziłem ponad godzinę, ale po 20 minutach przestałem przedzierać się przez historię, bo po prostu nie dało się. Mojej ekstazy nie wzbudziła też kolekcja broni i rysunków. Do tego w takim tłumie ludności z obywatelstwem indyjskim,

nierzadko słyszy się odplunięcie czy beknięcie sobie. OK, w knajpie w środku Ukrainy mogę mieć takie klimaty, ale może nie w tym co uważane jest za najlepsze muzeum miasta, którego ludność określa się oficjalnie na 14 milionów, nieoficjalnie słyszałem, że i 30 jest możliwe. Gdy już nacieszyłem się Victoria Memorial, usiadłem sobie przed nim na trawniku. Dookoła raczej kiepsko, brud jak diabli, czego nie jedzą to wywalają na ziemię. Chyba teoretycznie był tam zakaz palenia, ale spokojnie można było sobie odpalić peta. Gdyby za takie rzeczy jak palenie czy śmiecenie chcieli ścigać, to musieliby zamknąć wszystkich w pierdlu. Wychodzę z terenu parku i napotykam pana z Goa, który po pierwsze nieźle mówi po angielsku, po drugie twierdzi, że pracuje w szkole Matki Teresy. Chętnie by mnie tam wziął, ale dziś jest święto i zamknięte. Siedzimy, gadamy o Indiach, Europie, Kolkacie, pierdoły. Pytam go o fajne i tanie miejsce na obiad, zabrał mnie do chińskiej restauracji. Chciałem mu nawet postawić posiłek, ale podziękował. I tak dostał pół mojego, bo porcje były dość dorodne, pogadaliśmy i wymanewrował mnie na 100 rupii. Jak się manewruje kogoś na 100 rupii? Daje mu się różne rzeczy z Matką Teresą i nic za nie chce. Potem daje swój adres żebyśmy mogli wymieniać między sobą listy i prosi o nasz. Człowiek raczej nic nie podejrzewa, no dam mu adres i amen. Okazuje się, że koło adresu jest miejsca na wpisanie rozmiarów dotacji. Właściwie mamy dwie opcje: albo zrobić bardzo niemiłą scenę i powiedzieć żeby spieprzał i rzucić w niego wszystkimi Matkami Teresami, albo pogodzić się z faktem, że lud Indii cię po raz kolejny wychujał no i dać 100 rupii (oczywiście można dać więcej, nigdy nie spotkałem się z protestami, że daję za dużo, a woleliby mniej). Postanowiłem tym razem być wspaniałomyślnym i nie denerwować się, nie krzyczeć na niego, nie rzucać w niego niczym, tylko wpisałem się i dałem 100. Bardzo był wdzięczny, obiecał przesłać oficjalne potwierdzenie darowizny i podziękowania od Matki Teresy. Niespecjalnie w to wierzyłem i z tego co widzę póki co, to wiele się nie myliłem, że dofinansowałem lokalnego przedsiębiorcę. Wolałbym już szkołę, ale niestety. Są dwie opcje: załamać się, że są ludzie, którzy zarabiają w ten sposób lub wierzyć, że kartkę zgubili na poczcie, albo że jeszcze dojdzie. Zakochałem się w metrze, a raczej w tym, że pisane jest łacinką i że wiem jak z niego dojść do domu. Piecyka chwilowo nie miałem zamiaru używać, więc spokojnie wsiadłem do niego (metra, nie piecyka) i pojechałem w stronę mej stacji, czyli Girish Park. Wysiadam i zmierzam w stronę domu. Coś mi nie gra, gdy skręcam tam gdzie powinna być moja ulica to jej nie ma. Wszystko inne się zgadza, tylko nie to. Bez jaj, ulicy przecież nie zwinęli. Chodzę, no jakbym chciał to jej nie ma, gdzie być powinna. Dookoła tłumy rikszarzy, ale strach pytać, bo podwiozą 200 metrów, a potem będą wołali

kasę z księżyca. Pytam ludzi siedzących przy sklepach, knajpach, nikt nie wie. Do końca wyjazdu nie pojąłem jak to jest możliwe, że potrafią oni siedzieć niemal na czymś i nie wiedzieć gdzie są. Już kijek z adresem jakimś, ale nawet stojąc koło muzeum mogą nie wiedzieć, gdzie są i co mają za plecami. Po 30 minutach wypytywania, łażenia po slumsach (to się fajnie pisze, ale polecam spróbować i nie denerwować się. Mam dobrą opinię o Indyjcach jeżeli chodzi o bezpieczeństwo, jednak błądzenie po slumsie, gdy co chwilę gaśnie światło, dookoła bieda, że aż boli, a najbardziej zaawansowanym technologicznie człowiekiem w okolicy jest facet ciągnący rikszę, to naprawdę trudno trochę się nie denerwować) wpadłem na pomysł, jak się później okazało, genialny w swej prostocie. Postanowiłem zobaczyć, czy ja aby nie mieszkam po drugiej stronie. W następne pięć minut znalazłem chatę. OK, trzeba pomyśleć. Mamy 20, ten wraca z roboty o północy. Jak posiedzimy z piwem to znowu będą sceny, że zaczęliśmy bez niego. Trzeba go przechytrzyć. Wrodzony intelekt i miłość do butelki pomogły w rozwiązaniu problemu. Nakupiłem piwa, zasiadłem przed komputerem („Katieeeee, włącz mi tooooo”) i oddałem się pisaniu maili, czytaniu gazet, bredni i spożywaniu piwa. Punktualnie o północy zamaskowałem ślady mojej działalności i położyłem się spać. Postanowiłem nie ryzykować, że przyjdzie, znajdzie butelki po piwie i narobi cyrku. Zasnąłem bezboleśnie. Obudziłem się w okolicach godziny 3. Właściwie zostałem obudzony. Kopem ciężkim i okrzykiem, że mam się przesunąć. Tak, jak się z kimś dzieli łóżko to wówczas takie sceny mogą mieć miejsce, ale dlaczego to walić z buta, zamiast po prostu przesunąć? Da się zrobić bez budzenia. Rozważyłem szybko czy chce mi się wstać i wyrzucić go przez balkon, czy też lepiej olać sprawę. Wybrałem drugą opcję, a co sobie pomyślałem to moje. Poranek, i szybkie śniadanie w pobliskiej cukierni. Co mi się będzie wybitnie po wsze czasy kojarzyło z Kolkatą to bardzo słodkie i dobre słodycze w cenach wybitnie umiarkowanych. Zapewne nie jest to model zdrowego żywienia, ale podczas pobytu tam, dzień zaczynałem od kawałka pizzy (to się nazywa pizza, to nawet ma pewne cechy zewnętrzne pizzy, ale smakuje inaczej) i jakiegoś ciastka. W ogóle ceny słodyczy w Kalkucie to jaja, nawet za mniej niż 100 rupii można kupić taki tort, że i w trzy dni nie zjemy. Dokładając drugie tyle możemy otrzymać już konkretną podstawę do wyprawienia imprezy na kilkanaście osób. Chociaż pojedyncze ciastka kosztują więcej, to i tak są to kwoty do góra złotówki za coś czym można nażreć się do granic nudności (to nie jest przenośnia). Pojechałem do Indian Museum. Niektórzy je mają za 10, inni za 150. Jakimś cudem zadziałał ISIC i wszedłem za 75. Specyfika Kolkaty: w większości obiektów (nie napiszę „we wszystkich” bo pewnie jakiś wyjątek jest) pobierają opłaty za robienie zdjęć. Ponieważ często te obiekty są kiepskie, to wydawało mi się średnio

sensowne dorzucanie do opłat kolejnych np. 50 rupii. Tego dnia Indian Museum wyglądało znacznie lepiej. Dzień wcześniej było święto, którego niestety nie kojarzę. Jeżeli dobrze pamiętam to był 22 stycznia, ale żaden ze znalezionych kalendarzy nie informuje, żeby coś miało miejsce tamtego dnia. Mniejsza z tym, wchodzę do środka i już niemal od progu widzę, że rewelacji nie ma. Mają ciekawe zbiory, ale sposób ich opisania woła o pomstę do nieba i piekła. Cóż nam z tego, że znajdziemy figurynkę z opisem „III BC”? Jeżeli mamy szczęście to może być napisane skąd jest, w unikatowych przypadkach będzie miała jeszcze napisane kto ją zrobił, ale to naprawdę raz na ndziesiąt egzemplarzy. Tak więc spacerując po muzeum mamy do czynienia ze zbiorami, które gdyby wysłać na wystawę objazdową i porządnie opisać to wzbudziłyby furorę, a tak stoją spokojnie w środku Kolkaty i raczej nużą. Większych wrażeń dostarcza ekspozycja dotycząca życia ludzi Indii. Wystawę na tym poziomie widziałem chyba tylko raz, w Petersburgu, gdzie mają wypchanego psa Piotra I. Zwierze się sypie, ucho ma przylepione chamskim plastrem, ale twardo opowiadają, że to atrakcja i musisz zobaczyć. Tam jest tylko jeden taki egzemplarz, a w Kolkacie cała ekspozycja. Tragiczne kolory, żenujące rzeźby i manekiny, za tło robią fototapety jakie zwykli sobie walić nuworysze na początku lat 90-tych XX wieku. Pewnym plusem muzeum jest możliwość nabycia pocztówek. Są one tragiczne, najgorsze jakie w życiu widziałem. Zwłaszcza linia dotycząca grup etnicznych Indii. Z dziką przyjemnością kupiłem kilka zestawów. W ofercie są też książki, niektóre z nich mogą już wkrótce osiągnąć wartość antykwaryczną. Tak niesamowity kontrast ze światem zachodu, gdzie zrobią nawet spinki do krawata w kształcie CN Tower, a tu nikomu nie chce się zrobić reprodukcji rzeźby, którą bardzo chętnie bym sobie sprawił. Po dwóch godzinach oglądania tych cudów (ach, nie wspomniałem o zbiorach geologicznych, ale to trochę dlatego, że gabloty były miejscami tak zakurzone, że nie byłem pewien czy oglądam eksponaty czy kurz) uznałem, że pożartować oczywiście można, ale już wystarczy. Na wyjściu kupiłem sobie ostatniego Harrego Pottera – edycja unikatowa. Papier gorszy niż nasz toaletowy, a część stron wydrukowana do góry nogami, czasem też w złej kolejności. 300 rupii poszło, ale cóż to za cena za dowiedzenie się co będzie z Voldemortem? Przez pomyłkę kupiłem też „Inheritance of loss” – zdobywcę Nagrody Bookera. Zapytałem ile kosztuje, uznałem, że za dużo i chciałem odejść, ale gdy doszliśmy do 120 rupii (6 zł. z kawałkiem zaznaczam) to postanowiłem wziąć, u nas ponad 30 złotych. Wyruszyłem na poszukiwania misji Matki Teresy. Przez następne dwie godziny nie udało mi się znaleźć. Wiedziałem, że jestem gdzieś w pobliżu, ale nie mogłem ustalić. Jak już wspomniałem, z racji rozmiarów miasta, mapa w Lonely Planet wiele nie pomaga. Tyle samo pomaga ludność lokalna. Ten powie, że tam, ten co tam stoi powie, że nie tu, ale tam, tam z kolei powiedzą, że dwie stacje metrem, ale

nie, bo to chyba było tam, ale w sumie nie można wykluczyć, że autobus numer 60, a nie bo 115, a w ogóle to o co chodzi? Po mniej więcej dwóch godzinach takiej zabawy pogodziłem się z tym, że nie uda mi się zobaczyć misji. Podobno bez rewelacji, podobno bardzo wyjaśniają, że musisz im rzucić kasę, ale i tak ciekaw byłem. Problem polega na tym, że w Kalkucie za wiele nie ma. Oczywiście coś tam jeszcze można znaleźć w przewodniku, ale już z opisów widać, że to najpewniej będzie kiszka. Ruszyłem z buta na spacer po okolicy, z celem powolnego powrotu do domu. Odwiedziłem lokal, który podobno jest świetny, chociaż lokal to za dużo powiedziane. Stoisko uliczne, zwie się Hot Kati Rolls i za 15 rupii dostałem koszmarnie tłusty zwój jadła. Samo w sobie było dobre, ale wolałbym nie widzieć jak to przygotowywano: tymi samymi łapami co bierze pieniądze robi jadło. Na ladzie, o którą opierają się wszyscy, na którą rzuca się kasę. Na szczęście to już był etap, kiedy nie było opcji, żeby mi coś zaszkodziło, zachęcony tym sukcesem testowałem wielokrotnie, jadałem najtańsze żarcie z ulicy i nic się nie stało. Poszedłem do chińskiej dzielnicy. Atrakcje jakie miałem nadzieję tam znaleźć: zabytkowe chińskie bramy i ludzi żyjących w domach zbudowanych ze śmieci. Atrakcje jakie tam znalazłem: tłumy bezdomnych psów. Kilka chińskich znaków na ścianie, prawdopodobnie na bramie, a raczej exbramie. Wszystko przebili lokalni o rysach chińskich. Klęczę przed tą żenującą bramą i próbuję zrobić zdjęcie. Nagle przede mną wyrasta trzech gości z kijami. O, czyżbym miał zaraz pożegnać aparat, dorobek życia, plecak i zęby? Chyba tak, facet zaczyna bawić się w Małego Smoka i robić pokaz Kendo tuż przed moim nosem. Wpierdolą i okradną, czy tylko wpierdolą? Niespodzianka. Pan wyjaśnił mi na migi, że on będzie stał i machał kijem, a ja mu mam zdjęcie zrobić. Z radością ograniczyłem nasze spotkanie do tego i pożegnania. Dość zdecydowanie powróciłem na główną drogę. Podążając nią odkryłem zaproszenie na odbywający się w najbliższych dniach wiec komunistycznej partii Zachodniego Bengalu. Nie pierwszy raz w Kalkucie widziałem, że mają dość wyraźnie lewicowe sympatie. Na uliczce koło domu były wywieszone sierpy i młoty, tutaj też hasła zdecydowanie socjalistyczne. Ech, gdyby wam tak ten komunizm wprowadzili na kilka lat…śmieci i bezdomne psy byście musieli potem dostawać z pomocy z zachodu, a riksze by skolektywizowali. W dalszej drodze do domu napotkałem jeszcze sklep z sari. Obiecałem matce, że jej przywiozę, nie bardzo mogłem zrozumieć po co jej, ale przynajmniej łatwo zdobyć. Wpadłem do sklepu, poprosiłem o szybką prezentację (w czasie gdy oglądnąłem sześć sztuk to dwie panie nie zdążyły jednej) i zostałem posiadaczem prezentu, który dodatkowo utrudniał mi pakowanie się. Przypadkiem okazało się, że pobłądziłem tak szczęśliwie, że wyszedłem tuż koło Girish Park, więc witaj domu. Trochę wcześnie, okolice znam lepiej niż bym chciał, może jakoś przeżyją, że będę koło 17 w domu. Ten już wyszedł do roboty, ona ma swoją, więc posiedzę i poczytam sobie, w końcu

ile można snuć się po mieście? Przewodnik poddawał atrakcje takie jak obserwacja gwiazd, ale uznałem, że może niekoniecznie. Katie powiedziała, że chyba wychodzi z kolegą i czy chce mi się iść z nimi. Nie, dzięki, nie mam siły łazić. Jednak kolega zadzwonił, że może nie będą wychodzić, bo on by się napił i przyszedł do nas z flaszką. Nazywanie tego co przyniósł flaszką to poważne nadużycie semantyczne, była to ćwiarteczka, do tego nieco upita. Szli jednak po coś do sklepu, więc złożyłem zamówienie, które mogłoby służyć budowaniu zrębów przyjaźni polsko-indyjskiej. Poszło świetnie. Okazało się, że zawodnik jest wielkim fanem Boba Dylana, zna wszystko na pamięć i bardzo prosi czy możemy wspólnie posłuchać. Jasne, dawaj. Koło 22 siedzieliśmy już nieźle zaprzyjaźnieni i z dobrym promilem, wspólnie śpiewając All Along the Watchtower. Przyznam, że wielce mnie zaskoczyło, że właściwie kolesia można by wrzucić w środek np. Europy (tylko nie do Polski) i spokojnie by się wpasował. Na ile mógł to dawał radę, znał całą klasykę rocka (jeżeli ktoś wie kto to Patti Smith to naprawdę jest to sukces i rośnie w mych oczach o dobre 10 centymetrów), z filmami też ładnie się orientował. O Dylanie wiedział wszystko i jeszcze trochę. Pokazał mi swoją produkcję krótkometrażową, która może nie zabija, ale jest dość ciekawa. Poleciłem mu wysłanie jej na Etiudę. - Nie wierzę! Uważasz, że jest na tyle dobra, że to nie wstyd zgłosić ją do międzynarodowego konkursu? - Po pierwsze jest z Indii, a wszystko co jest z Azji ma od razu plus na wejściu – odpowiedziałem. Kontynuując oczywiście dałem się ponieść szczerości, z której słynę: - Nie uwierzysz jakie gówno czasem tam dopuszczają tylko dlatego, że jest z Ameryki Południowej czy Indii… O kurwa, ale miło mu musi być… -…a Twoje jest bardzo ciekawe. Na szczęście był zdrowy na umyśle i sam powiedział ile rzeczy mógłby lepiej zrobić. Spytałem go o kilka inspiracji, ale powiedział, że nie zna wymienionych przeze mnie. Nie chcieliśmy powtórki sprzed kilku dni, więc koło 23 pożegnaliśmy się. Zaprosił mnie na następny dzień do siebie, a jeżeli nie wyrobię to chociaż na 15 na przedstawienie na uniwersytecie. Fajnie, bo już się bałem, że nie będę miał co robić. Pociąg mam o 19:07, ale skoro sztuka trwa godzinę to wyrobię. Dopiliśmy w tempie przyspieszonym co dopić się dało i rozstali, wymieniając wcześniej namiary. Wstałem wcześnie, plan dnia był dość napięty. Potem okazało się jak napięty był naprawdę. Poszedłem sobie najpierw do domu Tagore’a, który (i Tagore i dom) w Kolkacie wielbiony jest szczególnie. Poza

tym za wielu noblistów Indyjce nie mają. W literaturze tego jednego. Jeżeli ktoś bardzo lubi karkołomne pomysły to może dorzucić Kiplinga. Jest też nijaki Sir Vidiadhar Surajprasad Naipaul, rok 2001, Brytyjczyk pochodzenia wiadomego. W ogóle mają pecha do noblistów, bo Tagore, Raman (1930, fizyka), Amartya Sen (ekonomia 1998) to Indyjce pełne. Pozostali laureaci to tak…no Khorana (1968 medycyna) to obecny Pakistan. To samo Chandrasekar (fizyka 1983). Matka Teresa to już w ogóle trudno do jednego kraju przyporządkować, chociaż rzecz jasna Kalkuta narzuca się najbardziej. Niemniej mają jakiegoś pecha, aż dziw, że nikt z Bangladeszu się nie zaplątał. Sam dom Tagore’a okazał się być rzut kamieniem od mojego miejsca zamieszkania. Na wejściu pomnik ze schodkami, czyli pewnie chodzi o to żeby wejść tam i usiąść koło popiersia pisarza. Okrzyki pana z ochrony przekonały mnie, że jednak chodzi o coś innego. Gdy już narobiłem sobie wstydu na zewnątrz, to postanowiłem wejść do środka, tam przecież na pewno można wygłupić się jeszcze bardziej. Mimo że pan jest na stanowisku, to wejść nie wolno, bo otwierają dopiero o 10:30. Dobra, idę na tour po okolicy. Ktoś myje głowę nad rynsztokiem, twardzi są, przesadnie gorąco nie jest. Znalazłem vegaburgera na śniadanie. To był zły pomysł, jego smak wynagrodził mi widok tortu z obrazkiem Spider-mana. Ech, zmarnowana młodość, marzyłem o takim w okolicach 10. urodzin. Wracam do domu Rabindranatha Tagore’a. Teraz już mogę wejść. Pan siedzi dokładnie w tej samej pozie w dokładnie tym samym miejscu. Nawet chyba gazetę ma otwartą na tej samej stronie. Kazał mi się wpisać do księgi odwiedzin i polecił zdjęcie butów. Ech, świątynie rozumiem, rozumiem, że to dom właściwie największego pisarza Indii, Kalkuty na pewno, ale czy naprawdę nie wystarczy, że nie będę tu palił, pluł, gwizdał, ani robił nic równie niestosownego? Pan z obrażoną na cały świat miną ruszył niespiesznie po schodach, informując mnie, że no photos. Zdążyłem jednak zrobić photos tablicy, wypisana po rosyjsku, opowiada w pięknych słowach o umacnianiu przyjaźni między Związkiem Radzieckim, a Indiami, wyraża też podziw dla pisarza. Na górze pan przesadnie nie przyłożył się do roboty. Otworzył mi kilka sal i tyle. Patrzyłem na niego wyczekująco, ale pozostałych nie był łaskaw udostępnić. Niespodzianka: rewelacji nie ma, chociaż lepiej niż poprzednio odwiedzone. Przynajmniej coś się da zajarzyć, opisy sensowniejsze, biografia, zdjęcia. Dopisałem sobie Tagore’a do listy pisarzy, z którymi muszę się zaprzyjaźnić. Cytując z Lonely Planet: zdjęcie Tagore’a z Einsteinem przedstawia zawody w konkursie na najbardziej szaloną fryzurę. Dobra, nacieszyłem się domem, dalej w trasę, w końcu o 15 jestem umówiony na spektakl. W metro i w stronę świątyni Dakshineswar Kali. Blisko nie jest, drugi brzeg rzeki. Metrem trochę, a potem autobus. Nie lubię pisać takich rzeczy, mało mają one wspólnego z rzeczywistością, więc może spróbujmy tak: dobra na butach do metra, kolejka, bilet, pani rzuciła resztą, nie złapałem, pozbierałem z gleby, chociaż koleś chciał to zabrać, ale byłem szybszy, wejście przez

wykrywacz metalu, cholera teraz zadzwonił, przedtem nie dzwonił, zdjąć plecak, pokazać jego zawartość, pokazać, że portfel to nie bomba, pozbierać rzeczy, zejść na dół, uciekło metro, poczekać chwilę na następne, upewnić się, że wsiadam w dobrą stronę, na peron wysypują się dziesiątki ludzi, wepchnąć się, przejechać kilkanaście minut trzymając się poręczy i za portfel, wysiąść walcząc z tymi, którzy chcą wsiąść, wyjść na górę, spróbować ustalić z panami strażnikami, gdzie jest wyjście, które mnie interesuje, ponieść porażkę, wyjść, zapytać kilku handlarzy, znaleźć przystanek autobusowy, nie zatrzymać dwóch kolejnych pojazdów, przejść na następny, ustalić, że jednak tu jeździ inny, wsiąść do niego i spokojnie jechać następne 40 minut. Gratis widoki ludzi mieszkających w czymś co u nas zostałoby odwiezione na wysypisko śmieci. Po drodze (która całkiem blisko celu skręca w gigantyczny bazar, gdzie snuje się kolejne kilkanaście minut) najpierw wysiada bileter. Po chwili wraca, był kupić papierosy. Pod koniec tego dupnego bazaru, gdzie można kupić rzeczy, których brzydzilibyśmy się wyrzucić, wysiada kierowca. Dobra, tym mnie zaskoczyli. Poszedł coś pogadać, za chwilę wrócił. Ucieszyłem się, bo gdyby mnie wysadził w tamtym miejscu, to chyba nigdy bym się nie odnalazł. Dodając do tego fakt, że podczas przejazdu autobusem myślałem, że wypadną mi zęby (nie, to nieprawda, że w Polsce mamy złe drogi. Złe drogi to jest klepisko w środku miasta. Klepisko z dziurami to jest bazar w Kalkucie) aż na końcu zrobiłem zdjęcie tego wehikułu, na którym nie wiedzieć czemu ktoś wymalował napis „India is great”. W jakimś sensie to nawet prawda, ale niekoniecznie ich autobusy. Zasuwam do Dakshineswar. Ech, biedne to, na zdjęciach wyglądało na lepsze. Małe jakieś, błocko przed wejściem, po to ja tu jechałem? Wchodzę, nic nie ma, jakieś kasy, przecież miało nie być biletów? Ale nawet nikt się nie rzuca na szyję, przechodzę przez całą i nic, żywcem nic. Z zewnątrz jeszcze jakoś wyglądało, ale tu w środku to ciężka pomyłka. W ogóle co to za świątynia, nic nie ma. Największe rozczarowanie pobytu. Wychodzę wściekło-zrezygnowany. Podchodzi do mnie trzech zawodników i zaczyna wypytywać kim jestem, skąd jestem i po co tam łaziłem. Odpowiadam. Tym razem warto było pogadać z lokalnymi. Okazało się, że to gdzie byłem to dworzec kolejowy, stacja na zadupiu. Z okazji tego, że jest koło świątyni to zrobiono go na jej podobieństwo, jednak sama świątynia jest o tam. Jeszcze tylko odpowiedziałem na poszerzony kwestionariusz turysty i mogłem udać się do świątyni Dakshineswar. Niestety nie ma nikogo kto chciałby zająć się butami, więc wchodziłem z duszą na ramieniu, bo zagęszczenie żebrzących w okolicy dość zatrważające. O samej świątyni wiele powiedzieć się nie da, poza tym, że nie wolno robić zdjęć i nie można wejść do środka. Przeszedłem się więc dookoła i próbowałem przepchać przez tłum lokalnych wymieszanych z turystami, żeby coś zobaczyć. System, który rozwinięto jest iście genialny: wierni nie wchodzą do środka, tylko podają kwiaty i datki kapłanowi, który co jakiś czas łaskawie wygląda przez

drzwi. Tłum zaczyna wtedy falować, a ci, którym uda się wepchnąć datki do środka są w pełni szczęścia. Nie wiem czy ludzie nie wiedzą, czy im to nie przeszkadza, ale po chwili ich kwiaty wylatują przez boczne drzwi świątyni. Mogliby nawet nie kupować nowych, tylko pozbierać te wyrzucone. System godny polecenia dla naszych kapłanów, przynajmniej ludzie mniej czasu tracą, a efekt jest ten sam. Zbyt długo Dakshineswaru zwiedzać się nie da. Kupiłem sobie hinduistyczną tandetę w postaci obrazków i figurek Kali i rozpocząłem przeprawę z powrotem. Nie było za fajnie, bo tego dnia padało, a przez chodzenie boso po glebie przemokły mi skarpetki. Powrót był tak nudny jak tylko nudny być może. Po ponad godzinie zabawy w autobusy i metro (najbardziej excytującym momentem tej przeprawy było kupno i zjedzenie orzeszków) udało mi się dojechać do stacji, gdzie umówiłem się z Katie. Jest jeden peron, a dwa wyjścia, więc bardziej rozsądne wydawało się czekanie na dole – skąd miałbym wiedzieć, w które wyjście iść, lepiej przecież wyłapać mnie na dole i zaprowadzić za rękę. Po ponad 20 minutach oczekiwania uznałem, że jednak to nie takie proste. Co więcej, moja sytuacja nie była zbyt ciekawa, bo nie miałem kluczy, za to miałem pociąg o 19:07. No to klops, wychodzę na górę, żeby zadzwonić do Katie. Jeszcze zanim przeszedłem poza bramki dostrzegłem Katie. Dobrze mieć szczęście. Wsiedliśmy do autorikszy. Kierowca był bardzo zajęty rozmową z kolegami. Jako kulturalni ludzie nie chcieliśmy mu w niej przeszkadzać, niemniej po jakiś 15 minutach siedzenia w rikszy i deszczu podjęliśmy dyskretne próby zachęcenia go do przewiezienia nas. W końcu zrozumiał subtelne aluzje (machanie rękami i „eeej”), dopakował dwóch kumpli i włączył nawet licznik. Ach, warto było tyle czekać, żeby to zobaczyć. Dzięki temu zapłaciliśmy jakieś naście rupii i nie było scen, nawet napiwek mu dała, chociaż mówiłem, że za taki standard usług to nic mu się nie należy. Weszliśmy na uniwersytet. Na UJ jednak nie było tak źle – stwierdziłem korzystając z kloaki, która znajdowała się w miejscu toalety. Okazało się, że jest obsuw i przedstawienie zacznie się może o 17, ale chyba jednak o 18. Pogadaliśmy z kolegą. Wyglądał bosko, w pierwszej chwili myślałem, że gra mitycznego króla – na głowie miał wielki diadem w piękne wzory. Ubrany był w czarny, obcisły kaftan, a od pasa w dół w coś w stylu sutanny. Krył się za zasłoną, która robiła za drzwi do garderoby. Pewnie po to żeby nie psuć niespodzianki jaką zrobi wszystkim, gdy pojawi się w tym stroju na scenie – pomyślałem. Po chwili nabrałem podejrzeń, że jednak nie. Wzbudziły się one we mnie po tym, gdy każda przechodząca osoba na widok jego diademu wybuchała śmiechem, a on pozdrawiał ludzi okrzykami w stylu „Go fuck yourself” i „Fuck you too”. Dopytałem o co chodzi i dowiedziałem się, że jego rola nie ma charakteru książęcgo, a królewski. Dokładniej sprawę ujmując: grał rolę kobry królewskiej, a diadem okazał się być kołnierzem właściwym dla tych zwierząt. Powiedział, że w sumie cieszy się, że nie będę tego oglądał, ale dał się uprosić i zasyczał dla mnie

kilka ze swoich kwestii. Rewelacja. Z innych spostrzeżeń: dziewczyny na uniwersytecie wyglądają wybitnie zachodnio, mężczyźni zresztą też. Z dziką ekstazą zapaliłem sobie w stadzie kolkackich studentów na uniwersyteckim korytarzu. U nas lata czajenia się po kiblach, a tutaj nawet na glebę niektórzy petują. Program ochrony danych osobowych ma inne oblicze, niż ten do którego przywykłem. Nie istnieje. Wszystko wywieszone. Spacer po kampusie sprawił, że pozazdrościłem im, bo chociaż Gomora, to przynajmniej rozległe I wszystko w jednym miejscu, łącznie z boiskami i stołówką. Katie nie mogła zrozumieć co w tym dziwnego, więc wyjaśniłem jej, że u nas uniwersytet to jest duch święty do ntej, w kilkunastu osobach i miejscach jednocześnie, a czasem marnuje się z godzinę na przejazd między zajęciami. W Arizonie, jakby ktoś chciał wiedzieć, nie. Warto też wspomnieć o zbiorniku wodnym o czystości ścieku, przy którym jednak ktoś uznał za konieczne postawienie tabliczki „zakaz kąpieli”. Wziąłem klucze, pożegnałem się z Katie i kolegą, dziękując im szczerze i wylewnie za wszystko. Rozpoczęła się impreza z komunikacją. Próby zatrzymania rikszy spełzły na niczym. Wskoczyłem w autobus, czy jedzie do metra? Nie. Wyskoczyłem, drugi trafiony. Tylko cholera, mogli zaznaczyć, że zanim dotrze do stacji metra, to zrobi wielkie kółko po okolicy. W domu byłem 10 minut, akurat tyle żeby zmyć świątynny brud ze stóp i zostawić kartkę z podziękowaniami i prezent (magnes na lodówkę z herbem Krakowa, myślę, że do dzisiaj piją ze szczęścia z okazji dostania go). Do pociągu miałem niecałą godzinę, ale do dworca daleko nie jest, więc nie ma co się denerwować. Wyszedłem na główną i próbuję zatrzymać taksówkę. Nie idzie źle, jeżeli tylko są wolne to natychmiast się zatrzymują, ale problem jest innej natury. Nikt nie chce jechać na Howrah (Hogwart). W piździe mi się to nie mogło zmieścić: zatrzymuję taksiarza, mówię gdzie chcę jechać, a ten mi odpowiada, że mu to nie po drodze. Przepraszam bardzo, ale niestety akurat tam chcę się dostać, niemniej jeżeli jeszcze kiedyś będę w Kalkucie to na pewno będę brał pod uwagę pana plan dnia i dostosuję się do niego. Niemniej dziś chciałbym popełnić pewien nietakt i pojechać na dworzec i możliwie kurwa szybko, bo mi pociąg ucieknie Łącznie zatrzymałem sześć taksówek. Gdy opowiedziałem tę historię w gronie rodzinnym padł komentarz: ech, widać dziecko, że w socjalizmie nie żyłeś, wtedy to był standard. Rzeczywiście, są wybitnie lewicowym miastem, standardy socjalistyczne dzisiaj w dziedzinie transportu, jutro może i w żywieniu? Pojebane jak lato z radiem. Najgorsze jednak dopiero miało mieć miejsce. Lokalny starszy pan zagadał, że widzi, że mam kłopoty i czy może mi pomóc. Mówię, że jakby mi skołował taksę na dworzec to będę wielce wdzięczny. On, że oczywiście. Stoję więc wyluzowany, on koło mnie i nic nie robi. Po 5 minutach przypomniałem mu, że trochę się spieszę, więc czy mógłby nieco sprawniej działać. A on, że jak się spieszę to żebym może pojechał już albo złapał taksówkę.

- A czy tępy chuju nie zgłosiłeś się sam żeby mi pomóc, a tylko marnujesz mój czas? Tak wkurwiony dobre trzy dni nie byłem. Wiązankując mu wskoczyłem do przejeżdżającego autobusu, który miał wypisane Howrah. Wszystko fajnie, nawet tanio wyjdzie, tylko czy zdążę? Dramatyczny tłok skłaniał do zawierania przyjaźni. Najpierw z jakimś młodym, który spytał mnie czy może zostać moim przyjacielem. Proszę! Potem ze starym, który pytał co myślę o Kolkacie. Sformułowanie odpowiedzi, którą nie ryzykowałbym dostaniem w ryj w mym stanie wkurwienia krańcowego na lud Zachodniego Bengalu było bardzo trudne. Na dworzec wpadłem 3 minuty przed odjazdem. Biegnąc zaliczyłem niezłe zderzenie z bagażowym, ale wzorem filmów akcji, przetoczyłem się po glebie i wstałem nie zatrzymując nawet na chwilę. Wpadłem do wagonu cały mokry i nie mogąc złapać oddechu. Udało się, zdążyłem. Opuszczałem miasto, które każdemu kogo pytałem kojarzy się głównie z jednym: z biedą. Są tacy, którzy uważają to za krzywdzące, gdyż Kolkata ma także opinię miasta wybitnie wielokulturowego, pełnego wydarzeń artystycznych i dynamicznie się rozwijającego. Prawda pewnie jest gdzieś po środku, ale w moim odczuciu jest to kiepskie miasto w sensie turystycznym. Atrakcji do zwiedzania jest mało, a te co są, są średnie. Jak ponury dowcip brzmi rozpiska w Lonely Planet „Kolkata w dwa tygodnie”. Po czterech dniach miałem serdecznie dosyć, chociaż na pewno było to ciekawe doświadczenie. Żałować nie ma co, chociaż na pewno nie mam zamiaru powracać w rejony. Poszukiwania cytatów o mieście zaowocowały dwoma pięknymi wynikami. „Fałszerstwa, szwindle i oszustwa, te trzy rzeczy tworzą Kalkutę” „Weź mapę Indii i jeżeli tylko potrafisz znajdź mniej przyjazne miejsce niż Kolkata. Usytuowana na rozpalonych bengalskich równinach, w największej delcie świata, pomiędzy błotnymi strumieniami, w sąsiedztwie jungli i bagien Sunderbands, zarazem tak daleko od morza, że nie może korzystać z jego bryzy…łączy w sobie wszystkie warunki do stworzenia idealnie niezdrowej sytuacji. Miejsce jest tak złe z natury, że nawet ludzkie wysiłki nie mogły zrobić wiele, by uczynić je jeszcze gorszym”. Nazywanie tego miasta mianem „city of joy” brzmi jak ciężki dowcip. Nie wiem czemu, racjonalnych przesłanek nie znajduję, ale jednak warto było zatrzymać się tam na chwilę. Sam Biplob okazał się być dość niesamowitą osobą – ma konto na chyba każdym serwisie netowym, w tym na polskim Gronie. Wymieniliśmy potem kilka wiadomości, obaj się przepraszając za wszystko co było złe i życząc sobie wzajemnie wszystkiego najlepszego. Z radością opuszczałem miasto zwane Kloaką Świata Pociąg jakby chciał upewnić się czy na pewno zdążyłem, a może czy nie chcę jednak zostać. Z

dwuminutowym opóźnieniem ruszył powoli w stronę Varanasi. Kolkata dała mi coś co wynoszę z niewielu miejsc. Powiedzenie, które zrodziło się dość spontanicznie, ale już weszło do mojego kanonu. Pewnego dnia piliśmy u mnie z kolegą. Otwierał wino, ser pleśniowy, kroił bagietkę, wykładał oliwki. Wszystko mu się sypało, rozlewało, papiery spadały na dywan. W końcu mu powiedziałem: Nie rób mi tu Kalkuty. I chyba tylko w tej dziedzinie zawdzięczam coś temu miastu. MAJ 2008 Thrashing all around, acting like a maniac 29 Maj 2008 juriusz 9 komentarzy Jechać, nie jechać?Będzie gorzej niż w 2004, z tej prostej przyczyny, że lepiej być nie może. Do tego ma być jakiś kawałek z nowej płyty, nie, lepiej nie, tylko się zdenerwuję. Biletu nie kupiłem, teraz już nie ma, olać. 21:26, telefon: - Chcesz jechać na Metallikę? Ja nie bardzo mogę, a mówiłeś, że się zastanawiasz - Wiesz, chyba to pierdolę…pewnie będzie biednie, jeszcze nie byłaś to sobie jedź, będziesz z tego więcej miała niż ja… - Sorry, telefon, zaraz oddzwonię Kliknąłem bezwiednie w Whiplash…ależ to ma wypierdol, ależ zamiata…tylko, że tego nie zagrają. Poszło Seek & Destroy…na to są szanse. Zadzwoniłem do Beardfisha czy ma miejsce w aucie. Miał. Dobra, lepiej żałować, że coś się zrobiło, niż że nie. Gdy koleżanka oddzwoniła to łaskawie zgodziłem się odkupić bilet po cenie nominalnej 125 złotych. Na aukcjach dojeżdżały do 300. Trochę się przeklinałem, pół miasta nocą jechać po bilet na koncert zespołu, który kiedyś wielbiłem, ale moja fascynacja nim skończyła się koło roku 1999, a od lat nie zdarza mi się go nawet posłuchać. Droga na koncert upłynęła dość obłędnie, z płytą „Wielkie Koncerty Polskiej Przyrody”. Najlepsze kawałki: Jeleń, Lis, Łoś, Turkuć Podjadek. Mina kobiety na bramkach autostradowych, gdy z auta, gdzie siedzi czterech ogromnych chłopa dobiegły ją odgłosy godowe jelenia – bezcenne! Krzaki, piwo, weszliśmy po pierwszym supporcie. Ludzi na razie mało, stoimy i czekamy. Wszedł Machine Head. Nagłośniony był tak, że mogli sobie spokojnie grać jeden kawałek, słychać było wysokie tony, gitar raczej nie. Zespół godny, ale furory zdecydowanie nie wzbudził, chociaż na końcu ruszało się więcej osób niż na początku. Skończyli, techniczni rzucili się posprzątać na scenie. Było chwilę po 20, podeszliśmy. Nie chciałem pchać się w okolice barierek , bo po pierwsze wiek nie ten, żeby walczyć o pierwsze rzędy na stadionach, po drugie szwy mi już wyjęli, ale moja lewa ręka nadal nawiązuje do twórczości Cronenberga i niekoniecznie

chciałem rozwalić wszystko na nowo. Stoimy we trójkę, słuchamy, a raczej słyszymy ludzi i trochę dziwnie się czujemy. Dobrze, ja też bluzgam, ale chamstwa nienawidzę, tymczasem stojący obok gwarantowali mordercze połączenie jednego i drugiego. Byli sympatyczni, ale mnie naprawdę nie interesują ich problemy gastryczne, czy wzajemne relacje. Rozumiem, że można pożartować, ale jeżeli przez 30 minut słyszę co chwilę „kurwa, chuju spierdziałeś się, nie to ty” to naprawdę słabo mi się robi. Ludzi z cyklu thrash malutko. Łysi, łysawi, rodzice z dziećmi, chłopak z dziewczyną. Jeżeli już ktoś ma jakieś barwy to najczęściej jest to koszulka, która wygląda na kupioną dwa dni przed koncertem (no chyba, że tak dbają o ciuchy i po wielu latach wyglądają jak nówki) Zaczęło się o 21. Oczywiście Ecstasy of gold w ramach intra, no i co dacie na dzień dobry? No, tak jak widziałem na secie z USA, Creeping Death. Tłum zafalował, ręce do góry, jedziemy. Coś na „die, die, die” bez rewelacji, powinien być taki wrzask, który zagłuszy wszystkie te potężne głośniki, ale przeszło, świetne wejście. Co dalej? Pewnie The Four Horsemen…nie, For Whom The Bell Tolls. No to jedziemy, koleś niedaleko mnie krzyknął „czekałem na to 10 lat”. Trzeba było iść w 1999, wtedy też było, nieważne, idzie, a tu jakby cichawo się robiło. No nic, dobrze, że lecą takimi, może uda się upolować coś do kolekcji „słyszane na żywo ze starych płyt”. Udało się następny, Ride The Lightning. Grają, a tu spokój dookoła. Dobra, nagłośnienie nie powala, lepiej niż na Machine Head, chociaż chwilami Hetfielda słabo słychać, ale jeżeli 60 tysięcy osób krzyknie refrenem to nie ma znaczenia jakie jest nagłośnienie. Niestety. My w trójkę rzucamy się, ale poza tym to widzę jakieś trzy rzędy przede mną jeszcze ze dwie osoby, które przejawiają aktywność ruchową, ktoś tam chyba po prawej krzyczy, a setki osób stoją spokojnie. Skończyli, po takim wejściu pewnie walną teraz jakimś z ostatniej płyty czy chujnią z Reload. Nie, nie zrobili tego. Jeb, jeb, jeb, na na na. Dobra, zaskoczyli mnie i to potężnie. Nie sądziłem, że są w stanie mnie ruszyć do tego stopnia, wywaliłem w górę i wydzieram się wszystkimi możliwymi okrzykami pierwotnymi. Zasadniczo cisza. Coś tam pod sceną się ruszyło, ale nie bez przesady. Nie wydzierżyłem, odwracam się i „KURWA, HARVESTER OF SORROW”. Cisza, nichu reakcji ludzi. Napierdalam łbem, macham łapami, a ludzie się odsuwają, patrzą wilkiem. Dziewczynka koło mnie nieśmiało zaczyna się gibać, kurwa, na Tori Amos więcej się ludzi ruszali. Boże, nie oczekuję, że fani zaśpiewają chóralnie cały tekst z Infanticide włącznie, ale refren przesadnie skomplikowany nie jest. Jest takie cudowne

wykonanie tego z Moskwy, co tam się wtedy dzieje… Załamałem się, pytam się Meya „co to kurwa ma być, po chuj ludzie tu przyszli?”. Mało jest ciekawszych rzeczy, które mogą zagrać, a tu nic. Skończyli, a pan za mną krzyczy „czarną, czarną”. PO CO CZARNĄ, OSZALAŁEŚ? Za mych czasów…liceum byś nie skończył, gdybyś powiedział, że Czarna jest ponad jakąkolwiek wcześniejszą. Na scenę wyszedł Hetfield z akustykiem i zagrał wstęp do The Unforgiven. Za chwilę dołączyła reszta. Publika jakby się obudziła. Kurwa, teraz? Cztery takie kawałki na wejście, a dopiero teraz zaczynają nieśmiałe śpiewy i jakieś reakcje? Te reakcje to znowu żadna cuda, ktoś macha komórką, inny zapalniczką, ale lepsze to niż stanie niczym żona Lota ukarana za nieposłuszeństwo. Kawałek świetny, zagrany świetnie, może coś się ruszy w końcu? Chyba w tym miejscu padło kultowe pytanie: Kto już był na Metallice? Las rąk Nie mówcie, podnosicie ręce żeby nie wyglądać jak fiuty Obstawiam, że w dużej mierze była to prawda. Niestety, wiele się nie ruszyło. Pewnie dlatego, że następne było skrócone …And Justice For All, zebrani tego raczej nie znali. Lepiej poszło z Devil’s Dance, czy to jest jakaś ukryta kamera? Kawałek kiepski, na żywo od szaleńczej biedy może być, ale wobec tego co zostało zagrane? Pisząc setlistę myśleli pewnie „damy tu ludziom odpocząć”, ale po czym jak większość nawet nie drgnęła przy poprzednim? Na pewno więcej osób znało to niż następne, Disposable Heroes. Część chyba myśli, że to jakiś nowy kawałek i słucha. Czego słuchacie jełopy, w domu trzeba było słuchać, teraz przeżywać. Dalej tną Masterem, Welcome Home (Sanitarium). No, to zna więcej osób, ale przynajmniej połowa nie. Wstyd, ciężki wstyd. Oni grają taki cudowny set, a ludzie mają to w dupie, nie wiedzą o co chodzi i co chwilę ktoś krzyczy „eee, czarną”, „NOTHING ELSE MATTERS”. Poudawajcie chociaż, że przyszliście się bawić, co? Master of Puppets, cud ruchowy wśród zebranych, powiedzmy, że tak może być. Panowie koło nas otwierają sobie piwo, inny kręci jointa i zaczyna go palić. Groteska, na szczęście kilka innych osób bardziej porwało. Oczywiście, gdzie ma być laughter to dla wszystkich jest master, ale dobrze, niech będzie, przynajmniej refren jakoś wygląda, coś jakby się zaczynało dziać, tylko, że jesteśmy w połowie koncertu mniej więcej i najlepsze już poszło. Nie, jednak nie. Nie wierzyłem. Ostatnio spełnili mi największe marzenie koncertowe jakie miałem z nimi związane, a teraz właśnie

zaczynają spełniać drugie.

Whiplash. Chyba nawet nie znając tekstu słychać, że to coś morderczo dobrego? Niestety chwilami nagłośnienie załatwia utwór, ale i tak wymiata jak z marzeń. Pan za mną próbuje przycisnąć mnie do ziemi, żebym przestał skakać. Na koncercie Metalliki, przy Whiplash, na środku płyty pan uważa, że moje skakanie jest niestosowne. Zajebcie mnie, bardziej stosowne mogłoby być tylko na War Ensemble Slayera. Chuj z tym wszystkim, nie dam sobie zepsuć przyjemności, pierdolę. Zdarłem gardło, wywyłem jak potępiony nawiązując do jednej z wersji (WHIPLASH YOU FUCKERS). Rany, dlaczego nikt nie spadł mi na głowę, nie wywalił mi z Barbary, nie potrącił nawet? A feeling of a hammerhead, you need it oh so bad, gdzież to do ciężkiej cholery? Co oni będą teraz grali? No i zagrali dla gównianej publiki, dla kretynów, idiotów, którzy nie zorientowali się jeszcze, że koncert trwa. Najbardziej ograna ballada wszech czasów, tandeta z początkowych lat liceum, Nothing Else Matters. Ach, jaki to był show, jak ludzie zaczęli krzyczeć, ach jakież uniesienie, jakie cuda, jaki wspaniały, thrashowy kawałek. Nagle tekst wszyscy znają. Komórki w dłoń, niektórzy zapalniczki (ale przecież już tylko źli ludzie palą, bo palenie jest niezdrowe), więc świecą tymi swoimi komórkami, robią zdjęcia, które wygrają World Press Photo. Sprzęt Nokia, dystans od obiektu 100 metrów, ale muszą mieć pamiątki, tak, bo to taki cudowny utwór! Po co oglądać koncert, jak można teraz robić zdjęcia. Koleś koło mnie „aaa, ale rarytas, boże grają, Nothing Else Matters”. Rzeczywiście, rarytas, nothing komentarzy. Potem poszli w Sad But True, i tu jakby lepiej, chociaż oczywiście nie to co przy poprzednim, chociaż mnie się wszystkiego odechciało. Zaczyna się strzelanina, ogień idzie po scenie, pan koło mnie „ooo, będzie Fuel”. Nie, na szczęście nie będzie, będzie One, które przesadnie kojarzone nie jest. Oczywiście lepiej niż Whiplash czy Harvester, ale szaleństwa nie ma. Na szczęście następne jest Enter Sandman, cóż za rarytas do kolekcji, na szczęście to zna więcej osób. A jakie fajerwerki piękne, och, cieszmy się, no cud, że to zagrali. Zeszli, wszystko zgasło. Niektórzy zaczęli wychodzić, wypierdalajcie byle szybko i daleko. Po kilku minutach wrócili. Nadal tu jesteście ? – zapytał wódz. I ruszyli. Na szczęście z końcówką postanowili poszaleć i pozwolili mi zapomnieć o najlepszych kawałkach świata, rarytasach z czarnej płyty. Wymietli z Last Caress i So What. Nie interesowała nas specjalnie reakcja ogółu, było wiadome, że nie ma szans, by kojarzyli, któryś z tych utworów. Przyznać jednak muszę, że pani przede mną jakby się ruszyła, może jej się niewygodnie stało w tej samej pozycji i z lekka się zagibała. „To teraz niech starzy fani pokażą

nowym fanom jak to się śpiewa” – zarzucił Hetfield. Nanana, nana, nananana, Seek And Destroy. Powinien być obłęd, było zaledwie przyzwoicie. Ja wiem, że to nie Nothing Else Matters, że to nudny kawałek, żaden rarytas, ale ten refren wydaje się niezły do zawycia. Kilka osób podzieliło moje zdanie, dla większości nic ciekawego. Na końcu Lars zaproponował: to co, za cztery lata znowu tutaj? Chętnie, zwłaszcza jeżeli nadal będą mieli podejście „wiemy, że płyty nagrywamy słabe, wiemy też co was kręci i to dostajecie na żywo”. Potem jednak wniósł poprawki do swojej wypowiedzi i zaczął się odgrażać: że we wrześniu wydadzą nową płytę i wrócą z nią. Wydajcie, ale obawiam się, że nawet Rick Rubin może nie pomóc. Jeżeli zachowacie takie fajne proporcje między starymi, a nowymi kawałkami to zawsze chętnie. Jeszcze z uwag ogólnych: podobno na sektorach słabo było słychać, a gdy powiewał wiatr (całkiem chłodno było do tego) to po prostu nic. Również synchronizacja obrazu z dźwiękiem chwilami bardzo się rozjeżdżała. Hammett mógł wziąć wolne, jego solówek prawie nie było, ale nadal ma tę boską gitarę z Karloffem. Ulrich niezmiennie i niezmiernie działa mi na nerwy wywalaniem języka i ruchami w stylu Jożina z Bażin. Hetfield za to pokazał, że Metallica to on, co w sumie było wiadome od tak zwanego zawsze. Zaśpiewał najlepiej jak zaśpiewać mu się zdarzyło, wygląda staro, ale kontakt z publiką, nawet tak koszmarną, ma świetny. Trujillo wiele się nie udziela, chociaż zdarzały mu się niezłe zrywy, biegi na obrzeża sceny, i niesamowity taniec ze statywem. Oczywiście najgorsza publika, wszystko co już wspomniałem, a do tego patrzę na komentarze po koncercie i co? Szkoda, że nie było Fuel. Szkoda, że niektórzy skakali. Szkoda, że nie było Whiskey in the jar. Szkoda, że było zimno. Nie, szkoda tylko, że wy byliście. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 7

Desperate Kingdom of Juriusz 26 Maj 2008 juriusz 14 komentarzy Wielokrotnie już zauważałem, że życie cechuje to, że albo nie dzieje się absolutnie nic, albo dzieje się absolutnie wszystko (cokolwiek rozumieć pod tymi pojęciami). Ostatnio w kinach raczej słabo, na dobrym koncercie w Krakowie nie byłem od grudnia, a tu w ciągu kilku dni sypnęło cudami. Po kolei się nimi delektując. 0. We all got scars, they should have them too Zaczęło się

nieszczególnie. Na głowie tłumaczenie dupne, w niedzielne popołudnie wpadam do kuchni zjeść coś i siadać do roboty. Skończyło się na jedzeniu, a raczej próbach zrobienia sobie obiadu. Nowiuteńki nóż okazał się być ostrzejszy niż myślałem. Dwie godziny w szpitalu, sześć szwów, usztywniona połowa lewej ręki, szyte na żywca, bolało strasznie, potem bardzo, teraz już tylko boli. Odpowiedź na pytanie podstawowe: BYŁEM TRZEŹWY! Jeden z tych nielicznych momentów w tygodniu i tak się skończyło, już nigdy nie będę trzeźwy. Z komentarzy: najlepszy sznyt twojego życia, a ty jedziesz na pogotowie? Zdecyduj się w końcu czego chcesz. I. Rykarda Parasol. Skończyli mnie szyć koło 17. Od 19 siedziałem w Alchemii oczekując na Twigga i Rykardę. Ku memu zaskoczeniu na koncert przyszło dużo osób, chwilę przed 20 kupiliśmy bilety i zeszli do piwnicy. Adnotacja: bilet ładny, tylko pan przedzierający uparł się, że zrobi mi z niego dwa. Nienawidzę spóźnień i gdy w końcu dobrze ponad 20 po 20 zespół wyszedł to byłem nieco poirytowany ich zachowaniem – na koncie jedna płyta i jedna EP-ka, bogami ich nie obwołano, a nie potrafią wyjść w okolicach kulturalnego spóźnienia? Próbę słyszałem już chwilę po 19. Wybaczyłem, gdy zaczęli grać. Jeden z najmilszych koncertów świata, setlisty nie podam, ale zagrali niemal wszystko co stworzyli (trudnym nie jest przy takim dorobku). Rykarda rozmawiała z publiką, zespół udawał, że się świetnie bawi, chociaż widać było, że stres mają. Z tego co powiedziała: wychowywała się w Szwecji, ojciec jest polskim Żydem, interesuje się krajem, a ona bardzo się cieszy, że tu jest. Widzi też, że Polska się zmienia w dobrą stronę i stajemy się bardziej tolerancyjni i otwarci. Gdyby tak była na marszu równości ostatnio…a tata poczytał sobie wystąpienia Bendera czy poszedł na wykład Nowaka… Wszyscy mieli żółte opaski za Tybet. Dostała kwiatki, próbowała wsadzić sobie bukiet za dekolt, ale po chwili zreflektowała się „Rany, przecież nie da się, nie jestem Bonnie Parker”. „Całe szczęście!” krzyknął ktoś z publiki. Cały występ piła whiskey, nawet bluzgnęła gdy jej się wylało („Przeklinam tylko gdy wylewa mi się alkohol”). Zagrali głośno (w granicach rozsądku) i bardziej gitarowo niż na płycie. Koncentrowałem się raczej na próbach sfilmowania ich (efekty na youtube) niż na klaskaniu. Ową czynność mogłem wykonywać tylko poprzez bicie dłonią o łokieć i nie sądziłem, że będzie mi się chciało, ale jednak porwali mnie na tyle, że zaciskając zęby i powieki biłem brawo w dość awangardowy sposób. Świetny koncert, dwa kawałki chyba dostaliśmy za to jaką fajną publiką jesteśmy (aczkolwiek setlistę widziałem tylko chwilę), a na końcu rewelacja. Perkusista wyszedł do publiki, podszedł do mnie, zapytał o rękę i podziękował for my support. Bardzo miło, niemal jak kolega i autentycznie interesuje się tym jak się nam podobało. Aż sobie z nim zdjęcie zrobiłem, chyba dość zaskoczony był. Potem Rykarda (zastanawialiśmy się kogo nam przypomina: wygrała Bridget

Jones, drugie miejsce zajęła samica chomika syryjskiego) rozdawała autografy. Poprosiłem do zdjęcia, pocałowała mnie w policzek na użytek tegoż. Merchandise był, chętnie bym kupił koszulkę, bo 40 złotych to umiarkowana cena, ale tylko S-ki były. Myślałem o kupnie płyty, niech mają, ale 50zł. I tak lepiej niż w Empiku (66), ale na Amazonie kosztuje ona…13 dolarów. Polaków stać, Polacy są bogaci, Polacy zapłacą? Niemniej wychodziliśmy zachwyceni. Jeżeli odnajdą więcej pomysłów na granie i muzykę, wyrwą się z inspiracji innymi artystami, a ona przestanie z siebie robić blond PJ Harvey to naprawdę jest szansa, że wiele osiągną. Aha, i niech nakręcą porządny klip, bo to co zrobili do „Hannah Leah” wygląda jak kurs jazdy na łyżwach. II. I think how how how how lucky we are Gdy dowiedziałem się o koncercie PJ Harvey byłem w środku Kolkaty. Napisałem od razu mej matce, żeby kupiła mi bilet. Był piątek. W odpowiedzi dostałem, że kupi w poniedziałek. Odpisałem tak, że jednak kupiła w piątek. Cena mordercza, 220 złotych. Miejsce bez cudów, 16 rząd, krzesło 31. Po zeszłorocznej Tori (rząd 33) uznałem, że nie będę sobie psuł przyjemności oglądaniem jaśnie PJ z takiego dystansu. Bilet poszedł do ramki, wyszedł z niej 21 maja. Wcześniej były dwie inicjatywy, obie chyba bez precedensu. Na last.fmie pojawiła się inicjatywa: Akcja charytatywna Last.fm „podaruj dzieciom bilet”:P Mini akcja charytatywna, której celem jest zebranie kwoty 120 złociszy, które pokryłyby koszt biletu na koncert, co przyczyniłoby się do odhaczenia przez koleżankę swimming_in_sun jednej z pozycji na liście swoich marzeń (potrzebnych osób:12) Z inicjatywy nie wiem co wyszło, chyba nic. Sam bardzo chętnie się do niej dołączyłem, za 10 złotych to nawet dwóch piw się nie ma, wizja zostania dobroczyńcą muzycznym – bezcenna. Zebrało się dziesięć osób, ostatecznie swimming_in_sun była bez naszego wsparcia, o marzenie do przodu jest. Druga inicjatywa nazwana została Złocistym Preludium Piwnym. Grupa osób z całego kraju, które się wcześniej nigdy na oczy nie widziały, a gdyby nie PJ to by się nie zobaczyły. Niezła baza do zawierania znajomości. Umówiliśmy się pod Kongresową o 16:30. Okazało się, że opłacało się rozciąć rękę, bo bandaż to świetny znak rozpoznawczy. Pojechaliśmy do lokalu i początkowo nieśmiało, jednak z każdym promilem bardziej, integrowaliśmy się. Przełomem było pojawienie się Piotrka z Krakowa, okazało się, że pije tyle samo co my. My w jakieś osiem osób. Lokal opuszczaliśmy w dość pozytywnych nastrojach, organizator to aż zwalił się ze schodów. Z cennych dialogów, mówię

do nowej koleżanki, która miała odmienną koncepcję drogi: - No mówiłem ci, że w prawo i tu wyjdziemy, to nie wierzyłaś - Nigdy nie wierzę mężczyznom, wy wszyscy zawsze kłamiecie! Wbiliśmy do kongresowej. Większości udało się wnieść aparaty, niestety nie wszystkim. Spotkaliśmy Nosowską, ale po krótkim namyśle postanowiliśmy nie truć jej dupy w tak piękny dzień. Dzień zasadniczo był koszmarny, padało, było chłodno, Warszawa brzydsza niż zazwyczaj, ale nie opalać się przyjechaliśmy. Gdyby setlista miała być wynagrodzeniem za pogodę to 30 kawałków nasze. Niestety nie zależała od warunków atmosferycznych. Gdy już wszyscy zasiedli na miejscach, kilka minut po 21 zgasły światła. Na scenę wyszła ONA. Pozwolę sobie na historię życia: fascynację PJ zawdzięczam jednej osobie. Dawno temu wzięła mnie, dużo wina, kazała siedzieć i słuchać. I chociaż mówiłem, że wiem jak PJ brzmi i że jej nie lubię, to ona się uparła. Pamiętam jakieś sekundy z tej nocy u stóp gór (niezłe zawiązanie akcji do pornosa). Pamiętam Good Fortune i 50ft Queenie, Sheela-na-gig, pierwsze kawałki, które mi się spodobały. Siedziałem, piłem wino i zacząłem rozumieć dlaczego ludzie ją kochają (tak PJ jak i koleżankę). Zaraz potem jechałem po wizę kanadyjską. W playerze miałem kilkanaście PJ kawałków. Stałem na progu ambasady i słuchałem i się zakochałem. Przez je obie siedziałem tego koszmarnego wieczora w Kongresowej. Polly wyszła chwilę po 21, wzięła gitarę i jakby od niechcenia zaczęła grac taki nic nieznaczący kawałek To bring you my love. Powoli, powoli, jakby za każdym razem zastanawiała się, które progi docisnąć i właściwie to nie wiedziała co robi. W momencie gdy zaśpiewała stało się jasne, że wie które progi dociskać. W tym momencie to w ogóle przestało być ważne, bo okazało się, że na żywo śpiewa dokładnie, idealnie tak samo jak na płycie, a chwilami nawet lepiej. Znać lata i słuchać latami, Forsaken heaven, cursed god above, lay with the devil, bring you my love

to jedno, ale zobaczyć jak giba się w sukni z epoki i od niechcenia zaśpiewuje sobie ten cudowny tekst to drugie. Padłem, jedno z najlepszych otwarć koncertu. Co do samej sukni: biała, ponoć z XIX wieku, a na sukni jakieś szlaczki, których niestety nie udało się zidentyfikować. Nie skończyło mi brzmieć jeszcze To bring you my love, a zaczęła już, że Lover had to leave me, ‘Cross the desert plain. Siedziałem, nie wierzyłem we własne szczęście. Znałem set od dawna, ale wiedzieć, a zobaczyć…znamy tę historię od czasów biblijnych. Nastąpiła mała przerwa. PJ wyznała, że jest afraid, że mało umie po polsku, będzie grała na kilku instrumentach, ale na żadnym zsa dobrze nie umie, niemniej uważa, że tak będzie ciekawiej. Tak, jasne, płyta się sama nagrała, a ogólnie to jest nudno po dwóch pierwszych. When Under Ether odegrała rewelacyjnie. Uważam, że to jedna z najlepszych piosenek z

ostatniej płyty, więc kontynuowałem błogostan. Gorzej mi szło przy The Devil i White Chalk. Pierwszy lubię, drugi umiarkowanie. Wysłuchanie obu na żywo było fajne, ale wobec trzech tempo opadło, mnie ciśnienie wróciło do granic niegroźnych dla zdrowia. Do tego leciało wszystko tak szybko, same kawałki też długie nie są, chwilę pogadała do nas. Kiedy wy mnie ostatnio widzieliście? Chyba nigdy…pamiętam jak byłam tu po raz pierwszy… Jakie po raz pierwszy, niby kiedy? …gdy miałem 17 lat… 1986? …półtora tygodnia żywiłam się chlebem z serem, dosłownie, nikt tu nie rozumiał wegetarianizmu. Odwołaliśmy część koncertów z braku zainteresowania, nikt nie chciał przyjść. Wobec tego w jakim tempie poszły bilety na ten show, wobec tego po ile…brzmiało jak dowcip, warto chodzić chyba na wszystko, bo może za 20 lat będzie PJ. Przy Man-size to zrozumiałem, że będzie szło blokami i to wyraźnie widać, kiedy kończy się jeden, a zaczyna drugi. Powtórzę się, znałem set, ale liczyłem na cuda, przy tym bojąc się, żeby te cuda za duże nie były. Albo niestety albo na szczęście, cudów brak. Man-size przeleciało w Angelene, które pan obok wyszeptał całe umierając ze szczęścia. My beautiful Leah nie jest moim ukochanym kawałkiem, wymienię przynajmniej dziesięć, które wolę z jej dorobku. Tyle, że na żywo to wszystko brzmiało świetnie, widząc ją jak się uśmiecha i sobie pogrywa…no po prostu połączenie niesamowite. Ktoś się dramatycznie wydarł, reakcja? „O, masz lepszą emisję głosu niż ja, ty powinieneś tu śpiewać” Opowiedziała o tym jak w hotelu przypadkiem włączyła pornosa i zainspirował on ją do napisania Nina in Ecstasy, który to utwór początkowo jej nie zachwycał, więc dała na b-side, ale potem uznała, że jest świetny. Zasadniczo dla mnie nadal nie jest, ale na żywo, wiadomo. Electric Light to mi przeleciało „oby poszło w końcu coś fajnego, naprawdę fajnego”. Poszło. „Lubię ten kawałek, niektóre piosenki nigdy mi się nie nudzą. Ta nazywa się Shame” Rozpoczął się najlepszy blok koncertu, wymiatała sobie na gitarze i You changed my life/We were as green as grass/And I was hypnotized/From the first ’til the last/Kiss of shame, shame, shame/Shame is the shadow of love i zaśpiewała mi to tak ślicznie jak na płycie, ale to nie było na płycie, tylko na żywo dla mnie (i kilku tysięcy osób, ale mniejsza z tym). Wymieniłem sąsiada na mruczeniu, If you tell a lie I still would take the blame If you pass me by It’s such a shame, shame, shame I ledwo wybrzmiały ostatnie dźwięki, tak postała, popatrzyła na gitarę i czaiła się, przestała się czaić i zawyła jakby nieswoim głosem, całkiem z innej bajki niż zaledwie chwilę wcześniej You snake/you crawled/between/my legs/said „want/it all?It’s yours you bet I’ll make You queen of everything no need for god no need for him Zaraz potem Big Exit. Kocham to, kto nie kocha, nawet moja mama to kocha. Granie tego w wersji quiet jest świetne, ale ma pewną wadę. Najlepiej ujął to kolega podczas rozważań pokoncertowych: Twiggy o wiem czemu nie kocham tego Big Exit Twiggy ona urywa to w takim momencie ze kurwa, no jakbyś zaraz miał dojść i nagle panienka każe Ci spierdalac Następne, Down by the water,

zagrane na chyba harfie elektrycznej, ale mogę się mylić. Niemniej wejście zabrzmiało całkiem inaczej, świetny pomysł, świetne wykonanie. Po tym ktoś krzyknął „Lying in the sun”. Z mojego miejsca widziałem, że oczy wyszły jej na wierzch, zatkało ją, a potem odezwała się „aaa, pomyślę o tym”, zwłaszcza na „aaa” przybierając taki ton głosu jakiego jeszcze nie miała. Po cudach z płyt starszych szybko rzuciła Grow, grow, grow, The Mountain i Silence. Ostatnie naprawdę lubię, ale i do wcześniejszych nie mam się co czepiać, chociaż ona na żywo mogłaby śpiewać książkę telefoniczną i grać na grzebieniu. Podziękowała i zeszła. Pognałem pod scenę, już mały tłum ludzi się zebrał, ale udało stanąć się na wysokości czwartego rzędu. Pokrzyczeliśmy wszyscy i pooklaskiwali ją, dostała kwiaty, postała chwilę i się pouśmiechała, zeszła. Wróciła po kilku minutach. Znowu pojawił się okrzyk „LYING IN THE SUN”. Rany, jak się zdenerwuje to pójdzie sobie. A ona „hmmm, muszę popracować nad Lying in the sun”, po czym zaczęła brzdąkać i przypominać sobie tekst. Myślałem, że padnę jeżeli zagra nam bonusowo, ale po chwili powtórzyła, że jeszcze musi popracować nad tym. Kolejna wielka owacja, po koncercie to bandaż miałem do połowy rozwinięty, jakoś o nim zapomniałem i że nie mogę klaskać. Brzdąknęła coś sobie…”hmm, I changed my mind” i rąbnęła C’mon Billy. Potem się okazało, że w tym miejscu na setliście było Horses in my Dreams, wielka szkoda, chociaż pisane w nawiasie, więc może jakiś kawałek tylko? No nic, gdyby się dało to byłyby tańce, weszła z takim wykurwem, przywaliła w struny z taką pasją, no MinistrY niemal. Po chwili najlepszy z nowej płyty, The Piano. Najfajniejsze w nim jest wejścieHit her with a hammer teeth smashed in, Red tongue twitching, Look inside her



skeleton przeszła to i zaczęła sobie powywać, po czym przestała grać. Something strange is happening…oh, I turned the volume wrong way, I turned it off. Poprawiła, sprawdziła czy działa i od nowa, Hit her with a hammer Teeth smashed in, Red tongue twitching, Look inside her skeleton. Najciekawszy prezent jaki mi się zdarzył na koncercie, dwa razy dostać wstęp do kawałka (tak sobie wyobrażam: NIN, wchodzą z Somewhat Damaged, dolatują do too fucked up to care anymore i Reznor: sorry, źle mamy ustawione, jeszcze raz). Jak już wszyscy skończyli wyć ze szczęścia, ja masakrować rękę, to podziękowała nam i wyznała, że ma nadzieję, że wróci i to szybko. Z jednej strony kurtuazyjne gadanie, z drugiej chyba naprawdę była zaskoczona jak rewelacyjne przyjęcia miała. Usłyszałem początek kolejnego i przeżyłem rozczarowanie. Po pierwsze The Desperate Kingdom of Love to nie był mój ulubiony kawałek, po drugie skończyło się łudzenie, że coś jeszcze dostaniemy, bo wiadome było, że to zamyka koncert. I dokonał się cud, Desperate, którego tekst lubię (ewenement: znać na pamięć tekst kawałka, za którym się nie przepada), ale z którym nie mogłem się przegryźć lata całe nagle okazało się być rewelacją i ruszyć mnie do tego stopnia co dwa otwierające. Gdy doszła do At the end of this burning world You’ll stand proud, face upheld And I’ll follow you, into Heaven or Hell to szlochałem, zresztą nie tylko ja. Przywaliła w struny dużo mocniej niż na płycie, w tej wersji arcydzieło, kawałek dołączył do listy o nazwie rewelacje wszech czasów. Poszła sobie. Nadzieje na wywołanie jej, zapalające się światła ugasiły nadzieje. Ochroniarz rzucił się do pana, który stał koło mnie. Próbował wcześniej robić zdjęcia, ale bez lampy. Pan ochroniarz świecił mu w obiektyw laserem. Kurwa, czy naprawdę ochrona nie ma już czego robić? CO I KOGO BOLI, ŻE FAN ZROBI SOBIE KULTURALNIE ZDJĘCIE NA KONCERCIE? Jasne, gdyby napierdalał lampą halogenową 200W to sam bym zwrócił uwagę, że nie czas i miejsce, ale ten naprawdę nic złego nikomu nie robił. O ochronie więcej: koło mnie siedziała pani, coś tam zaczęła pisać na komórce. W 20 sekund był przy niej pan i „proszę to schować, proszę to schować!”. Niech wyślą panów do ochrony meczu, na derby Krakowa czy Śląska, może niech tam podejdą do kogoś i zechcą mu poprzeszkadzać w robieniu zdjęć? Taki zapał do roboty mają. Dzięki ochronie bootleg otwiera skrócona wersja To bring you my love – koleżanka zaczęła nagrywać, a tu okazało się, że dyktafon, gdy rejestruje to włącza mu się czerwona dioda. Rzucił się do niej karkonosz „co to jest, proszę to schować!” więc schowała, a po chwili zalepiła gumą do żucia i nagrała resztę koncertu. Co do nagrania: jest

świetne, nie licząc czujności pana ochroniarza, która kosztowała kilka minut jednego z najlepszych kawałków wieczoru. Wiedząc w jak desperate okolicznościach powstawał, że osoba, która to nagrywała robiła to pierwszy raz w życiu to po prostu mistrzostwo świata. Zebranie się kilkunastu osób po koncercie nie jest łatwe. Gdy jeszcze część chce iść na flaszkę, część po bilety, część zobaczyć Plac Wilsona to w efekcie dość szybko mieliśmy taki burdel, że istniało realne zagrożenie, że nic z tego nie będzie. Jednak w końcu udało się spotkać w lokalu i opić z lekka koncert, wymienić wrażenia, przekląć ochronę i podłamać się, że bootlega najpewniej nie będzie, bo nagrywająca malowała okoliczności nagrania w bardzo czarnych barwach. Zarządziła historia kolegi Piotra. Coś opowiadałem o tym jakie Hospitality Club i Couchsurfing są świetne. Przerywa mi oburzony głos: Świetne? Tak, pojechaliśmy do Berlina. Znalazłem na HC Steffi Schulz. Mówi, że super, żebym wpadał z ekipą, że trzy noclegi ma dla nas. No super, skończył się koncert, jedziemy przez całe miasto na wypizdów, znaleźliśmy ulicę, szukamy adresu, a pod wskazanym przez nią jest spożywczy całodobowy. Byliśmy tak zdesperowani, że ja tam wszedłem i spytałem sklepikarki czy przypadkiem nie zna Steffi Schulz. Gdybyście widzieli jakiego karpia kobieta na to zrobiła. Nie wiem jak gdzie indziej z HC, ale jakbyście jechali do Berlina to nie wierzcie Steffi Schulz. Podaję historię dalej: nie wierzcie Steffi z Berlina. Udało mi się załapać na pociąg o 1:27. Na 0:25 się nie udało, zabrakło biletów. Jest w tym jakaś ironia, zdobyć bilet na koncert, nie zdobyć biletu na PKP. W tym o 1:27 było ostro, spędziłem podróż na korytarzu, siedząc, stojąc, próbując coś pospać, jednak co chwilę walił mi ktoś drzwiami albo przechodził, co nie ułatwiało odpoczynku. Miły towarzysz podróży podzielił się ze mną piwem, wrzuciłem wiadomo kogo na uszy i tak się telepałem do 5:14. Wyprawa przyniosła jeszcze jedną niespodziankę: chciałem kupić bilet od pani konduktor. Powinno mnie wynieść 55 zł. Wyniosło 40, nie dała biletu. Z jednej strony „nie biorę-nie daję łapówek”, z drugiej ja to chrzanię, jak pracownicy PKP mają takie podejście, że wolą na lewo brać pasażerów, a ja dzięki temu jestem 15 do przodu, to nie będę płakał. Podsumowanie…Polly jest taaaaaaaaka fajna, urocza i miła. Zachowywała się cudownie, trochę jakby „o rany, podoba wam się, boże, naprawdę wam się podoba, nie wierzę, ale jesteście fajni!”. Widać było, że szczerze jest zachwycona tym co się działo, tym jakie przyjęcie jej zaoferowaliśmy. Co do publiki: nie sądziłem, że to napiszę, ale rewelacja. Bałem się wrzasków w stylu „THIS IIIIS LOOOVE”, ale poza kilkoma na początku nie miały miejsca. Ludzie idealnie klaskali, a gdy tylko zaczynała grać dalej to zapadała cisza, nikt nie chciał zakłócić cudowności tego co się działo. Nagłośnienie świetne, rewelacja. Gitara chwilami brzmiała punkowo, brud piękny. Inne instrumenty, zwłaszcza te „dziwne” słychać było tak jak dokładnie ma być. Mam jedno zastrzeżenie, dość poważne: za mało. Niektórzy mówią, że to zaleta, że chce się więcej, czuje niedosyt itp., dla mnie jednak niecałe 90 minut koncertu, 85 nawet, to za mało. Z drugiej strony mogę tylko zgadywać jak męczące jest granie samemu, na tylu instrumentach z pełnym zaangażowaniem. Żal jednak motywuję tym, że większość wcześniejszych koncertów miała 23 kawałki, nasz 20 (odpadły wielbione przeze mnie Water, Rid of me i mniej wielbione Who the fuck). Z rzeczy okołokoncertowych: komuś udało się spotkać PJ na Krakowskim Przedmieściu, podobno zwiedzała sama z mapą, zawodnik zdobył autograf, wiję się z zazdrości. Dla mnie koncert bardzo dobry, chyba nawet rewelacyjny, gdy tak posłuchuję bootlega, ale jednak nie w pierwszej trójce życia. Merchandise…najgorszy merchandise świata. Do wyboru JEDEN wzór bluzy, okładka ostatniej płyty, jakości średniej. Chyba lepiej, żeby nie było w ogóle niż takie coś. Media krajowe napisały co nieco o koncercie. Sensownie napisał Sankowski, którego cechuje to , że zna się i pisze sensownie, również wywiad z PJ mu wyszedł niezły. Za to Onet w relacji z koncertu już trochę się machnął: Wyszła na scenę samotnie (z siedemdziesięciominutowym opóźnieniem!), No nie do końca, początkowo koncert rzeczywiście miał być o 20, jednak przesunięto godzinę na 21, wiadome to było od niemal tygodnia. Tu wychodzi, że z niej wredna picza, która się leni i spóźniona przyłazi. Niekiedy

wspomagała się także syntezatorowymi beatami, zwłaszcza w utworach pochodzących z bardziej elektronicznej płyty „Is This Desire?” („Angelene”, „My Beautiful Leah”, „Nina in Ecstasy”). Ślicznie, tylko Nina in Ecstasy nie ma na tej płycie. (…) reagowała na odzywki co bardziej rozkrzyczanych fanów (…), a nawet zmieniła pod ich wpływem kolejność bisów Tak? A na setliście jest dokładnie taka jak była. Chyba, żeby uznać ten kawałeczek Lying in the sun za zmianę, ale bez jaj. Jednak i tak nie jest źle, przynajmniej widać, że autor był na koncercie i wie o co chodzi. Wysokie obcasy popełniły cały artykuł o PJ, zły nie jest, ale została tam Polly JANE Harvey. Poza tym: Pozowała do zdjęć w samych majtkach, biustonoszu, dużych okularach, topless. Ma ktoś zdjęcie PJ topless? To ja baaardzo poproszę. 31-letnia Polly Jean Harvey twierdzi, że była brzydką dziewczyną. Głos z przeszłości? Bo urodzona w 1969. Przyjacielem jest też o 12 lat starszy Nick Cave, z którym kilka lat temu była związana. No, takim przyjacielem, że Marianne Faithfull w biografii pisze, że jak współpracowała z nimi, to musiała na raty, bo nie chcą się widzieć na oczy. Tragedii na szczęście nie ma, a wobec tego co zdarza się czasem przeczytać to jest wręcz świetnie. III. Indiana Juriusz, wersja domestic Jeżeli ktoś nie widział nowej Indiany, a chce, to niech sobie odpuści czytanie, spoiler na spoilerze, napisałem nawet, że mordercą jest lokaj. Historia życia: nie wiem, który to był rok (na Filmwebie jest źle) chyba 1989. Matka wychodziła, piątkowy wieczór, miałem zostać z wujkiem, za którym wówczas nie przepadałem. Żeby jakoś wynagrodzić mi te cierpienia, na drugi dzień wujek miał w nagrodę zrobić mi niespodziankę. Nie chciałem żadnych niespodzianek, nie chciałem zostawać z nim, rzęziłem okrutnie, byłem dość upierdliwy jako dziecko, szczerze współczuję mojej matce i reszcie rodziny obcowania ze mną gdzieś tak do 1991. Na drugi dzień rano wyszliśmy z domu chwilę po 9. Wujek za nic nie chciał mi powiedzieć, gdzie idziemy, co oczywiście powodowało, że pytałem w kółko „aaale gdzieee idziemy”. Wysiedliśmy z tramwaju na przystanku Plac Wolności (dzisiaj Plac Inwalidów) i poszli do (niestety już nieistniejącego) kina „Wolność”. E, taka niespodzianka? No kino jest fajne, byłem już kilka razy, ale liczyłem, że dostanę coś materialnego. A jaki film? „Indiana Jones i Świątynia Zagłady”, ciekawe czy nie jestem za młody. Nie byłem, weszliśmy, zasiedli i się zaczęło.

- Wujek, to nudne jest i jeszcze czarno-białe - To jest pieprzona kronika filmowa, nie słuchaj nawet , bzdury same, zobaczysz, że film jest fajny. Mam nadzieję, że dajesz radę czytać samemu?

- Daję, daję. - Zaczęło się. Pani śpiewa, o czym oni gadają w ogóle, nic nie rozumiem! Dobra strzelają się, gonią się, fajne. W dwie godziny później wychodziłem z kina z całkiem innym nastawieniem do świata. Po pierwsze pokochałem kino. Po drugie moim idolem został oczywiście Indiana Jones, a drugim wujek za to, że mnie zabrał i pokazał jak niesamowite rzeczy mogą kryć się w kinie. Widziałem wcześniej „Willowa”, „Kaczora Howarda”, chyba coś tam jeszcze, ale to mnie po prostu zabiło. Przez następne tygodnie zadręczałem wszystkich opowieściami o tym jaki to Indiana nie jest zajebisty. Gdy okazało się, że do wujka przyszła koleżanka, która widziała w USA kolejnego Indianę (rany, to jest więcej tego dobrego?) to zmusiłem ją żeby mi go opowiedziała (jej zainteresowanie tematem było znacznie mniejsze, więc musiała nieźle cierpieć). Co chwilę pytałem kiedy będzie u nas, jak widać już wtedy irytowało mnie zapóźnienie wobec zachodu. Pamiętam, że najpierw były dwa pokazy w kinie Wanda (dziś są tam delikatesy), na których pan czytał z kartki listę dialogową, bo nie było napisów na filmie. Był to luty albo końcówka stycznia, na Filmwebie

jest raczej źle. Wujek nazwał to profanacją i kazał czekać do piątku. Ja nie mogłem, ale sam nie mogłem też iść więc wyczekałem. Nadszedł piątek, wujek zadzwonił, że ma bilety na 18. Życie wtedy było proste, seanse ogólnie szły 16 (ewentualnie 15:45 jeżeli film trwał ponad dwie godziny) 18 i 20 (20:15). Kino Kijów. Nie byłem tam wcześniej, więc powaliły mnie jego rozmiary, a ten ekran! Fotele niskie, gdy teraz o nich myślę to bolą mnie plecy, na suficie toporne lampy (one chyba do końca 90-tych się uchowały), ale wtedy wydawało mi się, że to Cannes po prostu (oczywiście nie miałem pojęcia o Cannes). Nie pamiętam czy była kronika, czy nie, chyba nie, chyba były jakieś trailery, ale nauczony doświadczeniem oczekiwałem wiadomo kogo. Gdy się zaczęło…nie wierzyłem. Było jeszcze lepsze niż poprzednia część. Wtedy też pierwszy raz popłakałem się w kinie (jak czołg leci w przepaść to myślałem, że już po Indianie – uznałem, że musi być równowaga, uratował ojca, ale sam musiał się poświęcić. Chciałem już wyjść, żeby nikt nie zobaczył, że płaczę, ale wujek sprowadził mnie na ziemię, fotel Ciekawe co powiedziałby psycholog dziecięcy, od zawsze miałem ciągoty ku smutnym zakończeniom). Gdy wyszliśmy z kina, chciałem iść na kolejny seans. Chciałem też móc słuchać motywu przewodniego, nuciłem go całymi dniami. Pierwsza płyta CD jaką w życiu kupiłem to muzyka z Krucjaty, mam ją do dzisiaj. Gdy w domu pojawił się magnetowid (pierwszy film to jednak była „Zabójcza broń”, a nie Indiana) byłem w siódmym niebie. Znalazłem wypożyczalnię, gdzie mieli Poszukiwaczy i me szczęście osiągnęło pełnię, chociaż trochę byłem nimi rozczarowany. Wujek zeznawał, że to najlepsza część, a dla mnie Krucjata zdecydowanie lepsza. Nie wiem ile w sumie razy oglądałem Indiany. Poszukiwaczy koło 10, Świątynię trochę ponad, Krucjatę dobrze ponad 20. Ta trylogia jest u mnie przed Star Wars, średnio raz do roku muszę oglądnąć, którąś część, nierzadko wszystkie. Gdy tylko wyszedł box DVD to sprawiłem go sobie, za jakąś chorą kasę. Gdybym miał go w wieku 9 lat to chyba bym szkoły nie skończył. Właściwie myślę, że jeden ze związków należało zakończyć, kiedy to partnerka zasnęła w czasie oglądania Krucjaty. Większej obrazy dla filmu przygodowego wymyślić się nie da, a widząc tak różne podejście do arcydzieła mogłem już wtedy wpaść na to, że nic z tego nie będzie. Taki test: Krucjata jako miernik fajności dziewczyny. W świetle tego co tu napisałem, nie muszę chyba mówić z jakimi nadziejami i obawami czekałem na kolejną Indianę. Mijały lata, a tu nic. Straciłem nadzieję, aż tu nagle gruchnęło, że będzie. Strach, przerażenie, co oni z tego zrobią? Dobrze, jest Ford, ale jak reszta? Żadnego filmu tak nie śledziłem, zdjęcia oglądałem, gdy pojawił się trailer to jakieś 30 razy pod rząd. Licznik niemal miałem do premiery. W dzień po PJ, o 13 dostalem smsa o najfajniejszej treści świata: Indiana? Jasne, że Indiana. Na Królestwo kryształowej czaszki czekałem lat 19, no 18,5. Wiedziałem, że startu do żadnej części nie będzie miało, ale liczyłem, że uniknie żenady. Ekipa wyjściowa się rozrosła, siedzieliśmy i oczekiwali dzieła jak mało czego. Reklam litościwie nie dali prawie, Lucasfilm i jedziemy. Zaczyna się jak miało: Paramount przechodzi we fragment terenu. W CO? Co to za pieprzony świstak? Piesek preriowy, ale też pieprzony, do tego dramatycznie zrobiony. Zaczyna się źle. Na szczęście potem jest dobrze. Gdy pojawia się cień, gdy sięga po kapelusz…tak, to zdecydowanie jest to, to ten Indiana. Tak ogólnie się z nim rozprawiając: - wspomniane świstaki są absolutnie najgorszym pomysłem świata. Ich wykonanie woła o pomstę do nieba - przegięto nieludzko z atomową lodówką, konwencja Indiany to jednak nie takie jaja. Wiem, że chciano nam zasygnalizować, że lata 50-te, że nie 30-te, że nie będzie nazistów, tylko Sowieci, ale nie róbmy z widzów idiotów. Na początku jest napisane 1957? Jest. Wystarczy. Tak samo wizyta agentów i zasygnalizowanie polowania na czarownice to kiepski pomysł, już nie mówiąc jak to się ma do całej serii. - łopocząca flaga na dzień dobry, chociaż to jeszcze da się przeżyć, szybko znika - Blanchett jest boska, bezsenne noce mi zafundowała, taka domina cudowna. Gdy gniecie mrówkę kolanami…ach! - Tylko czy te cholerne mrówki muszą tak dramatycznie jechać komputerem? - Shia nie denerwuje tak bardzo jak mógłby. Dziwna zaleta, ale gdy go widziałem w trailerach to bardzo bałem się. A tak myślę, że cały film mógłby być jak sceny, gdy lata na lianach przez dżunglę to od razu mi lepiej. - Ford mimo 66 lat daje radę! Wygląda trochę słabiej, ale i tak cudo. Gdy podczas pościgu przez jungle rzuca się na tłum ruskich i wszystkich bije – niemal jak czołg w Krucjacie. - Zakończenie jest…no straszne. Naprawdę mogli sobie darować obcego, podobnie jak latający spodek. Portal to miał być, nie? No to portal, a nie takie coś. Niektórym się podoba, że nawiązanie do estetyki kina lat 50-tych, ale naprawdę nie pasuje mi do serii. - Miłe są małe nawiązania do poprzednich części. Arka cudownie wygląda, czerwona linia znacząca podróż, Indy ma zawsze pod ręką książkę, której potrzebuje, wymiata w starożytnych językach, teksty o nauce i wiedzy – boskie, to jest to! - mniej miła jest łopatologia. Że ojciec Indiany nie żyje, że Marcus nie żyje. Wiem, że teraz wszystko musi być dosadnie wyrażone, widz nie zrozumie, nie będzie pamiętał kto to w ogóle był, więc muszą na chama, dokładnie powiedzieć, najlepiej trzy razy. - Pokonanie ruskiego wielkiego jak dom – tak! - Szkoda, że Indiany nie nazywają Indianą częściej, tylko Henry i Henry. Przygotowują teren dla Shii i części kolejnych? - Gdy Shia bije kulami o krzaki…miałem ochotę uderzyć w kulki scenarzystę, Koepp jest do dupy, położył już tyle rzeczy, że naprawdę nie wiem dlaczego on, bo przecież chętnych nie brakowało. - Pościg na motocyklu, Indiana przechodzi przez samochód, wychodzi z drugiej strony – tak, tak ma być. W chwilę potem mała Krucjata, gdy Shia cieszy się z pokonania ruskich przez pomnik, Harrison go opieprza wzrokowo. Tak jak jego niegdyś Connery za akcję z Niemcem na motorze. - Marion przestała pić i to widać. Gada teraz bzdury i robi najokrutniejszą rzecz serii: uziemia Indianę. Dramatycznie zły pomysł, tak bardzo nie pasuje do konwencji tej postaci. Co on, teraz będzie z nią na bingo chodził i do kościoła? Najgorszy miłosny tekst świata -

wszystkie miały wadę, nie były tobą – wziąłem do własnego użytku. Kiedyś jakąś położę nim. Gdzież temu do klasycznych nocturnal activities czy leave me alone, I don’t like fast women. - Dlaczego nie ma bicza? Tak ładnie się pojawia i potem znika całkiem, wielka szkoda. Ten dźwięk, jakże mi go brakowało! Na szczęście odgłosy uderzeń pięścią są idealnie jak były, cudowne! - Wyciąganie z piasku jest niezłe, kłótnia z Why the hell didn’t you make him finish school zabawna w miły, stary sposób - Inne miłe momenty: nie doskoczenie do samochodu i Damn, I thought that was closer! Radziecka domina i Belief, Dr. Jones, is a gift you have not experienced. My sympathies, a także Da swidania doktor Jones. Akcent ruski ładnie jej wychodzi. - Ostatnie słowa przed śmiercią – I like Ike (przełożone na „niech żyje Eisenhower”, z drugiej strony ilu rodaków wie, że było to jego hasło wyborcze) – przyznam, że się uśmiałem, w takich chwilach czuje się dumę z bycia amerykanisto-kanadystą. - Trójka miała boskie zakończenie, ten klasyczny odjazd w stronę zachodzącego słońca, poprzedzony okrzykami, rewelacja. Tu jednak też udało się w tym tragicznym finale dać jedną fajną rzecz. Gdy Shia chce podnieść kapelusz, a wiadomo kto go zabiera…Indiana ma minę, która mówi: Zapomnij! Nie masz szans. Mój kapelusz i zawsze będzie mój. Nigdy nikomu go nie oddam, a zresztą na nikim nie będzie wyglądał choćby w połowie tak dobrze. Nawet jeżeli ten ktoś podrabia najlepsze wzorce z lat 50-tych, ubiera się na Brando i jeździ po peronie na motorze to nic mu nie pomoże. Może z tego co wypisałem nie wygląda, ale jestem kontent. Oczywiście mogło być lepiej. Budżet na 185 milionów dolarów, a wspomniane efekty kiepskie po prostu. Gdyby pokazano ten film grupce fanów, a następnie przerobiono…wyjątkowo zgodnie wszyscy narzekają na to samo: świstaki preriowe, ufol, spodek, Shia Tarzan. Również potrójny wodospad to już lekkie przegięcie, jakby „ponton z dwójki lubicie? No to macie, amfibię razy trzy, trzy razy bardziej polubicie”. Elsa jako podwójna agentka fajna? To macie potrójnego. Przefajniono trochę, ale i tak najdłuższe w życiu oczekiwanie na premierę filmową okazało się być owocne. Po wyjściu z kina odczułem pustkę. To koniec, nie będzie więcej Indiany. Na żaden film już nigdy nie będę tak czekał. Dlatego pójdę znowu na Kryształową Czaszkę. Potem kupię dobre wino i pojadę Poszukiwaczy, Świątynię i Krucjatę, z obowiązkowymi łzami w oczach, gdy Connery patrzy w dół na

Indiana… let it go

wrak czołgu, (a także przy ) Wypomniano mi , że powiedziałem kiedyś, że jeżeli jakaś dziewczyna zabierze mnie do kina na Indianę to ja się z nią ożenię. Chyba jednak okażę litość, nie dość, że zabrała mnie do kina to w zamian robić jej coś takiego? Chociaż w sumie… ona kocha Krucjatę prawie tak jak ja…ślub przy Raiders March…muszę to jeszcze przemyśleć.

Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 8

Of Wolf and Man 13 Maj 2008 juriusz 5 komentarzy Średnia długość moich wpisów, zwłaszcza ostatnio, nie jest tajemnicą. Dla odmiany dziś wybitnie krótko. Potrzebne do zrozumienia: w sobotę miało miejsce u mnie małe spotkanie o charakterze towarzysko-alkoholowym. Cudów nie było, w kilka osób posiedzieliśmy nad winem i absyntem, koło 1 walnęli się spać i tyle. Nikt nic nie spalił, nie zarzygał, nikogo nie zgwałcono, nie pobito, policji nie było, sąsiedzi nie życzą mi śmierci (no dobra…ale nie za tę sobotę), na pogotowiu nikt nie skończył, sprzątanie zajęło może 20 minut, nawet kac jakiś mało efektowny, aż nie ma o czym pisać. Dziś jest wtorek, właściwie zapomniałem o tej imprezce. Wczoraj w Dużym formacie ukazał się dość ciekawy reportaż Hugo Badera o Rosji. Ogólnie obraz smutny, depresyjny, jak nie zabiją to okradną, syf i brud. Spodobał mi się pewien tekst, swoista rada, którą jeden z rozmówców daje dziennikarzowi na dalszą podróż przez mniej cywilizowaną część Federacji Rosyjskiej. Wrzuciłem na opis, dziś cały dzień roboty miałem, w ogóle zapomniałem, że mam opis. Odzywa się kolega, któremu nie udało się odwiedzić mnie w sobotę. Marzec: Hej! Jak tam domówka u Ciebie? Ciężko? Juriusz : Klubu abstynentów nie było, ale znowu bez rzeźni. Marzec:

Bo taki opis masz dwuznaczny Jaki opis, co za opis…a, mam opis, ten tekst z wczoraj. Patrzę. Wszystko jasne. Do lasu! Do wilków, nie do ludzi! Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 9

River Moon 1 Maj 2008 juriusz 6 komentarzy Po trzech tygodniach w Indiach przestawiłem się na takie standardy, że podróż w klasie sleeper uważałem za przyjemną i relaksującą. Obyło się nawet bez standardowych kwestionariuszy turysty, jechałem z jakimiś ciężkimi chłopami i na szczęście mieli gdzieś co robię, kim jestem, skąd jestem. Podjąłem się rzeczy szalonej, która mogła skończyć się śmiercią. Poszedłem na kolację do wagonu restauracyjnego. Poprosiłem zestaw wegetariański, w pamięci miałem widziane w Kolkacie opisy ptasiej grypy, która mogła dotknąć nawet ponad 30% drobiu. Pan nie miał wydać ze 100 rupii (ja przypomnę: to jest jakieś 7 złotych, a wydać miał jakąś połowę) i powiedział mi, że to nie jego problem, a mój. Jak w domu! Pociułał trochę metalowych, a resztę dostałem w coli i wodzie mineralnej. Super, mam trzy litry picia. Przeszedłem do pomieszczenia restauracyjnego, czyli siedziska, gdzie byli już lokalni SOKiści. Indyjski SOKista to pan w mundurze, z fajnym beretem i egzemplarzem broni palnej. Standaryzacji tejże nie mają, co dostał to nosi. Jadłem z duszą na ramieniu, bo po pierwsze diabli wiedzą co jem, a po drugie jak mu ta flinta wystrzeli to tylko raz. Chyba, że nie mają na naboje, tylko tak noszą dla szpanu i efektu. Obstawiam, że mogą nie mieć na wiele innych rzeczy, ale jednak na amunicję znajdą. Rządzi światem szaleńcza logika; może być bieda do sześcianu, ale jeżeli chodzi o sposoby na robienie sobie krzywdy to ludzie zawsze będą dokładać starań, wznosić się na wyżyny finezji i swych umiejętności. Zjadłem. Przeżyłem. Najlepsze nie było, ale to nie było najważniejsze, najważniejsze było przeżyć. O standardzie kolejowej toalety nie muszę chyba wspominać? Dziura ukierunkowana na tory. Niemniej widywałem bardziej drastyczne przypadki w ojczyźnie, o Chinach rzecz jasna nawet nie mówię, bo nie ma o czym. Indyjce są jednak czyste, przejawia się to dość dziwnie, nierzadko strasznie (mycie zębów palcami w restauracji, czesanie się na środku ulicy, obcinanie paznokci w miejscach publicznych, kąpiel nad studzienką kanalizacyjną), ale starają się nie cuchnąć i nie naszczać na podłogę w pociągu. Może decyduje o tym fakt, że to jedyne miejsce w pociągu gdzie można spokojnie zapalić. Jadę, czytam Pottera, zapisuję różne impresje w kalendarzu (tym, który mi rodacy ukradli), panowie obok gadają, co mi nie przeszkadza, bekają, co mi przeszkadza, nie krępują się ze swoimi procesami trawiennymi, co mi bardzo

przeszkadza, ale wiele zrobić nie mogę. Zabił mnie siedzący naprzeciwko wielki, tłusty Indianin: wyjął z torby gigantycznego kuraka, wpieprzył gołymi łapami, brudząc przy tym siebie i okolicę, a potem zawinął jakieś dwa kilo resztek w gazetę, otworzył okno i wyrzucił. Pociąg jechał dość radośnie, też jak w domu, zatrzymywał się w szczerym polu, żeby przepuszczać inne. Ekstazy nie było, koło 22 poszliśmy sobie spać. To już zdecydowanie nie jest Goa, noc jest naprawdę zimna, spałem prawie we wszystkim co miałem (koszulka, cienka bluza, gruba bluza, polar, śpiwór, który niby powyżej 5 stopni jest dobry) i przesadnie gorąco mi nie było. Koło 10 dojechałem do Varanasi. Idę po bilet na dalszą podróż, na szczęście mają tu biuro dla turystów. Z jednej strony Varanasi jest dość turystyczne, z drugiej toż to mieścina, absolutna góra ludności to trzy miliony, oficjalnie 1,2 , naprawdę jakieś dwa z kawałkiem. W biurze jest już kilka osób, w tym trzej Japończycy, ale z tylko jedną Japonkę, więc nie bardzo było jak podbijać jej serca przy takim obłożeniu na jednostkę. Wypełniłem piękny formularz, siedzę i czekam na swoją kolej. Nagle wywala prąd. Aha, tutaj mają taki zwyczaj, że rano brakuje, czy też cały dzień siedzą bez prądu? Po chwili prąd wrócił. Za 10 minut znowu sobie poszedł. To wszystko wspaniale, problem, że panu resetowało komputer (jeżeli ktoś urodził się w okolicach 1982 i dostał na komunię PC to mniej więcej taki komputer) musiał go uruchamiać od nowa (na szczęście szło szybciej niż nówka z Vistą czy XP) i wpisywać wszystkie dane od początku. W tych warunkach obsługa trzech osób zajęła jakąś godzinę. Gdy nadeszła moja kolej to zasiadłem przed panem z duszą na ramieniu, wręczyłem mu formularz i oczekiwałem co będzie szybsze: on czy varanasianska elektrownia. Wklepał trochę, ale pojawił się problem (byłem już przyzwyczajony, zaskoczony bywałem, gdy problemów nie było) : - Czemu nie wpisałeś nazwy hotelu? - Dopiero co przyjechałem, jeszcze się nie zatrzymałem nigdzie. - Musisz wpisać jakiś hotel – powiedział podając mi formularz z powrotem. Jak muszę to muszę. Po dylemacie co wpisać, dałem Choirgirl Hotel. Myślałem o Morrison Hotel i Bates Hotel, ale bałem się, że może trafię na fana Doorsów albo „Psychozy”, z Tori nie było tego ryzyka. W minutę po tym jak dostałem bilet wywaliło prąd. Następni w kolejce Francuzi jęknęli z bólu. Życzyłem im powodzenia i ruszyłem na poszukiwania kantoru, ewentualnie bankomatu. Warto zaznaczyć, że są w Indiach dwa miasta o wyjątkowo złej opinii jeżeli chodzi o oszukiwanie turystów: Agra i Varanasi. Mając w pamięci wszystkie dotychczasowe doświadczenia szedłem naprawdę z duszą na ramieniu, nawet jej nie zdjąłem po nabyciu biletu. Był 26 stycznia, Republic Day, jedno z najważniejszych świąt w Indiach. Wszędzie wywieszone narodowe flagi, ludzie z barwami narodowymi w

klapach, ogólnie 11 listopada do potęgi. Oczywiście wiele rzeczy zamkniętych, w tym kantory. Tylu rikszarzy już dawno się na mnie nie rzuciło, niczym wygłodzone sępy na wyjątkowo dorodną i ohydną padlinę. Walczę, pytam o kantor, z nadzieją, że mnie gdzieś pokierują, a może poza dworcem uda się dorwać transport, którego cena nie zdejmie mi kasku. Pan podejmuje się zaprowadzenia mnie do kantoru. Zaczyna być coraz cieplej, wkrótce aż gorąco. Zaczyna też być trochę strasznie, bo pan prowadzi mnie przez slums. Widywałem już gorsze, ale jak dadzą pałą w łeb to wystarczy i taki, żeby mamusia nie mogła modlić się nad mymi prochami, bo takowych nikt nigdy nie znajdzie. Wchodzimy do jakiegoś sklepu z dywanami, aha, więc to tu mordujecie turystów? Wołają właściciela, chcą mnie częstować herbatą, ale odmawiam. Wiem, że to niegrzeczne, ale bardzo chciałbym znaleźć się pod prysznicem, a jak zaczniemy gadać o tym kim jestem i jak mi się podobają Indie to 30 minut z głowy jak nic. Kurs miał kiepski, ale nie chciał dać lepszego, później odkryłem, że dolar poleciał i nawet mnie bardzo nie schujali. Wymieniłem niewiele, bo trochę strach brać od takiego kolesia większe kwoty. Rikszarz-przewodnik zaprowadził mnie z powrotem na postój. Po drodze wypytywał, gdzie mam mieszkać. Mówię, że u znajomego, na co on, że tu ludzie są źli i ten znajomy na pewno mnie wychujał, poza tym to bardzo niegrzecznie mieszkać u kogoś. Ja wiem, że tu ludzie są źli, może nie tyle źli, co koszmarnie zachłanni. On mi rozwiąże ten problem, za jedyne 100 rupii za noc załatwi mi hotel. Mówię, że jestem przygotowany, że może coś nie wyjść ze znajomym, więc mam namiary na pewien hotel jakby co. - Jaki? – zapytał z ogniem w oczach. Dzień sponsoruje jednak z moich ulubionych płyt. - Choirgirl Hotel Wiedziałem co teraz nastąpi, czytałem o tym, ale i tak nie mogłem w to uwierzyć. Znam, tam jest bardzo źle, bardzo brzydki, bardzo brudno, bardzo dużo owadów, bardzo drogo, niemiła obsługa, zła lokalizacja, ktoś kto Ci go polecił to chciał Cię oszukać Ależ ludzie są podli, jak oni mogą tak kłamać, oszukiwać! Wewnętrznie umierałem ze śmiechu i tak bardzo cieszyłem się, że chociaż jestem w Varanasi dopiero chwilę, to już mam tyle fajnych rzeczy do opisania. A to był dopiero początek.

Załatwił mi rikszę, umówiliśmy się na 60 rupii. Według mojej wiedzy, potwierdzonej później empirycznie, była to dobra cena. Jedziemy, jedziemy, plakat Rambo IV zobaczyłem na kinie, można by się przejść jak czasu wystarczy. Dojechaliśmy w pobliże Assi Ghat, gdzie mieszkał mój CS kontakt. Pan mówi, że to daleko było i że chce więcej niż 60. - Co, miasta nie znasz jak tu za taryfę robisz? - Ja nie w tej części miasta, ja myślałem, że to jest bliżej. Daj mi 80, no proszę, daj mi 80, 80, 80 – powtarzał niczym mantrę - Dobra, niech Ci będzie, masz 80 – powiedziałem popełniając błąd dnia i podając mu banknot sturupiowy. - Dzięki! – i dał w długą. Mogłem go w sumie gonić, ulica za chwilę skręcała ostro w dół, a była tak wyboista, że rozwaliłby mu się ten rower, gdyby próbował tam szybko jechać. Olałem go, niech ma, niech się nacieszy, niech się nażre. Pokręcona sprawiedliwość panująca na świecie sprawi, że pewnego dnia jemu też coś takiego się przydarzy. Co ja mówię, już się przydarzyło, jest rikszarzem w Indiach. Nie miałem dokładnego adresu (już nauczyłem się, że na wiele się nie przydaje) tylko wiedziałem, że to zaledwie dwie minuty od ghaty Assi. Znalazłem telefon (z tym na szczęście nie ma kłopotów) i zadzwoniłem do Nandana. (Imię skojarzyłem sobie z NIN, w „The Day the World Went Away” tak na końcu ładnie śpiewają nanana. Ilekroć padało jego imię to chodził mi ten kawałek po głowie). Pytam ile płacę za 30 sekund lokalnego połączenia - 100 rupii - ŻE KURWA CO PRZEPRASZAM? -Żartowałem, jedną rupię – dodał z uśmiechem. Niezłe to było, tylko zbyt zbliżone do ich rzeczywistych możliwości naciągania. Przyszedł Nandan. Wyglądał ok, z 30 lat, początkowo wydawało mi się, że może nam średnio pójść relacja. Przepytał mnie co chcę zobaczyć i był zażenowany moim poziomem wiedzy o Varanasi. - CO? Tylko rzekę, ghaty i Sarnat? A to, a tamto, owamto to już nie chcesz? - Ależ wszystko chcę, ja wszystko bardzo chętnie – odpowiedziałem myśląc sobie, że kolejny lokalny wariat, ten z obsesją na punkcie swego miasta.

Zrozumiałem nieco lepiej, gdy okazało się, że Nandan pracuje czasem jako przewodnik. Miałem z lekka schizy ile mnie wyniesie koszt imprezy. W Kalkucie Biplob mówił, że jak byli w Varanasi to facet z CS ich skasował za mieszkanie. Ten prowadził coś w stylu pensjonatu, mieszkał na parterze, a na drugim piętrze miał pokoje do wynajęcia. Dostałem jeden z nich, szczególnie urzekały szafki – wnęki wykute w ścianie, zapewne gdy budowali to uznali, że po co kłaść cegły skoro można sprawę załatwić w ten sposób. Nie dość, że zaoszczędzili na budulcu to jeszcze na robocie, a i oczywiście na szafkach. Wyłożone gazetami, ale nie na wakacje tu przyjechałem, i tak fajnie, że własne, przestronne i jest gdzie rzeczy położyć. Wręczyłem ostatni prezent jaki mi został, toruńskie pierniki w fantazyjnym metalowym pudełku, które nabrało cech znanych nam z wieży w Pizie. Przynajmniej więcej miejsca będzie na bzdury. Poprosiłem czy można się umyć. Można, ale jeżeli chcę ciepłą wodę to za 30 minut, bo trzeba zagrzać. Wyglądało to ostro, nalał wiadro wody i za pomocą patyka wpakował tam grzałkę. „Przebija i może zabić, nie dotykaj wody jak jest w niej grzałka, kabla też nie dotykaj” – wyjaśnił. Zachęciło mnie to dodatkowo do trucia dupy jemu albo jego szwagrowi ilekroć chciałem się umyć. Chociaż z drugiej strony, jak gdzieś umierać w Indiach to w Varanasi. Święte miasto, Twain miał powiedzieć, że Benares is older than history, older than tradition, older even than legend, and looks twice as old as all of them put together.. W kategoriach bardziej mierzalnych zapewne 3000 lat. Największy odlot za kilka linijek. Umyłem się, uprałem ciuchy i odkryłem, że dach ma formę tarasu, ergo jest spokojnie gdzie zapalić. Widoki dość ciekawe, bo na sąsiednie podwórze, na którym stoją przykute do gleby rogate zwierzątka. Coś w stylu krowy, nie znam się rogaciźnie (na nierogaciźnie zresztą też się nie znam). Obok zwierzątek siedzi pani, która zbiera ich odchody, formuje je i przylepia do ściany. Na moje wielkie oczy i wielkie „co to za jaja”, Nandan odpowiedział, że to przecież świetny materiał do palenia w piecu, wysusza się na ścianie i dawaj ognisko robić. Chyba sobie zrobię takie ocieplenie w domu, jeszcze na elewację budynku trochę rzucę. Full serwis, podano mi obiad o dość dużych rozmiarach, sprawdziłem sobie pocztę , nieźle dzień idzie. Chcę iść zwiedzać, ale Nandan się uparł, że pójdzie ze mną. Miło mi, ale pytam go czy mu nie szkoda czasu, bo zwiedzać własne miasto jest umiarkowanie radosne i odkrywcze. Nie, nie ma nic do roboty, a poza tym jak mnie zabiją to on pójdzie siedzieć. Przez kantor (kurs jak u dziada ze sklepu) doszliśmy nad rzekę. Ładnie, a po chwili widzę, to co szczególnie mnie fascynowało, zarazem przerażając. Płonie stos pogrzebowy. Widać jeszcze zwłoki, czas spalenia ciała wynosi kilka godzin, zależnie od fachowości palaczy. Stoję i robię wielkie wow, Nandan zreflektował się: - A, bo Ty nie stąd jesteś i to Cię dziwi. No masz tu stosy jak chciałeś - To codziennie? - Co codziennie, całą dobę. To

jest mniejszy stos, większy będziesz miał potem. Zapach na szczęście raczej drewna, ale jakoś dziwnie się czułem. Spytał mnie czy znam Babę. – Eee? - No on sławny jest, nie słyszałeś o nim? - Nie, ale widzę, że dzięki Tobie poznam Varanasi wybitnie. Nie myliłem się. Poszliśmy do Baby. Czekam na zewnątrz, a ten poszedł go wywabić. Baba był zajęty, więc zasiedliśmy przed chatą czekając aż będzie miał chwilę. Widok na rzekę rewelacyjny, ale, przynajmniej początkowo, bardziej koncentrowałem się na tronie, przy którym były dwie czaszki. - Prawdziwe ludzkie? – zapytałem domyślając się odpowiedzi - Ludzkie, prawdziwe – odparł Nandan z uśmiechem satysfakcji, że zrobił na mnie wrażenie – Boisz się? – zapytał z diabolicznym uśmiechem - Nie, nie wzrusza mnie to, chociaż widok raczej nie z tych, które mam w domu – odpowiedziałem głaszcząc potylicę bliższej czaszki. - No to masz respect, jak tu kiedyś przyprowadziłem turystów to się przestraszyli i uciekli, że to jakieś voodoo. Siedzimy, gadamy, rozkwita przyjaźń polsko-indyjska. Początkowo nieco mnie ruszało, że kilkanaście metrów od nas płonie stos z ludzkim ciałem, ale po jakimś czasie mi spowszedniało i wkomponowało w panoramę okolicy. Opowiedział o tym, że jego rodzina go przeklęła, bo ożenił się ze złą kobietą, ale przynajmniej ma od nich św. spokój. Pytał czy bym nie chciał mu pomóc w sprzedaży pościeli, bo prowadził niegdyś sklep, potem złożył interes, ale zostało mu trochę towaru i zalega, sprzeda nawet po kosztach, byle sprzedać. Okazało się, że po kosztach to jakieś 200 euro za komplet, bo to jakiś mega standard i rewelacja. Czy w Polsce ludzie by tego nie kupili? Oj, chyba lepiej celuj w Londyn jakiś, u nas może jakiegoś nuworysza by się udało w to wmanewrować, ale jednak ogół narodu nie sypia w takich rzeczach. Zapytał mnie kiedy i czemu zainteresowałem się Varanasi. Mówię, że odkąd zobaczyłem „Water”, ale wiem, że kręcili to na Sri Lance. Widział, w ogóle Mehtę zna, cud niemal. Pyta, czy wiem, że były niezłe protesty jak to chcieli najpierw kręcić w Varanasi – 2000 osób wpadło na plan filmowy, rozpieprzyło co

rozpieprzyć się dało i wrzuciło to do rzeki. Jednak najfajniejszą formę protestu popełnił lokalny Giertych, wódz jakiejś partii o wiadomym profilu. Przywiązał sobie kamień do szyi i utopił się w Gangesie. Bardzo chciałbym, żeby i nasi politycy przejęli tę formę protestowania przeciwko np. marszom równości. Z chaty czarownika wyszły trzy dziewczęta. Nandan nieco się zbulwersował: - To jest zły Baba, ma wprawdzie napisane na drzwiach, że zakaz wstępu dla kobiet, ale teraz widzisz, ciekawe co one tam z nim robiły. Już chyba z połową miasta tu spał, nie wiem czemu, ale ludzie mu wierzą, pewnie dlatego, że z niego dużo lepszy showman niż Baba. Lubię go bo mnie bawi i jest ok, ale żeby on coś komuś pomógł? Tyle chociaż, że nikomu nie szkodzi, a poza tym przyjeżdżają tu dziennikarze, nawet MTV było. Po chwili z chaty wyszedł Baba. Dready na głowie, z ubrań to tylko przepaska biodrowa, a całe ciało utytłane w białym proszku. Byłem pod wrażeniem. Wkrótce bohater dnia zaczął pracować nad potęgowaniem wrażenia. Pogadaliśmy trochę, po czym przyniósł kolekcję czasopism na swój temat. Było tego trochę: jakiś niemiecki para National Geographic, kilka anglojęzycznych, zdjęcia turystów z całego świata z nim, pocztówki, które mu przysyłali, widać, że gwiazda lokalna. Spytałem czy mogę sobie z nim zrobić zdjęcie. Na to czekał, zwierzę fotograficzne. Zrobiłem sobie ze dwa (klęczę przy jego tronie koło czaszek, a on trzyma nade mną ręce. Wygląda jeszcze ciekawiej przez to, że mam na sobie bluzę TestAmenTu z okładką „The Gathering”) i myślałem, że ok, ale jednak nie. Zażyczył sobie więcej. Nazwałbym to kolekcją absurdu, bo jak inaczej nazwać sytuację kiedy koleś wykonuje poranną gimnastykę o 17, w samej przepasce biodrowej z papierosem w ustach? Ale niezły był, jak wymachy nogami zaczął robić to popadłem w kompleksy, byłby z niego niezły piłkarz. Myślałem, że dużo palę, ale myliłem się. Minimum Baby to trzy paczki dziennie. Palił Pine, które kwalifikuję jako najgorsze, najbardziej podłe papierosy jakie miałem nieprzyjemność palić, może nie licząc Biełomorów i Prim, ale tamte nie mają filtra, a Pine wyglądają zwodniczo jak zwykłe fajki. Gdy weszliśmy do środka i zobaczyłem jego popielniczkę to osłabłem: trzylitrowa puszka po farbie, w ponad połowie zapełniona. Ma większą, ale się zapełniła i dał swoim uczniom do wyniesienia. Tak, byli tam uczniowie, biali. Baba okazał się być geniuszem marketingu. Miałem ochotę siedzieć z nim i spisać jego biografię, to byłby hit wydawniczy: „Przygody czarownika z Varanasi”. Szczególnie spodobała mi się opowieść o tym jak przyjechało MTV. Byli nim zachwyceni, ale potrzebowali jakiegoś odlotu do programu, a to, że sobie spokojnie żyje to za mało. Spytali go czy byłby tak dobry i mógł jakiś kanibalski rytuał odprawić, bo to by widzów interesowało bardziej – kanibal z Indii. Zgodził się, ale okazało się, że nie przeszło

na jakimś wyższym szczeblu no i niestety, nie udało mu się być w MTV. Na pociechę ma rekord w Księdze Guinnessa – osoba nosząca największą ilość biżuterii. Ponad 20 kilo. Powoli robiło się ciemnawo, a w ramach atrakcji lokalnych Nandan załatwił u znajomego przewoźnika łódkę i przejażdżkę po rzece. Baba postanowił płynąć z nami, ale przecież nie w samej przepasce biodrowej. Zaczął ubierać naszyjniki i biżuterię. 40 minut. Uwierzyłem, że rzeczywiście ma tego ponad 20 kilo. Wisiało porozwieszane dookoła pokoju, postanowił się ubrać raczej light, ale jak są jakieś poważniejsze święta to nie hamuje. Oczywiście cały czas palił, a mnie kazał robić sobie zdjęcia. Nie miałem nic przeciwko, mam niezłą kolekcję ujęć. W jednym z magazynów zrobiono mu zdjęcie jak rzuca włosami i teraz on uparł się, że ja mam zrobić mu takie samo. Za szóstym podejściem się udało, ale co ja tam przeżyłem…”nie znasz się, nie umiesz robić zdjęć, znowu źle, oszpecasz mnie, za późno, za wcześnie, za nisko włosy, za daleko włosy”. Tłumaczyłem, że mój aparat chwilę zbiera światło, że, owszem, nie umiem robić zdjęć i nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej. Gdy się udało to byłem chyba jeszcze bardziej szczęśliwy niż on. Wziął trójząb (broń Sivy) i ruszyliśmy na rzekę, by popłynąć na rytuał kładzenia rzeki do snu. Samo przepłynięcie było niezłe i uważane jest za jedną z głównych atrakcji Varanasi. Najlepiej zrobić to dwa razy: o zmierzchu i wschodzie słońca. Może przy tym wyniknąć problem. Wspominałem już o tym, że Varanasi to miasto o opinii wybitnie oszukańczej i bandyckiej? Nawet gdy szedłem z Nandanem to co chwilę ktoś rzucał mi się na szyję i oferował łódkę. Kilka słów w ichniemu (nie wiem czy w lokalnym języku Bhojpuri, czy Hindi – podobno są bardzo podobne, dla mnie też brzmiały bardzo podobnie, podobnie bardzo niezrozumiale) i się odczepiali, ale gdy tak siedzieliśmy u Baby z widokiem na rzekę to widziałem, że żywemu nie-Indianinowi nie odpuszczą. Najciekawiej wyglądali Azjaci, z których Nandan się śmiał – zawsze chodzą grupami i boją się świata. Do tego mają jeszcze gorzej niż biali, bo dla Indyjca z łódką jak coś jest żółte to musi to być Japończyk, a jeżeli Japończyk to ma miliony jenów, które chce konieczne wydać. Koreańczycy podobno cierpią na tym szczególnie. Jestem w stanie sobie to wyobrazić, zwłaszcza po tym jak podczas jednego z przejazdów pytano mnie czy Polska jest bogatsza od UK, ich wiedza o świecie jest porażająca. Chociaż znowu do tej Korei tak bardzo daleko nie mają. Wracając na łódkę, ja za dwa kursy zapłaciłem w sumie 200 rupii. Nie wiem czy da się taniej, Nandan to wytargował i mówił, że rekordy idą za 200, ale dolarów. Ustanawiają je biura turystyczne, które organizują wycieczki dla obcokrajowców. Pewnie ja też dorzuciłem jakiś mały napiwek, ale nie będę narzekał, że łącznie za ponad cztery godziny pływania dałem jakieś 12 złotych. Popłynęliśmy wspólnie rzeką i łódką. Ja przeżywam ekstazy, Nandan i Baba raczej znudzeni, chociaż ten drugi wyraźnie się ożywiał, czasem nawet dzięki mnie. Jeżeli ktoś prosi mnie o ogień wówczas odpalam sam i przysuwam ręce z

zapalniczką tej osobie. Ewentualnie jeżeli wybitnie wieje, wówczas podaję zapalniczkę, ale kiedyś mi dresy nie chciały oddać, więc staram się nie wypuszczać sprzętu z rąk. Nawyk jak nawyk, zazwyczaj nikomu nie przeszkadza. Ale co też się działo, gdy podałem ogień Babie. Nakrzyczał na mnie, że nie może przyjmować płomienia z obcych rąk i mam podawać zapalniczkę, a on się sam będzie obsługiwał. Przyjąć do wiadomości jedno, przezwyciężyć mający wiele lat zwyczaj drugie. Myślałem, że mnie wykopie z tej łódki do wody, gdy po raz trzeci podałem mu ogień. Pływanie z nim miało pewien walor: wzbudzaliśmy furorę wśród wszystkich turystów. Pytali swoich przewodników „kto to” i wskazywali palcem na Babę rozdziawiając usta. Dzierżyłem za nim jego trójząb, musiałem wyglądać jak strażnik wielkiego czarownika. Próbowałem się nie śmiać, ale gdy zaczęli nam robić zdjęcia to było ciężko. Baba poprosił, żeby go wysadzić przy którejś Ghacie, my popłynęliśmy dalej na rytuał usypiania rzeki. Wygląda to świetnie, grupa osób (bodajże siedmiu) wali w bębny, śpiewa i macha ogniem. Trwa dobre pół godziny, więc jest się czym nacieszyć. Lokalni biegają i próbują sprzedawać turystom lampiony, które należy zapalić i puścić z prądem rzeki. Na szczęście mam Nandana, który ich odpędza, jego powiedzmy słuchają, sam bym chyba oszalał. Cały brzeg spowity w świetle lampionów, dziesiątki ich spływają z prądem rzeki. Nandan mówi mi, że może to i tradycja, ale obecnie cholernie szkodliwa, bo znicze osiadają w jednym miejscu i robi się tam gnój. Jednak to nic wobec tego, że ścieki zlewane są bezpośrednio do rzeki. Efekt? Żeby woda nadawała się chociażby do umycia tyłka powinna mieć stężenie bakterii coli na poziomie 500 na 100 mililitrów. A ile ma Ganges w Varanasi? 1,5 miliona. Naumyślnie nie piszę zerami, bo ktoś by pomyślał, że się walnąłem. Norma przekroczona 30000 razy. Teoretycznie po kąpieli w tym powinno się umrzeć, o piciu nawet nie mówiąc. Jednak gdy tak spokojnie płyniemy widzę ludzi, którzy myją się, myją zęby, piorą w tym ubrania. Nie ma ich może zbyt wiele, ale jednak są i nie umierają. Sytuację pogarszają elektrownie, a także rytualne palenie ciał i wrzucanie prochów do rzeki. Coś co wygląda dla mnie jak lokalna ciekawostka, zabobon, tradycja, okazuje się w ostatecznym rozrachunku być gigantyczną katastrofą ekologiczną. Pytam Nandana o wspomniane w Lonely Planet próby ratowania rzeki. Prawie mi podarł przewodnik. Widział to już i zna faceta, który niby prowadzi prace od 1982. Wyliczył mi ile koleś wziął kasy, a potem nie zrobił za nią nic tylko wybudował sobie chatę. Połączenie współczesnych problemów z prawiekową tradycją usypiania rzeki wypada smutno. Płyną znicze, grają bębny, wiele osób śpiewa, setki turystów robią sobie zdjęcia, walczą o najlepsze miejsca, ale przez jego opowieści patrzy mi się na to z jakimś dystansem. Nie, na pewno nie wyślę lampionu w dół rzeki, nawet jeżeli ma mi to zapewnić wieczne szczęście. Trwają śpiewy. Kładziemy się w łódce, palimy jednego od drugiego.

On pewnie się nudzi, ja chyba w końcu zaczynam zachwycać się Indiami. Nasz łódkarz przynosi uliczne jedzenie, jakaś piekielnie ostra sałatka zawinięta w gazetę. Nandan się ze mnie śmieje, widząc jak desperacko próbuję nie wyć z bólu jakie to ostre. Pomaga, gdy nie myślę o tym jakie to ostre to daje się zjeść bez problemu. Nawet on pierwszy prosi o wodę i mówi mi, że widać, że już jestem długo w Indiach, bo daję sobie radę z ich jedzeniem. Po tej uwadze dociera do mnie jakie to było ostre, litr wody wypijamy w dwie minuty. Starałem się by nie dotarło jakie były standardy przygotowania i zapakowanie posiłku w gazetę. Łódkarz oczywiście nawet łyka nie chciał, Indyjce potrafią być twarde. Rytuał dobiega końca, świecące parasole zostają zgaszone. Płyniemy z powrotem. Rano mam zobaczyć najsłynniejszą ghatę ze stosem pogrzebowym. W sumie już mi niespecjalnie zależy, wystarcza mi przy powrocie ta mniejsza. Nandan namawia mnie do zrobienia zdjęcia, ale gdy tylko brzeg widzi w moich rękach aparat to zaczyna krzyczeć i machać, że nie wolno. Czuję się jakbym nasrał do grobu na pogrzebie, ale on mnie uspokaja, że nie chodzi o szacunek, bo takiego nikt tu dla zmarłych nie żywi, chodzi o to, że chcą żebym zapłacił za zdjęcie. Leżymy sobie na łódce, płyniemy rzeką i panuje idealna cisza, zakłócana tylko wiosłowaniem. Gdy przepływamy przy stosie pogrzebowym wyraźnie słychać, że coś trzeszczy, pęka. Zastanawiam się czy to drewno, czy ciało. Podnoszę głowę i widzę, że dopiero co zaczęli. Widać właściwie całego człowieka, wpasowanego idealnie w stos drewna. Tkwi w tym jakaś upiorność, że przez lata praktyki nauczyli się jak najszybciej spalać ciało, żeby nic z niego nie zostało i żeby jak najwięcej udało się spalić w ciągu dnia. Mijamy też elektryczne krematorium, ale z niego ludzie nie chcą korzystać. „Zbawienie” może dać tylko klasyczny stos nad brzegiem rzeki. Wielu przyjeżdża do Varanasi tylko po to by czekać na śmierć. Wierzą, że to i spalenie zwłok zapewni im specjalne traktowanie po drugiej stronie. Ci, którzy przybyli, żeby umrzeć mają specjalne szaty, które odróżniają ich od zwyczajnych mieszkańców. Zapewnia to wielki szacunek, myślałem, że może gdybym takie nosił, to by się łódkarze odwalili. A z bardziej przyziemnych rozważań Nandana: przez nich wychodzi, że mamy cholerną nadpopulację, bo nie robią nic, tylko siedzą i czekają na śmierć. Wracając do domu spotkaliśmy jego kumpli. Poświergotali po swojemu, posiedziałem z boku, akurat myśli miałem nadmiar i bardzo dobrze bawiłem się ze sobą i z rozważaniami o tym co w ciągu kilku godzin zobaczyłem. W pewnym momencie Nandan spytał mnie: -Lubisz pić alkohol? - O dawaj, ochotę na wódkę to mam jak rzadko kiedy - Nie dziś się nie da. Ale może jutro się uda. Słowa te zaginęły mi gdzieś w drodze powrotnej. Zatrzymaliśmy się w lokalnej herbaciarni. To

była najgorsza herbata mojego życia: w szklance miałem więcej mleka i cukru niż samej esencji. Koło 23 wróciliśmy do domu. Powinienem mieć już dosyć. Zasypiając się zastanawiałem się co też ciekawego przyniesie kolejny dzień. Wczoraj nie wiedziałem jak wygląda i pachnie palące się ciało. Wśród przyjaciół nie mogłem wymieniać czarownika z Varanasi, który na pewno brzmi ciekawiej niż Nandan. Ten okazał się być najlepszym przewodnikiem jakiego w życiu miałem, człowiekiem, który w kilka godzin odmienił dla mnie VARANASI ze zbitki liter w miejsce pełne życia i jeszcze pełniejsze śmierci. Zasypiając, myślałem sobie: czyżby miasto, którego nawet nie planowałem odwiedzić miało tak bardzo mi się spodobać? Miałem jeszcze dwa dni żeby się tego dowiedzieć. Wstałem kilka godzin później. Wyświetlacz na komórce migotał 4:45. O 5 mam randkę z łódkarzem i podziwianie rzeki o wschodzie słońca. Kurwa, po co mi to? Można by się wyspać, spokojnie wstać o 9, a człowiek dał się wpakować w coś takiego. Zimno, bardzo zimno, jak na Indie to najzimniej jak było. Ubrałem wszystko co miałem, o prysznicu nie było mowy. Przedziwna jest ta właściwość, że niezależnie od pory dnia i nocy, niektórzy z nich pracują, chociaż słowo „praca” niekoniecznie należy rozumieć po naszemu. Na przystani znalazłem mojego łódkarza. Spał dokładnie w miejscu, w którym go zostawiliśmy. Gdy mnie zobaczył, poderwał się na nogi i zaprosił do łódki. Odbiliśmy od przystani, chociaż to trudno nawet nazwać przystanią, po prostu przycumował, gdzie mu Nandan kazał. Najpierw mijamy mały stos. Ciało kończy się palić. Nie wiem czy sobie wmawiam, ale jestem prawie pewien, że w popiele widzę czaszkę. Baba mówił, że jego trofea przed domem pochodzą z kremacji, czyżby czaszka paliła się najdłużej? Płyniemy. Tu dochodzimy do miejsca, w którym moje zdolności literackie zdecydowanie wysiadają. Widok jaki jest nad rzeką o tej porze to jedna z pięciu najlepszych rzeczy jakie w życiu widziałem. Nie chcę, żeby to brzmiało jak podniecona nastolatka, która dopiero co opuściła rodzinną wioskę, ale inaczej nie potrafię. Kolory są niesamowite, róż przechodzi w czerwień, następnie w ciemny niebieski, by potem wystrzelić błękitem, który przez resztę dnia będzie jaśniał, aż pod wieczór zmieni się, pomijając stadia pośrednie, w granat. Podczas tej metamorfozy kolorów płyniemy rzeką, leżę na burcie i telepie mnie z zimna, ale co tam, jaki to jest widok. Zapominam więc o zimnie i rozglądam się dookoła, czasem próbując zrobić zdjęcie. Wszystkie wychodzą źle, to ten rodzaj kolorów, których nie da się oddać. Chociaż gdy po powrocie pokazałem zdjęcia to mówiono mi, że wyglądają nieźle. Dla mnie są jedną setną tego co wtedy się działo. Po kilkudziesięciu minutach dopłynęliśmy do wielkiego stosu pogrzebowego. Sześć ciał płonie jednocześnie. Gdy podpłynęliśmy blisko schowałem aparat. I tak by nic nie dał. Popiół skopywany do rzeki przez jednego z grabarzy, połączony

z grzebaniem patykiem w popiele, w ludzkich resztkach. 180 stopni i widzę piękny wschód słońca, ale czuję spaleniznę. Widzę stos, ale czuję na plecach wschód słońca. Po chwili łódkarz pyta czy już mi wystarczy, czy jeszcze chce się napawać kremacją live. Jeżeli nie planują zmartwychwstania ani palenia nikogo żywcem to wystarczy, możemy wracać. Słońca coraz więcej i nawet chwilami już się nie telepię z zimna. Zatrzymujemy się przy nepalskiej świątyni . Wstęp symboliczny, świątynia potężna nie jest, ale skoro już tu jestem to mogę pooglądać. Łódkowy próbuje mi coś opowiadać, ale na szczęście Nandan dzień wcześniej powiedział wszystko, bo inaczej wiele bym nie zrozumiał. Różni się, bo zbudowana w stylu nepalskim (zagadka: jak na moje oko się różniła? Tym, że jest w patyku). Prawdziwy odlot jednak zaczął się przy powrocie. Ludność obudziła się do życia i rozpoczęła czynności sanitarne. Wspominałem już o zanieczyszczeniu wody? O temperaturze też? A oni stadami całymi się kąpią, pływają, robią pranie. Telepało mnie na myśl o tym co jest w tej wodzie, bardziej jeszcze przerażały myśli o temperaturze. Jeżeli ktoś chciałby pisać o genetycznych mutacjach, adaptacji organizmu do warunków extremalnych to Varanasi jest świetnym miejscem na badania. Z dwoma postojami na papierosa (łódkarz też człowiek, częstowałem go szczodrze) dotarliśmy do Assi Ghat. Zapłaciłem umówione 200 rupii i powlokłem się do miejsca zamieszkania. Miałem nadzieję, że chociaż dochodzi 8 to Nandan będzie miał Sive w sercu i pozwoli mi dospać ze dwie godziny, bo ledwo na oczy widziałem. Po drodze udało mi się dostać to na co już trochę polowałem, czyli najtańsze papierosy. Zwą się biddies, 10 sztuk kosztuje dwie rupie. Nie, tu nie ma błędu. Za 10 papierosów płacimy mniej więcej 10 groszy. Dodatkowa atrakcja: zawinięte są w liście. Gasną jak diabli, za dobre nie są, ale jaki klimat, człowiek czuje, że naprawdę popełnia coś extremalnego i niesamowicie indyjskiego (pewnie w ten sam sposób myślą amerykańscy turyści spacerujący z ciupagami po Krakowie). Gdy Nandan spotkał mnie z tymi petami to po pierwsze kazał wyrzucić, po drugie zapytał ile za to dałem. Kamień spadł mu z serca, bo mówił, że kiedyś jakimś jego turystom wcisnęli to jako mega super zajebisty indian excluzif i zapłacili 10 rupii, ale za sztukę. Jak upadłem w barłóg to wstałem koło 11. Nandan zadzwonił po znajomego rikszarza, który miał zawieźć mnie do Sarnath. Nie zdążyłem nic zjeść, więc oczekując na niego poszliśmy w poszukiwaniu moich ulubionych orzeszków. Podobno nazywają się [koszi], jednak ilekroć sam chciałem je kupić to dowiadywałem się, że nie ma czegoś takiego. Przez trzy dni uczyłem się wymawiać, nie udało się. Brzmi prosto, ale niestety, nie szło dostać, nie wiem czy moja czy ich wina. Przybyła karoca, ruszyłem w stronę miejsca, gdzie Budda nauczał po raz pierwszy. Takich bzdur jak korki, ruch uliczny, zderzenie boczne z drugą rikszą nawet nie ma co wspominać, to już najzwyczajniejszy standard. Migdały i [koszi] na śniadanie też już stały się moim standardem. Migdały nazywają się migdały, ale (niespodzianka) są inne niż nasze, znacznie lepsze. Nandan tylko kazał uważać z nimi, bo jak się zje za dużo to

potem toilet many hours. Po dobrych 40 minutach dojechaliśmy na miejsce. - Me go Budda see, you wait here, ok? – pomagając sobie rękami wyjaśniłem rikszarzowi jak widzę nasz wspólny dzień - Ok. You go Budda, me find you - No, no! no find. Me back here after Budda, ok? - Ok! I tak wiedziałem, że będą kredki. Zapamiętałem sobie jakie ma naklejki na szybie. Każdy ma kolekcję, mniejszą lub większą, ten miał rekord. Nie wiem jak on coś widział pośród tego wszystkiego. Może dlatego rąbnęliśmy po drodze. Nieważne, wchodzę do pierwszej atrakcji Jeleniego Parku. Najpierw świątynia, początek XX wieku (Mulgandha Kuti Vihar jeżeli ktoś chce bardzo poszukać. Boziu, czy oni wszystko muszą nazywać tak, żeby nikt nie mógł wymówić?). Wychodzi z niej grupa amerykańskich turystów, każdy ma specjalną kurtkę wyprawy z napisem „India challenge”. Jeżeli wszędzie jeździli takim autokarem jak do Sarnath…zaiste było to wielkie challenge. Druga atrakcja, Dhamek Stupa. No stupa po prostu, można wejść na jej teren, ale Nandan mówił, że żywcem nic tam nie ma. Postawiona w miejscu, gdzie Budda nauczał po raz pierwszy. Datowana na V AD, ale niektóre fragmenty nawet II BC. Nie miałem powodów by mu nie wierzyć. Polecił za to pobliskie muzeum archeologiczne. Wstęp DWIE rupie. Dzień sponsoruje cyfra 2, tu wstęp, wcześniej fajki, łódka 200, riksza też 200. Szatnia za to kosztowała bodajże pięć rupii. Zakaz wnoszenia zapalniczek, telefonów, aparatu. Ech, denerwujące to nieco, z jednej strony można się przyzwyczaić, z drugiej fajnie by było móc zrobić zdjęcie jakie się naprawdę ma ochotę zrobić, a nie tylko takie jakie oferuje pobliski sklepik. Muzeum świetne, można sobie do ekranów, wybrać obiekt i poczytać o nim. Ze względu na ich mnogość po kilku sobie odpuściłem, ale jeżeli kogoś to kręci to będzie szczytował co kilka metrów. Największa atrakcja muzeum: fragment kolumny z rzeźbą lwów z III BC, czyli godło narodowe. Niektórzy lokalni palpitów dostają, ja zniosłem to nieco spokojniej. Spaceruję, jakie to wszystko śliczne, tu Budda z III BC, tu z I AD, oczywiście hinduistycznych też pełno (w panteonie hinduistycznym połapać się nigdy nie połapię). Spaceruję spokojnie, oglądam i słyszę jakieś zamieszanie. Do muzeum weszła para Amerykanów, a za nimi tłum indyjskich fanów. Coś tam ich męczą, robią im zdjęcia, aż w końcu jeden z nich błaga pana, czy ten by mu złożył na pamiątkę autograf na ręce. Facet się uśmiecha, ale widzę, że próbuje zrozumieć co się dzieję, o co chodzi, co to za chory pomysł. W końcu dał się przekonać, a wtedy cała reszta rzuciła się, bo oni też chcą. Stał więc i rozdawał autografy indyjskiej hordzie zamiast spokojnie pooglądać zbiory muzeum. W chwilę później myślałem, że kopnę w dupę

Indianina, który musiał sprawdzić czy płaskorzeźba z IV wieku naprawdę jest płaska i głaskał ją zapamiętale. Oczywiście wszędzie jest napisane, żeby nie dotykać, strażnicy drą się co kilka minut, ale to nic nie daje ani nie zmienia. Oni MUSZĄ dotknąć, bo co im z tego, że tylko popatrzą? Może nas oszukują i to z plastiku jest, a nie z III wieku. Efekty tej niewiary było już miejscami widać, dosłownie zagłaskane na śmierć brzegi fryzu (pewnie się to inaczej nazywa u nich, niestety na kulturoznawstwie nie nauczyli jak). Spędziłem jakieś dwie godziny w muzeum, wystarczy, nogi wiadomo gdzie wchodzą. Odebrałem rzeczy (przez cały wyjazd, początkowo potężne potem lżejsze, ale jednak, miałem obawy, czy aby na pewno dostanę z powrotem swoje rzeczy – w końcu telefon Nokii to przy ich modelach Tata prawdziwa rewelacja, podobnie aparat czy plecak. Czuję się podle, bo przez cały wyjazd tam jedyne co mi dupnięto to zapalniczka na plaży w Goa, a tak tylko po chamsku wyłudzano, niemniej nie jest to kradzież. Za to w Polsce dupnięto bez skrupułów i bez szatni)i poszedłem do pobliskiej restauracji coś zjeść. Zaczął się horror. Najpierw przyszło dziecko, że mam od niego kupić Buddę. Nie chciałem, ale zanim ono to zrozumiało to trochę potrwało. Uratowało mnie przyjście Amerykanina z prywatnym przewodnikiem. Dziecko widząc jeszcze większego, bardziej tłustego białego, postanowiło swoją piękną pamiątką uszczęśliwić jego. Ten pooglądał, pogadał do dzieciaka, dzieciak nic nie zrozumiał i z tej okazji sam zabrał swój suwenir. Siedzę i pogryzam zamówione kanapki, słuchając przy tym rozmowy Amerykanina z przewodnikiem. Koleś dokonał niesamowitego, nie spotkałem żadnego białego, któremu by się to udało: ZAGADAŁ INDYJCA NA ŚMIERĆ! Doszło do pięknego odwrócenia ról. Przewodnik smętnie siedział i jeszcze smętniej patrzył w dal, a blada twarz nawijała do niego. Siedziałem w ich sąsiedztwie przez dobre 10 minut. Amerykanin mówił mniej więcej tak Moja matka jest w domu starców, tak w domu starców. Odwiedzam ją, czasem ją odwiedzam, często ją odwiedzam, tak. [przerwa na pociągnięcie z fajki]. I tam jest taka mała czarna szafka, przy jej łóżku, zrobiona z drewna. Ma dwie szuflady. W jednej szufladzie mama trzyma leki, a w drugiej jest Biblia. I gdy tak przychodzę do mojej mamy, do domu starców, to lubię otworzyć szufladę i wyjąć Biblię i ją czytać. Tak, moja mama też to lubi. Gdy byłem młodszy to nie czytałem Biblii. No, w szkółce niedzielnej czytałem, tak, wszyscy wtedy czytaliśmy, moja mama też czytała. Ja w ogóle to żonę poznałem w tej szkółce. I gdy teraz tak czytam Biblię to ja ją czytam całkiem inaczej niż wtedy gdy czytałem jak byłem chłopcem. Jeszcze inaczej czytam gdy jest mama, bo mama jest chora i jest w domu starców. A ty czytasz Biblię? A nie, nie czytasz, wy nie czytacie Biblii. A powinniście, bo to bardzo mądra książka jest, tak, ja mam tam ulubione fragmenty [fajka przygasła, odpala]. Więc warto czytać Biblię, tak, warto. Ja z mamą to często w domu starców czytam, tak, z żoną też czytam.

To jest mniej więcej cała treść tego co tam usłyszałem przez 10 minut. Nawet nie wiem czy nie trochę więcej. Z jednej strony żal mi było Indyjca, z drugiej to jego praca, z trzeciej to miałem ochotę krzyknąć: TAK! To jest właśnie takie uczucie jak wtedy, gdy wy do nas pchacie się stadami i pytacie o bzdury i męczycie, żeby coś kupić. A on Ci nawet nie chce nic sprzedać! Postanowiłem przejść się po okolicy, ponieważ z racji świętości tego miejsca kraje buddyjskie pobudowały swoje pagody. Są one blisko siebie, w jakieś 30 minut, góra godzinę (jak będziemy medytować w każdej – Nandan odradzał, jakiemuś jego klientowi buty ukradli) da się przejść wszystkie. Uznałem, że nie ma co iść po rikszarza, zrobię kółeczko, bo tak mniej więcej są ułożone i akurat wyjdę przy parkingu, gdzie ma na mnie czekać. To był jeden z najgorszych pomysłów na jakie wpadłem w życiu, prawie tak zły jak próby budowania stałego związku. Dopadli mnie rikszarze, stada rikszarzy. Próbowałem z nimi żartować i sobie iść, ale oni się uparli, że koniecznie muszą mnie podwieźć. Mówię, że nie chcę i że dobrze mi się chodzi. Nie dociera. Dajcie mi spokój. Ale czemu nie chcesz rikszy? Bo nie. No to jak wrócisz do domu? Mam już rikszę. Po tym się łaskawie odpieprzyli. O ja naiwny. Po kilku minutach podbiega do mnie koleś, hej jestem twoim kierowcą, podwieźć cię do następnej pagody? No dobra, jak już tu jesteś to podwieź. Prowadzi mnie do rikszy, dobre 100 metrów w stronę, w którą nie chcę iść. Ja już widzę, co będzie zaraz. Upewniłem się tylko – to nie ta riksza. Najpierw go zwyzywałem po angielsku, a gdy nadal nie chciał się odczepić to przeszedłem na polski. Jeżeli ktoś nie jest pełnoletni, lub rażą go przekleństwa to niech odpuści następne trzy linijki:To było najgłośniejsze co zdarzyło mi się powiedzieć do obcej osoby. Poszło mniej więcej tak: Wypierdalaj chuju złamany, daj mi kurwa spokój, bo wyrwę ci ten pierdolony łeb z zasranym turbanem i naszczam do szyi, żebyś tu kurwa do końca świata siedział z tą zasraną rikszą I to o dziwo zrozumiał. Nie wiem dlaczego to u nich tak działa: mów im po angielsku, rozumieją, ale nie dociera. Pojedź po polsku nie rozumieją, ale dociera. Dookoła świątynie chińskie, birmańskie, japońskie, tajskie, tybetańskie i lankijska, ale zamiast się wyciszyć, pomyśleć nad życiem, światem i czymś tam jeszcze, to człowiek musi walczyć, żeby nie go nie wychujano. Idea wypaczona jak polski katolicyzm. Idę przez kolejne świątynie, jestem w takiej mniej uczęszczanej części, więc postanowiłem skorzystać z klasycznej indyjskiej toalety. Leję za drzewem (to w sumie nie jest klasycznie, klasycznie to jest tam gdzie się stoi) i podbiega do mnie rikszarz. W pierwszej chwili myślałem, że chce mi laskę zrobić, nawet zacząłem się zastanawiać czy to nie lepszy pomysł na wykorzystania jego zdolności niż prowadzenie rikszy. Ten

jednak zaczyna: - Jestem bratem Twojego kierowcy Oj, ktoś tu dziś komuś wpierdoli. Poczekaj niech tylko skończę. Chcesz, żeby Twoja mama miała szczerbate dziecko? - Ale to mój brat, naprawdę to mój brat, patrz tam - Leję jak nie zauważyłeś. Jak skończę to może będę na tyle łaskawy, żeby się zainteresować kto kieruje rikszą i czy ma dobre nalepki. Wylazłem z krzaków. Rzeczywiście, to była moja riksza. Pyta czemu chodzę, ja pytam czemu tu przyjechał, miał przecież czekać. Brat mi powiedział, że jakiś biały strasznie opierdolił cały postój. Ech, ta sława, zawsze Cię wyprzedzi… - Dobra, chcesz mnie wozić to masz, jedziemy do świątyni japońskiej. Japońska jest zdecydowanie najlepsza, mają nawet drzewo nawiązujące do tego, pod którym medytował Siddhartha Gautama. Gdy już się nacieszyliśmy sobą (w sensie ja i świątynia) rozpoczęła się mozolna podróż powrotna do domu. No cóż, przynajmniej nie przepłaciłem jak za kilka godzin prywatnej rikszy. Miałem z lekka dosyć, a na wieczór Nandan zapowiadał wyjście na chlanie. Wpadłem do domu tyle, żeby coś zjeść i paść na trochę snu. Nawet mi się maila nie chciało sprawdzać, to chyba najbardziej dobitnie świadczy o stanie zmęczenia. Obudził mnie koło 18. - Masz ochotę na imprezę? - Jasne, zawsze mam ochotę na imprezę. Rozpoczął się odlot. Najpierw poszliśmy pod sklep jego znajomych, gdzie wszyscy się zebrali. Sprzedających w tym sklepie było więcej niż towarów. Nastąpił podział ról: ten po winogrona, tamten po jabłka, tamten po ser. Mnie przypadło kupno alkoholu. Nawet mi dali trochę kasy, ale ja muszę iść kupić. Nie mam z tym problemu, już kilka razy w życiu kupowałem alkohol. Jaki chcecie? Wódkę i whisky. O, będzie mocno. Gdzie monopolowy? Na drugim końcu miasta niemal. Mam tam iść? Ale to potrwa, pewnie się zgubię. Nie, podwiozę Cię, ale Ty musisz kupić, bo inaczej sklepikarz doniesie o tym naszym rodzinom i będą wściekłe, że pijemy. To jest tu bardzo źle widziane. Luz, nie ma sprawy, to dawajmy. Kolega przyprowadził motor. Nandan dosiadł go, ja za nim i jedziemy. Ruszył z kopyta, jeżeli chciał wywrzeć wrażenie to poszło mu świetnie. Jeszcze większe miałem, gdy rozpędzaliśmy się do jakiś 60 żeby zaraz hamować przed kimś, kto akurat wyłonił się z bocznej uliczki, czy też zmienił

styl chodzenia na dwa metry przed nami. Przeżyłem, chociaż jak zsiadałem to ręce mnie aż bolały od trzymania się za siodełko. Podbiegam pod kratę przy monopolowym, biorę dwie flaszki i płacę. Pełna konspiracja, schowałem w plecak (ten co mi ukradli w Polsce, a nie w Indiach) i wróciłem do Nandana, który krył się uliczkę obok. Przy powrocie zrobił mi małe tournee, po okolicy, podjechaliśmy pod szkołę, z której wywodzi się Baba. Przeżyłem niezły stres, gdy jechaliśmy obok autobusu to wychynęła z niego dziewczynka i zaczęła rzucać pawiem. Na szczęście spłynął po autobusie. Niby trafiłby w niego, ale po pierwsze jestem wyższy, więc też bym nieźle zebrał, po drugie nie wiem jak zachowuje się orzygany w twarz kierowca motoru, ale jest duża szansa, że może upaść. Ubezpieczenie miałem, ale nie chciałem się dowiedzieć ile jest warte. Na szczęście udało się wrócić pod sklep. Oddaliśmy motor, coś tam pogadali i Nandan mówi, że się rozdzielamy. Odchodzimy spod sklepu w odstępie kilku minut, każdy w inną stronę. Idę z nim i kluczę po niezłych krzakach, robimy wielkie kółko, zaczyna się ściemniać i wychodzimy 20 metrów od miejsca, z którego wyruszyliśmy, by wbiec do ciemnej bramy. Wchodzimy na piętro, prowadzi mnie ktoś, nic nie widać. W tunelu pojawia się światełko, jest…miejsce, w którym brakuje mi słów. Było tam „mieszkanie dwupokojowe”, chociaż za cholerę nie należy kojarzyć tego z tym co u nas nazywamy mieszkaniem. Pierwsza izba to taki bardziej przedpokój, ale jak się potem okazało bardzo przydatny. Druga to pokój, ale o standardzie piwnica. Ściany odrapane, wiszą dwa obrazki Kali. Może to jakieś tajne sanktuarium i mnie złożą w ofierze? Póki co jeden zamiata, wyniósł trzy pełne szufle pyłu. Powoli zbierają się uczestnicy, czego to oni nie przynieśli: winogrona, jabłka, ser, chipsy takie ichnie w dwóch smakach, chipsy takie bardziej w stylu Crunchips, cebula, jaja w panierce, pepsi. Dorzuciłem do tego zestaw najbardziej oczekiwany. Skądś się przypałętała inna whiskey. Wspólnie z Nandanem kroiliśmy jabłka, ktoś przyniósł wielką bryłę lodu. Oczywiście zaciemnienie okien pełne. Po dobrej godzinie zabawy w przygotowywania ruszyliśmy do walki. Kali chyba ich chroniła, że nie zabili się podczas kruszenia lodu, a raczej krojenia go nożem, ostrze ześlizgiwało się na wszystkie strony, ale jakimś cudem nie w ich rączki. Jak zobaczyłem jak piją…każdy musi jakoś zacząć, mając naście lat można robić dziwne rzeczy i nie znać się na alkoholu, nie wiedzieć co z czym, jak mieszać, a jak pod żadnym pozorem nie, ale to przecież goście w okolicach 30tki. Drink flagowy: wódka z whisky. Spadłem. When in Rome do as the Romans do, a kiedy wejdziesz między wrony musisz krakać jak i one i tak dalej, więc jakoś próbowałem zapomnieć lata doświadczeń z alkoholem i piłem koszmar, który mi nalali. Gadali po swojemu, więc szybko to wypiłem i poprosiłem, że teraz chciałbym samą wódkę. Samą, czy rozcieńczyć z czymś? O, to może nie samą – zanim skończyłem mówić już żałowałem pomysłu. Tak szczerze to myślałem o coli, ale wlali mi wody. O tempora, o mores, o kurwa. Zaczęli się rozkręcać i powoli

dostrzegać moją obecność, nieśmiało przechodząc na angielski. Początkowo było dość niewinnie: co sądzę o Indiach? - Bardzo mi się podoba, niesamowita kultura, piękne miejsca, wspaniali, otwarci, mili pomocni ludzie. - E, nie pierdol, wiemy, że dla obcokrajowców to u nas jest kiszka, wytłumacz nam co w Indiach się ludziom nie podoba. - Dobra, macie wybitny syf, cechuje was niesamowite lekceważenie czystości i koszy na śmieci, co ja mówię, wy nie wiecie co to jest kosz, aż oczy bolą patrzeć na to jak wszystko wypieprzacie na chodnik, ulicę czy gdziekolwiek. Już szczytem wszystkich szczytów jest wyrzucanie rzeczy przez okna pociągu i szczanie w centrum miasta. Przebiliście Chiny i to o kilka długości. - A co można zrobić, żeby było lepiej? - Różnica ta przejawia się też w tym, że jak tu siedzimy i palimy to ja jestem jedynym, który nie petuje na ziemię, a do starego pudełka po fajkach. Oczywiście za godzinę będę pijany i mi się cofną normy cywilizacyjne do waszego poziomu, najpierw będę strzepywał popiół na ziemię, a potem nawet i kiepy rzucał, ostatecznie zgubię gdzieś tę paczkę z kiepami, ale poniżej dwóch promili raczej mi się to nie zdarza. - A czym Polska – wybuch śmiechu się różni od Indii? - Z czego się tak cieszycie? - Bo po naszemu Poland brzmi dość podobnie do słowa „erekcja” [zaznaczam, że nie do końca zrozumiałem o jakie słowo chodzi, zrozumiałem, że związane z penisem, więc chyba to, ewentualnie mogli mieć na myśli wytrysk] Już nie ma człowiek skąd pochodzić? - Powiedz jak jest w Polsce – wybuch śmiechu - Całkiem inaczej…od czego zacząć…chłodniej, w Polsce – wybuch śmiechu, ileż można ludzie raczej starają się nie mieszkać całe życie z rodzicami. Mamy całkiem inną strukturę zaludnienia, ludność całego kraju to właściwie Kolkata. W zimie mamy śnieg… - Widziałem kiedyś śnieg – wtrącił jeden - Ja co roku widzę, a gdy jest na moim podjeździe to wolałbym go nie widzieć. Udało się wybrnąć z tematu różnic między Polską – wybuch śmiechu – a Indiami – ręka na sercu. Przez temat podróże (żaden z nich nie był za granicą, kazali powiedzieć gdzie ja byłem. Litanię skróciłem, ponieważ wymienianie krajów takich jak Litwa, Łotwa, Estonia czy Chorwacja mijało się z celem. Przeszliśmy do tematów

alkoholowych - A jak w Polsce pijecie? - Do upadłego i potem jeszcze trochę - Ale tak jak my? Czy to jest takie picie jak piją ludzie w rozwiniętych krajach? Jeździłeś to wiesz jak piją, tak jak my? - Nooo, w ekskluzywnej restauracji we Francji raczej nie będą mieli w menu drinka „wódka z whisky”, ale w sumie w jaki sposób nie wypijecie, to efekt końcowy zależy raczej od ilości. Niemniej szkoda, że z winami u was dość biednie, wódka w moim świecie ma więcej niż 36%, a i whisky wam tu dają raczej chujowatą. - Ale można pić wódkę z whisky? Zranić jego uczucia? Czy skłamać? Dopóki Ci smakuje i sprawia przyjemność to nieważne jak to piją na salonach w Londynie, najważniejsze, żeby Tobie pasowało. Odpowiedź genialna w swej prostocie zachwyciła pytającego na tyle, że zrobił mi kolejnego drinka, kryptonim wódka z whisky, wrzucając do niego blok lodu, który był niewiele młodszym bratem tego, dzięki któremu James Cameron mógł nakręcić „Titanica”. Ach, chyba w domu też tak zacznę pić. Rozkręciliśmy się na full. Siedziałem tam jak znawca zagadek świata i odpowiadałem na kolejne pytania, niektóre mądre, niektóre nie. W końcu nadeszło najlepsze: - Opowiedz jak to jest uprawiać sex z kobietą - Nieee, błagałem was, obiecaliście, że przestaniecie pytać o to wszystkich moich gości – desperacko jęknął Nandan - No powiedz nam, jak to jest? Zdurniałem. Nie wiedziałem co im powiedzieć. Przerzuciłem pytanie na Nandana, który ma żonę i dziecko, więc na pewno wie lepiej, ale okazało się, że jego już wypytali. Rozważałem nawiązanie do „American Pie”, ale bałem się, że jeszcze się uszkodzą przy tej zabawie. Odbełkotałem coś tam, że fajnie, ale w sumie uczucia najważniejsze (no do szkoły to musiało tak być). Spytałem jak to możliwe, że uchowała się grupa chłopów, którzy mają okolice 30tki i żaden z nich nie ma żony, ani nawet nie miałem dobrej koleżanki, która by mu pomogła. Okazało się, że jeżdżą na ręcznym, a dwóch z nich jest gejami. - Czy w Polsce można być gejem? - Można, ale są przyjemniejsze sposoby na popełnienie samobójstwa niż manifestowanie się z tym w miejscu publicznym w świetle dnia. Niemniej są miejsca o takim profilu, ogólnie jeżeli nie będziecie przesadnie się eksponować to wezmą was za kolegów i tyle, jednak nie daj

Kali jakaś grupa pijanych kibiców by was spotkała jak się całujecie. - A spałeś z więcej niż jedną kobietą? - W sensie jednocześnie? Raz się zdarzyło - Nie, nie, z różnymi - Tak, to też się zdarzyło – odparłem z nadzieją, że nie każą robić spisu cudzołożnic. Coś tam jeszcze pomęczyli, opowiedzieli o ciężkim losie, że jak chcą poruchać to muszę wstąpić w związek sakramentalny, ale w końcu udało się zmienić temat. Właściwie to im już tematy nie były potrzebne. Z tej okazji odbyłem sesję fotograficzną pod tytułem „ja i pijane Indyjce” z naciskiem na drugi człon tytułu cyklu. Pytam jak się ma sprawa z toaletą. - Tam w tym pokoju co przez niego wchodziliśmy jest dziura w rogu, tam lej, a potem weź trochę wody z wiadra i chluśnij to spłynie na ulicę. Widzę, że mój wykład o czystości odmienił ich życie. Przynajmniej wiem gdzie i po co wychodzili co jakiś czas, naiwnie myślałem, że zadzwonić gdzieś czy nie wiem co. Ilekroć któremuś dzwoniła komórka, to uciszał resztę i opowiadał jakieś bzdury. Tłumaczyli mi je nawet, ale w kategoriach ściemniania nowych standardów nie ustanowili. Jakieś tam banalne „w sklepie”, „z kolegami” „oglądamy tv” (tv było, ale oglądanie było związane z oglądaniem telewizora, a nie telewizji), jednak oni niesamowicie się cieszyli jak to wychujali swoje rodziny. Zaczęło się robić coraz ciekawiej, bełkoczą, a ja nawet nie czuję, że coś wypiłem. Zjedliśmy wszystko, ogarnęli z lekka powstały burdel i ruszyli w drogę powrotną. Wyglądać musiało to nieźle, zostałem filarem grupy. Z lewej wisiał mi Nandan, zajebany okrutnie, intonujący pieśni. Z prawej drugi, odkrywający piękno świata jakie objawia się w stanie narąbania, jednak on był w miarę stabilny w przeciwieństwie do tego, który wisiał po jego prawej, niemal go wlókł. Na Nandanie wisiał jeszcze jeden, ale stosunkowo równo mu szło i był cicho. Chciałem sobie kupić piwo i o dziwo nawet mi się to udało, potem ze smutkiem odkryłem, że był to bezalkoholowy napój piwny. Nandan wszedł do mnie do pokoju i pogadaliśmy sobie. Wydawało się, że mu przeszło i w miarę trzeźwo poszedł na dół. Ja jeszcze pointegrowałem się z muzyką i bezalkoholowym napojem piwnym, by koło 1 walnąć betami w łóżko. Odespałem wydarzenia dnia wcześniejszego. Pozbierałem się koło 10 i chciałem sprawdzić pocztę, jednak nie było to możliwe, okazało się, że normalne jest odcinanie im netu do mniej więcej 15. Nandan leżał martwy w samych gaciach i w łóżku. Waliło wódą tak, że żona na pewno nie domyśliła się co robiliśmy dzień wcześniej. Z jej pomocą powstał na chwilę i dał mi wskazówki co zwiedzić. Zebrałem się i ruszyłem spędzać ostatni dzień w Varanasi. Nandan polecił skorzystać z usług

rikszy rowerowej, która miała zawieźć mnie do świątyni na uniwersytecie, a potem do Małpiej. Koszt kursu: 45 rupii, czyli nie spłuczę się. Dopadł mnie jakiś rikszarz, pytam po ile, on że się dogadamy. Ech, będą jaja, ale gdzie tu ich nie ma, dobra jedziemy. Pedałuje powoli, ja jem orzeszki i popijam pepsi. Uniwersytet niezły całkiem, wszystko obok siebie mają (dygresja: studiowanie na UJ zaowocowało tym, że jeżeli widzę gdzieś uniwersytet to pierwsze na co zwracam uwagę, to to jak jest rozmieszczony. Lata zapieprzania na krótszych i dłuższych dystansach zaowocowały wielką zazdrością skierowaną do studentów, którzy mają wszystko w obrębie kilkuset metrów). Rowerzysta zaczął bawić się w przewodnika, co dawało rezultaty z cyklu żałosnych (przejeżdżamy koło tablicy „department of biology”, on mnie informuje „department of biology” i tak cały uniwersytet, z lekka męczące). Dojechaliśmy do świątyni (New Vishwanath Temple jeżeli ktoś chce bardzo dokładnie), nówka właściwie. Zostawiłem buty, pozwiedzałem, cudów nie ma. Poszedłem na dosę, oczywiście pokłóciłem się ze sprzedawcą. Jeżeli coś w menu kosztuje 13 rupii, a gdy przychodzi do płacenia krzyczą 15, to chociaż dwie rupie = 10 groszy to jednak zasady zobowiązują. Po chwili wkurwiłem się jeszcze okrutniej, miałem ochotę na loda (w sensie spożywczym). Pan, że 10 rupii, dałem mu 10, zaczynam jeść, a ten że 20. Dam ci kurwa 20 zaraz. On, że od początku pokazywał, że 20, 20, 20 na pewno 20, nie inaczej. Dorzuciłem mu drugą 10tkę, już nie wiedziałem, może to mnie się pieprzy. Najlepsze dopiero mnie czekało. Przepedałował pod małpią świątynię, chcę się z nim rozstać, bo stąd to na butach wrócę. Miało być 40 do 45 rupii. Pan rzucił 200. Wiedziałem, że nie obejdzie się bez wkurwienia, ja to po prostu wiedziałem. Dzień irytacji jakiś. Mówię mu, że chyba miał jakiś wypadek jak na mnie czekał i pierdolnął czółkiem o krawężnik. No dobrze, da mi local price. Doświadczenie mówiło, że local prize to dwa razy lepiej niż normalna. Doświadczenie mówiło źle, okazało się, że tym razem local prize to trzy razy więcej niż być powinno, 120 rupii. Panie, szkoda mi dnia, mam wieczorem pociąg, kończmy imprezę. Masz tu 45, no 50 z napiwkiem i sayonara, czy jak tam u was się mówi. Zaczęły się jęki, że ja go chcę oszukać. Próbowałem zapytać kogokolwiek z przechodniów ile kosztuje kurs. Nikt nie wiedział, jedność narodowa w chujaniu turystów, czy co? Panie kurwa, szkoda mi czasu na to. Jestem tu ponad trzy tygodnie i nie dam się wydymać, a przynajmniej nie aż tak. Wywaliłem 50 rupii, daję mu i chcę odejść, a ten „odejdź i zobaczysz co się stanie”. Ech, jego to zabiję jedną ręką, ale jak mi tu 40 takich przyjdzie to może być średnio, a pewnie jak sztyletują to cały portfel biorą. W końcu po długiej walce udało się wcisnąć mu 65 rupii. Obrażony na cały świat zabrał je i pojechał sobie. Poszedłem do małpiej świątyni. Nie kłamią,

reklama nie przesadza, rzeczywiście są tam małpy, pisk chwilami jak wszyscy diabli. Małpa gryząca się z psem – bezcenne! Ze względu na to, że zapewne wszystkie mają pełen możliwy zestaw chorób zakaźnych to lałem po nogach, żeby mnie jakaś nie zadrapała, bo wtedy to już tylko się powiesić. Dołączyłem do lokalnych, którzy powiedzieli, że jak obejdę to trzy razy dookoła to będą się działy niesamowite rzeczy. Miałem nadzieję, że te cuda to nie będzie kradzież butów. Na szczęście nie. Potem zaliczyłem jeszcze dwie świątynie, bez cudów obie. Wracając do domu spotkałem współuczestników libacji z dnia wcześniejszego. Na tyle na ile pozwalała nam znajomość języka pogadaliśmy (cześć, cześć, fajnie było, no, pozdrów Nandana, jaha). Wróciłem do domu, ten dalej umierał. Nakarmiono mnie, zbieram powoli rzeczy, a tu okazało się, że nie mam ciuchów, które suszyły się na dachu. Popatrzyłem dwa piętra w dół z nadzieją, że nie zobaczą zbieraczy łajna ubranych w moją Tori Amos czy NINa. Złażę i pytam nieśmiało czy nie wzięli przez pomyłkę moich ciuchów. Tak, ale to nie przez pomyłkę… …może to jakiś lokalny zwyczaj, zostawia się ciuchy na pamiątkę? …wyprasowałyśmy ci tu wszystko, tu leży, mam nadzieję, że nie masz nam za złe? Nie było cię, więc nie mieliśmy jak zapytać. CUD! Nie wierzyłem, dziękowałem jak dawno nikomu. Jednak Indyjce potrafią być cudowne, tak sami z siebie komuś zrobić miłą niespodziankę. Nawet skarpetki ślicznie poskładane i poprasowane. Zebrałem dobytek i poprosiłem Nandana, żeby mi pomógł łapać rikszę, bo nie chcę się znowu denerwować. Tym razem on się zdenerwował, bo gdy widzieli, że stoi z bladą twarzą to krzyczeli chore ceny. W końcu udało znaleźć się dość emerytowanego rikszarza, który za 70 zgodził się zawieźć mnie na dworzec. Mistrzem kierownicy nie był. Zaliczyliśmy po drodze dwa zderzenia boczne z innymi rikszami, raz zagarażował w stojącą przed nim, co zaowocowało małą kłótnią z jej kierowcą. Nie wiem czy chciał mi pokazać ciemną stronę miasta, wydłużyć przyjemność podróżowania, ale jechaliśmy takimi zadupiami, że chwilami nie było w ogóle drogi, tylko ciężkawy slums, tego nigdy nie zabraknie. W końcu zawiózł mnie na dworzec. Oczywiście zabrakło mu drobnych, ale na szczęście mnie nie, więc uciułałem mu w metalowych. Napiszę chyba do ichniej mennicy, żeby dodrukowali drobnych, straszne jak wszystkim ich ciągle brakuje. Miałem jeszcze trochę do odjazdu pociągu, ale kończyły mi się papierosy. Dopieprzył się do mnie jakiś lokalny dworcowy cinkciarz, że on mi chętnie pomoże w złapaniu rikszy. Dziękuję, ale nie. Gdzie mogę kupić fajki? Och, ja ci pomogę. Tego się właśnie obawiałem. Zaprowadził mnie do pani sprzedającej papierosy na krawężniku. Innych opcji nie było, chcę brać Gold Flake’i, a tu pojawia się jakaś chora cena. Mówię im ile fajki kosztują, a oni, że wcale nie, że właśnie tyle. Litości, kurwa, wstydu nie macie?

Pokazuję im cenę na paczce, a oni, że jeszcze do tego trzeba doliczyć podatki. Trzymajcie mnie…stargowałem ile się dało, a gdy już miałem paczkę w rękach, nawiązałem do popularnej piosenki MinistrY i zwyzywałem ich od Thieves and Liars. Wielkiego wrażenia nie zrobiło, poczłapałem do pociągu, po drodze zahaczając o dworcową toaletę. Staniała od przedwczoraj z pięciu na dwie rupie? Czy oni nawet na pisuarze muszą oszukiwać? Zrobiłem na pożegnanie zdjęcie pięknego szyldu „Be Indian, Buy Indian” i poszedłem szukać właściwego peronu. Nie planowałem wizyty w Varanasi, wyszło właściwie przypadkiem i dzięki Sudeipowi. W ciągu zaledwie trzech dni zaprzyjaźniłem się z czarownikiem, widziałem sam nie wiem ile spalonych ciał, piękny wschód słońca nad Gangesem, odwiedziłem jedno z czterech najważniejszych miejsc buddyzmu i odwaliłem libację z kroczącymi drogą Onana Indyjcami. Wiedziałem, że ciekawiej już nie będzie. Ostatecznie zrezygnowałem też z planów jechania do Nepalu – ostrzegli mnie, że mogę dostać choroby wysokościowej i że właściwie na krócej niż dwa tygodnie to nie ma po co jechać. Katmandu kiepskie, a jakiekolwiek trampingi w Himalaje trwają trochę i nie dam rady w kilka dni. No cóż, niestety nie można mieć wszystkiego. Pociąg powoli poniósł mnie w stronę północnego środka subkontynentu. Czerwiec 2008 Delhi came as a shock. There were so many people, and oh, the traffic. Tina Turner 23 Czerwiec 2008 juriusz 6 komentarzy Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta, ale opisywałem tu moje wojaże po Indiach. Została mi skromna ostatnia część i amen, koniec, żegnajcie Indie, równie fajnie się o was pisało, jak u was było. Z całonocnej podróży pociągiem najciekawszym wydarzeniem było rozwalenie sobie ręki o pryczę. Mający spać nade mną Indyjec dramatycznie nie dawał sobie rady z rozłożeniem łóżka, więc mu pomogłem. Metalowe kółeczko dostało się między moją rękę, a zawias. Efekt dość smutny, krwiak na pół dłoni, ból z tych wyciskających łzy z oczu i objawiający się powtarzanym „o ja pierdolę, o ja pierdolę”. Współpasażerowie bardzo się przejęli moją kontuzją, ale miałem pewne obawy czy prosić ich o jakiś opatrunek. Mogli mieć coś co chcieliby mi przylepić do ręki, albo zdezynfekować ranę, a gangrena może i byłaby ciekawą pamiątką z Indii, niemniej wolałem jakąś figurkę czy koszulkę. Przemyłem obrażenia wodą i udałem się do snu z niewielką nadzieją, że rano będzie mniej bolało. Ku memu zaskoczeniu pociąg przyjechał właściwie punktualnie, może jest jakiś prikaz, żeby w stolicy były na czas. Co do samej stolicy to jest tak: jest nią New Delhi (zaledwie 320 tysięcy ludu), które wchodzi w skład Delhi, zaledwie 27 milionów ludu i niby największa metropolia Indii. Niemniej z moich kontaktów z Indyjcami, gdy spytać o stolicę to myślą raczej o „małym” Delhi, czyli obszarze o ludności 17 milionów. Jeżeli brałby ktoś kiedyś udział w Milionerach

i miał pytanie o stolicę Indii to niech wali New Delhi z populacją ledwo ponad 300 tysięcy. Niemniej jeżeli powiesz Indyjcowi, że stolica jego kraju ma ludność mniejszą niż obsada jednego pociągu podmiejskiego w Bombaju to jest szansa, że cię zabije, a na pewno nie uwierzy. Ja pozostaję przy wersji, że Delhi jest trzecie co do wielkości (i zabijcie mnie jeżeli powiem, gdzie jest więcej ludności: Bombaj czy Kalkuta. Wiem jak jest wpisane w oficjalnych źródłach, wiem też, gdzie je sobie można wobec tego co uważają lokalni. Podręcznikowo: Bombaj 13, Kolkata 4,5). Do Delhi przybyć można na wiele dworców, niemniej na szczęście w wypadku pociągu dalekobieżnego będzie to najczęściej dworzec New Delhi. Wytelepałem się z 13 peronu, przez liczne mosty, obejścia (wielkie remonty, cała Azja to chyba jeden wielki remont na zgliszczach i śmieciach) i schody. Udało mi się nawiązać kontakt z jednym z CS, ale gdy powiedział mi gdzie mieszka, to uznałem, że jeszcze mam na tyle kasy, żeby opłacić hotel, bo dojeżdżanie każdego dnia z okolic lotniska średnio mnie kręciło.Będąc w Delhi mamy dwie opcje: Paharganj albo nie-Paharganj. Plusy pierwszego rozwiązania: centrum, idealne centrum, blisko do wielu miejsc, pełno restauracji, hoteli, także dworzec rzut kamieniem. Minus: tłumy i hałas. W czwartym tygodniu pobytu terminy takie jak tłumy i hałas miałem dość mocno zindywidualizowane, więc wizja ta nie przerażała mnie. Rozpocząłem poszukiwania hotelu, który według Lonely Planet miał kosztować 100 rupii za noc. Dwa euro. Opis warunków potencjalnego przedstawiciela zachodu raczej by odrzucał, ale miałem ochotę na extremum. Niestety, coś im się minimalnie inaczej na mapce zaznaczyło i w miejscu, gdzie według nich miał być ten przybytek nie było go. Szukałem, snułem się, zagłębiłem w naprawdę niezłe boki, ale niestety, im bardziej go szukałem, tym bardziej hotelu nie było. Warto dodać, że natarczywość lokalnych osiąga naprawdę wysokie poziomy i jeżeli ktoś zaczyna podróż od Delhi to musi mieć niezły szok kulturowy. Hoteli jednak nie brakuje i w końcu zdecydowałem się na przybytek, który wyróżniało to, że nikt nie zapraszał do środka. Wchodzę do recepcji, pytam o jedynkę, nie mają. Dadzą mi dwójkę w special prize. Oj, źle będzie. 95% wypadków nauczyło, że special prize to drogo Okazało się, że nie tak bardzo źle. Za dwójkę dla samego siebie miałem dać 300 (stargowane z 400). Powiedziałem, że chcę zobaczyć. Pan wysłał przodem jednego portiera, zaraz przyszedł drugi i zaprowadził mnie. Dobrze, jest źle, ale spać się da. Śpiwór rozłożę, woda ciepła jest. Wprawdzie wymaga kombinacji (przycisk, poczekać 20 minut, można się myć wrzątkiem dla odmiany. Na szczęście jest wiadro, w którym poprzez mieszanie można osiągnąć sensowną temperaturę). Na jednej ze ścian pokoju znajdował się dziwny obiekt. Widziałem już taki kiedyś. TELEWIZOR. Niech wam będzie, biorę, przynajmniej wieczorami będzie co robić. Byłem już tak upieprzony, zmęczony i głodny, że nie chciało mi się dalej szukać. Jeżeli chodzi o indyjskie hotele, to

kwestią dość szeroko opisywaną są okna. Przewodnik zawsze zaznaczał, żeby upewnić się czy okno nie wychodzi na ulicę. W wypadku mojego pokoju nie wychodziło. Problem ten rozwiązano w sposób iście salomonowy: okna po prostu nie było. Widocznie przyjęto tezę, że telewizor to okno na świat. Zostawiłem bety i poszedłem na recepcję zarejestrować się. Nie protestowałem specjalnie, gdy pan wpisał, że na nazwisko mam Jerzy. Podstępny ten urząd paszportowy, wpisuje drugie imię koło pierwszego, w sumie skąd ten biedak ma wiedzieć czy Jerzy to mój kraj, powiat, stan, czy co tam innego. No, jakby wyszedł jakiś cyrk to niech mnie szukają, do tego przy ulicy małopolskie (oczywiście zamiast ł pan krzaka postawił). Załatwiłem formalności, przebrałem się i wybyłem w trasę. W pobliżu miałem restaurację, którą dość zachęcająco opisali w LP. Rzeczywiście, było tam fajnie i wielokrotnie się u nich stołowałem. Nie przeszkadzało mi, że połowa menu była niedostępna, zachwycił natomiast sposób składania zamówienia: gdy już usiedliśmy i przynieśli sobie menu z baru to podchodził do nas kelner i zostawiał bloczek. Gdy zdecydowaliśmy się na zamówienie, wówczas mogliśmy wpisać je na kartkę i zanieść do kasy. Sugeruję wpisywanie z cenami, bo Indyjce automatem spisują ceny z tego co napisaliśmy. Miałem taką kanapkę za bodajże 12 rupii według menu, a według nazwy pan za nią liczył 15. Dwa razy widziałem wielką wojnę o cenę tegoż wykwintnego dania, za to mnie zawsze udawało się zapłacić dokładnie 12. Oczywiście mówimy tu o wielkich pieniądzach, ale zawsze to jakieś zwycięstwo zasad i cywilizacji nad indyjskim kapitalizmem. Gdy już się najadłem, postanowiłem spróbować mieć coś jeszcze z tego dnia. Z atrakcji metropolii na pierwszy ogień poszedł Czerwony Fort. Część edukacyjna: zbudowany 1639, zabytek architektury mughalskiej, na liście UNESCO, od 1947 symbol zwycięstwa nad Brytyjczykami. Długość murów: 2,5 kilometra, wysokość od 16 do 33 metrów. Bilet 10 rupii dla Indyjców, dla innych 150. Ech, niech mają, może sobie odnowią trochę. Nie wiem co pisać o samym forcie, rzeczywiście jest czerwony, reklama nie kłamie. Bramy, meczety, łaźnie, budynki, niektóre całkiem ładne, niektóre dość zniszczone, za to dość dużo płaskorzeźb. Fontanny bez wody, widok taki średni, ale jako, że konstrukcja rozmiarów dość pokaźnych to robi pewne wrażenie. Meczet perłowy okazał się być raczej rozczarowaniem. Najlepiej zapamiętałem sklepy (Mistaaaa, mistaaaa, haveeee a luuuuk eeeet maaaj szooop) i stanowiska obrony. Nie wiem czego się spodziewają, ale tak fachowego gniazda karabinu maszynowego nigdy wcześniej nie widziałem. Ogólne wrażenie psuł trochę kąt zgięcia lufy, gdyby pan zaczął strzelać to musiałby brać dość poważną poprawkę w prawo, żeby leciało w miarę prosto, bo inaczej rozstrzelałby kolegów. W ramach bonusu, bilet wstępu umożliwia nam też zwiedzenie muzeum z gatunku zbrojownia. Indyjce muszą płacić 2 rupie, więc jesteśmy mocno do przodu. Sam obiekt…nie powala, już wcześniej widziałem ten sprzęt w Bombaju i w Kalkucie, tam też nie powalił. Chciałem jeszcze zaliczyć

największy meczet w Indiach, ale niestety, rozpoczęły się wieczorne modlitwy i nie wpuszczono mnie. Rozważałem trzykrotne krzyknięcie „nie ma boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem”, co przecież uczyniłoby mnie muzułmaninem, ale coś mi mówiło, że mogliby się wkurwić i mimo wszystko nie wpuścić do środka. Droga powrotna do metra prowadziła przez targoslums, najcenniejsze: toaleta uliczna model „stajemy pod ścianą i lejemy”. Tragicznie naszczane, cuchnie dramatycznie, na ścianę wszedłem niemal, żeby tylko nie wpakować się w to. Najfajniejsze, że wszyscy wszystko widzą, lokalne dzieci miały radochę widząc białego w takim miejscu. Powróciłem do Paharganj. Po drodze kupiłem sobie bilety kolejowe. Niestety, tym razem obyło się bez cyrku, wpisałem tylko tradycyjny już hotel, w Delhi też mieli jego filię, choirgirl hotel, all across India. Droga z dworca do hotelu sprawiła, że cieszyłem się, że Delhi zostawiłem na koniec: natręctwo jakie panuje w tym dystrykcie jest przerażające, męczące i wybitnie irytujące. Co chwilę ktoś oferuje narkotyki, woła do swojego sklepu, chce podwieźć rikszą, ewentualnie przejechać nią (raz wjechał mi w plecy, byłem bliski zdjęcia go ze sprzętu i wyjaśnienia, że nie wypada tak robić). Zahaczyłem inny lokal, gdzie oczywiście połowa menu pozostawała w sferze pobożnych życzeń. Gdy w końcu odkryłem, którą zupę mają (na pięć pozycji w menu mieli JEDNĄ! Jeszcze pół biedy, gdyby od razu powiedzieli, a tak bawiłem się w lotto: napisałem na kartce, że chcę kukurydzianą. Po chwili przyszedł, że nie ma. Napisałem chińską. Za chwilę przyszedł, że nie ma. Towarzyszyło typowe mym poczynaniom szczęście, trafiłem już za piątym razem). Siedzę, czytam przewodnik i nagle słyszę coś strasznego: ten Amerykanin z Sarnath, tym razem dopadł dwie emerytki i raczył je historią swego życia. On chyba też mnie poznał, ale na szczęście nie chciał pogadać. Gdy już pojadłem (nawet zaszalałem, na deser wziąłem banany w jogurcie naturalnym, tak mi się spodobało, że w domu odtwarzałem to danie) postanowiłem się napić. Lonely Planet podawał opcję alkoholu w wypadku tylko jednej knajpy. Znalazłem lokal, piwo po 80 rupii. Nie ma, że boli, posiedziałem, popiłem. Na chwilę zaprzyjaźniłem się z Niemcem pochodzenia bałkańskiego, który wyglądał jak Jourgensen, o dziwo MinistrY nie znał. Byłoby miło, ale facet miał tak zjarany mózg, że gubiły mu się wątki, opowiadał na zmianę o tym jak przemycał kosztowności z dawnej Jugosławii do drugiego Vaterlandu, potem o tym jak zorganizować wielki koncert rockowy. Po dwóch piwach wziąłem sobie trzecie na drogę i pożegnałem pana. Indie dokonały czegoś niesamowitego, odmieniły tendencję, którą kultywuję od mniej więcej dziesięciu lat: zawsze alkohol kupowałem poza knajpą, by wypić go w lokalu, a tu żeby napić się w domu, musiałem kupić piwo w knajpie, bo monopolowego, mimo wielu zapytanych taksiarzy i sprzedawców, znaleźć nie mogłem,. Niesamowity kraj, szkoda, że nie wychodzi najtaniej. Korzystając w pełni z tak ekstatycznych osiągnięć cywilizacji jak ciepła woda, elektryczność i TV, następnego dnia umyty i całkiem ładnie odespany siedziałem w zaprzyjaźnionej wcześniej knajpie. Byłem

pomiędzy zastanawianiem się czy jechać do Qutb Minar, zamówić sałatkę, która zapewne okaże się być cebulą pokrojoną w kostkę, czy może jednak wyrwać dzieciakowi kij do krykieta, którym lał psa i pokazać mu, że takim kijem to zajebiście boli, kiedy usłyszałem pytanie: - Przepraszam, można się dosiąść? - Jasne, proszę, tylko ja palę, nie wiem czy wam nie przeszkadza. - Nie, nie ma sprawy. A skąd jesteś? - Polska - ooo, my też. Dzięki tej wiedzy mogliśmy przejść do konwersacji w języku nam bliższym. Ekipa liczyła trzy osoby, miejsce pochodzenia Wawa. Pożartowaliśmy, powymienialiśmy wrażenia i ciekawostki. Dziwnie się rozmawia w języku ojczystym po ponad trzech tygodniach nieużywania go. Tematy też nie do końca standardowe: zatrucia, wychujania przez rikszarzy, targowania, gdzie co tanio kupić i za ile się mieszka. Siedziało się miło więc postanowiliśmy wspólnie pozwiedzać. Nasz wybór padł na atrakcję raczej spoza pierwszej dziesiątki tych, z których słynie Delhi. Sulabh International Museum of Toilets. Samemu by mi się nie chciało, bo koniec miasta, gdzieś koło lotniska. Wizja samotnego dojazdu mnie przerażała, ale w cztery osoby to można się bawić. Wbiliśmy do metra, nowiuteńkie, bardzo ładne, czyste. Inny świat, zastanawiam się i trochę nie wierzę, ale wychodzi mi, że to najlepsze metro jakim w życiu jechałem. A nie, jest jeszcze Szanghaj, chyba porównywalny poziom technologiczny, a tu przynajmniej czysto. Naiwnie można myśleć, że to za sprawą tych wszystkich nalepek, które tam są, ale pewnie dlatego, że po pierwsze sprzątają, a po drugie przy wejściu na peron służby mundurowe bardzo przeszukują każdego i dbają by żaden z lokalnych, który nosi się w stylu Gandhiego nie wszedł tam. Jedziemy, jedziemy, zapoznajemy się lepiej, historia najlepsza: - Wiesz, że w Delhi na lotnisku, żeby wejść to trzeba zapłacić 60 rupii? - Pierdolisz ? Już do reszty ocipieli chyba Chwila konsternacji i niemal jednocześnie odkrywamy, że to nie jest takie głupie - Ej, ale w sumie jak w Bombaju wylądowałem to ledwo wyszedłem z lotniska to miałem z 30 rikszarzy na plecach - My tu lądowaliśmy i to samo - czyli to takie humanitarne, masz kilka minut po locie, żeby się otrząsnąć… - …zmienić gacie, umyć zęby… - …zebrać siły na starcie z tłumem indyjskich rikszarzy Dopóki jechaliśmy metrem było lekko. Niestety potem musieliśmy przerzucić się na autobus.

Lokalni albo nie wiedzą, albo podają sprzeczne informacje. W końcu w coś wsiedliśmy. Jedziemy, pytamy pana biletera czy dobrze. Dobrze, tylko kupcie bilety. Po ile? - 15 rupii Coś tu się chyba komuś pojebało…maxymalna jaką płaciłem w busach to osiem, a to za dystans mega, a tu mamy kilka przystanków. Narada po polsku, lud popada w konsternację co też obce siły tu knują. Wymyśliliśmy: - Damy po 15, ale chcemy dostać bilety - Nie dam wam, bo mi się skończyły Chryste, nawet na biletach autobusowych musicie nas oszukiwać? - No to jak nam nie dasz to nie płacimy Coś tam się bulwersować zaczął, ale wsiadali inni ludzie. Jedna pani usłyszała dokąd zmierzamy i humanitarnie postanowiła pomóc - Ale ten autobus tam nie jedzie - Jak to nie? - No nie, potrzebujecie coś innego, weźcie może rikszę Czyżbyśmy przejechali cztery przystanki w złą stronę? Dobra, wysiadamy. Odprowadziły nas wściekłe okrzyki biletera. Chociaż nikt z nas nie znał hindi, byliśmy pewni, że rozchodzi się o 15 rupii razy cztery. Gdy już autobus odjechał, a my nadal mieliśmy rupie należne za przejazd, zdałem sobie sprawę co właśnie miało miejsce. WYCHUJALIŚMY INDYJCA Gdyby uczciwie powiedział za bilet to byśmy mu zapłacili. A tak sprawiedliwość zatryumfowała. No dobra, okradliśmy indyjskie MPK. Kto nie był w Indiach nie zrozumie jaka to radość…po tylu tygodniach bycia dymanym na wszystkie strony. Dość szybko namierzyliśmy rikszę. Mówimy dokąd, pytamy za ile. Walka o ogień. Rozochoceni zwycięstwem nad delhijskim MPK, chcemy powtórki. Udaje się trochę stargować, udaje się też wsiąść. Gdyby był jakiś wypadek to wszyscy śmierć na miejscu, niemniej jeżeli chodzi o rikszę to w wypadku wypadku zawsze wszyscy pasażerowie ponoszą śmierć na miejscu. W końcu trzeba coś zrobić z nadpopulacją. Pan rikszarz nieco ściemniał mówiąc, że wie dokąd jechać, ale po licznych konsultacjach z ludnością lokalną w końcu nas dowiózł na miejsce. Po drodze minęliśmy nasz autobus, czyli chyba jednak dobrze jechał. Jest to dla mnie niepojęte, że miejscowi nawet nie wiedząc co mówią będą się starali pomóc w znalezieniu drogi, w efekcie wyprowadzając turystę w krzaki. To jest bardzo miłe, ale bardzo też utrudnia odnalezienie czegokolwiek. Podjechaliśmy pod muzeum. Brama zapowiada, że będzie źle. NIKOGO poza nami. Pierwsze i ostatnie takie miejsce w Indiach. W środku cztery osoby obsługi, którym sandały spadły, gdy

zobaczyły czteroosobową grupę turystów. Pobiegli gdzieś, wrócili z panią, która bardzo powitała nas ładnym angielskim i zaprosiła na zwiedzanie. Doświadczenie mówiło, że skończy się targowaniem o kasę, ale co zrobić, jej burdel i jej dziwki, samemu nie zwiedzimy. Zwiedzanie muzeum sraczy w Indiach to…no naprawdę, trochę jak muzeum tolerancji i poparcia ruchów gejowskich w Polsce. Poza wybitnie radosnym aspektem tego obiektu okazało się, że ma on też nieco smutniejszą stronę. Kasta zwana „nietykalnymi” zmuszana jest do pracy przy opróżnianiu szamb. Poprzez budowę cywilizowanych toalet założyciel muzeum chce doprowadzić do zlikwidowania tej poniżającej pracy. Chce też uświadomić rodaków, że są dużo lepsze metody utylizowania odpadów niż wiadra z odchodami. Podziwiam pomysł i determinację, ale na efekty może przyjść czekać długie lata. Zobaczyliśmy historię ewolucji toalety i dowiedzieli o tym jak jakaś armia przegrała wojnę, bo srała gdzie popadnie i od tego dostała ciężkiej zarazy, co było początkiem wpadnięcia na pomysł, że może by jakoś sprzątać po sobie. Potem sracz w kulturze – projekt francuskiego z literatury brytyjskiej. Wagon toaletowy, ewolucja od akweduktu do mega najnowszej japońskiej toalety z muzyką, gdzie można podpiąć swoje mp3 lub skorzystać z kilkudziesięciu wgranych. My ogień w oczach, więc pani udzieliła się nasz pasja i zapytała czy mamy pojęcie z czego może być rzeźba przed muzeum. Zgadliśmy od razu: - Z ODCHODÓW! - Tak, ale dotknijcie, powąchajcie. Prawda, że w ogóle nie wygląda? Bo mało kto wie, ale odchody da się przetwarzać. Na pewno wiecie, że na nawóz, ale czy wiecie, że na gaz? I nasi technicy wam to zaraz pokażą. Pokazali, rozpalili latarnię przy użyciu gazów z odchodów. Potem odpalili silnik na ciekłych odchodach. O ile na latarnie się zgadzam, mają zielone światło, o tyle o silniku pragnę zapomnieć jak najszybciej. Cuchnęło jak ze sracza, który stał w pełnym słońcu przez kilka miesięcy. Wyobraźmy sobie teraz korek aut o takim napędzie w godzinach szczytu, bo to był tylko jeden mały silnik. Gdy już wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej, oglądnęli modele toalet wraz z cenami (wyszło nam, że każdy mógłby sobie kupić przynajmniej jeden, który wystarcza na dwa lata) to obawialiśmy się, że nastąpi wystawienie rachunku. Nie, nie było nic takiego. Pokazali nam jeszcze laboratorium, gdzie pracuję nad tym co można zrobić z odchodami, po czym na pożegnanie dostaliśmy filmy o muzeum. ZA DARMO! Nic nie chcieli. Cieszyli się, że byliśmy u nich poprosili, żeby zaprosić znajomych i życzyli miłego dnia. Jeszcze cieć pomógł nam złapać rikszę powrotną. Cuda, jakieś inne Indie. Drogę powrotną spędziłem na rozważaniach czy iść z ekipą na obiad i spotkanie z ich znajomymi czy walić na żywioł i zobaczyć miejsce, gdzie zabito Gandhiego. Chociaż ciało chciało się nażreć i nic nie robić, duch nakazał walić do parku Gandhiego. Umówiliśmy się na później, pojechałem na stację, która wydawała się być w miarę blisko poszukiwanego miejsca. Wychodzę, pytam na

przystanku i zaczynam żałować, że jednak nie pojechałem na obiad. Nie wiedzą, nie orientują się, nie ma takiego miejsca. W końcu dopadłem Sikha (rozpoznawalny po fajnym turbanie) i on wiedział o co mi chodzi. Nakazał przejść na drugą stronę i łapać jakiś autobus, nie wie jaki, ale mam pytać, i tu zagulgotał nazwę. Kazał mi udowodnić, że też umiem ją wymówić i wysłał w dalszą podróż. Sikhowie są niesamowici, duma wali od nich na 200 metrów, intelekt na jakieś sto. Nie wiem jak oni wytrzymują ze statystycznymi Indianami. Przeszedłem na wskazany przystanek, pytam w autobusach, starając się użyć tego czego mnie nauczył. Niestety nici. Po jakichś 30 minutach się poddaje. Wracam do Paharganj i idę do „naszej” restauracji. Są rodacy, zdaję raport z klęski. Jemy, dołącza ich ekipa, w końcu się dzielimy i dzięki wskazaniom żeńskiej części ekipy wiem, gdzie iść po bransoletki dla znajomych dziewcząt. Na bocznym placu znalazłem panią, która miała ozdoby od dwóch rupii wzwyż. A nie chce mi się bawić, kupiłem 80 sztuk, sam nie wiem nawet czego. Coś tam mi jeszcze dowciskała, wyszło i tak jakieś pięć dolarów za kilo pamiątek. Przeszedłem przez przyprawy, i chociaż czasem sprzedawcy chcieli przesadnie pożartować, to za kilka złotych zdobyłem curry w trzech odmianach, imbir i kurkumę. Mają tam obsesję sprzedania bladej twarzy szafranu, ale nie dałem się, ceny były takie z pogranicza prawdziwy szafran, a niezła ściema. Koło 22 zaległem w mojej hotelowej celi. Czekała mnie pobudka o 4 rano. Budzik. Nie chcę żyć. Nienawidzę sam siebie. Po co mi to, czemu się nie wyspać? Czołgam się na dworzec, po drodze kupuję papierosy i zapalniczkę od pana, który koczował przed hotelem. Byłem pod wrażeniem, taka godzina, nawet indyjscy sprzedawcy śpią, a ten walczy żeby coś sprzedać. Oczywiście i tak się nie dogadaliśmy, uparł się, że mi sprzeda karton fajek i osiem zapalniczek, a ja chciałem paczkę i dwie zapalniczki (druga na pamiątkę, zazwyczaj odpalam bez problemów jedną). Coś za mną pokrzyczał, ale i tak wyszło na moje, Jednak te Indie wchodzą w krew. Dworzec, mam peron, czekam. Dookoła sami biali turyści, dziwne uczucie. Jest pociąg, klasa życia. Aż żal, że tylko dwie godziny nim pojadę. Rakieta, startuje, cicho, a zanim dobrze usiadłem dostałem herbatę. Zanim ją wypiłem jest śniadanie. Tak to można zwiedzać Indie, chociaż jakaś nostalgia, panuje pewien dysonans wobec sytuacji z klasy ogólnej. Tam biedni ludzie jadą gorzej niż zwierzęta w Europie, a ja tu sobie siedzę i smaruję dżem na tostach. Jeszcze mój sąsiad wysiadał po drodze, nie dotknął nawet posiłku, więc zjadłem podwójny. Żal było wysiadać, taka wygoda, no ale po coś jadę. Wychodzę z dworca. Zaczyna się walka o ogień, a raczej o turystę. Przecież nie pierwszyzna to dla mnie. Wszystkim nakazuje grzecznie wypierdalać i idę do pre-paid taxi booth. Zamawiam kurs rikszą i nie, nie chcę samochodu z klimatyzacją. Mam kartkę, mój rikszarz mnie kocha zanim wiem kim jest i namawia, żebym wziął go na cały dzień. Gadam, targuję się i w końcu zamiast 80 rupii za kurs dostaję 260 za cały dzień. Jedziemy, Po chwili już widzę, że dobrze, że nie zdecydowałem się na spacer, daleko jest. Pod

koniec przejazdu obiekt jest już w zasięgu mojego wzroku, ale parkujemy gdzieś na ostrym zadupiu. Kierowca sugeruje zostawienie papierosów, portfela, telefonu i w ogóle wszystkiego u niego. Aż tak głupi nigdy nie byłem. Żeby nie było, że mu nie ufam, to zostawiam papierosy i zapalniczkę, a żeby nie było, że nie jestem dobrym człowiekiem to częstuje go papierosami, jest zachwycony. Drałuję do obiektu, bilety, szatnia, gdzie muszę zostawić większość dobytku. Nie, portfela państwu nie dam, paszportu też nie, chociaż wiem, że na pewno byłyby tu bezpieczniejsze niż ze mną. Dochodzi 9, wchodzę powoli, obszukują, jest już trochę ludzi, ale jeszcze nie ma dramatu. Idę prosto, widzę kopuły, w końcu skręcam w lewo i jest. Stoi spokojnie. Przejechałem nie wiem ile tysięcy kilometrów, a on stoi i w ogóle go to nie obchodzi. Taj Mahal. Podobno najpiękniejszy budynek świata. Mam do niego jakieś 500 metrów. Idę. Zbliża się, co 20 metrów robię zdjęcia, bo wiem, że to jedna z tych 10 chwil życia, które będę wspominał na łożu śmierci, czy też przelecą mi przed oczami, gdy wpadnę pod samochód. Idę i aż nie chcę dojść, całkiem inaczej niż w życiu. Proszę Niemców o zdjęcie i mam, jedno z najfajniejszych zdjęć życia. Wygląda średnio, stoję w bluzie z naszywką Art is Resistance, widać, że mi zimnawo, ale przecież nie chodzi o mnie, tylko o to za mną. JESTEM. Pod jednym z najsłynniejszych budynków świata. Widzę go, jeżeli niebo zaraz nie zawali mi się na głowę to dotknę go, niczym Indyjec. Podchodzę jeszcze bliżej, tuż przed schodkami wejściowymi dostaję ochraniacze na buty. Nie, nie chcę za nie płacić, już wam zapłaciłem na bramce 750 rupii (Indyjce jak dobrze pamiętam 20). Podchodzę pod samo wejście, oglądam jakie to wszystko ładne. Trochę bulwersuje mnie, że jakiś imbecyl wyrwał kawałek elewacji na pamiątkę, a sama kopuła widać, że już bywała bielsza. Podobno Tata chcę wybudować hotel w bezpośrednim sąsiedztwie Taj Mahal, czyli spieprzą wszystko do samego końca i jeszcze trochę poza. Wchodzę do środka i rozczarowanie. Z zewnątrz jest prześlicznie, wewnątrz niestety nie, autentycznie grobowiec, nie ma właściwie nic. Szybko wyszedłem na zewnątrz, by powrócić do pozytywnych wrażeń. Usiadłem na schodkach i pomyślałem ile jest osób, z którymi chcę się podzielić moją radością. Podzieliłem się. Siedzę dalej i widzę niezłą rzecz: pan z panią robią zdjęcia okolicy (zasadniczo znalezienie kogoś, kto nie robi zdjęć byłoby ciężką przeprawą). W pewnym momencie pan zaczyna robić zdjęcia pani. Ona to dostrzega i zaczyna robić jemu. Po kilkunastu sekundach i kilkunastu zdjęciach, pani podchodzi do krawędzi schodków, on obejmuje ją i ściąga w dół. Całują się. Nie wiem czy byli małżeństwem od wielu lat, parą, czy może w ogóle się wcześniej na oczy nie widzieli, ale wyszło to zdecydowanie lepiej niż wszystkie filmy o tematyce damsko-męskiej (ok, nie liczę pornosów) jakie widziałem. Oczywiście, że tandeta, jeleń na rykowisku, ale jaka fajna i radosna na żywo. Połaziłem dookoła obiektu, zrobiłem set zdjęć, wymęczyłem ludzi, żeby mnie zrobili kilka. Przy okazji odbyłem rozmowę z

wycieczką z Korei Południowej - Skąd jesteś? - PL - Hmm, a jaki jest najbardziej znany Polak? - Poprzedni papież, Jan Paweł II – walnąłem automatem - KTO??? Nie znamy - Yyy, Wałęsa? – sięgnąłem nieco dalej w historię, diabli wiedzą jak wyglądają newsy w Korei i co może wiedzieć Koreańczyk o Polsce. - CO??? Jak??? - A może Chopin? – historia muzyki chyba jest wszędzie dość podobna? - Ooo, Chopin, wow, naprawdę jest z Polski? Chopin jest niesamowity (amazing zostało użyte) Uznajmy to za znaczący głos w dyskusji o Polakach na świecie. Zanim ktoś się zbulwersuje ich niewiedzą niech z pamięci wymienia jakiego Koreańczyka kojarzy. Odpowiedziałem im miło, jedynym jakiego kojarzę: - Ale wy za to macie Kim Ki-duka Gleba, mdleją, padają, podziwy. Dobrze, że nie byli z Malezji bo niczym bym nie błysnął. Gdy już nacieszyłem me oczęta pomnikiem miłości, najwspanialszym budynkiem w dziejach ludzkości i jak go jeszcze nie nazywają, ruszyłem na spotkanie z rikszarzem. Po drodze zrozumiałem dlaczego bardzo mądrze zrobiłem decydując się na wcześniejszy pociąg. Kolejka do zdjęcia przy wejściu miała gigantyczny rozmiar, a nie było jeszcze 10. Nie wiem co się tam dzieje o 12, zapewne ciężka gehenna. W drodze do rikszy chciałem skorzystać z łazienki. Pochodzę do budy, która cuchnie tak, że niewidomy by znalazł szybciej niż ja. Hamując odruch wymiotny dotykam drzwi (to dziwne, ale były tam drzwi) a tu leci Indyjec, że zepsute i że nie mogę. Nie wiem jak dół kloaczny może być zepsuty. - To gdzie mam lać? - Tam jest rura to tam Patrzę, rura, średnica ze dwa metry. Wlazłem po ścianach (dołem płynęło nie wiem i nie chcę wiedzieć co) i przekląłem ich wszystkich za to w jakim stanie mają sanitariaty (a raczej nie mają) kilkaset metrów od tego co ogólnie uznawane jest za największą atrakcję kraju. Znalazłem rikszarza, wypytał mnie czy good, ja mu że good. Teraz atrakcja numer dwa, Czerwony Fort w Agrze, dla utrudnienia nazywa się tak samo jak w Delhi. Podjeżdżamy, umawiam się z panem na za godzinę i idę zapłacić 250 rupii za wstęp (Indyjce po 10 jak dobrze pamiętam). Na wejściu chyba z ośmiu przewodników rzuciło się w me ramiona. Mówię, że nie, nie chcę. Na to oni, że zwiedzanie zaczyna się tam, a nie tu i że bez przewodnika to zginę. Jasne. Chodzę, oglądam, robie zdjęcia, smog nad miastem dramatyczny, ogólnie fajnie i ładnie, biegają wiewiórki, tłok umiarkowany, co chwilę jednak patrzę w stronę wiadomego budynku, który majaczy w oddali poprzez

smog. Gdy już w miarę nacieszyłem się fortem, zmierzam do łazienki. Przed wejściem dwie osoby. No tak, rzeczywiście jak na takie pustki to jedna osoba mogłaby sobie nie poradzić. Jako, że była to pani i pan, to gdyby to była Kanada to powiedziałbym: patrzmy jak pięknie realizują tu politykę wielokulturowości i jak bardzo troszczą się o to, by kobietom nie bruździł mężczyzna i na odwrót. Jednak tu chyba były inne przesłanki, po prostu skoro mogą stać dwie osoby to czemu ma stać jedna? Przy tych cenach wstępu zwłaszcza. Wchodzę, chcę wyjść, a tu mi pan rękę prawie do oka wkłada i wykonuje nią gest sugerujący, żeby mu zapłacić. Pytam głupio, bo pytam ile: - Ile chcesz - Nie chcę - Jak to nie? - Za wstęp tu zapłaciłem chorą kasę. Chyba z tej okazji możesz pozwolić mi wylać się za darmo? Koleś zareagował w sposób jakiego najmniej się spodziewałem: dostał ataku śmiechu i życzył mi miłego dnia. Jeszcze 10 minut później jak tam przechodziłem to zalewał się ze śmiechu i pokazywał mnie palcem przywołanym kumplom. Zamiast tego mógł zająć się jakimś emerytem, który nie wiem czy spał czy też umarł przed wejściem. Znalazłem mojego rikszarza. Myślę sobie: co on teraz ze mną zrobi, do zachodu słońca pełno czasu, a innych atrakcji to zbyt wiele nie ma. Mówi, że jedziemy na zakupy. Mówię, że nie chcę. On, że tylko trochę Nie chcę do ciężkiej cholery, wynająłem Cię z tą landarą, więc chyba mogę sobie wybrać co będę zwiedzał? Ale tam jest super, spodoba Ci się! Gadaj z głupim, niech będzie, ale szybko Zajeżdżamy pod sklep. Wchodzę, wyrwałem trzech sprzedawców ze stanu otępienia nudą. Pytają czego poszukuję. Niczego. Może Buddę, może marmur, może alabaster, może koszulkę, może rzeźbę, może szal z kaszmiru? Nie, dziękuję - To czego poszukujesz w naszym sklepie? - Niczego, rikszarz mnie tu przywiózł, bo liczył, że coś od was kupię – postanowiłem ukarać go za psucie mi dnia - Aaa, taka bajka - Taka – powiedziałem i poszedłem sobie. Jedziemy dalej. Następny sklep. Nie, dziękuję, nie chcę. Jakby moje zdanie w ogóle się liczyło. Podjeżdżamy do kolejnego sklepu. Nędza, ale dzięki tej nędzy kupuję koszulkę, z 450 poszła na 200, gdyby nasi politycy tak potrafili negocjować jak ja, to Ruscy błagaliby, żebyśmy brali od nich tę ich cholerną, katastrofalną nadwyżkę gazu.

Dobra kurwa, dosyć tego cyrku. Mówię kolesiowi, że koniec sklepów, że kategorycznie odmawiam odwiedzenia kolejnego. Zjechał na bok. O, będą kredki. - Czy zrobiłem ci krzywdę? Czy byłem dla ciebie złym rikszarzem? Grupa wsparcia jakaś, inne jaja? - Nie no, ok, nawet super dopóki nie zaczęliśmy odwiedzać wszystkich miejsc, gdzie golą turystów z kasy - Za każdy sklep, do którego wejdziesz mam kasę. Nie musisz nic kupować, tylko po prostu wejdź i proszę poudawaj, że coś chcesz. Jak tak zrobisz to na koniec dnia zabiorę cię na najlepszy widok Taj Mahal jaki jest, proszę cię Wobec tej szczerości poczułem, że nie mam wyjścia. Zgodziłem się. Następne półtorej godziny jeździliśmy po okolicznych sklepach, ja udawałem, że mnie to interesuje, a on zapewne pobierał prowizję, bo kilka razy widziałem, że ktoś wychodził do niego pogadać. Tyle mojego, że wiem jaki szal kaszmirowy jest w dotyku, wspaniały. Delikatny i skoncentrowany jednocześnie. Głupio mi było, bo obsługa tańczyła, a może kawki, a może herbaty. Zazwyczaj gdy dowiadywali się skąd jestem to z lekka entuzjazm im spadał, ich główne łowy to USA, Japonia, ewentualnie może Niemcy, a co tam im z Polaka? Nie wiem jakim cudem te sklepy działają, obsługi tłumy, kupujących raczej mało. Domyślam się, że na każdym sprzedanym produkcie zarabiają przebiciem niezłym, ale nie sądziłem, że aż takim. Nachodziliśmy się, rikszarz pyta czy chcę na obiad. O jasne, że chcę, ile ja już nie jadłem, już nawet nie pamiętam kiedy jadłem. Jedziemy, wypizdów niezły. Coś za porządnie mi to wygląda, on poczeka. Wchodzę, od razu wataha kelnerów, wszyscy chcą pomagać, będzie źle. Nie, jednak nie będzie. Gdy zobaczyłem cenę w okolicach 200 rupii za spaghetti (po kiego chuja mi spaghetti w środku Indii to kwestia numer dwa) to wyszedłem mimo licznych prób powstrzymania mnie przez kelnerów. Jak mnie zobaczył to chyba się przestraszył. Wydarłem się tak, że wyruszyliśmy zanim mój krzyk przebrzmiał. Zapytał w czym problem. - W tym, że zabrałeś mnie do tak zajebiście drogiego miejsca, że przekroczyło to wszystkie granice przyzwoitości…i pomyśleć, że ja byłem dla Ciebie taki dobry, poszedłem wszędzie gdzie chciałeś, a ty mnie jeszcze chciałeś wydymać w ramach obiadu (proszę, nie rozumiejmy tego dosłownie) - Och, a jakie tam były ceny? zapytał jakby nie miał zielonego pojęcia w czym tkwi cały problem - Chujowe – zaspokoiłem jego ciekawość. Przyznał, że to dużo i zawiózł mnie do nieco ukrytej restauracji tuż obok Taja. Ceny o ponad połowę przyjemniejsze niż w poprzednim miejscu, a jaki widok! 800 metrów od cudu siedziałem i zażerałem koftę, brakowało

tylko piwa do popicia. W zamian dostałem pana, który bardzo chciał mi sprzedać perfumy, ale na szczęście pojawili się Francuzi, więc przesłałem go do nich. Przesadnie nie spieszyłem się z konsumpcją, bo bałem się co nowego mi ten pacan wymyśli i dokąd zawiezie tym razem. Przy okazji mieć taki widok, grzech się spieszyć. W końcu zszedłem do niego. Dobra, jedziemy, ale spróbuj ze mnie zażartować, zawieźć do jakiegoś sklepu czy innego burdelu to połamię ci ręce i już sobie nie pojeździsz rikszą ani nawet rowerem. Ruszyliśmy, jedziemy na drugi brzeg rzeki. Trwa to dość długo, ale w końcu dojeżdżamy. Zaliczam dwie atrakcje, bez rewelacji, bo zniszczone, za to przynajmniej mało zatłoczone. Przy jednej dzieci bardzo chciały mi pomóc, pokazać wszystko i poopowiadać o tym, ale podziękowałem im serdecznie. Kasę i tak chciały, ale podziękowałem jeszcze serdeczniej. W końcu podjechaliśmy na sam koniec drogi. Tam i tam sobie pójdzie i tam będzie miał. Rzeczywiście tak było, na końcu drogi był brzeg rzeki, a z niego widok na wiadomy obiekt. Siedziałem i czekałem na zachód słońca. Obległo mnie stado dzieci i truły dupę w stopniu naprawdę przekraczającym granice wytrzymałości, ale ja twardo siedziałem i nie mówiłem absolutnie nic, bo niby co? Słońce powoli zachodziło, dzieci się odwaliły, bo zjawiły się nowe osoby. Nieprzyjaciele mojego wroga są moimi przyjaciółmi, dzięki tej złotej myśli szybko odnalazłem wspólny język z nowymi, okazało się, że to lesbijki z Toronto. Zachwyciły się, że lubię Toronto, pogadaliśmy i pokrzyczeli trochę wspólnie na dzieci. Gdy słońce już zaszło, a my nacieszyliśmy się widokiem, wróciliśmy do naszych środków transportu. Rikszarz spytał czy good i czy jest good driver, więc oczywiście przyznałem mu rację, że po pierwsze very good, po drugie to jest the best driver in the world, a nawet India. Pojechaliśmy na dworzec, idealnie 20 minut przed odjazdem mojego pociągu byliśmy na miejscu. Tu zdarzyła się najbardziej niesamowita rzecz mego całego wyjazdu. Wysiadam, daję mu kartkę na podstawie której mu zapłacą, a on nieśmiało: - Mister, a może coś więcej, proszę? Co??? Za wożenie mnie po tych wszystkich koszmarnych sklepach, marnowanie mojego czasu, próbę wydymania w restauracji, jeszcze mam ci dać napiwek jakiś? OSZALAŁEŚ? - Masz, nie grzesz więcej – dałem mu 50 rupii, oszalałem. Z własnej woli dałem pieniądze Indyjcowi. Suma może nie powalająca, ale zawsze to jakiś gest. Świat nie pozostał obojętny na mój postępek, bo w chwilę po tym wywaliło światła na całym dworcu. Nakupiłem jedzenia, odnalazłem peron i czekam. Próbuję zrozumieć coś z komunikatów, światło co chwilę gaśnie, nie wiem czy jestem na dobrym peronie, czy nie. Pytam lepiej wyglądających lokalnych, mówią że tu, że zmiany peronu nie było. To świetnie, że jest peron, ale czemu nie ma pociągu? Pojawia się

para białych, z Czech. Rozmawiamy, bzdury ogólnie, bo o czym innym można gadać? Okazało się, że znają szefa Metal Mind. Mówię, że sam go nie znam, ale trochę o nim słyszałem, no ogólnie nie jest to laurka. Oni, że się Tomek uśmieje jak mu powtórzą. No nie wiem, ja mam nieco inne poczucie humoru. Najpierw przyjechał im pociąg do Jaipuru. Żal aż było patrzeć, że odjeżdża, znika za horyzontem. Ech, może jeszcze kiedyś wrócę i wtedy zobaczę Jaipur. Na razie jednak bardziej chciałem zobaczyć sobie pociąg do Delhi, a niestety nie było takiej możliwości. Po około 80 minutach spóźnienia łaskawie przyjechał. Walka o wejście, siedzę gdzieś tam sobie. Dookoła nastolatki się wydurniają, cyrk koszmarny, do tego wrzask, ale ja też kiedyś miałem 14 lat. Skończyłem czytać Pottera. Słucham sobie tych wszystkich kilkunastu piosenek jakie mi się ostały. Podobno inteligentni ludzie się nie nudzą, ale chyba mogą się wkurwić jeżeli pociąg z takim opóźnieniem dokłada do niego jeszcze dwie godziny? W Delhi byłem dobrze po 1. Oczywiście metro nie jeździ, wszyscy wychodzimy do prepaidów. Dobra, mam, jedziemy. Nie wpadłem na to, że może być tak zimno, ubrałem wszystko co miałem, ale i tak cierpiałem okrutnie na tylnym siedzeniu rikszy, dodatkowo miała obcięty materiał po bokach, więc pizgało jeszcze bardziej. Wysiadłem na obrzeżach Paharganj, tym razem odmówiłem napiwku i poszedłem na butach do domu. Była to jedna z najbardziej idiotycznych decyzji tego wyjazdu. To jakich ludzi mijałem po drodze…nie wiem jakim cudem nikt nie dał mi w pałę. Dosłownie padłem na łoże, ale zasypiając pocieszałem się: widziałem, widziałem, widziałem, było warto. Wstałem, kiedy miałem na to ochotę. Katar, było do przewidzenia po nocnej wyprawie odsłoniętym pojazdem. Powlokłem się na śniadanie, dosiadłem się do Japonki, jem kanapki z cebulą, przy okazji załapałem się na świetny dialog: - (ona) This soup is cold! - (kelner) But why? Nie wiem co mądrego można odpowiedzieć w takiej sytuacji. Złapałem autobus (to się tak fajnie pisze, ale: tu? Tam? 310? 605? Tam? 510?) i przez całe miasto do Qutb Minar. Jakimś cudem zadziałał mi ISIC i wszedłem zniżkowo. W środku wydawało mi się wybitnie pusto po dniu wcześniejszym. Sam obiekt fajny, najwyższy minaret na świecie, 75 metrów. Niestety nie można wejść na samą górę, chociaż przez wiele lat można było. Dlaczegóż to już nie można? Bo lokalne dzieci miały zabawę pod tytułem „wchodzimy za turystkami i gapimy im się pod kiecki”. Zabawa szła nieźle, aż pewnego dnia jakieś dziewczyny nie wydzierżyły i chciały pogonić im kota. Pogoniły nieźle, kilkadziesiąt metrów w dół, bo dzieciaki ze strachu nie wyrobiły się i wypadły przez barierki. Dzięki temu obecnie wstępu nie ma, z jednej strony szkoda, z drugiej na pewno zrobiliby tam coś co zdenerwowałoby mnie: opłata, zakaz, przewodnicy, coś innego. Gdy już nacieszyłem się ruinami i minaretem, pojechałem sobie do centrum, żeby

zobaczyć Gate of India. Po drodze wygrałem pana, który miał potrzebę pogadania ze mną. Uparł się, że muszą zobaczyć muzeum włókiennictwa, ja z kolei uparłem się, że nie mam zamiaru tego oglądać. Poza tym był fajny, pogadaliśmy o Kaszmirze (wiemy dobrze do kogo należy) i kaszmirowych szalach. Nie chciał mi uwierzyć, że Polska nie była częścią ZSRR i tłumacz to w środku miasta i autobusu. W końcu go przekonałem, ale chyba nie do końca, co średnio mnie bolało, bardziej byłem zainteresowany tym, żeby odpuścił sobie pomaganie mi w dotarciu do muzeum włókiennictwa, a skoncentrował się na opowiedzeniu mi, gdzie wysiąść, żeby trafić do Gate of India. Narzekał, że daleko i że do włókiennictwa mam o wiele bliżej, ale się nie dałem. Widzę z oddali, idę w stronę, po drodze standardowe nagabywanie przez sprzedawców, chcesz pan loda (w sensie spożywczym), chcesz pan pocztówki, weź pan rikszę (w sensie transportowym). Idę przez to wszystko, dość gorąco, ale już nie takie rzeczy, a tu po prawej widzę coś czego jeszcze nie miałem. Na mój widok facet chwycił w ręce flet (w sensie muzycznym) i zaczął grać. Z koszyka wyskoczyła kobra, a ja wyskoczyłem na drugą stronę ulicy. Jak mawiał mój wychowawca: w życiu boję się dwóch rzeczy: węży i wariatów. Z tego zestawu ja tylko pierwszych, gdybym bał się wariatów, to oszalałbym pierwszego dnia pobytu w Indiach, w ogóle dawno bym oszalał nawet bez opuszczania Krakowa. Pan był bardzo niepocieszony, że nie wykazałem zainteresowania jego wężem (w sensie zoologicznym) i nie chciałem dofinansować występu (w sensie finansowym). Zobaczyłem sobie Gate, duży, ładny już raczej nie. Zapytanie kolejnych kilku osób o to jak dostać się do miejsca, gdzie zabito Gandhiego nie przyniosło wielkich efektów. Nazywa się to Raj Ghat, ale lepiej nawet o to nie pytać, i tak nie będą wiedzieli, lepiej opisowo o miejsce, gdzie zabito Gandhiego. Udało mi się ustalić co tam jedzie, wbiłem, stanąłem w koszmarnym tłoku i zawierzyłem panu, że powie kiedy wysiąść. Nie kłamał, dotarłem, wejście urocze: buty można zostawić za darmo na własną odpowiedzialność albo tuż obok za kasę na odpowiedzialność pana szatniarza. Wybrałem opcję numer jeden, najwyżej wrócę w sandałach, nie takie rzeczy bez szwagra po pijaku. Samo miejsce zabicia Gandhiego zdobi ogień, cytaty z niego w wielu językach, atmosfera adekwatna, żadnych gości z wężami czy rikszy na środku. Pochodziłem, przemyślałem sobie kilka rzeczy. Dokładnie w miejscu śmierci jest coś w stylu grobu (chociaż prochy rozsypano, ostatecznie podobno w tym roku, o czym za kilka linijek), gdzie w hindi widnieje inskrypcja głosząca „He Ram”, czyli „o boże” – słowa uważane za ostatnie jakie Gandhi wypowiedział umierając. Wychodzę i wiem, że gdzieś w pobliżu jest muzeum Gandhiego. Albo mapa kłamie, albo ja skretyniałem, co by się nie działo, to nie ma tego, gdzie być powinno według przewodnika. W końcu od czego są lokalni policjanci, znalazłem dwóch i podbijam do nich z pytaniem o muzeum. Myślą, myślą, parować zaczyna im spod czasz (a dobre 40 stopni), w końcu wyczarowali: tam! Idę, idę i jest. Gandhiego to i

owszem, ale nie muzeum, a stadion. I nie Mohandasa Karamchada, a Indiry. Poza tym świetnie, wróciłem do hostelu. Byłem dokładnie w rocznicę śmierci, równe 60 lat po tym jak Narayan Apte zabił jedną z najwybitniejszych postaci XX wieku. Myślałem, że może wygram coś z tej okazji, ale niestety nie było żadnych obchodów. Wieczorem z polskiego serwisu dowiedziałem się, że rozsypano pozostałości prochów Gandhiego koło Bombaju, tak jak podobno zawsze chciał, a jego syn przez wiele lat się nie zgadzał. W Indiach zdawało się nie wzbudzać to większego zainteresowania. Zresztą jakie zdawało, po prostu mieli to gdzieś. Wracając do hotelu zatrzymałem się przy stoisku z pamiątkami. Buddę i kilka koszulek proszę. W tym miejscu bardzo pragnę przeprosić osoby, które dostały ode mnie koszulkę. Naprawdę nie wiedziałem, że po praniu będzie się ona nadawała tylko na szmaty Ostatnia noc w Delhi, de facto ostatnia w ogóle. Następną spędzę w pociągu do Bombaju, kolejną na lotnisku. Trzeba działać. Poszedłem do zaprzyjaźnionej restauracji i zacząłem pić rum z colą i piwem. Mix koszmarny, ale liczyłem, że szybko się zniszczę i pójdę spać. Niestety, Indie postanowiły pożegnać mnie zapewniając dodatkowe atrakcje. Najpierw stolik obok białe twarze z USA zaprzyjaźniły się z ludnością lokalną. Byłoby zjawisko wielce pozytywne i godne pochwały, gdyby nie to jak strasznie się wydzierali. Głównie na temat tego, że palili i chcą palić więcej i że mają więcej. Gdy już byli okrutnie napici, a Indyjce oszukiwały ich ponad wszystkie możliwe normy, zaczęli kręcić jointy na stołach i rapować. Za jakie winy? Kelner nieśmiało zwrócił im uwagę, że nie wolno (kręcić jointów, rapować pewnie wolno, chociaż ich wersja domagała się zakazu ustawowego) , ale go olali. Zagłębiłem się w rumie i pisaniu sobie. Po chwili stolik obok zajęły trzy Indyjce. Zamówili coś tam i oczywiście dawaj do mnie. Co piszę? Nic, takie tam. Dla dziewczyny? Tak, rozgryźliście mnie, dla dziewczyny. A jak ma na imię? Małgorzata (Brzęczyszkiewicz, Szczebrzeszyn, gmina Łękołowo, byłem gotowy na dalsze pytania). A nie masz zdjęcia? Nie, nie mam, niestety. Smutno ci bez niej? Jak chuj. Bo widzieliśmy właśnie, że ci smutno. Pijecie? Taaaak. To lepiej pijmy.

Wpisali mi się wszyscy do kalendarza. Całkiem nieźle poszliśmy po bandzie. Gdy już czułem się lepiej, poprosiłem o rachunek. No, gdybym tyle wypił to na pewno nie byłbym w stanie wkurwić się o to, że z dobre 200 rupii za dużo. Zapłaciłem i zażądałem, że mają mnie kasować na bieżąco. I tak musiałem się dopominać, ale uznałem, że lepiej się powydzierać niż znowu dostać rachunek z gwiazd. Gdy chciałem wychodzić to w kolejce do łazienki spotkałem pana, który żywiołowo dopingował krykiet. Pytam go co jest tak ciekawego w tej dyscyplinie, a przede wszystkim jakie są jej zasady. Coś tam mi powyjaśniał, powiedzmy, że trochę więcej jarzę, ale fascynacji nadal nie przejawiam. Mimo że już ponad miesiąc byłem w Indiach, to buty mi spadły, gdy zapytał czy zapłacę mu za opowieści o krykiecie. Gdy już oczy wróciły mi na orbity, powiedziałem, że nie, że może zapamiętajmy to jako przyjazną rozmowę. Kurwa, wstydu nie mają, pewnego dnia zaczną pobierać opłaty za powietrze. Wytoczyłem się z lokalu z piwem na drogę. W hotelu, gdy tylko je wyjmowałem to wypadło mi z rąk i rozbiło się o podłogę. Kurwa, dawno nie miałem takiego pecha. Nie, ja się nie poddam, ja się napierdolę na pożegnanie tych Indii. Wróciłem do knajpy po kolejne piwo. Trochę się chyba dziwili, ale przy ich prowizji to powinni mieć nadzieję, że wszystko będzie mi leciało z rąk. Nie wiem jak to wyszło, ale nagle jestem na środku ulicy i gadam z kolesiem. Ruski, spał na chodniku. Zaczęło się chyba od tego, że chciał 20 rupii. Na to ja zobaczyłem, że biały i zapytałem, czy nie wie gdzie tu monopol. Powiedział, że wie, ale nie wie czy czynny. Niestety już nieczynny, dochodziła 2. Ja klecę po rusku, on po angielsku, trudno powiedzieć komu gorzej idzie. Wyznał, że przyjechał z Moskwy na gapę, zmieniając pociągi, gdy go wyrzucali, wszystko co ma, to ten plecak (może ze 20 litrów i to pusty na oko). - Gdzie Ty śpisz? – pytam - Na ulicy. Jestem buddystą i postanowiłem zobaczyć Indie Cholera, plan genialny, ale chłodno trochę tu bywa. Biedny taki, ale diabli wiedzą kto to. Może bym coś mu pomógł, ale najpierw go sprawdzę: - Jaka linia jedzie do stacji Bielajewo? - Pomarańczowa, a co? - Ok, nie kłamałeś, że jesteś z Moskwy, nie wiem jak z resztą, ale mnie to wystarczy. Chcesz, mam dwójkę dla siebie, możesz spać u mnie - Naprawdę? - Naprawdę, chcesz to kupię flaszkę i sobie zrobimy (okazało mi się, że mam znacznie więcej niż mieć powinienem na końcu takiego wyjazdu) - Nie, jestem buddystą, nie piję Kurwa, jeden ruski na milion, no nic. Poszliśmy do hotelu obmyślając po drodze jak to rozegramy. Ja wchodzę pierwszy, on potem, jakby co to

jest z Polski, mój kolega i przyszedł po rzeczy, które dla niego przywiozłem. Wie jak się nazywam, więc jakby co to wyjdzie to wiarygodnie. Wbiłem pierwszy, na recepcji nikogo, ale pod drzwiami napierdalają robotnicy. Próbuję ich zagadać, żeby się nie kapnęli, że on tu się będzie wślizgiwał. Przez dobre 10 minut idzie dziwnie, znaczy śmieją się, ale tak z dystansem. Jego nie ma. No nic, widocznie złapał go portier i nie dał wejść. Idę do pokoju i prawie zszedłem na zawał. Siedzi sobie i czyta moje Lonely Planet. - ALE JAK? - No gadałeś z robotnikami, przeszedłem obok, nie zauważyli mnie. - Nie, to niemożliwe, widziałem schody, aż tak najebany nie jestem, umiesz czarować? - No nie, szedłem przy ścianach, ciemnawo jest to nie widzieliście - Dobra, ja się idę myć - A ja bym też mógł? Od tygodnia się nie myłem - Jasne, tu masz ręczniki hotelowe, tylko skończę i wchodź - Wiesz co, ta książka jest niesamowita. Teraz dopiero wiem jak nazywały się miejsca, gdzie byłem, bardzo by mi się taka przydała Poszedłem się myć. Wychodzę i tak sobie myślę: jak on mnie nie okradnie to cud. Jak nie zabije to drugi. No nic, lepiej niż zostawić kogoś takiego na ulicy i to w Indiach. Poszedł się myć, a ja spać, chowając wcześniej pieniądze w śpiworze i kilku innych miejscach. Obudziłem się rano. Nie ma go, kurwa, pewnie wszystkich rzeczy też nie mam. Wstaję, a tu na środku pokoju siedzi goły ruski buddysta i medytuje. Przepraszam, że cię posądzałem, teraz to dopiero ci wierzę. Pogadaliśmy chwilę, postanowił iść. Chciałem go nawet wziąć na śniadanie, ale powiedział, że za dużo nie można brać od jednej osoby. Odmówił też wzięcia sobie mojego Lonely Planet, mnie i tak już nie był potrzebny, a on miał zamiar zostać następne kilka lat w Indiach. Ustaliliśmy wersję na wypadek, gdyby go złapał portier. Poszedł sobie. Przyznam, że zrobił na mnie wielkie wrażenie. Co gorsza, sprawił, że jeszcze trudniej było mi się rozstać z Indiami. Jedna z najbardziej niesamowitych osób jaką w życiu spotkałem. Marzy mi się, żeby kiedyś tak wziąć sobie mały plecak, olać wszystko i jechać na koniec świata bez żadnego planu ani pomysłu, jedynym planem myślenie nad sobą. Poczłapałem na śniadanie. Czułem się fatalnie, efekty nocnego powrotu z Agry. Do 12 leżałem w łóżku, umierając od gorączki i kataru. Gdy już musiałem, zwolniłem pokój. Recepcjonista podliczył mnie o noc za mało, ale przez cholernego ruskiego buddystę pokazałem mu, że się pomylił zamiast zemścić się na Indiach za rachunek z restauracji czy inny z milionów wałów jakie na mnie wycięli. Kolejny wycięli przy pre-paid rikszy.

Nagle okazało się, że ponieważ mam plecak to muszę za niego zapłacić dodatkowe pięć rupii. Nowy przepis nagle, coś niesamowitego, ja to mam pecha. Byłem tak obolały i tak bardzo cierpiałem, że nie miałem siły się kłócić. Zawiózł mnie na mój dworzec. Zbyt wielu rozrywek tam nie odnalazłem, co gorsza podobną ilość miejsc z jedzeniem. Miałem w planach zwiedzanie największego meczetu Indii i jeszcze jakąś świątynię, ale nie byłem w stanie się ruszyć. Żal mi było jak diabli, ale wizja łażenia po czymkolwiek, obojętne jak piękne by to nie było, jakoś do mnie nie trafiała. Poza tym, poprzednie piękno tak mi zaszkodziło, że kolejne mogłoby mnie już zabić. Meczet miałem z zewnątrz, przez ostatni miesiąc widziałem sam nie wiem ile świątyni, więc uznałem, że jestem rozgrzeszony we własnych oczach. Siedziałem na peronie, czytałem „Snow Falling On Cedars” (nędza, wielkie rozczarowanie) i co chwilę chodziłem na poszukiwania czegoś fajnego do jedzenia. Każda kolejna próba kończyła się jeszcze większym kanałem niż poprzednia, tak więc, gdy o bodajże 16:30 przyjechał mój pociąg, byłem nieźle wygłodzony. Nie wspominam tu o jakiejś setce nowych przyjaciół z całych Indii, którzy nie mogli zrozumieć, że mi dobrze (na tyle na ile to było możliwe) i że naprawdę nie czuję się samotny. Wsiadam, znalazłem miejsce. AC3, to jest jednak życie. Normalnie kupiłbym wersję podstawową, ale Nandan uparł się, że jeżeli chcę jechać pociągiem, który planowo będzie w Bombaju o 16, a ja mam lot o 1, to według niego mogę nie zdążyć i on by nie ryzykował. Pewien bonus wyboru dumy indyjskich kolei, czyli expressu Radjhani to (poza rzecz jasna ceną) czas przybycia do Bombaju, czyli chwilę po 10 rano. Będę miał jeszcze 12 godzin na dooglądanie tego co przegapiłem. Sudeip próbował załatwić mi miejscówkę u kolegi na te kilka godzin, ale niestety okazało się, że tej niedzieli chłop pracuje. Sam pociąg czysty. Oczywiście przy wsiadaniu trzeba się zdenerwować, bo nawet indyjskie elity, podróżujące najdroższą klasą nie są w stanie zrozumieć, że miejsce numer 10 będzie bliżej pierwszego, a nie drugiego wejścia. Zasiadłem z rodziną, dość dobrze się prezentowali, nie to co chłopi w ogólnych. Ledwo ruszyliśmy podali jedzenie, ledwo zjedliśmy, podali kolejne. Przed snem łącznie podano serie posiłków, pełno kawy i herbaty. Rano to samo, przynajmniej wiadomo za co się płaci. Życzyłbym sobie takiego standardu u nas, bo jedzenie dobre, picie dobre, a nie to co Intercity, płaci się jak za woły, a dostaje wafla (w sensie dosłownym) i kiepską herbatę. Za to ich dzieci to koszmar, jak zresztą każde dzieci. Darły się, szarpały, płakały, a matka nic. Pociąg przyjechał według mnie z opóźnieniem (miał być o 10:20 chyba, był o 11:40), według tablicy punktualnie (11:40 była podana jako oficjalna godzina przyjazdu), było mi to obojętne, bo pomysłów na Bombaj nie miałem. Zaliczyłem jeszcze rozmowę, że mąż jednej z pań pracuje w Polsce, w Eindhoven. Gratuluję. Poszedłem zostawić bagaże w przechowalni. Napis „proszę nie zostawiać jedzenia w bagażu, bo szczury przegryzają torby” sprawił, że od razu poczułem się lepiej. Podobnie jak system „a połóż to

pan gdzieś tam, tak gdzieś tam, no nie zginie, se pan potem weźmie”. Poszedłem zwiedzać. Nie spieszyłem się, jedyną atrakcją jaką naprawdę chciałem zobaczyć było Mani Bhavan, dom, w którym przez wiele lat mieszkał Gandhi. W Bombaju gorąco jak szlag, więc pływałem. Siadam w restauracji, żeby napić się Thums Up. Popijam, a tu na środek lokalu wypada szczur. Za nim biegnie pan z kuchni, drugi jeszcze za nim, obaj się śmieją i próbują trafić szczura kijem od miotły. Szczur bawił się znacznie gorzej. Postanowiłem nie zamawiać nic do jedzenia w tym miejscu. Dotarłem do Mani Bhavan, no dom. W środku muzeum, pełne cytatów z Gandhiego, trochę jego rzeczy, laska, łóżko, jakieś szpargały. Po zwiedzeniu przybytku skończyły mi się pomysły co robić z dniem. Znalazłem, że jeszcze w pobliżu mam świątynię i park. Park był…ciekawy. Dzieci i jakieś ich kluby, usiadłem z daleka od nich, pomiędzy trzema białymi emerytami, którzy czytali. Wydobyłem Mo Yana „Obfite piersi, pełne biodra”i też zacząłem czytać. Obok na ławce przysiedli pan i pani, randka. Byłoby to wszystko normalne, gdyby nie to, że pani miała na sobie czador i to w wersji takiej, że ledwo było widać szparę w nim. Za to miała sandały i tak nimi wywijała, że fetysz na stopy jak nic. Poluzowałem się i poszedłem do świątyni, której nazwy nie pamiętam, bo żeby nie musieć pamiętać zapisałem w notatniku, tym, który ukradli mi w Polsce, a nie w Indiach. Świątynia kolejna do kolekcji, ale powalił napis na wejściu: zakaz wstępu dla kobiet, które mają okres (woman in monthly period not allowed). Kolejny punkt wycieczki, Badanga Tank. Oczami człowieka zachodu: kwadratowe jezioro, a właściwie przerośnięta sadzawka z patykiem pośrodku, oczywiście brudne. Okiem hinduizmu: środek świata, miejsce, gdzie spadł trójząb Sivy. Zbyt wielu ciekawych momentów spędzić się nie da, tyle, że pobawiłem się z kotem. Prowadzę badania „koty świata”, niestety słownie nie umiem za dobrze wyrazić wniosków, ale indyjskie mają całkiem inną gramaturę niż nasze, futro krótsze i bardziej zbite w sobie, do tego oczywiście są chude i niesamowicie sprężyste. Patrzę w przewodnik, żywcem nic. Mogę iść pooglądać morze, więc idę. Wiele czasu mi to nie zabija, w końcu łapię autobus i wracam na dworzec. O, ja tu jeszcze w Mc Donaldzie nie byłem. Ciekawe o tyle, że nie może być wieprzowiny, bo muzułmanie, cielęciny bo hinduizm. Dzięki temu indyjski Mc Donald’s oferuje dużo dań wegetariańskich. Wybrałem jakiś tam zestaw, siedzę i jem sobie. Napatoczył się żebrak, cóż za niespodzianka. Od razu dosiadł się do mnie i sępi jedzenie. Nie, nie podzielę się, ja też bywam głodny, muszę coś zjeść. Nalega. W końcu mam dość i mu krzyczę „get lost”. Obraża się i mnie wyzywa. Przepraszam, ale skoro jedzenie tu jest jakieś pięć razy droższe niż na ulicy, to czy może go ktoś zabrać, proszę? W końcu przyszedł ochroniarz, pogaworzyli sobie przyjaźnie i w końcu pan sobie poszedł, a ja jako ten zły chuj zostałem z moim obiadem. Gdy już się najadłem, poszedłem po bety. Sposób odebrania był dość przerażający („a wejdź i weź sobie co tam twoje”), ale jakimś cudem moich rzeczy nikt

nie ukradł. Żaden szczur też na szczęście się nie zainteresował. Wziąłem bety i przypomniało mi się, że Sudeip niesamowicie polecał mi pewne dzieło: Shantaram. Przeszedłem po pobliskich księgarnio-budach i znalazłem je. Policzyłem ile mam, uznałem, że chyba jakoś dam radę zapłacić za przejazdy. Dobra, potrzebna taksówka na lotnisko, przejazd autobusami byłby nawet ciekawy, ale z tego co wiem, nie ma takiej opcji. No dobra, idę w to, ostatnia walka z indyjskim taksiarzem…a przynajmniej tak mi się wydawało. Nieśmiało pytam, gdzie tu pre-paid, a tu wszyscy ogień w oczach „och, my ci pomożemy, chodź do nas”. Kurwa mać, za jakie winy? Krzyczą jeden przez drugiego, nic nie jarzę, ktoś mnie ciągnie za rękę, inny chce wziąć moje rzeczy. W końcu jeden wyjmuje cennik z kieszeni. Napisane jest, że kurs powinien kosztować 250 rupii. Aha, to Lonely Planet coś kłamie, nie? Bo 150-200 według nich i to z międzynarodowego, a nie krajowego. Ja taki cennik to sobie mogę sam zrobić. Na szczęście napisali, że są darmowe autobusy między nimi. Dobra, biorę. Pobił się jeszcze z drugim po drodze (drugi chciał mnie na siłę wciągnąć do siebie, naprawdę zrozumiałem co czuł Cobain) i jedziemy. Korek, kredki, w sumie mnie to obojętne. Jest 19, lot mam o 1, czyli do 23 wiele się nie wydarzy. Wysadził mnie na krajowym. Od razu rzuca się do mnie pan z obsługi lotniska. Pierdoły wejściowe, nie chcę pomocy, przechodzi do rzeczy: - Kiedy ma pan lot? - 1:05 dokładnie - Och, nasz hotel na pewno pozwoli panu spędzić przyjemnie czas - Tak? A ile kosztuje? - Już od 40 euro pokój, wszystkie są w świetnych standardach, apartamenty po 120… - To dramatycznie chujowo, bo mam 100 rupii tylko i zero euro – skłamałem. Eur miałem ponad setkę, ale niekoniecznie chciałem je wywalić na takie bzdury. Ten tekst sprawił, że pan całkowicie stracił zainteresowanie moją osobą. I dzięki bogu. Pytam go o autobus: - Tylko dla przesiadek - A jak chcę wsiąść, a się nie przesiadam? - Nie da się Kurwa, za jakie winy??? Poszedłem sobie usiąść na ławce i poczytać. Pet, nie chcę taksy, łyk wody, 20 stron, nie chcę taksy, pet, łyk wody, nie chcę taksy. Trzy godziny tak. W końcu dałem się namówić jednym kolesiom, że podjadę z nimi, w sumie jaka różnica, gdzie będę siedział, czy na tym czy na drugim lotnisku, efekt ten sam, i tak tam muszę dotrzeć. Ach, jak bardzo człowiek często nie wie co mówi. Poszedłem za niby przyjaznym taksiarzem. Zajeżdża przede mnie taryfa i chcą, żebym wsiadał. Pytam ile, nie chcą powiedzieć. Panie do kurwy ciężkiej, wyjeżdżam stąd, a nie przyjeżdżam, nie wsiądę w ciemno! - 300 rupii

Tego mi się nawet nie chciało targować. Ależ ja się na nich wydarłem, polski i angielski połączony, cały parking na mnie patrzył. Podbiegł aż policjant i pyta o co chodzi - Chcieli ode mnie 300 rupii za przejazd na drugie lotnisko - Ależ to rozsądna cena, normalna Jeżeli ta cena jest normalna to ty jesteś zdrowo pojebany – pomyślałem, ale nie powiedziałem. Za to on mówi, że jak chcę taniej to muszę jechać rikszą, a tego na pewno bym nie chciał - A co jest nie tak w podróżowaniu rikszą? Potomkiem cara, według mojej wiedzy, nie jestem Podjechała riksza. Zaczął od 120. Kazałem mu się iść pierdolić. Zeszliśmy do 80 i nie chciał w dół. Znowu pojawił się policjant. Mówię mu, że powtórka problemu. W końcu na 70 się dogadaliśmy, a niemal pewien jestem, że mnie wydymali. Gdy już dowiózł mnie na międzynarodowe to miał czelność prosić o napiwek. Wzrok -10 i gardłowe „NO” rozwiązało tę kwestię. Dobra, idę sobie usiąść. Co znowu? Na lotnisko można wejść tylko jeżeli się ma bilet i najwcześniej na dwie godziny przed lotem. Pojebane jak cygańskie skrzypce. Nie ma miejsc do siedzenia. Są rikszarze, ale na szczęście w miarę rozumieją, że na odlotach są ludzie, którzy nie chcą dostać się do miasta, tylko z niego uciekać. Ewentualnie ci co odprowadzają będą wracać, ale nie ma standardowej dla nich napastliwości. Wkurwiłem się, mam ponad dwie godziny czekania. Usiadłem na chodniku w narożniku i czytam sobie. Oczywiście dość szybko zyskałem przyjaciela. Standardowe bzdury na wejście, zainteresował się kogo mam na koszulce, nie, to nie moja dziewczyna, chociaż chciałbym, to Tori, ładnie śpiewa, dlatego ją noszę. Okazało się, że lecimy tym samym lotem. On uznał, że to przeznaczenie. Chciał siedzieć koło mnie. To był ten dzień, kiedy podziękowałem, że miejsca w samolocie są przydzielane, a nie dowolne. Z drugiej strony było mi go żal, pierwszy raz jechał za granicę i nie miał w ogóle zielonego pojęcia o Europie. Z trzeciej strony, gdyby miał chociaż jakieś konkretne pytania, a on o wszystkim, ale z dala od sensu. Na swoje szczęście nie palił, pozwolili mu wejść wcześniej i pobiegł sobie. Ja wdychałem potężne ilości dymu, żeby nie cierpieć przez kolejne godziny lotu. W końcu wlazłem, oczywiście dziwnie. Najpierw dwóch panów wiąże mój bagaż, nie wiem po co, ale łącznie pracuje ich tam czwórka, a ich zadanie to omotanie betów taśmą. Wcześniej nie ma właściwie kontroli, tyle że paski sczepią, ale poza tym nie wiem po co ten etat jest. Nadałem bety, poszedłem do samolotu. Po drodze zabrali mi zapałki, rzeczywiście, tym można zrobić drugi 11.09.01. Oczywiście mój przyjaciel mnie namierzył. Ostatnie zdjęcie jakie mam z Indii to jak siedzimy razem oczekując na lot. W samolocie miałem jakieś nieziemskie szczęście, miałem dzielić miejsce z chłopem, którego dziewczę dostało swoje

gdzieś na końcu. Przyszedł i powiedział, że on będzie tam siedział. Panie, dzięki ci wielkie, tylko nie wracaj! Przed startem pilot poinformował nas, że zostanie przeprowadzona dezynfekcja samolotu i prosi o zachowaniu spokoju. Dobrze, że uprzedził, bo widok jak stewardessy biegają z muchozolami i pylą po wszystkim może zabić nawet człowieka, który z twórczością Bareji jest więcej niż na ty. Wystartowaliśmy, na liście filmów odnalazłem nawet jeden sensowny, „Things we lost in the fire”. Zasnąłem w trakcie seansu. Za kilkanaście godzin byłem z powrotem w domu. Nie chciałem jechać do Indii. Wyszło przypadkiem. Jak większość najlepszych rzeczy w życiu. Nie wypada pisać bzdur w stylu „Indie mnie zmieniły”, bo to pisze każdy po tygodniowej wycieczce, z drugiej strony trudno pisać inaczej, z jeszcze innej znowu bez przesady. Mógłbym się wzbić na wyżyny ironii i napisać, że to wszystko chuja warte, że syf, złodzieje, brud, smród i śmieci. Ponapierdalać się z nich, bo z mało czego tak łatwo jak z różnic kulturowych, zwłaszcza tak wielkich. Jednak jakoś nie mam serca tego zrobić. Ilekroć gdzieś mi te Indie się przewijają to myślę o samych dobrych rzeczach. O wiecznej imprezie na Goa, Sudeipie, który poświęcił tyle czasu, żeby mi pomóc, zalać mnie i z którym do dzisiaj pisze maile. Ile osób dostaje życzenia urodzinowe z Indii? I to nie standard, a naprawdę rozbudowane i personalne. Czy też Varanasi, gdzie obok najświętszych tradycji hinduizmu siedzą stada osób, które teoretycznie nie istnieją? A ja z nimi piłem, nawet ich nosiłem jak już chodzić nie mogli. W końcu ten Taj Mahal, do którego trafiają wszyscy, ale i tak zapisuje się w pamięci jako wielkie wow. Dom wariatów, który okazał się być jednym z najmilszych miejsc w jakim spałem, a jego rezydenci o wiele lepszymi ludźmi niż „normalni”, czy tam, czy w Europie. Indie pogłębiły moją fascynację buddyzmem, Może kiedyś. Cohen miał dobrze po 50-tce, gdy poszedł do klasztoru, więc może wtedy, koło roku 2040 się zdecyduję. Na razie efektem jest to, że próbuję czytać buddyjskie teksty, przestałem jeść mięso i jest mi z tym świetnie. W ramach realizowania polityki „nowo nawróceni są najbardziej fanatyczni”, ilekroć ktoś je przy mnie mięso, krzyczę „TWOJE JEDZENIE MA OCZY!!!”. Warto zostać jaroszem, choćby po to, żeby sobie tak pokrzyczeć, polecam. Jeżeli kiedyś najdzie mnie ochota to wrócę i będę musiał sam sobie mówić o oczach, ale nie zanosi się na to, chociaż bycie wegetarianinem jest akurat w Indiach o wiele łatwiejsze niż w Europie. Kilkanaście dni po powrocie poszedłem z Divanicą do kina. Trafił się trailer do „Bucket List”. Przed śmiercią bohaterowie chcą zobaczyć Wielki Mur, Piramidy i Taj Mahal. Jej komentarz: no, to wszystko co trzeba już widziałeś, możesz sobie spokojnie umierać. Kilka osób prosiło mnie, żeby zamieścić zdjęcia. Chciałem zrobić takie ładne w Javie, z muzyką, ale nie dam rady na tym sprzęcie

(laptop z 2001 roku). Zrobiłem więc nędzną prezentację, nawet ona była drogą przez mękę. Efekty średnie, by nie powiedzieć gorzej, ale jeżeli ktoś chce to proszę, tutaj: http://rapidshare.com/files/124340664/Indiana_Juriusz.ppt Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 10

I’m Your Man 18 Czerwiec 2008 juriusz 6 komentarzy Dedykowane poniższej za bezpodstawną wiarę w moje wyczyny pisarskie Juriusz Jak się nie kocha muzyki z koncertu to relacja chyba też powalić nie może M. no nie, chyba że to Twoja relacja Gdyby dwa lata temu ktoś powiedział mi, że pójdę na koncert Cohena, to odpowiedziałbym, że chyba jak będzie grał za darmo na krakowskich błoniach. Rok temu może nawet bym się zdecydował zapłacić trochę za bilet, ale na pewno nie jeździć nigdzie za nim. Mniej więcej siedem miesięcy temu Cohen trafił do rubryki koncertów marzeń, jednak bez większej nadziei na spełnienie. Stał się pierwszym i zapewne ostatnim wykonawcą, do którego miłość dzielę z babcią. Koleżanka, gdy dowiedziała się o mojej fanatycznej fascynacji Leonardem zauważyła „A wiesz, pasuje do ciebie ten Cohen. Kanadyjczyk, depresyjne kawałki do cięcia się, niewłaściwe kobiety i nieszczęśliwe miłości, buddyjskie klimaty…aż dziwne, że wcześniej na niego nie wpadłeś” Wielki Kanadyjczyk żywi raczej umiarkowane zamiłowanie do grania dla publiki, więc gdy ogłoszono, że trasa będzie to rzuciłem się wypatrywać na wyjazd dokąd będę musiał wydać chore pieniędzy, żeby tylko go zobaczyć. Początkowo wybór padł na Pragę, ale były takie kredki z biletami (sprzedaż miała ruszyć, przesunięta, znowu przesunięta, potem, że nie wiadomo, czy w ogóle będzie ten koncert), że z przerażeniem zacząłem patrzeć w stronę Skandynawii. Na szczęście życie złożyło się tak, że trafiłem do Irlandii. 6 czerwca, z duszą na ramieniu poszedłem kupić bilet. - Na piątek po 180 euro, na sobotę wszystko wyprzedane – powiedział pan zza kontuaru, który wydawał się pogardzać moim zainteresowaniem wiadomym wykonawcą - A na niedzielę może? – z drżącym sercem zapytałem - To jeszcze w niedzielę jest? -

sprawdza – są, od 90,25 euro Bilet zajął pierwsze miejsce w rankingu na najdroższy bilet jaki kiedykolwiek kupiłem. Niekoniecznie chciałem bić ten rekord, ale bywa, że nie ma wyboru. Kolejny rekord: najstarszy wykonawca live jakiego miałem zobaczyć (drugie miejsce Patti Smith 1946, Cohen 1934) W dniu koncertu podjechałem do Dublina, połaziłem po mieście. Wpuszczać mieli zacząć o 17, więc koło 16 zjawiłem się z zamiarem zwiedzenia pobliskiego muzeum sztuki nowoczesnej. Dochodzę do muzeum i tak sobie myślę „cholera, niech już to będzie, ale mam fazę na ten koncert, aż wydaje mi się, że słyszę Hallelujah”. Ej, to nie moje urojenia, rzeczywiście idzie, ale jakim cudem? Przecież jeszcze tyle czasu, a to nawala na całego. Lecę za dźwiękiem, już widzę, gdzie to będzie, a na telebimie widzę JEGO. Co jest, koncert z wczoraj powtarzają? The Future grają. Nie wierzę…podchodzę do ogrodzenia, zresztą jest już kilka osób wisi na płocie, patrzę i widzę, że właśnie trwa próba. W kapeluszu na środku sceny stoi Cohen i śpiewa sobie The Future. Obok cały zespół, grają próbę. Nie wierzę…takiego bonusu jeszcze nigdy nie miałem. Potem zagrali trochę Anthem, wypatrywałem tak, że bałem się, że polecę przez płot, bo stałem na barierkach. Ochrona miała to gdzieś, słuchała sobie z nami i nie wyglądali przesadnie jakby byli w pracy. Potem dwie panie, czyli the Webb Sisters odśpiewały If It Be Your Will. Niestety na tym się skończyło. Potem jeszcze chwilę Damien Rice coś popróbował. Rzecz jasna nie miałem już zamiaru iść do muzeum. Załapałem się na opowieść ochroniarza o tym, że udało mu się uścisnąć dłoń Cohena i że zespół śpi w hotelu, ale sam Mistrz u Bono. Nie wiem czy to prawda, aczkolwiek Bono wisi mu przysługę po wsze czasy za to, że pozwolił mu śpiewać Tower of Song w „I am your man” . Że pozwolił to jedno, ale jak to wyszło…zresztą w ogóle w tym filmie większość artystów poległa sromotnie z dorobkiem Leonarda. Na plus Rufus Wainwright, a np. Cave strasznie kładzie tam I am your man. Problemem pomysłu jest to, że Cohena nikt poza Cohenem zaśpiewać nie może, ewentualnie jak tam Tori się gdzieś pobawiła z Famous Blue Raincoat, ale robić cały film taki? Pokazał on tyle, że Cohen jest jeden jedyny i ewentualnie jeżeli zmieni się całkowicie aranżację to wtedy jakoś to może zabrzmieć, ale jakiekolwiek próby podrabiania go skazane są na sromotną porażkę. Poczekałem na pobliskim trawniku aż zaczną wpuszczać, co nastąpiło zgodnie z tym co napisano na biletach, czyli o 17. Ochrona nie chciała mi zabrać wody, aparatu, kluczy, portfela, jakoś tu się da, nikt nie zakłada, że masz zamiar tym rzucać w Cohena. Poczłapałem żałośnie zobaczyć sobie mój rząd L, miejsce 102 w sektorze C. Wiele lepiej się nie spodziewałem. Z pewnym zaskoczeniem odkryłem, że wiele osób, które mają sektor A (czyli droższy) mają o wiele gorzej, bo

chociaż tu jest koszmarny kąt to jest i podwyższenie. Im dali tylko koszmarny kąt, bez podwyższenia, co im z tego, że blisko? Jest merchandise, ale ktoś przegiął, sorry, koszulki po 30 euro? Jedna fajna, ale bez jaj. Nawet durna torba na zakupy (kwestia inna: na chuj komuś typowa torba zakupowa z Cohenem?) 25 euro, przypinki po 10, straszne zdzierstwo. Co gorsza, dookoła pełno miejsc z żarciem, kuchnia tajska, japońska, hamburgery, Heineken, wino, wódka, fajniej macie niż u nas, ale chyba jednak z lekka przegięcie. Jeszcze rozumiem, gdyby to był festiwal wielogodzinny, no można zgłodnieć, ale tu wszystkiego kilka godzin, to przecież nie jest muzyka do kotleta na litość boską! Jednak Irlandczycy nie mają tak nabożnego stosunku do muzyki jak ja, walili piwo za piwem, opakowania po winach wszędzie, a co gorsza jedzą bez opamiętania tony jedzenia. Byłoby fajnie, gdyby nie wizja deszczu, która wisiała nad nami przez cały czas. Na chwilę przed 19 przestała wisieć i rąbnęła. Nie ma chyba nic gorszego niż siedzenie w zimnym deszczu, może ewentualnie leżenie w zimnym deszczu. Wstać nie wolno, więc siedzę w kapturze i krew zmieszana z deszczem mnie zalewa. Merchandise zareagował błyskawicznie, pojawiły się płaszcze przeciwdeszczowe po pięć euro. Ze sceny zapowiedziano, że za 15 minut zacznie się impreza, a będzie to w 5 minut po tym jak przestanie padać. O dziwo nie kłamali, albo mają świetnych synoptyków, albo szczęście. Chwilę po 19 na scenę wyszedł Damien Rice. No, ja mu nie zazdrościłem bycia supportem tego wieczoru. Sam powiedział, że jakaś część jego ma ochotę uciec ze sceny i wpuścić nam od razu Cohena, bo wie po co jesteśmy i że przeprasza właściwie, że gra. Nie poszło mu źle, zagrał moje ulubione Blower’s Daughter, zagrał Delicate, które średnio tu pasowało, bo refren And why do you sing Hallelujah if it means nothing to you dość wyraźnie pokazuje skąd czerpał inspiracje. Zresztą nawet jedyna koszulka Rice’a przedstawiała balony i tekst, że gdyby miał lecieć balonem to wziąłby muzykę Cohena i nic innego nie jest dla niego tak oczywiste jak właśnie to. Do tego poznałem jeszcze La Professor & La Fille Danse, które wyszło dość fajnie, jak ogólnikowym stwierdzeniem by to nie było, bo trochę przestał się stresować i walił mocniej w struny. Ogólnie dobrze wypadł jako support, sensownie pomyślane, żeby grał tak krótko, bo w tej sytuacji dłuższy występ skazany byłby na porażkę i rosnącą irytację publiki. Poszedł sobie, techniczni trochę pozmieniali na scenie i konferansjer zapowiedział, że za 15 minut będzie wiadomo kto. Gdy zostało pięć minut do startu, powiedział, żeby zajmować miejsca. Ja na moim końcu świata (razem z dwiema Włoszkami, które dostały ataku śmiechu, gdy zobaczyły gdzie siedzą) lampiłem w zegarek i starałem się nie myśleć o tym, że mam mokry tyłek i całe ciuchy. Chwilę po ósmej zaczęło się. Szczerze to nie mam koncepcji jak to pisać, żeby miało sens. Więc może, tak wygląda zasadnicza setlista, mam nadzieję, że się w niej nie

pierdolnąłem. Najpierw lecą Dance Me To The End Of Love The Future Ain’t No Cure For Love Bird On The Wire Everybody Knows In My Secret Life Who By Fire Heart With No Companion Wrażenia: wejście na scenę to po prostu wejście, w końcu raczej nikt nie spodziewa się siarki, ognia i tego, że wyskoczy na szczudłach. Wszedł z podziękowaniami za to, że jesteśmy, że czekaliśmy na niego w deszczu i thank you for being irish. Nie ma za co. Zaczyna się spokojnie, Dance Me To The End Of Love to jeszcze wszyscy się cieszą, że go mamy live, ale przy The Future zaczyna się odpał i wielka fascynacja tym co się dzieje. Na I’m the little Jew who wrote the Bible jego diabolicznawy uśmiech i publika robi wow. Fragmenty z Ain’t No Cure For Love jak na me kiepskie uszy przyspiesza i przejawia aktywność ruchową, ale bez przesady, trochę jakby udawał, że podbiega. Bird On The Wire to drugie (pierwsze na wejście) wielkie „wow” od publiki. Moje wielkie wow to Everybody Knows, jego pierwszy kawałek, który pokochałem całym sercem, (za sprawą „Exotiki” Atoma Egoyana, gdzie piosenka ta przewija się przez film i jest świetnym komentarzem do wydarzeń). Dla mnie to jeden z najmroczniejszych kawałków ever. Who By Fire grane jest z tą boską końcówką. Heart With No Companion mnie zaskoczyło, nie spodziewałem się tego. Nastąpiła kilkunastominutowa przerwa. Irlandczycy po piwo i żarcie, miałem ochotę zabijać, kurwa, ludzie, po co wy tu jesteście? Chyba nie rozdawali tych biletów, nie? Trzy wyprzedane koncerty, bilety nawet po ponad 200 euro, a widzę tabuny, które walczą o burgery. Cholera, siedzę, ten mi In My Secret Life, a grill dymi i czuję spalone mięso, przecież to jakiś horror. On cudo, zespół cudo, chwilami odbiegają sobie od wersji studyjnych. Cohen co jakiś czas przedstawia swój zespół, pada na kolano, przyciska kapelusz do serca, dziękuje nam, macha, a część osób stoi w kolejce po piwo. Czegoś tu nie rozumiem, w przerwie poszedłem zapalić, do łazienki i na miejsce. Zaczęło znowu padać, za jakie winy? Wyszedł i „ślicznie wyglądacie tak na niebiesko” nawiązując do koloru peleryn jakie były osiągalne za 5 eur. Druga część koncertu

idzie tak: Anthem Tower Of Song Suzanne Gypsy Wife Boogie Street Hallelujah Democracy I’m Your Man A Thousand Kisses Deep Kocham Anthem, ale zanim pani przede mną skończyła gadać przez komórkę, byliśmy na drugim refrenie. Koleś obok wpieprzał taco i dawał do spróbowania swojej dziewczynie, musieli sobie o tym pogadać. Przy Tower Of Song zaczęło lać okrutnie, więc wstałem i poszedłem pod trybuny. Gigantyczne wow od wszystkie na I was born with the gift of a golden voice. Nie poszło źle, stanąłem kilkanaście metrów bliżej, z grupą innych osób, które zdawały się mieć dość deszczu i tego, że banda buców nie jest w stanie zamknąć się na czas koncertu. Niestety, po Tower ochrona kazała nam wrócić na miejsce. Tłumaczymy, że przecież nie zasłaniamy, że źle się siedzi, bo leje i żeby dali spokój. Na tym minął mi spory kawałek Suzanne. Nie pomogło, uparli się, że mamy sobie iść. Zobaczyłem, że pod telebimem jest grupa osób, do której nikt się nie dopieprza. Wbiłem tam, nawet załapałem się pod czyjś parasol. Oczywiście co chwilę jakiś kretyn szedł z piwem, po piwo, do sracza, ale było lepiej niż na trybunach i znacznie więcej widziałem. Do samego Cohena miałem nadal dobre kilkadziesiąt metrów, ale i tak moja sytuacja uległa znacznej poprawie. Następne dwa kawałki akurat mej ekstazy nie wzbudzają, zdobyłem kilkanaście metrów i w końcu stałem tuż pod telebimem, ze 20 metrów od sceny, pod kątem koszmarnym. Na szczęście przestało padać. Doszedł do Hallelujah. Od tego momentu wszystko co wcześniej widziałem pozostało w tyle. Koncert chociaż był do tej pory bardzo dobry, teraz stał się najlepszy na świecie. Ludzie wstali. Na każdy refren tysiące rąk wystrzeliwało w powietrze i najpierw nieśmiało, a potem coraz głośniej krzyczało HALLELUJAH. Stała koło mnie kobieta, late 50′s, i zaśpiewaliśmy do siebie There’s a blaze of light In every word It doesn’t matter which you heard The holy or the broken Hallelujah. Nie wiedziałem co lepsze, profanować śpiewaniem, czy siedzieć cicho, nawet chciałem tego drugiego, ale po prostu się nie dało. Gdzie

jest I didn’t come to fool you poszło I didn’t come to dumb you, but just to fool you na przyspieszonym tempie. Niewiarygodne, w każdym filmie czy książce byłoby tragicznie chujowo tandetne, ale zdarzyło się naprawdę. Przy holy or the broken Hallelujah (które wywalił z niesamowicie zaangażowanego wokalu) słońce przebiło przez chmury. Raz ruszona maszyna publiczności nie mogła się zatrzymać. Chociaż każdy wiedział jak bardzo nie na miejscu jest śpiewanie przy jednym z najwspanialszych głosów świata, to nie mogliśmy się powstrzymać. Staliśmy, patrzyli na telebim i śpiewali, następne Democracy. Lekkie przyhamowanie na I’m Your Man, tu tylko każdy wydobywał z siebie refren. Za chwilę przegiął pałę, wyszedł i wyrecytował bez muzyki A Thousand Kisses Deep. Skończyło się pierdolenie, piwo, kiełbaski i chodzenie do sracza, wszyscy padli na kolana i stali patrząc jak monodeklamuje tekst. Niby skończył, minęło już dużo czasu od rozpoczęcia koncertu, myślałem sobie „co tam był na setlistach teraz?”, ale jakoś zapomniało mi się o tym. „To wspaniale grać w mieście poetów i pisarzy. Napisałem to myśląc o innym poecie i innym mieście poetów. Imię tego poety to Federico Garcia Lorca” Poszło Take This Waltz. Śmierć na miejscu przy your mouth had a thousand reviews. Kilka osób padło sobie w objęcia i zaczęło tańczyć. Ochroniarze twardo stali przy scenie, żeby nikt z nas nie podszedł bliżej. Pani w late 50′s dowalcowała do ochroniarza, zdjęła z szyi szal i trzymając jeden koniec, drugi rzuciła do niego. Nie dał rady. Chwycił i zatańczył z nią kilka taktów, ale po chwili wrócił na miejsce ocierając ukradkiem łzy i przepraszając ją, że nie może, chociaż widać było, że rozważa rzucenie roboty. Nawiązując do pani z szalem, do ochroniarki dotoczył się zalany pan i namawiał ją na tańce, ale ta jakoś się opanowało pokusie padnięcia w jego ramiona. Cohen widząc jak ludzie reagują otarł łzy chustką, na oko jedwab czy coś w ten deseń. Potem poszła Marianne (So Long Marianne jeżeli mam pisać porządnie), wszyscy stali i krzyczeli, chwilami on chyba nawet dawał sobie odpocząć, bo zakrzykiwaliśmy go, gdy wypłakiwaliśmy i śmiali się przez ten niedzielny wieczór. Plusem koncertu w kraju anglojęzycznym jest to, że ludzie znają teksty. U nas może jeszcze Now so long, Marianne, it’s time that we began to laugh and cry and cry

and laugh about it all again by przeszło, ale że stoimy w kilkanaście osób i równo idziemy z I’m standing on a ledge and your fine spider web is fastening my ankle to a stone to już nie bardzo. Wchodzi następny, Closing Time? Nie, First We Take Manhattan. Mógł spokojnie śpiewać then we take Dublin, bo już miał cały u swych stóp. Największy hit, który mieli uczestnicy koncertu 15 czerwca 2008 roku, czyli m.in. ja. Fragment Well it’s Father’s Day and everybody’s wounded . Oficjalna data dnia ojca na ten rok. Wielkie, wielkie wow i yeah z kilku tysięcy gardeł. Niby sobie poszli, ale było wiadome, że wrócą, kwestia z czym. Mnie marzyło się Waiting for the miracle, ale wiedziałem, że raczej nie przejdzie. Przyznam, że w sumie już było mi obojętne, mógłby wrócić nawet z gazetą, siedzieć i ją czytać, też byłbym zachwycony. Wrócił z „Rozmawialiśmy kiedyś z Sharon Robinson o moim piciu. Powiedziała: Leonard, to poważna sprawa. Musimy o tym napisać piosenkę”. I zagrali, That Don’t Make It Junk. Wielki aplauz za przegranie z butelką, wielu uczestników koncertu też już nie dawało sobie rady z walką. Potem słyszane już wcześniej przeze mnie If It Be Your Will. Siostry Webb w roli głównej, blond prawie na zawał zeszła. Widać było, że się denerwuje i zaraz połamie swoją harfę celtycką, rozpłacze się i pójdzie. Gdy rzucił if it be your will to let me sing to wielkie wow. Wyszło świetnie, jednak kolejny z mega wielkich hitów koncertu to następny Closing Time. Uwielbiam, uwielbiam. Grane jest nieco inaczej, takie bardziej tupane, no rytmiczne, co oczywiście wszystkich bardzo ucieszyło, tupaliśmy w plastikowe panele i krzyczeli. Uciekło mi tak szybko, ledwo zauważyłem, że grają, a już było po. Gdy skończyli z Closing Time pojawiła się smutna wizja, że to koniec. Na szczęście dał się jeszcze namówić na I Tried to Leave You (gdy zaczął śpiewać, przybrał wyraz jakby nas przepraszał, że zszedł ze sceny i trzymał w niepewności– wielkie wow i owacja), a na koniec całą ekipą wydeklamowano nam Whither Thou Goest. Podziękował za przybycie, kazał bezpiecznie dotrzeć do domów i nie rozchorować się od deszczu. „Chciałbym was zabrać na wszystkie moje koncerty” – powiedział rozkładając ręce, jakby przepraszając, że jednak nas nie weźmie, a wcześniej obiecał. Jakieś podsumowanie? Na trubynach podobno pełno sław, prawdopodobnie Colin Farrel, do tego politycy, wiem, że przywódca Sinn Fein i jacyś, których nie znam. W piątek był na 100%

Bono z rodziną. To wszystko trochę trwało. Właściwie trzy godziny, bez kilku minut. Najdłuższy koncert na jakim byłem w życiu. Pierwszy na którym czułem się tak szanowany przez wykonawcę i to przez kogo? Najlepszego autora tekstów ever. Kogoś, kto od tylu lat ma zapewnione miejsce w panteonie wybitnych poetów, od marca w rock and roll hall of fame. Mógł wyjść i wypierdolić 80 minut dowolnych kawałków. Zamiast tego wybrał swoje absolutnie najlepsze piosenki (ok, wiadomo, że to subiektywne, ale jednak mniej więcej tak) i złożył z nich set. Mógł przecież powyrzucać, ściąć do mniej więcej dwóch godzin, i tak nikt by nie narzekał, ale zamiast tego woli co wieczór (sety umiarkowanie się różnią, pod koniec czasem się zmieniają kawałki) katować aż tyle. Wiadomo, że nie gra tego dla siebie, tylko dla każdego kto może sobie kupić bilet i przyjść. Nie wiem jak to możliwe, że po tylu latach potrafi z takim zapałem wykonywać te same kawałki. Mam nadzieję, że dostaje kasę z biletów, bo zasługuje. Po tym jak go wychujała pani menadżer należy mu się spokojna emerytura i św. spokój od kłopotów finansowych, ale jak mówić o emeryturze skoro jego głos brzmi cały czas tak rewelacyjnie? A on sam jest tak pełen energii, że chyba mógłby jeszcze ze dwa dni tam śpiewać, dalej z takim entuzjazmem i zapałem. Zapracował i to z nawiązką na swoją cenę biletów. Wprawdzie nie wiem dlaczego tak fajnie jest siedzieć i płakać przez niemal trzy godziny, pewnie nie wiedzą tego też inni uczestnicy. Coś takiego zdarza się na NIN na Hurt, ale nigdy nie widziałem, żeby większość publiki płakała spazmatycznie przez niemal cały koncert. W niektórych momentach to było masowe łkanie, nigdy też bisów złamanym głosem nie wzywałem. Byłem jednym z najmłodszych uczestników koncertu, wszyscy reagowaliśmy tak samo, stali, płakali i wyrzucali do nieba ręce próbując jakoś wyrazić swoje szczęście i pokazać jak bardzo zaszczyceni jesteśmy, że śpiewa dla nas. Najpiękniejszy dzień w moim życiu, zalany łzami smutku, żalu, szczęścia i radości. I jednak koszulką. Żeby jednak nie było tak patetycznie, wychodzę z Kilmainham, idę w stronę dworca, wszystko to jeszcze we mnie gra, nie bardzo mogę uwierzyć, że już po mnie, że ja to wszystko naprawdę przeżyłem, zaczepia mnie koleś na rogu ulicy i: - Hey man, wanna a blowjob? - No, thanks – odpowiedziałem przypominając sobie, że rzeczywistość niestety nie lubi być w stylu Cohena. Co jakiś czas dowiaduje się (nie jakoś przesadnie często, ale zdarza się), że ktoś coś u mnie zobaczył, jakiś plakat, czy tekst, który mu się spodobał i sprawił, że zainteresował się czymś, a potem nawet mu się to spodobało. W ramach promowania rzeczy nie tyle dobrych, co wybitnych, tona

tekstów z Cohena, głównie kawałki z kawałków z koncertu. Gdybym miał dać wszystko co mi się podoba, musiałbym dać wszystko, więc daję tylko to co podoba mi się wybitnie, lekki burdel w tym panuje, ale może coś kogoś zainteresuje. Wiem, że są ludzie, którzy uważają, że Cohen to taka tandeta miłosnawa, ale dla mnie…najlepsze świata. The Future Give me back the Berlin wall Give me Stalin and St Paul Give me Christ or give me Hiroshima Destroy another fetus now We don’t like children anyhow Ain’t No Cure For Love I loved you for a long, long time I know this love is real It don’t matter how it all went wrong That don’t change the way I feel And I can’t believe that time’s Gonna heal this wound I’m speaking of I’m aching for you baby I can’t pretend I’m not I need to see you naked In your body and your thought I’ve got you like a habit And I’ll never get enough I walked into this empty church I had no place else to go When the sweetest voice I ever heard, whispered to my soul I don’t need to be forgiven for loving you so much It’s written in the scriptures It’s written there in blood I even heard the angels declare it from above Bird on the Wire Like a bird on the wire, Like a drunk in a midnight choir I have tried in my way to be free. Like

a worm on a hook, If i, if I have been unkind, I hope that you can just let it go by. If i, if I have been untrue I hope you know it was never to you. Everybody Knows – całe, całe, całe In My Secret Live And I miss you so much. There’s no one in sight. And we’re still making love In My Secret Life. I know what is wrong, And I know what is right. And I’d die for the truth In My Secret Life. I’m always alone. And my heart is like ice. And it’s crowded and cold In My Secret Life. Who by fire who in your merry merry month of may, who by very slow decay, Anthem I can’t run no more with that lawless crowd while the killers in high places say their prayers out loud. But they’ve summoned, they’ve summoned up a thundercloud and they’re going to hear from me. Ring the bells that still can ring Forget your perfect offering There is a crack, a crack in everything

That’s how the light gets in. Tower of Song – całe, całe, całe, a już najbardziej So you can stick your little pins in that voodoo doll Im very sorry, baby, doesnt look like me at all Now you can say that I’ve grown bitter but of this you may be sure The rich have got their channels in the bedrooms of the poor I see you standing on the other side I don’t know how the river got so wide I loved you baby, way back when And all the bridges are burning that we might have crossed But I feel so close to everything that we lost We’ll never have to lose it again I’m your man – całe, całe, całe A Thousand Kisses Deep And sometimes when the night is slow, The wretched and the meek, We gather up our hearts and go , A Thousand Kisses Deep. Take This Waltz – całe, z naciskiem na There’s a shoulder where death comes to cry. My mouth on the dew of your thighs. And I’ll yield to the flood of your beauty, my cheap violin and my cross. So Long Marianne Your letters they all say that you’re beside me now. Then why do I feel alone? I’m standing on a ledge and your fine spider web is

fastening my ankle to a stone. You held on to me like I was a crucifix, as we went kneeling through the dark. And just when I climbed this whole mountainside, to wash my eyelids in the rain! First We Take Manhattan Ah you loved me as a loser, but now you’re worried that I just might win That Don’t Make It A Junk How come you called me here tonight? How come you bother With my heart at all? You raise me up in grace, Then you put me in a place, Where I must fall. Too late to fix another drink – The lights are going out – I’ll listen to the darkness sing – I know what that’s about. Closing Time – całe, całe, całe, a najlepsze z tego: And my very sweet companion she’s the Angel of Compassion she’s rubbing half the world against her thigh I loved you for your beauty but that doesn’t make a fool of me: you were in it for your beauty too and I loved you for your body there’s a voice that sounds like God to me declaring, declaring, declaring that your body’s really you And I loved you when our love was blessed

and I love you now there’s nothing left but sorrow and a sense of overtime and I missed you since the place got wrecked And I just don’t care what happens next looks like freedom but it feels like death it’s something in between, I guess it’s CLOSING TIME Absolutnie ulubione, drugie miejsce: Waiting for the Miracle, oczywiście całe, a szczególnie let’s get married, we’ve been alone too long. Let’s be alone together. Let’s see if we’re that strong Absolutnie absolutnie ze wszystkich tekstów napisanych na świecie podziwiane, wielbione, hołubione, ukochany podmiot liryczny i za każdym razem rzucające na kolana: Teachers. Po tym jak usłyszałem po raz pierwszy, następne trzy dni nie słuchałem niczego innego. LIPIEC 2008 We Did It! The Great Escape 29 Lipiec 2008 juriusz 3 komentarzy Przyznam szczerze, że nie wiem dlaczego zacząłem pisać ten tekst. Wiem, że utknąłem na nim dobre kilka miesięcy temu, nie miałem pomysłu jak go zakończyć i myślałem, że dokona żywota jak wiele innych moich projektów. Pewnego dnia, już w Irlandii, gdy w okolicach 2 w nocy zamiatałem halę DPD doznałem olśnienia. W ciągu następnych dwudziestu sekund miałem pełny obraz tego co muszę dopisać, żeby to było świetne. Nie mogłem wręcz zrozumieć, że wcześniej na to nie wpadłem, przecież to idealne zakończenie. Wróciłem do domu, odbiłem wino i zapisałem wszystko. Na trzeźwo poprawiłem drobiazgi. Efekty można pobrać poniżej. Uważam, że to całkiem dobra, wbrew pozorom spójna rzecz, która niesie w sobie przekaz. Lata życia sprawiły, że wiem, że mało kto postrzega rzeczywistość w sposób właściwy mej osobie, dlatego boję się, że nie do końca (i nie od początku) zostanę zrozumiany. Można wtedy podjąć dyskusję jak bardzo różniło się to co autor powiedział od tego co autor miał na myśli. Zamieszczam to osobno ponieważ po pierwsze czytanie tego tutaj byłoby niewygodne. Po drugie to inny typ twórczości niż ten,

któremu oddaję się tutaj, bardziej zaletą jest to, że wystarczy kilka kartek można sobie to wziąć do autobusu, podać ewentualnie wykorzystać do celów

swobodny. Dodatkową papieru, kliknięcie i koledze lub koleżance, toaletowo-higienicznych.

Chciałem podziękować członkom Akademii za ciągłe nagradzanie chujowych filmów. Jednak przede wszystkim pragnę podziękować dwóm osobom bez których to dzieło nie byłoby takie fajne. Kolejność alfabetyczna, więc po pierwsze Ceri, która narysowała okładkę. Co więcej, bardzo fajną okładkę, lepszą nawet od tej jaką wymyśliłem. Dodatkowo została drugą osobą, która miała możliwość przeczytanie mego dzieła. Skorzystała z niej i zwróciła mi uwagę na pewne niedociągnięcia, dodatkowo pozytywnie motywując. Osobą, która jako pierwsza poświęciła czas na zapoznanie się z moimi wypłodami jest Magdalena. Myślałem, że sobie ze mnie żartuje, gdy mówiła, „jutro napiszę moje uwagi”. Nie żartowała, łącznie ponad 60 (!) uwag, komentarzy, sugestii, zapytań, próśb o doprecyzowanie myśli. Nikt nigdy tak poważnie nie potraktował mojego tekstu. Dziękuję bardzo Wam obu za bezinteresownie poświęcony czas, wierzę, że w zamian czeka Was chwała wieczna. Mam nadzieję, że ktoś to przeczyta i ogarnie o co mi chodziło. Mam też nadzieję, że opowie mi co o tym myśli. Może być tu w komentarzu, może być na maila ([email protected]), może być na gadzie (295976), może być i tam-tamem. Dzieło można pobrać stąd: http://rapidshare.com/files/133369444/The_Great_Escape.pdf Zamieszczenie tego jest niesamowitą przyjemnością, bo wiem, że już nie będę więcej nad tym siedział. O ile uwielbiam pisać, o tyle nienawidzę robić korekty (i właśnie znalazłem, że jest ICTS zamiast ECTS). Mam nadzieję, że nie ma większych pomyłek, a jeżeli są to przepraszam. Myśl, że miałbym czytać i poprawiać to po raz kolejny wywołuje u mnie torsje. Nie licząc pracy magisterskiej i licencjackiej, nad niczym nie siedziałem tyle czasu. Gdyby dodać kawałki, które wypadły, bo zmieniłem koncepcję, albo uznałem, że są zbyt wulgarne, czy też, że po ich lekturze nie zostaną mi żadni znajomi, to dzieło miałoby o dobre 20% więcej objętości. Gdybym miał napisać coś na tył okładki, to na pewno zawarłbym tam, że jest to dzieło odważne, bezkompromisowe, napisane z wielkim polotem, pełne odniesień do świata filmu, literatury i muzyki. Będące osadzone w krakowskich realiach początku XXI wieku, ale nie bojące się porzucenia ich na rzecz ukazania prawd i czasoprzestrzeni bardziej uniwersalnych. Utwór, w którym synkretyzm religijny nabiera rozmiarów rzadko wcześniej spotykanych, a dla autora nie ma żadnego tabu, w kolejnych częściach odważnie poddaje krytyce najróżniejsze elementy rzeczywistości. Nie oszczędza przy tym swego bohatera,

alkoholika-narkomana, destruktywnie snującego się po mieście, wygłaszającego swe przemyślenia o tym jak bardzo mu przykro, że rzeczywistość nie jest bardziej przystępna, a ludzie, w tym on sam, lepsi. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 11

He screams at anyone who’ll listen that the end is in sight 25 Lipiec 2008 juriusz 2 komentarzy Jakiś czas temu jednym z moich flagowych tekstów stała się fraza: słowa kocham używam tylko w kontekście Kanady, chardonnay i MinistrY. Widać jasno, że pełnię uczuć miłosnych osiągnąłbym popijając chardonnay podczas koncertu MinistrY w Kanadzie. Jednak to się nie stanie, ponieważ MinistrY już nie ma. Źli ludzie mówią, że na szczęście. 19 lipca 2008 roku miał miejsce ostatni koncert w historii. Nie wiem JAKIM cudem, ale w Dublinie. Racjonalnie nie ma to sensu: poszli od Calgary przez Zachodnie Wybrzeże i południowe USA do Chicago, potem Europa, Wyspy pod koniec maja, kontynent, 15 lipca w Warszawie, ale karierę zakończyć postanowili w Dublinie. NIGDY nie marzyłem o takim zaszczycie jak zobaczenie ostatniego koncertu MinistrY, co więcej nie mogłem sobie wyobrazić, że już nie będzie więcej MinistrY. Żadnych nowych płyt, zero nowych tras, po prostu koniec. Dalej to jakoś do mnie nie trafia. Co gorsze, nawet najgorsze: od samego początku ta trasa miała tak złe relacje, że aż bolało. Najpierw Calgary, okazało się, że grają właściwie same nowe i krótko. Pojawiła się nadzieja, pierwszy koncert im skrócono, bo na granicy jakieś kredki i przez to tak wyszło. Potem Vancouver, gdzie już miało być cudownie. Było to samo co w Calgary. Szybko okazało się, że jest źle, bardzo źle, tragicznie. Set składa się w zdecydowanej większości z nowych piosenek, ze starych są dokładnie CZTERY, te same co od lat. Jednak nie to było najgorsze. Okazało się, że na ostatnie kawałki, te najlepsze, na scenę trafia Burton Bell, który i śpiewa. To mnie zabiło, chociaż były i głosy, że to fajnie Bella zobaczyć na MinistrY. Ogólnie lektura Piss Army pokazywała, że pissed army, ale chyba szkoda, że na centralną postać dramatu. Potem jedni jakoś pogodzili się ze smutnym losem, inni podłamali. Dołączyłem do drugich. Przez całe tournee jedyne różnice jakie pojawiły się między koncertami to to, czy grali So What, czy zagrają o cover więcej, czy Jourgensen dał radę cały koncert, czy też Bella zatrudni. Relacje umiarkowane, z jednej strony chujnia z grzybnią, ale nawet wygląda i da się przeżyć. W efekcie doszło do rzeczy niecodziennej: zamiast iść na dwa koncerty MinistrY, zdecydowałem się iść tylko na jeden. Ten jeden, jedyny, ostatni. Jeżeli wszystko ma się powtórzyć dzień po dniu, to wystarczy mi raz, przy drugim bym się chyba wściekł. Nie wiem jak zespół, który ma koncie tyle cudów może grać tak beznadziejną setlistę i to na trasie pożegnalnej. We wrześniu

Jourgensen powiedział, że set będzie ciągnął przez całą karierę, będzie trwał wiele godzin, no będzie po prostu kurwa pięknie. Jednak 19 lipca dostaliśmy dokładnie to, co dostawali wszyscy przed nami. Oto set, właściwie nie ma sensu go pisać, ale żeby było dla potomnych: 1. Let’s Go 2. The Dick Song 3. Watch Yourself 4. Life is Good 5. The Last Sucker 6. No W 7. Waiting 8. Worthless 9. Wrong 10. Rio Grande Blood 11. Senor Peligro 12. LiesLiesLies 13. Khyber Pass 14. So What 15. N.W.O. 16. Just One Fix 17. Thieves 18. Wonderful World Na papierze może jakoś to wygląda, ale na żywo niestety już nie. Weszli średnio, stanęli, poszła wejściówka i zaczęli grać. Jourgensen w fajnym czarnym płaszczu, ale tak niesamowicie statycznie, że Tori więcej się rusza. O ile Let’s Go poszło jako odlot na radości „yeah, koncert MinistrY”, to potem wszystko zaczęło siadać. Tak naprawdę ten koncert zaczyna się od Khyber Pass (jeżeli chodzi o ostatnie płyty to jeden z lepszych kawałków, przynajmniej się jakoś wyróżnia. Dłuższa dygresja: ostatnie trzy płyty - nie licząc Cover Up, o tym zaraz – byłyby niezłe, gdyby zrobić z nich jedną płytę, a teksty o Bushu zmienić na bardziej uniwersalne. Nie wiem, po prostu nie mogę tego pojąć jak zawodnik, który pisał takie rzeczy jak Eureka Pile, Bad Blood czy Lava może nagle walić według schematu ciągle o tym samym. Busha nie lubię tak samo jak wielki Al, ale na litość boską, ileż można to samo? A co do Cover Up, takie płyty to mogą nagrywać w tydzień. Fajnie się tego słucha, ale nic więcej). Oczywiście przez wszystkie wcześniejsze lud ochoczo skakał, napierdalał łbami, teksty znali chyba wszyscy wszystkie, niektórzy to nawet z USA przyjechali, żeby zobaczyć MinistrY po raz ostatni. Jednak to co zaczyna się dziać pod koniec to jest prawdziwa bajka, a to co wcześniej niestety nie. Nie wiem co mam pisać o części pierwszej, no Rio Grande Blood wychodzi nieźle, chociaż trochę efekt ściany dźwięku. No W też, te same zastrzeżenia, ale np. Wrong jest

całkowicie zbędne. Ostatnie płyty MinistrY mają to do siebie, że są cholernie podobne, tak pod względem tekstów, jak i muzycznym, wspominałem o czym te teksty? Tego się całkiem nieźle słucha idąc po mieście, ale w takiej dawce na koncercie zaczyna niemal męczyć. Na ekranach za sceną industrialny standard, Bush, na Senor Peligro Chavez, przy Khyber Pass Osama, wybuchy, wojna, głód, bieda. Z muzyką związane jest to umiarkowanie, ale akurat tu się nie czepiam, pasuje wszystko, tylko na litość boską, ileż można Busha oglądać? Kończąc smutniejszą część pierwszą: po Khyber Pass zeszli, po chwili wrócili. Najpierw Victor, chwycił gitarę, dotknął sobie strun i już wiedziałem co będzie. Słuch mam koszmarny, ale przynajmniej jeden kawałek o każdej porze dnia i nocy. Pojechali So What. Nie ma, a raczej nie było, nic lepszego na świecie niż So What na żywo. Rozpoczęła się przepiękna rzeźnia, rzadko zdarza mi się ocipieć ze szczęścia w czasie koncertu, po prostu ochujałem z radości, bo cóż lepszego można zrobić? Wyłem i śpiewałem próbując przekrzyczeć Jourgensena. Chwilami ze sceny nie było nic słychać, bo inni mieli ten sam pomysł. Ekstatyczne, grupowe darcie się „die!” na zmianę z „SO WHAT?!”. Wszystko skacze, wpada na siebie, taki koncert MinistrY o jakim się marzy, to wszystko co sprawia, że to najlepszy zespół na świecie, nawet jeżeli Jourgensen sobie tak po prostu stoi i ledwo co się rusza. N.W.O. jak dla mnie jest za ciężkie na żywo, za duża ściana dźwięku, chociaż koncert brzmienie miał całkiem ładne. Głośno, ale selektywnie, jednak przy naprawdę ciężkim przywaleniu robił się trochę huk. Just One Fix zabija, po prostu morduje, jeszcze lepszy refren do skandowania, drugie miejsce po So What. Trzecie przypada Thieves, ten riff jest tak diabelski, ma wyrąb jak ruski drwal przez tajgę. Po takich cudach to nie ma nawet co żartować z Wonderful World. Widać jebitnie na żywo jaka jest różnica między nowymi, a starymi kawałkami; po pierwsze jak brzmią, po drugie jakie reakcje wywołują. Nie wiem za jakie winy, ale ostatni kawałek jaki MinistrY zagrało w karierze to cover. Kontakt Jourgensena z publiką umiarkowany. Coś tam ze dwa razy powiedział, gdzieś pod koniec Dublin you were fucking amazing. Pytanie za 100 punktów: co mówił kilka dni wcześniej w Warszawie? To samo, tylko z Warsaw w miejscu Dublin rzecz jasna. Victor i reszta zespołu o wiele bardziej żywiołowa, zmieniali miejsca na scenie, wychylali się przez płot, modelowe zachowanie zespołu. Sam Al jakby odwalał pracę w fabryce. Z drugiej strony wiele miejsca tam nie mieli do szaleństw, ale wystarczy włączyć Sphinctoura czy In Case’a, żeby zobaczyć co można robić nawet nie mając się gdzie ruszyć. Jourgensen chyba znudził się tym, w końcu jak gra się co chwilę to samo, to trudno wykazywać wielką pasję podczas n-dziesiątego koncertu. Znowu nie było tak źle, że cierpiałem i się nudziłem. W końcu to MinistrY i Jourgensen, legenda i bóg na żywo. Gdy wyszedł w cylindrze na bisy to łzy szczęścia w oczach. Do tego płot, który przywodzi na myśl lata świetności, niestety wiele z nim nie działali. Victor co jakiś czas nim poszarpał, Al może dotknął ze dwa razy

przypadkiem. Poleciały z sufitu balony z logami MinistrY, fajne, publika grała w balony i próbowała dorzucić do sceny. Nawet Wielki Wódz odbił mi, gdy do niego zagrałem. Czy muszę dodawać, że cały koncert właściwie w pierwszym rzędzie przeżyłem? Może dlatego taka ściana dźwięku mi wychodziła, kawałki nagrane z dalsza brzmią o niebo lepiej. Po tym co Jourgensen naobiecywał to każdy MinistranT mógł liczyć na więcej. Od marca do lipca właściwie ten sam set, że się powtórzę, jak on z setem. I tak chwała, że So What było. Z cyklu kolekcja fana: sześć kostek (jedna do basu, pięć do gitary), ale to głównie dlatego, że tyle rozrzucili, chociaż i tak zanim koncert się zaczął miałem już dwie od technicznych. MinistrY ma chyba najfajniejszą ekipę jaką widziałem, wydurniali się do potęgi, pani (córka Jourgensena? Możliwe całkiem, mimika cudowna, może po starym ma) zrobiła panu depilację pleców za pomocą plastra do przylepiania setlisty. Niestety, zanim koncert się zaczął to merchandise’u już nie było, chyba nie spodziewali się aż takiego przyjęcia. Żal żyć bez koszuliny z tego historycznego wydarzenia, a fajne plakaty po 15 euro niestety były w liczbie 50 i poszły. Za to udało się dostać darmowe, też fajna rzecz, w sumie wszystko co ma logo MinistrY jest super fajne. A przecież mogło być tak pięknie. Gdyby tak rzucili np. Breathe, Burning Inside, cokolwiek z Filth Pig czy Dark Side of the Spoon. Nie wiem dlaczego bez Stigmaty i Psalmu, to jest po prostu niepojęte, jak msza może obyć się bez Psalmu? Raczej nikt nie płakałby, gdyby Land of Rape and Honey zajął miejsce Dick Song, a Lava Worthless, Psalm za Wrong, na koniec Breathe, ludzie by na kolanach przeżywali. Inna bajka, że Jourgensen nie przypomina sobie, żeby nagrywał kiedyś taką płytę jak Dark Side of the Spoon, podobnie może być z kilkoma innymi albumami. Nie zrozummy się źle, patrząc obiektywnie (na tyle na ile mogę, czyli w ogóle) to był dobry koncert. Jednak MinistrY to najlepszy zespół ever, zespół, którego koncert z 2006 roku uważam za jeden z lepszych na jakim byłem, bo chociaż wtedy zagrali podobnie to jednak ze Stigmatą i Psalmem (a ci co widzieli ich wcześniej jasno dawali znać, że wobec wcześniejszych tras to i tak jest bardzo mało). Szkoda, po prostu wielka szkoda, że TAKI zespół, a raczej TAKI wokalista postanowił zakończyć karierę w raczej średnim stylu. Przecież do Fornicatour grali naprawdę świetnie zbalansowane sety. Potem niestety poleciał/poszedł sobie Barker i chyba zabrakło kogoś kto czasem powiedziałby wielkiemu Alowi, że kurwa mać, ale nie, tak nie będzie fajnie. Sety do 2003 to jest po prostu bajka i marzenie chyba każdego MinistranTa. Gdzieś tam na dnie serca mam nadzieję, że to jednak nie koniec, że będzie jakaś reaktywacja i wtedy uda się zobaczyć MinistrY raz jeszcze, ale z dobrym setem, sięgającym lat najwcześniejszych, a wtedy wszyscy zabijemy się ze szczęścia przy Breathe, Brickwindows, Land of Rape and Honey, Stigmacie czy Reload. Oczywiście opus magnum i tak będzie przy So What. Na poniższym fragmencie można zobaczyć autora jak ekstatycznie napierdala głową i skacze sobie

do Just One Fix. http://youtube.com/watch?v=06uaq2tohVI Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 12

People tell me what to say, what to think and what to play 23 Lipiec 2008 juriusz 3 komentarzy Niektóre marzenia spełniają się nagle i niespodziewanie, jednak o tym dopiero na końcu. Zaczęło się od tego, że kolega-dziennikarz poprosił mnie o popełnienie tekstu na zadany temat na potrzeby jego redakcyjnej koleżanki. Wiem jaka jest smutna dola młodzieży dziennikarskiej w Polsce: naczelny wymyśla temat, a oni mają pisać. Nieważne czy temat ma związek z rzeczywistością, jeżeli nie ma, to tym gorzej dla rzeczywistości, dziennikarz tekst ma napisać. W tym wypadku chodziło o wakacyjny romans. Gdy dowiedziałem się, że tekst ma iść z moim imieniem i nazwiskiem, a obok ma być zdjęcie, to postanowiłem nie zmarnować szansy danej mi przez los. Wykorzystując wrodzony talent napisałem tekst, który uważam za bardzo ciekawy (innego bym nie pisał przecież). Pozwalam sobie zamieścić go poniżej. Miałem w roku 2006 po narodzeniu Chrystusa – barwnej postaci, bohatera wielu dzieł literackich i filmowych (z których godny uwagi szczególnie wydaje się ten autorstwa Martina Scorsese „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, oparty o książkę pod tym samym tytułem autorstwa Nikosa Kazantzakisa) – szczęście pojechać na wakacje do najlepszego kraju świata jakim to bez wątpienia jest Kanada. Rozpisałem wyprawę i ruszyłem korzystając z usług Hospitality Club, czyli organizacji, której działalność polega na tym, że ludzie pozwalają innym ludziom mieszkać kilka dni u siebie, oczywiście za darmo. Trafiłem w końcu do Marie-Eve, gdzie miałem okazję pomieszkać kilka dni. Marie-Eve jako kobieta obchodziła mnie tyle co przysłowiowy zeszłoroczny śnieg, poza tym, że co wieczór paliliśmy lufę niezłego trawiszcza, które ja jeszcze zalewałem obficie piwem, ale drugiego dnia poznałem jej koleżankę, Julie, która to interesowała mnie już w sensie tym jakim kobieta zwykła interesować mężczyznę, co często owocuje niezłym materiałem na książki (np. „Cierpienia młodego Wertera”) czy filmy (np. seria „Emmanuelle”). Według wszelakich klasyfikacji była ona walnięta w głowę, co sprawiło, że od razu wyraziłem swe zainteresowanie jej osobą, na którego odwzajemnienie specjalnie nie liczyłem. Błysnąłem już pierwszego dnia naszej znajomości. Kanada ma to do siebie, że na zarobki polskie jest wybitnie droga. Ja mam to do siebie, że jak już coś zaczynam, to lubię też skończyć, zwłaszcza jeżeli w rachubę wchodzi pijaństwo, dewastacja lub kurewstwo. Gdy wszyscy wyszli z knajpy, a ja wychodziłem trochę po nich, bo mnie rzuciło do sracza, odkryłem, że na stole zostało trochę piwa. Piwo w Kanadzie ma 341 ml, kosztuje kilka dolarów, do tego przyjęte jest zostawianie napiwków, więc gdy zobaczyłem z dobre pół butelki napoju to policzyłem, że to ze dwa dolary, a ze dwa dolary to nie w kij pierdział. Narąbany byłem nielekko, ale jeszcze nie masakrycznie, więc dopiłem tego Mooseheada, oczywiście pewien, że nikt ze znajomych mnie nie widzi. Niestety myliłem się, okazało się, że moja Królowa Quebecu jeszcze się

zbiera i wybuchnęła dziką radością widząc jak wlewam w siebie te pluny. Wstyd za piątkę. Jakimś cudem, gdy się spotkaliśmy następnym razem to wykazała pewne zainteresowanie moją osobą, które przejawiło się tym, że wspólnie zwiedzaliśmy miasto i pokazała mi jakieś sto rzeczy, których sam bym nigdy nie znalazł. Okazało się, że lubi ona MinistrY, kocha NIN, a Mansona zna całego na pamięć. Takie dziewczęta trafiają się średnio raz na milion, a ona do tego miała świetne bimbały (ogólnie wiele Quebecoise tak ma – bimbały, nie miłość do MinistrY). W końcu nadszedł piątek, poszliśmy się napierdolić. Jak poszliśmy, tak poszło nam świetnie. Ja skołowałem wódkę, kolega podał wino różowe, jakieś piwo ktoś ukradł ze sklepu i najebaliśmy się sromotnie w altance seminarium jezuickiego, kryjąc się przed parkingowym w krzakach. Pamiętam, że następnie byliśmy w knajpie, gdzie moja integracja z Królową Quebecu weszła na poziom wyższy, a potem już tak przez wielką mgłę jak oglądamy razem klipy MinistrY (bo w tej knajpie była opcja oglądania klipów, co lepsze klipów MinistrY), zataczamy się śmiejąc i całując przez całą ulicę, zajmując wszystkie możliwe pasy, oba chodniki, chwilami pobliskie krzaki. Potem byliśmy tak najebani, że dobierając się do siebie spadliśmy ze schodów zdzierając wzajemnie ciuchy. Gdy dotarliśmy do niej do mieszkania to już miałem nadzieję i wizję, że będą cuda, ale rzeczywistość okazała się okrutna. No po prostu nie dałem rady, nie chciał, zwiądł niczym krzew brzoskwini, który zasadzilibyśmy na Saharze, mogłem sobie nim pomachać niczym chorągiewką 1 maja każdego roku (warto zaznaczyć, że w Kanadzie święto pracy przypada na pierwszy poniedziałek września, więc na rzeczywistość Kraju Klonowego Liścia należy pogodzić się z datą ruchomą). Tym sposobem mój wielki wakacyjny romans rozpłynął się w trzech promilach. Kierowałem się w nim prostą zasadą, że jeżeli ja jestem krańcowo pijany, a ktoś pozostaje na nogach i chce się do mnie dobrać to ja proszę bardzo. Jeżeli ktoś jeszcze został pokarany tak turpistycznym spojrzeniem na świat, że widząc mnie narąbanego jak tańczę na parkiecie chwytając się za ptaka wykazuje zainteresowanie moją osobą (podczas gdy torsje zdawałaby się być reakcją bardziej na miejscu) to znaczy, że jest jeszcze bardziej pokarany/pokarana przez los niż ja. Do końca życia będzie mi żal tej nocy, kiedy to mój mały przyjaciel mnie zawiódł, a mógł dokonać cudów, bo okoliczności były ku temu. Boję się, że drugiej szansy nie będzie. Kompromitacja na całej linii, nie dość, że najpierw ta z piwem, to jeszcze impotencja. Nie miałem już nigdy więcej odwagi odezwać się do niej, bo cóż mogłem jej powiedzieć, przeprosiny chyba tylko jakieś wysłać. Uważam, że napisałem tekst spójny, ciekawy, odpowiadający na zadany temat, w tym na konkretne pytania w stylu motywacji romantycznej. Trochę ze zdjęciem było nie do końca, bo miało być wakacyjne, więc dałem takie fajne z Goa, siedzę w gaciach, piwo w dłoni, w tle palmy. Ludzie Kanady za bardzo nie znają, więc myślałem, że przejdzie. No i czy uwierzycie, że nie przeszło? Ani tekst, ani zdjęcie. Podobno uznano, że fragment o Jezusie nie do końca pasuje, że bluzgi i że niby za ostre. Przez takie decyzje ludzie potem wyrabiają sobie mylny pogląd na sprawę wakacyjnych romansów, podczas gdy ja chciałem zamieścić tekst o wiele ciekawszy i podejmujący problematykę z innej strony niż tradycyjne opracowania. Natomiast jeżeli chodzi o marzenie – zawsze liczyłem na to, że mój tekst zostanie gdzieś uznany za zbyt koszmarny, wulgarny, czy ostry i

odrzucony. Od dziś czuję się w pełni upoważniony do używania hasła, które tu od jakiegoś czasu wisi. This author is beyond psychiatric help. Do not publish. Większą radość sprawiłaby mi tylko ekskomunika i palenie moich dzieł przez organizacje kościelne. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 13

It’s been a long time drivin’ with my friends on my way to Ireland 13 Lipiec 2008 juriusz 8 komentarzy Ze względu na liczne pytania, a właściwe jedno powtarzające się wielokrotnie, postanowiłem napisać oficjalnie, czyli tutaj, co i jak. Jak zwykle będzie bełkotliwie i rozwlekle. Zaczynając z pułapu dość ogólnego: uważam, że w życiu można podjąć się dwóch prac: interesującej lub dobrze płatnej. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby te dwie prace zdarzyły się w ramach jednego etatu. Jednak jeżeli jest się humanistą to znalezienie takowej wymaga należenia do partii aktualnie rządzącej lub (raczej tylko w wypadku kobiet) dzikiej skłonności do obnażania się na rurkach w zadymionych knajpach, podczas gdy banda pijanych samców wciska banknoty do majtek. Niestety, nie łapie się ani do pierwszej ani do drugiej grupy, tak więc moje poszukiwania były z góry skazane na niepowodzenie, aczkolwiek nie poddałem się i szukałem. Doświadczenia moje i kilku znajomych są takie, że spokojnie możemy napisać książkę. Możliwe tytuły „Poszukiwacze zaginionego etatu”, ” Vabank”, „Przekręt”, „Fight Club”, „U jak Umowa”, „Rozbójnicy i złodzieje”, chociaż najbardziej adekwatny wydaje się jerofiejewowskie „Skurwysyństwo jako najwyższe stadium kurewstwa”. W pale się nie mieści z jakimi ofertami można spotkać się poszukując pracy. Zaczynając od szczegółu (poważnie to piszę): pensja. Powiedzmy, że gdyby coś zajebiście mnie kręciło to mógłbym robić to za 1200 złotych miesięcznie, przez jakiś czas oczywiście. Za taką kasę w Krakowie żyć się nie da, zresztą nie wiem czy gdziekolwiek się da. Zaznaczam, że mówię o życiu, nie przeżyciu. Trafiłem na dwie oferty, które tak właśnie na mnie działały, że mogłem żyć o chlebie, wodzie, wódce starogardzkiej i popularnych, żeby tylko tam pracować z nadzieją na załapanie się na stałe w tej branży. O nich za chwilę, najpierw odwalę gąszcz ofert z bajki pod tytułem „Chujowa praca, chujowa płaca”. Jeżeli ktoś oczekuje ode mnie siedzenia w biurze przez DZIEWIĘĆ godzin i pieprzenia w bambus to musi zaoferować mi coś więcej niż 1000 polskich złotych. Niestety, większość pracodawców uważa, że to stawka adekwatna do wymagań. No nie, jednak nie, przynajmniej nie według mnie. Perspektywa, że za rok on mi może da więcej (ale to jeżeli ceny paliw spadną, cała Federacja Rosyjska

wejdzie do NATO, a deszcz zacznie latać z ziemi do nieba) nie kręci mnie specjalnie. W ogóle tak po prawdzie. Obok warunków kasowych są warunki zatrudnienia i to co ma miejsce w tym miejscu to jest po prostu jeden wielki jebany cyrk. Umowy jakie mi przedstawiano to arcydzieła biurokracji. Zaczynając od klasycznej umowy-zlecenie, poprzez umowę o dzieło dochodzimy do form ciekawszych do jakich bez wątpienia zaliczyć można staż. Przerobiłem kilka takich ofert i tylko przez wrodzoną wstydliwość nie wykorzystałem ich jako papieru toaletowego na oczach oferującego. Jednak ostatecznie udało mi się odkryć istnienie formy absolutnie najwyższej, będącej emanację skurwysyństwa ze świata platońskiego. Umowa o wolontariat, płacona pod stołem. I to jest oferta jaką dostaję na rozmowie kwalifikacyjnej. Oczywiście w wypadku wyżej wymienionych nie przysługuje nam opieka zdrowotna, ani nie są odprowadzane żadne składki na ZUS. Przechodząc do dwóch przypadków na rzecz, których gotów byłem przyjąć warunki z cyklu żałosne. Pierwsze to robienie napisów do filmów. Wiadomo, że żywią pewne zainteresowanie filmem, wiadomo też, że nie mam najlepszego zdania co do tłumaczeń, które można zobaczyć w kinie. Rzuciłem się w wir pracy, którą dostałem w ramach testu. Ile ja nad tym siedziałem, kombinowałem, myślałem, pytałem Kanadyjczyka, który akurat wtedy u mnie mieszkał. Nie byłem zadowolony, w końcu już nie wiedziałem, czy zagłaskuję kotka na śmierć, czy też rzetelnie podchodzę do roboty. W końcu odesłałem. To było w okolicach Wielkanocy, bałem się okrutnie, nie wiedziałem czy będą dobre, czy też zrobię z siebie idiotę. Mamy lipiec, prawie połowę. Nadal nie wiem; były dobre, czy też uznano, że są tak chujowe, że nie ma nawet sensu mi tego pisać? Nie uważam, że jestem osobą dbającą przesadnie o konwenanse, jednak są sytuacje, kiedy uważam, że odpisać wypada. Jest to zasada, której nie znają niestety headhunterzy większości krakowskich pracodawców. Ja nie oczekuję wiele, może być „Dziękujemy za zgłoszenie. Chwilowo osoba o pańskich kwalifikacjach nie jest nam potrzebna, jednak Pana CV zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie, dlatego przesyłamy Panu ofertę naszych pompek do penisa”. Mnie to wystarczy, zrozumiem, będę wiedział, że dostali moje zgłoszenie i nie ma na co więcej czekać. Jednak większość „przedstawicieli prężnie rozwijających się firm”, czy „miejsc poszukujących ambitnych młodych ludzi” nie umie kurwa napisać jednego jebanego maila do stu osób, a w nim przekazać im, żeby się pierdolili. A może umieją, ale są na to za leniwi, nie wiem, efekt jest taki, że można czekać do usranej śmierci i jeszcze trochę, a odpowiedzi nie ma i nie będzie, chyba, że ktoś wypierdoli się na klawiaturę i przez pomyłkę coś wyśle. Tym bardziej zaskoczony jestem, bo bajka ta miała miejsce ze studiem Kropka, które to w kręgach krakowskich ma opinię bardzo dobrą. Również w rozmowach z nimi wrażenie odniosłem wielce pozytywne, więc nie wiem czy to zgubili, czy co. Żeby było jasne, z podobną sytuacją do czynienia miałem wiele razy. Drugie miejsce, gdzie myślałem, że chcę pracować to Fundacja Turleja. Powinienem był zajarzyć,

że coś z nimi nie tak, gdy powiedzieli, że potrzebna im osoba po kulturoznawstwie. Osoba po kulturoznawstwie przydatna może być do zamiatania, aczkolwiek są ludzie, którzy poświęcili tej pasji więcej czasu niż kulturoznawcy, więc tychże lepiej zatrudnić niźli absolwentów tego wspaniałego kierunku. Coś tam pogadaliśmy, konkretu za wiele w tym nie było, ale byłem pozytywnie zaskoczony, że mnie chcą zatrudnić, bo na rozmowę kwalifikacyjną przyszedłem krańcowo pijany (dzień wcześniej Vira i Draq grali w Krakowie w ramach Lipstick on Grass, w domu byłem już o 7 i to tak zalany, że ledwo ten dom znalazłem. O 11 nadawałem się na detox, a nie na rozmowę) kazali być o 8. Byłem. Do 14 nie udało mi się ustalić co mam robić, za to udało mi się pogadać z kilkoma osobami. To co mówili o prezesie fundacji…mam nadzieję, że o mnie nikt nigdy takich rzeczy mówił nie będzie. Panowała tam dziwna paranoja, że przyjdzie prezes i zacznie zabijać. Dziwnie się człowiek czuje, gdy pali peta z absolwentką geografii, a ta nagle pada na ziemię, bo myślała, że prezes jedzie. Inny chowa się za rynną, bo okazało się, że prezes obserwuje witrynę sklepu po drugiej stronie ulicy i po odbiciach wie kto pali. Idę po schodach i spotykam płaczącą dziewczyną. Dowiedziała się od prezesa, że jest tępą cipą czy coś takiego. Gdy o 14 miałem przyjemność poznać moją bezpośrednią przełożoną (uważaną za o wiele milszą od prezesa) to wiedziałem, że już długo nie posiedzę, o ile siedzeniem nazwać można kiblowanie na taborecie bez oparcia, a raczej z pozostałościami po oparciu, czyli metalową rurką. Jeżeli ktoś zaczyna od opierdolenia mnie, że nie wiem kim ona jest (pracowało tam bodajże 70 osób), a potem daje do zrobienia idiotyczne zadanie, żebym tylko miał coś do roboty (znaleźć i wypisać wszystkie organizacje, instytucje i placówki współpracujące z Unią Europejską) to słabo widzę naszą wspólną przygodę. Jeszcze gorzej widzę i to w sensie dosłownym, gdy zostaje mi przykazana praca na monitorze o odświeżaniu 65mhz. Chcieli jeszcze żebym im tłumaczenia robił, oczywiście w ramach godzin pracy. Jasne, na pewno. Po tym jak zobaczyłem ich oficjalne pismo do uniwersytetu w Madrycie to spadłem. Zaczynało się od „I refers”, błąd na błędzie, pamiętam jeszcze „it is not in our frames of work”. Ale po co mieliby zatrudnić kogoś sensownego, przecież trzeba by mu było zapłacić, i to nie wolontariat pod stołem, więc tłumaczenia robił absolwent politologii waląc takie cuda. Jeszcze dziwił się, że mu nie odpisali, ja się akurat nie dziwiłem. Dowiedziałem się, że mam pracować dziewięć godzin, w tym mam mieć godzinę przerwy. Powiedziałem, że wezmę tę godzinę o 16. Współpracownicy powiedzieli, że nie wolno i że będzie strasznie jak tak zrobię. Średnio mnie obchodziło co będzie, wstałem i poszedłem w swoją stronę. W domu zgooglałem sobie info o Fundacji. Takie piętrowe chuje, że na drugi dzień rano poszedłem się zwolnić. W sumie nie wiem po co, ale uznałem, że pożegnam się, bo co tam, niech wyjdzie w miarę ładnie. Sekretarka przeraziła się i prosiła, żebym poczekał na pana prezesa i powiedział mu to osobiście. Podziękowałem za ofertę, dzień wcześniej miałem się widzieć z

prezesem, ale niestety nie znalazł dla mnie czasu, podobnie jak dwa razy wcześniej. Tego dnia to ja miałem ciekawsze rzeczy do roboty. Kilka tygodni później dowiedziałem się, że pan prezes został odciążony od działalności dobroczynnej, bo ktoś w końcu wkurwił się i poszedł gdzie trzeba opowiedzieć o tym jak wygląda praca w fundacji. Podobał mi się tekst z chyba Wyborczej: Zatrzymano Zbigniewa T. – prezesa fundacji Turleja. Potem przedłużono mu wakacje o kolejne trzy miesiące. Komentarze ludzi dość przerażające. Sam Zbigniew T. – prezes fundacji Turleja – ma niezłe CV, juror w konkurs międzynarodowych, albumy cudne, galerie, inwestycje w Krakowie, filantrop, jakieś tam programy dla ludzi starszych, no wyglądało to cudownie. Szkoda, że wiele osób tuż po studiach, które miały zapał, co naprawdę było widać, tkwiło w tym bagnie i marnowało sobie życie za żenującą kasę. Jeżeli chodzi o nich to po jednym dniu byłem naprawdę dobrego zdania, ale co z tego skoro cała wierchuszka okazała się być zapalona do czego innego. Chodzą słuchy, że Zbigniewowi T., wiadomo czego prezesowi, wiele się nie stanie, bo w wiele jego inwestycji zamieszani są inni mieszkańcy miasta Krakowa i nie mówię tu raczej o dozorcach z zoo. Potem przewinęło się biuro tłumaczeń, które zaoferowało 300 zł. dziennie za pracę przy tłumaczeniu symultanicznym konferencji. Cholera, no tego nie robiłem, ale co tam, najwyżej będzie kompromitacja. Pytam o czym konferencja. Na konferencji się dowiem. Świetnie. Dobra, biorę. To proszę wysłać dane do umowy na adres i odezwiemy się w poniedziałek (był piątek). Wysłałem. Nie chcę już tu więcej przeklinać, więc nie napiszę co było dalej. Ogólnie nie mogłem dogadać się z polskim kapitalizmem, na szczęście co jakiś czas trafiało się coś do tłumaczenia czy inny cyrk, więc na piwo i papierosy miałem, ale nie na wiele więcej. Rozważałem założenie z kolegą działalności jako malarze pokojowi (ciekawe czy są i wojenni) po tym jak naprawdę ślicznie odmalowaliśmy mój pokój. Kolega zauważył przytomnie: „za granicą mogą być i malarzem, ale w Polsce obaj skończyliśmy najlepszą uczelnię w kraju i z tej okazji nie chcę zarabiać na życie pracą fizyczną”. Nie przekonał mnie, ale po tym jak w drugim pokoju sprawę koszmarnie zjebaliśmy, uznałem, że ma rację i nie będę malarzem we własnym kraju, bo przecież skończyłem wiadomy uniwersytet. Przy okazji tego drugiego pokoju za to sakramencko się napierdoliliśmy. Była u mnie taka nalewka, autorstwa kolegi Murzyna, którą dostałem ponad trzy lata wcześniej. Wypiliśmy wtedy połowę i jak trzy osoby to piły, tak trzy się porzygały. Po trzech latach poszła na dwóch i poszła znacznie lepiej, nie porzygaliśmy się. Za to kac był taki, że o pół dnia dłużej pracowaliśmy niż wynikało to z wstępnych założeń. I tak żyłem zawieszony między zatrudnieniem, a wyświadczaniem przysług wszystkim. „Bo ty masz wolne, a my szafę do przewiezienia” – i tak co chwilę, jak nie szafa to coś innego, odbierz mi coś od gościa z allegro, napisz sramto, owamto, odbierz z dworca, zawieź na lotnisko o 6 rano. Ratunek

nadszedł z najmniej oczekiwanej strony, tak jak ratunek zwykł nadchodzić (często podobnie nadchodzą też stosunki, jednak tu nie mamy do czynienia z takim zestawem), od Gabryjelli, z którą to jeszcze do liceum chodziłem. Opierdoliła mnie, że jak mam dalej tak robić karierę jak robię, to czemu nie w Irlandii? Różnica zasadza się w walucie wypłaty, ale nawet porównując w stosunku 1:1, to Irlandia wychodzi na plus. Pomyślałem, sprawdziłem kilka rzeczy i powiedziałem, że jeżeli do koncertu PJ Harvey nie trafi się nic sensownego to jadę. Nie trafiło się. Pojechałem. Okoliczności wyjazdu były wielce dramatyczne. Gdy kilka tygodni wcześniej odprowadzałem Gabryjellę na jej lot, to miała ona coś tam ponad 15 kilo, ale pan z odprawy miał to gdzieś i słowa złego jej nie powiedział. Inna sprawa, że gdyby to ona trafiła do Zbigniewa T. – prezesa fundacji Turleja – to prawdopodobnie on skończyłby pracując u niej na wolontariacie. Wyciągnąłem wnioski, zapakowałem się i dawaj na odprawę. Wyszło 19, ja uśmiech do pani, a pani, że każdy kilogram nadbagażu wart jest bodajże 47 zł. Spadłem. Przeprosiłem na chwilę i wdziałem na siebie kilka rzeczy. 17. Zostawiłem coś tam. 16,5. Wdziałem więcej, dalej za dużo, w końcu na 15,6 mnie puścili, zaznaczając, że mam nie dopakowywać nic do podręcznego, bo mam 9,8 kilograma, a limit jest na 10. Latałem wieloma liniami, w tym tanimi i przyznam, że podręczny ważono mi po raz pierwszy. Oczywiście w dwie minuty później coś tam wepchnąłem, ale już za wiele się nie udało zmieścić. Niektóre rzeczy żal mi było zostawić, więc wyjeżdżałem wyglądając dość ekscentrycznie. Szło to mniej więcej tak: koszulka lekka, koszulka większa, lekka bluza, koszulka, ciężka bluza z kapturem, koszulka, kurtka, kretyńska czapka, moje ukochane słuchawki Sennheisera dookoła szyi (no muzyki sobie słucham po prostu, na chwilkę zdjąłem) w ręce polar, bo przecież może być chłodno w czasie lotu. W drugiej ręce książka, bo przecież właśnie czytam, tylko przez odprawę przechodzę, a do plecaka nie będę chował, bo zaraz chcę powrócić do lektury, a nie dlatego, że to ciężkie. Gacie jedne, za to dwie pary skarpetek, może dobrze, że sandałów nie brałem, bo pewnie jakoś wpakowałbym je do glanów. Temperatura jakieś 25 stopni, ludzie w szortach hawajskich, krótkie rękawki, a ja pływam po prostu i wyglądam bardzo głupio. Obrazu dopełniały rzeczy, które wiozłem dla Gabryjelli. Mina celnika, gdy widzi, że chłop ma w podręcznym damskie koronkowe gacie, a drugie w tylnej kieszeni spodni – bezcenna. Na szczęście dobry człowiek, u którego mieszkam zdjął mnie z lotniska, więc nie musiałem błądzić z tym wszystkim w poszukiwaniu autobusu. Nie wiem kiedy wrócę, niemniej raczej wrócę. Jest fajnie, ale Irlandia to nie kraj moich marzeń, chociaż Polska nie jest nim tym bardziej. Na chwilę obecną brakuje mi dobrego sprzętu nagłaśniającego, kilku osób, kilkudziesięciu płyt CD, kilkuset DVD, sprzętu TV, DVD, sensownego komputera (ten model nie jest, jak pisałem, z 2001 roku, a z 1999, ale z grudnia, więc prawie 2000) i kolekcji pornosów. Jeżeli chodzi o to co

robię to aż nie wiem czy użyć terminu „nuda” czy „fascynujące”. Gdy piszę te słowa, mam dwie prace. Pierwsza z nich to DPD, niegdyś znane jako Interlink, czyli firma kurierska, raczej nieznana poza Irlandią. Moja działalność tam sprowadza się po pierwsze do rozładowywania ciężarówek. Zwykłe paczki lecą na taśmę i są sortowane automatycznie gdzieś poza moim polem widzenia. Na każdą ciężarówkę („lorę” jak określa się je fachowo w gronie pracowników polskojęzycznych, którzy stanowią jakieś 80% zatrudnionych) trafiają się jednak rzeczy, brzydko mówiąc, pojebane. Cechuje je to, że nie można ich wrzucić na taśmę (bo by zablokowały), tylko trzeba roznieść ręcznie do odpowiednich miejsc przeładunku. Rzeczy te to paczki wybitnie ciężkie, karnisze, opony, wydechy samochodowe, lustra, poręcze, ogromne butle, stojaki, tuby, płoty, rowery, dystrybutory wody, miotły, afisze reklamowe, czy nawet silniki. U mnie pierwsze miejsce zajęły KOWADŁA, świetnie się to nosi. Gdy noszę kowadła to czuję się jak Roberto Benigni w „Życie jest piękne”. Zmiana w DPD trwa teoretycznie od 21 do 2:30, czasem się uda szybciej, czasem i do 3 nosi się to barachło. Nie wiem czy z tego co napisałem wynika, że robota chwilami wali mocnym absurdem, bo jest sobie godzina 2 w nocy, a ja spaceruję z kajakiem po wielkiej hali i szukam ciężarówki, która jedzie do dajmy na to Tipperary, bo tamże ten kajak ma dostarczonym być. Niektórzy pracownicy nagradzani są tzw. wczesnym startem, czyli zaczęciem o 20. Często mam wrażenie, że praca tamże to jedna wielka zabawa, impreza i cyrk. Jednak, ku memu zaskoczeniu, przelewają mi pieniądze, co sprawia, że działalność tam postrzegam nieco inaczej niż charytatywną. Gołym okiem widać, że mają zbyt wielu pracowników, więc mój los może być zagrożony jeżeli ktoś pomyśli i zreorganizuje zatrudnienie. Szczerze mówiąc, gdy widzę pewne manewry jakie wykonują to jak nic zwolnią wymiataczy, a zostawią same takie pierdoły jak ja i gorsze. Może nie wypada źle o sobie pisać (inni zrobią to znacznie lepiej), ale wiem dobrze, że jeżeli chodzi o noszenie kowadeł to jestem gorszy od tych, którzy noszą je tam już kolejny rok. Od kilku dni mam drugą robotę, która ma wymiar pełno godzinny. Zatrudniono mnie jako osobę ds. mycia samochodów w salonie Renault. To nie jest takie mycie, że machnę szlauchem i amen, tylko mega robota. Zewnętrze to nic, ale w środku: odkurzacz, mycie szyb chusteczkami, polerowanie plastiku, mycie kół, odmaczanie odprysków asfaltu, nabłyszczanie opon, polerowanie kołpaków. Praca ta jest swoistym chichotem historii, ponieważ w mieście rodzinnym mieszkam obok myjni. Otworzyli ją w 2001 roku i od tej pory wielokrotnie nie było mi dane wyspać się, ponieważ zaczynają pracę o godzinie 8. Jestem istotą raczej nocną i przed 10 zdecydowanie wstawać nie lubię, więc zdarzało mi się określać ich działalność licznymi wyzwiskami. Również w ciągu dnia nie polepszali mi oni jakości życia, ponieważ kompresory mają to do siebie, że pracują dosyć głośno. Czasem też jakiś klient bywał łaskaw zaparkować mi na podjeździe, co szczególnie cieszyło, gdy

chciałem wyjechać z garażu, a tu okazywało się, że nie wiadomo czyje to auto i skąd się wzięło, ale w końcu pewnie ktoś przyjdzie i łaskawie pozwolili mi wyjechać. Tu jednak moje stanowisko z kompresorem mieści się koło torów kolejowych, ludzkich zabudowań nie ma w zasięgu wzroku, więc moja działalność nikomu nie przeszkadza. Mam obawy podobne do tych wcześniejszych, że po prostu szef tego zakładu, Sean, pomyśli, doda 2+2 i wyjdzie mu 5, a potem mnie wyleje, bo pracujemy w teamie trzyosobowym, a mam wrażenie, że dwie też by dały radę. Bywają jednak i takie dni, że w trójkę nie wyrabiamy, więc pozostaje żyć nadzieją, że ludzie będą kupować auta od Seana. Sean jest też autorem rekordu jeżeli chodzi o wypłatę. Pozwolę sobie przytoczyć historię z Polski. Zdarza mi się czasem coś tłumaczyć. W lutym zgłoszono się do mnie z JEDNĄ stroną tłumaczenia, czy mogę na wieczór, czyli mniej więcej za jakieś sześć godzin. W dwie godziny później odesłałem im, nawet nie bredząc, że to ekspres i że powinno być razy dwa. Jedna strona warta jest złotych 35, a mówimy tu o dupnym biurze tłumaczeń. Upominać o swoje musiałem się trzy razy, i w końcu w czerwcu mi zapłacono. No i co, pozwać ich miałem? Tu Sean zapłacił mi za cały tydzień roboty na godzinę przed skończeniem pracy. Stoję, jeszcze 55 minut, a ja chcę jeść i spać, a tu cholerne Megane trzeba woskować, podchodzi Sean i pyta jak mam na drugie. Nie mógł uwierzyć, że istnieje imię Jerzy i że ktoś to może wymówić. Wpisał na czeku i wszystkiego najlepszego. Jak ja się rzuciłem do tej Megany, jak ja ją odwaliłem, na salon sprzedaży mogła spokojnie iść. Połączenie tych dwóch prac jest pewnym wyzwaniem, ale na razie idzie świetnie. Wstaję o 7:50, prysznic, śniadanie i do Renault, tam robota do 18. Wracam, obiad, godzina snu, i o 20:30 wybywam do DPD, skąd wracam koło 3. Dodam, że przemieszczam się rowerem, do Renault ze cztery kilometry, do DPD z sześć, tam i z powrotem daje łącznie jakieś dwadzieścia kilometrów pedałowania. Mam nadzieję, że jasno formułuje to odpowiedź na pytanie „czemu nie odpisujesz?”. Jeżeli nie odpisuję to znaczy, że po prostu właśnie gdzieś tam noszę jakieś kowadło, czy sprzątam pawia spod siedzenia. Wolną mam niedzielę i kawałek poniedziałku, więc dopóki nie przejrzą na oczy to kontakt ze mną jest wielce ograniczony. Notkę tę chciałem dodać już wczoraj, ponieważ wczoraj był pewien magiczny dzień. Jako, że wczoraj dodać jej nie mogłem, ponieważ jeszcze nie miałem jej napisanej, to umówmy się, że to jest wczoraj. Magia dnia 12 lipca polega na tym, że minął wtedy dokładnie rok od momentu odkąd mogę sobie wpisywać w rubryce wykształcenie „wyższe”. Powyższe zapiski mają na celu pokazanie dokąd zaprowadziło mnie zdobycie tytułu magistra , a także jak doceniana w Polsce jest wiedza, wykształcenie, jak nasz kraj dba o młodzież, elity intelektualne narodu i jak wspaniałe perspektywy stwarza ojczyzna. Pokazuje także jak uczciwi są ludzie i jak przyjemnie jest żyć w Polsce. Zmywanie aut w Irlandii to nie jest marzenie mego życia, jednak zajęcie to pozwala

mi na spokojną egzystencję, wyjście do kina, czy na koncert – do Dublina mam 132 kilometry. Jest to niestety o wiele więcej niż mógł dać mi kraj ojczysty, nad czymś w jakimś sensie boleję, ale „ludzie chcą pieniądze mieć, a nie pracę”. Nie jest to jakieś bardzo trudne do zrozumienia, ale jeżeli ktoś ma z tym pewne kłopoty, to Kazik dość łopatologicznie wykłada to w utworze „Dwa miliony głosów”. Wiedząc, że odwiedzający wolą krótsze formy, rozbijam to na części. W kolejnej: wrażenia z pobytu, Polacy w Irlandii, Irysy, rzeczywistość, czym i za ile się nawalić i skąd wziąć papierosy, czyli kulturoznawstwo międzynarodowe live. SIERPIEŃ 2008 Wpisy z okresu: 8.2008

Alcoholic kind of mood 17 Sierpień 2008 juriusz 9 komentarzy Katalog represji jakimi państwo może nękać obywateli jest bardzo bogaty. Każdy Polak może opowiedzieć o tym szczególnie wiele, chociaż Rosjanina czy Tybetańczyka rzecz jasna nie przegada. Poza chamskim przywaleniem pałą po plecach, zatrzymaniem na dobę, wpakowaniem do pierdla, wyrwaniem paznokci, połamaniem rąk czy kastracją są też bardziej wyrafinowane metody ucisku. Ci, którzy przeżyli kontrolę skarbówki w swojej firmie mogą opowiedzieć o tym nieco więcej. Jeżeli chodzi o utrudnianie życia, Polska zawsze wydawała mi się krajem, który znajduje się w światowej czołówce, pozostając oczywiście za tak przyjaznymi państwami jak Białoruś, Iran czy Jemen, niemniej i tak godnie ciemiężący obywatela. Moją artystyczno-anarchistyczną duszę irytują wszelakie pomysły zorganizowania mi życia, zwłaszcza, że często te pomysły są idiotyczne, a i o uchwalających je najlepszego zdania nie jestem. Na szczęście w kraju nadwiślańskim nikomu nie wpadł do głowy jeden z najgłupszych pomysłów historii nowożytnej, bo wtedy życie byłoby prawdziwie tragiczne. Oczywiście wpadli na niego Irlandczycy. Pierwszy poważny i to podwójny szok przeżyłem podczas wizyty w monopolowym, czyli drugiego dnia (nie pierwszego, bo wylądowałem po 23). Na jaw wyszły dwa bulwersujące fakty. Po pierwsze nie ma połówek. Z tym jeszcze można jakoś żyć, chociaż odpada mój ulubiony sposób picia niczego, czyli połówki na dwóch. Od biedy można pić litra na czterech, ale to jednak nie to samo. Ćwiartek rzecz jasna nie ma, poza tym to się nigdy nie kalkulowało. O wiele poważniejszym problemem jest problem numer dwa. Nie wierzyłem, gdy mówiono mi zaraz po przyjeździe, że alkohol można kupić tylko do 23 w sklepie i do 1 w knajpie. Są lokale, które mają wykupione prawo sprzedaży nieco dłużej, chyba do 2:30, ale ja po prostu nienawidzę irolskich knajp, wolę pić w krzakach, pokoju, kuchni, ogródku, no gdziekolwiek, byle nie tam. Na szczęście za często się do nich nie wybieram. A dlaczego tam jest źle? Z wielu powodów, po pierwsze gdy zryty przychodzę do lokalu oczekuję, że będę mógł posadzić wygodnie tłusty tyłek, pogadać sobie z kimś i w wersji deluxe posłuchać cywilizowanej muzyki. Cywilizowaną muzykę w miejscach publicznych słyszy się coraz rzadziej. Włączający ją wydają się być tego świadomi, więc zapewne dlatego grają ją tak głośno, żebyśmy sobie wbili do głowy, że to fajna muzyka. Ponieważ na mnie to nie działa to staram się trafiać do lokali, gdzie nie grają nic, ewentualnie grają cicho i można słyszeć własne myśli, no chyba, że jakimś cudem zbierze się grupa ludzi, którzy chcą iść do lokalu z cywilizowaną muzyką. Tu w knajpach muzyki raczej nie ma, chyba, że tancbuda. Za to jest tyle osób, że głośnością przebijają niejeden krakowski klub z parkietem. Największy problem, że ci wszyscy ludzie zajmują miejsce i zazwyczaj nie ma gdzie siedzieć. Nie jestem w stanie pojąć jaka to przyjemność postać sobie z piwem kilka godzin. Kiedyś w Londynie oglądałem mecz hokejowy w takich warunkach i wychodziłem tak zmęczony jakbym sam pograł. Jeżeli chodzi o piwo to ceny

w knajpach nie są jeszcze najgorsze. Guinness 3,20 eura, ale mój ulubiony Bulmers – piwo cydrowe – 4,5 eura. Drinki to bajka, w którą nigdy się nie bawię, ani w Polsce, ani tu, ale wiem, że Irysy spokojnie potrafią trzasnąć 200 euro w wieczór. Ja za to potrafię się zrobić z 10 razy, a pewnie i 20 dałbym radę. Wracając do problemu największego, czyli godzin sprzedaży alkoholu. Od sierpnia zmieniono prawo, oczywiście na gorsze. Teraz alkohol można kupić tylko do 22, od chyba 11 rano, a w niedziele od 11:30. Widać jasno, że przez większość doby kupić się nic nie da. Pomysł argumentowany, że dzięki temu ludzie będą mniej pić. Prawda jest oczywiście inna. Irysy piją niemało, ale systemem raczej nieznanym Polakom. Standardem jest tu chodzenie co wieczór do knajpy, wypicie sobie trzech-czterech piw i powrót do domu w okolicach 23. Wiadomo, że dla słowiańskiej duszy takie podejście jest nie do przyjęcia; albo pijemy i wtedy nie ma litości, nie bierze się jeńców i jeżeli ktoś stoi na nogach to znaczy, że impreza się nie udała, albo się w ogóle nie wygłupiamy w picie dwóch piw, bo to są ilości jakie może powalą na kolana imama, ale na pewno nie nas. W weekendy Irysy idą w tango, a przynajmniej im się tak wydaje, bo to co robią to są bardzo nieśmiałe kroki taneczne. Gdyby przyjąć ich standard tego co uważane jest za upicie się to każde polskie miasto to kolonia alkoholików. Regulacja, która miała ograniczyć ich picie jest dobrodziejstwem dla każdej knajpy, która wykupiła sobie dłuższą licencję na sprzedaż alkoholu. Można zaobserwować masowe migracje ludzi z lokali, które zamykane są wcześnie do tych dłużej otwartych. Nie jest to jakieś dziwne, w końcu w soboty i niedziele większość osób nie pracuje, więc wtedy przywalają w kokos nieco mocniej. Jednak na nasze standardy to i tak jest nic. Inna bajka, że tu w knajpach można spotkać rodziny, trzy pokolenia siedzą przy stoliku i rozmawiają. Trochę to wyjaśnia czemu tak kiepsko piją, pewnie jakbym chodził pić z babcią, to też byłoby mi głupio pierdolnąć pyskiem o stół (a ponieważ szczególnie cenię ten sposób kończenia wieczoru, to nie chodzę z nią pić). W związku z idiotycznym przepisem, każde picie tutaj poprzedza wielki plan i wielka niewiadoma. Najpierw idzie się do monopolowego i dokonuje selekcji alkoholi na wieczór. Oczywiście to ciężka przeprawa, bo trudno o 14 wiedzieć na co się będzie miało ochotę o 22 i w jakiej ilości. Co gorsza, jeżeli ktoś wpadnie z niespodziankową wizytą to bywa kiepsko, bo np. jeżeli mamy butelkę wina, a wpadnie para znajomych to po kieliszku i amen. Wtedy trzeba zdecydować się czy chcemy iść do knajpy, czy też poddajemy się i nie walczymy. W efekcie zamiast po ludzku zacząć pić kiedy ma się ochotę i to na co ma się ochotę, trzeba planować. Barku się jeszcze nie dorobiliśmy, a nawet gdybyśmy takowy mieli, to wiele by w nim nie poleżało. Trzeba by kupić wódkę, whisky, wino białe (chardonnay i cabernet sauvignon obowiązkowo, dla przyzwoitości jeszcze pinot grigio) i czerwone (shiraz, cabernet sauvignion), piwo zwykłe (z sześć sztuk przynajmniej), cydrowe (kolejne sześć sztuk) i może wtedy dałoby się siadać wieczorem i pić to czego się naprawdę chce. Trzymanie takiej ilości alkoholu w domu jest ryzykowne, bo wiadomo, że jak już jest to się jakoś samo wypije. Człowiek nagle odkrywa, że w Polsce też jest jakaś normalność, przejawiająca się tym, że pozwalają ci walnąć flaszkę kiedy masz na to ochotę. Dróg nie mamy, w PKP się idzie porzygać, jak w knajpie pójdziesz do kibla to ukradną ci kurtkę, ale przynajmniej możesz za to wszystko dać sobie w palnik czym chcesz. Obawiam się, że politycy chcąc robić u nas drugą Irlandię mogą zacząć właśnie od wprowadzenia tego przepisu, na nim też zakończyć. Mam pewną radę dla klasy rządzącej. Pojawiły się jakieś bajki, że stworzą biuro, które będzie namawiało ludzi do powrotu do kraju, a także nakłaniało tych co zostali, żeby nie wyjechali. Śmiem obstawiać, że powstanie biuro, kilka osób dostanie tam fajne stanowiska kierownicze i zajebistą pensję (komórkę, limuzynę, samolot, kierowcę, sekretarkę, ochroniarza, gejszę) i na tym zasadniczo skończy się nakłanianie ludzi do powrotu. Jeżeli chodzi o tych poza granicami to ratunku już chyba nie ma, a raczej jest, ale nie w zasięgu polskiej myśli politycznej. Jest za to pewna szansa, żeby nakłonić ludzi do pozostania w kraju. Należy rozpropagować informację o tutejszych standardach serwowania alkoholu. Rozwiesić wielkie billboardy z hasłami, że w Polsce możesz najebać się kiedy chcesz, alkohol kupisz nawet o 4 nad ranem, bo monopoli całodobowych nie brakuje, a w knajpie można siedzieć do brzasku. Dodać do tego hasła w stylu „czy pozwolisz, żeby Irys mówił Ci kiedy możesz pić?”.

Jeszcze dobrze by wpakować tam kilku Hindusów, Azjatów i Murzynów. Spot telewizyjny, koleś idzie do knajpy, w koszulce narodowej. Prawie wpada pod auto, bo jeżdżą ze złej strony, a gdy już widzi upragnionego Guinnessa, to ochroniarz (najlepiej Hindus) chwyta go za bety i wyrzuca za drzwi. Następna knajpa, odpala peta przy piwie, za bety chwyta potężny ochroniarz (Murzyn byłby niezły) i wyrzuca za drzwi, prosto w objęcia Gardy (policji, najlepiej gdyby w jej składzie był Azjata), która od razu wręcza mu mandat za palenie. Dobija do monopolowego, ale zegar wybija 22:01. Nie kupi nic. Wjeżdża plansza: za ile sprzedasz swoją wolność do picia i palenia? Tak dantejskie sceny utrudniania picia mogą przerazić niejednego rodaka i nakłonić go do pozostania w Polsce, podczas gdy tego typu zajścia stają się udziałem milionów rodaków na emigracji. *** Wracam z pracy, 2:30 jakaś, więc z zaskoczeniem zauważyłem, że Jarek siedzi w naszym salonie z flakonikiem, mina obłęd. Pytam co i jak. - Zapłacili mi za nadgodziny - To chyba dobrze? - Dobrze? Nie dobrze, tak http://www.youtube.com/watch?v=pVlMddE8TOc Pozwolę sobie to arcydzieło delikatnie przerobić na własne potrzeby. Nie, no to nie do wiary, nie to niemożliwe Osiem lat podstawówki i cztery liceum Potem sześć bite studiów dyplom z wyróżnieniem Dwa miesiące praktyki i oto mi płacą Jakby ktoś dał mi w mordę ja pierdolę kurwa O bracia kulturoznawcy, siostry kulturoznawczynie Stu sześcioro było nas na pierwszym roku Myśleliśmy, że nogi Boga złapaliśmy Że oto nas przyjęto do szkoły poetów Szkoła poetów dżizus, kurwa ja pierdolę Przez sześć lat stron tysiące, młodość w bibliotekach A potem bida, bida i rozczarowanie A potem beznadzieja i starość Pariasa I wszech porażająca nas wszystkich pogarda władzy Od dyktatury aż po demokrację Która nas kałamarzy ma za mniej niż zero Dlaczego władza każdej maści ma mnie za nic Czy czerwona czy biała jestem dla niej śmieciem Kurwa pod każdą władzą czuję się jak kundel Czemu nie jestem chamem ze sztachetą w ręku Ktoś by się ze mną liczył gdybym rzucił cegłą A przecież stanowimy sól ziemi, tej ziemi Mimo, że nie jesteśmy prymitywną siłą Dyktaturami zawsze wstrząsają poeci Wtedy nas potrzebują zrozpaczone masy Które nie widzą dalej niż kawał kiełbasy Które nie widzą dalej Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 14

Some future cave dweller will find these notes, an isle of man 13 Sierpień 2008 juriusz 3 komentarzy Zgodnie z obietnicą, kontynuuję moje zapiski z ziemi irlandzkiej. Zgodnie z mymi obawami poprzednie nie spowodowały, że zmalała liczba kierowanych do mnie pytań, a chwilami miałem wrażenie, że pytań przybywa (znaczy siłą rzeczy: jeżeli przybyło chociaż jedno to przybyło). Oczywiście nie były one związane z tym co napisałem, bo większość osób, bardzo przejętych moim losem, nawet nie trudziła się i nie popatrzyła na to co też byłem łaskaw wypłodzić. Nie żebym uważał, że było to szczególnie ważne, ciekawe czy cenne, ale adres mego bloga sekretem nie jest, a ja naprawdę mam lepsze rzeczy do roboty niż pisanie każdemu z osobna dokładnie tego samego, dlatego to tu zamieściłem. Jeżeli ktoś napieprza mi na gadu trzy razy dziennie, że co tam u mnie i Jezus Maria, podczas gdy wszystkie odpowiedzi są tutaj, to zaczyna być to irytujące. Pojawiło się podejrzenie, że skrywam jakieś sekrety, których nie spisałem, ale którymi na pewno z radością podzielę się kanałami bardziej poufnymi. Oczywiście pierwsze miejsce zajmują pytania o sprawy natury sexualnej. Niestety, nie udało mi się nawiązać relacji z żadną biuściastą Azjatką. Jednak jest pewna nadzieja, bo tuż obok mieszkania Gabryjelli w Galway jest burdel, a w nim przyjmują dwie panie, które z całą pewnością pochodzą z Azji. Jednak one, wzorem gejsz, cenią swój czas, chociaż repertuar rozrywek zapewniają inny (wiem, bo razu pewnego klient ich pomylił się i zapukał do drzwi Gabryjelli zadając pytanie będące zarazem sugestią fellatio) i chyba jednak relacja tego typu nie do końca jest z tych, które by mnie interesowały. Plan o kryptonimie „Polowanie na Tori” również nie zakończył się sukcesem. Nie wiem jakim cudem zarówno mnie jak i wielu zaprzyjaźnionym osobom wydawało się, że Irlandia pełna jest dziewcząt w stylu Tori. Łatwiej już znaleźć tu biuściastą Azjatkę niźli Tori. Niestety Iryski poza pewnymi bardzo ogólnymi detalami anatomii kobiecej nie mają nic wspólnego z Tori, ani z nikim kto mógłby znaleźć się w orbicie moich zainteresowań. Większość z nich łączy to dodatkowo z wybitnie pogardliwym stosunkiem do każdego kto nosi się w kretyńskich koszulkach, dziwnych butach i ma fryz jak młody Reznor. Łącząc to z ich zestawem cech zewnętrznych…niestety nie bardzo wypada mi napisać jako kulturoznawcy co ja o nich wszystkich. Chyba w świetle tego co powyżej jasne jest, że szanse na znalezienie miłości życia w rzeczywistości iryskiej zbliżone są do zera i to absolutnego. Nawet szanse na znalezienie dymania na jedną noc nie wyglądają za dobrze, ale na szczęście jest chardonnay i MinistrY. Znacznie lepsze perspektywy mają Polki poszukujące Irysów, czego zresztą czynić nie muszą, ponieważ to w poszukiwaniach ich Irysy

wykazują determinację zbliżoną do tej z jaką Indiana Jones poszukiwał zaginionej Arki. Gdy już je dopadną to efekty pewnie nierzadko będą w stylu tych gdy Indy otworzył Arkę, chociaż to raczej dopiero po ślubie. Widząc Iryski i ich model zachowania jestem w stanie zrozumieć, że chcą mieć kobietę z polskiej bajki. Szansą dla żeńskiej populacji Zielonej Wyspy mogą być nielegalni imigranci, ale niewykluczone, że również oni woleliby związki z lokalnymi samcami. Nie wiem czy to mój pech, zła karma, czy też ogólny standard, ale jeżeli w sklepie mam do wyboru kasę obsługiwaną przez Irlandkę lub nie-Irlandkę to raczej wolę opcję numer dwa. Może to Irlandia motywuje obcokrajowców do osiągania szczytów uprzejmości, ale zazwyczaj milej mi będzie obcować z przedstawicielką ludności napływowej niźli lokalnej. Zresztą ja to nawet rozumiem, co to za radość dla kogoś kto mieszka tu całe życie pracować za minimalną na godzinę? A dla takiego Indyjca, w domu dwa dolce dziennie, tu 8,65 eura za godzinę, toż jemu uśmiech wali na usta i nie może pojąć, że płacą mu tak dużo za to co w domu robił niemal za darmo. Nie wiem jakimi drogami biegną myśli ludności lokalnej, z której to głównie rekrutuje się personel kierowniczy, ale dla osoby myślącej w sensie klasycznym są to ścieżki wyjątkowo strome i niedostępne. Zaprzyjaźnione kasjerki z Dunnes Store mówią mi, że ogólnie jest kiepsko, zmniejszają im liczbę godzin, a zostawiają emerytowanych Irlandczyków. W kilka dni później przychodzę na zakupy. Lecę wzrokiem, czy nie ma kogoś znajomego na kasach. Nie ma, bo działa dokładnie JEDNA na SZESNAŚCIE stanowisk. W Polsce bym się wściekł, ale tu jakimś cudem mam niższe ciśnienie, więc tylko stanąłem w dupnej kolejce. Trwało dość długo, bo obsługiwał Irys. Jako kulturoznawcy nie wolno mi formułować zbyt ogólnych wniosków o grupach narodowościowych, więc ujmę to tak: ogólnie Irysy, z którymi miałem do tej pory kontakt pracują powoli, by nie powiedzieć, że bardzo powoli. Wszystko byłoby w porządku, gdyby takiego samego tempa pracy oczekiwali także od innych. Niestety tak nie jest. Wymarzona sytuacja dla Irysa to taka, w której on sobie stoi i niespiesznie gaworzy z kolegą (wiadomej narodowości, dla ułatwienia dodam, że żadnej z państw, które dołączyły do Unii w 2005), a inni (właśnie ci z 2005) uwijają się jak w ukropie, w miarę możliwości z uśmiechami na twarzy. Na przykładzie miejsca, gdzie pracuję, supervisor to jest takie zwierzę, które nic nie robi, za to do wszystkich ma pretensje. Ten model działania prezentuje jakieś 90% przełożonych. Poza może dwoma błędami statystycznymi, raczej nie widuje się żeby kalali oni swe dłonie jakąkolwiek pracą. Byłoby to jeszcze jakoś do zniesienia, gdyby nie to, że przeszkadzają nam. Zapewne o swoich przełożonych mówi tak każdy pracownik, dlatego zamieszczam trzy historie, które pokazują tryumf irlandzkiej myśli nad zdrowym rozsądkiem. Wiem, że większość historii z pracy cechuje to, że nie interesują one nikogo poza ludźmi, których bezpośrednio dotyczą, ale może

jakoś to będzie. Trzecie miejsce: nakazano nam rozładować Tira. Normalne, stoimy z kolegą i robimy. Jesteśmy mniej więcej w połowie, kiedy przychodzi supervisor i nakazuje nam przestać, po czym okrutnie zjebuje, że jak mogliśmy to ruszyć. Mówimy, że James kazał. On, że nieprawda i wysyła nas na parkiet (to znaczy do ręcznego noszenia rzeczy). Po mniej więcej minucie na parkiecie spotykamy Jamesa, który zaczyna nam sugerować jakoby nasze matki źle się prowadziły, a my mielibyśmy być efektem tego prowadzenia, bo nie rozładowujemy przykazanego Tira. Wzięliśmy Jamesa, skonfrontowali z tym co nas wyrzucił, kazali jednak rozładować. Drugie miejsce: rozładowuję Tira do spółki z kolegą Łukaszem. Przychodzi James i uznaje, że jest nas za dużo, więc wysyła mnie do ściągania rzeczy z taśmy, skąd po dwóch minutach wysyłają do obracania kodów na taśmach. Po kolejnych dwóch wysyła mnie na parkiet (żebym potańczył…nie żartowałem, nosił kajaki). Po dwóch minutach przychodzi po mnie kierowca, że James jednak zmienił zdanie i mam rozładowywać. James policzył, że jednak jeden nie zdąży rozładować tira przed przerwą, więc przysłał dwóch do pomocy. Irlandzkie myślenie bywa do bólu logiczne: skoro jeden robi tira, dajmy na to 90 minut, to dwóch zrobi go w 45 minut, a trzech w 30. O ile przelicznik dla dwóch w miarę działa, o tyle w trzech poniżej 40 raczej się nie zejdzie, bo nawzajem sobie przeszkadzamy, zderzamy się i w ogóle nie ma jak robić. Mimo lat pracy (chyba ponad sześciu) irlandzka myśl zarządzająca nie odkryła jeszcze tej wyjątkowo trudnej prawdy, którą każdy Polak pojmie po około trzech minutach pracy w warunkach „zajebałem ci paczką, sorry, ale nie mam się jak obrócić”. Miejsce pierwsze w kategorii absurdu jest dość podobne do wymienionych, ale uważam, że w tym wypadku jeżeli chodzi o marnowanie cudzej pracy, czasu i burdel osiągnięto absolutne mistrzostwo. Najpierw kierowcy standardowo zafoliowali palety. Trochę to zajmuje, jest to też pewien wysiłek fizyczny, a palet mało nie było, już nie wspominam o zużyciu folii. Mniej więcej w dwie minuty po tym jak skończyli zabawę supervisor zwany Wałęsą zawołał mnie i młodego Irysa. Że mamy to rozfoliować i załadować manualnie. Robimy. Po dwudziestu minutach przychodzi supervisor zwany Gutkiem i czyśmy oszaleli i won. Zostawiliśmy to. Po chwili widzimy, że Wałęsa zatrudnił kolejnych dwóch do tej roboty. Ich Gutek zjebał po może dwóch minutach pracy. Za chwilę nas zjebał Wałęsa, że czemu nie ładujemy. Wzięliśmy go za rękę, zaprowadzili do Gutka i zostawili ich, żeby sobie pogadali. Na efekty długo nie trzeba było czekać, po chwili oczom naszym ukazali się kolejni szczęśliwcy, którzy wynosili to co załadowaliśmy (a mało tego nie było), następnie zaś kierowcy, którzy mogli od nowa zacząć układanie tego na paletach i foliowanie. Nawet bym się śmiał, gdyby nie to, że zmarnowano z dobre 40 minut pracy kilku osób. Podzieliłem się mymi przemyśleniami z jednym z bardziej doświadczonych

współpracowników. Ten popatrzył na mnie z miną „musisz się jeszcze wiele nauczyć” i spokojnie wyłożył: Juriuszu, zrozum, że przecież gdyby tu kiedyś dobrze zorganizowano pracę, to przynajmniej 30% z nas od razu by poleciała. Podzielił się też swoją historią, która chyba przebija mój ranking, choćby tym, że jest w skali makro. Chcieli testować nowe pasy transmisyjne, czy nie zniszczą paczek. Przywieźli tony cegieł, pustych pudełek i folii bąbelkowej. Kazali zapakować cegły w kartony, obkleić folią, wrzucać na taśmę i sprawdzać z drugiej strony, czy cegły pękają, więc rozpakować i zobaczyć co i jak. Podobno robili to TRZY tygodnie, oczywiście każda cegła i pudełko zostało użyte tylko raz. Po trzech tygodniach okazało się, że pasy działają, a góra śmieci już prawie nie mieści się w hali. Wywiezienie takiej ilości śmieci nie-recyclable to gigantyczne koszta. Następne trzy tygodnie Polacy siedzieli, zaśmiewali się z głupoty Irlandczyków i odczepiali folię od cegieł, pudełek i sortowali odpady. Płatne od godziny, więc co chyba jasne nie szło za szybko. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że jeżeli jakaś paczka ma się rozwalić to raczej nie nastąpi to na etapie podróży przez pasy, ale najpewniej przy rozładunku, kodowaniu, lub ładowaniu, czyli wtedy kiedy to my mamy z nimi kontakt, a nie wtedy, gdy wpadają w tryby maszyny, która raczej nie żywi do nich wrogich uczuć. Chwilami odnosimy wrażenie, że w biurze siedzi grupa Irysów i „a co by tu można jeszcze spieprzyć?” Wprowadzili sygnały dźwiękowe, które mają pomagać w zdejmowaniu paczek. Oczywiście nic nie pomagają, za to idzie oszaleć, bo jest tak głośno (określenie by Remmi „zamek Blixy” już wcześniej było idealne, teraz to już sam Blixa by oszalał). Najnowszy pomysł: nie możemy pić na hali, ale mamy chodzić do kantyny. Picie jakoś nie komplikowało pracy, ale jeżeli zaczniemy chodzić do dystrybutora z wodą to po pierwsze woda się skończy w dwie godziny, po drugie będzie tam kolejka, po trzecie nie wiem, kto będzie pracował. Na pewno nie Irysy, bo gdyby dobrych 3/4 załogi nie stanowili Polacy i Słowacy to robota nie kończyłaby się o 2:30, a trwała spokojnie do 7 rano. Co jakiś czas dostaję pytanie czy nie tęsknię za ojczyzną. Raczej nie, ale jeżeli już zdarzą mi się takie uczucia, to wystarczy, że wpadnę na jakiś portal informacyjny. Przeczytam ze dwa-trzy losowo wybrane artykuły i od razu przypomina mi się dlaczego wyjechałem i dlaczego nie mam zamiaru wracać. Czy to polityka, czy realia społeczne, czy życie duchowe, wszystko jest tak dramatycznie koszmarne, że jedyne o czym można marzyć, to żeby już nigdy więcej nie żyć w Polsce, a przynajmniej nie musieć tam pracować. Nigdy nie byłem patriotą, z czym się przesadnie nie kryłem, ale ku memu zaskoczeniu wiele osób, z którymi pracuję potrafi rzucać jeszcze większymi chujami pod adresem ojczyzny (moje ukochane: niech Kaczyński tu przyjedzie sobie porzucać tymi sztabami!). I to nie są jakieś wykształciuchy, lewacki element reakcyjny, tylko ludzie pokroju górników, kierowców

czy spawaczy, chociaż jest też kilka osób z wyższym. Rzecz jasna nie dokonują oni analizy w oparciu o Giddensa, ale po prostu, na zdrowy rozum, który człowiekowi dodatkowo się rozwija, gdy żyje poza granicami ojczyzny. Z dużo większą dokładnością widzi się wtedy, że to co u nas często uznawane jest za standard, to są po prostu jakieś skurwiałe, patologiczne normy, które z nieznanych przyczyn pozostają od lat niezmienne. Niech ktoś do chuja ciężkiego wyjaśni mi dlaczego wynajem pokoju tutaj kosztuje mniej więcej tyle co w Polsce? Dlaczego paliwa w Polsce są droższe? Przecież tu jest wyspa, tu więcej rzeczy trzeba dowozić drogą wodną czy powietrzną. Dlaczego tu załatwienie wszystkich formalności podatkowych zajęło mi TRZY minuty? Większość formularza wypełniła za mnie pani. Aha, w kolejce czekałem MINUTĘ. Aż dziwnie się czułem, bo przywykłem, że idąc do urzędu mogę sobie trochę poczytać, a tu nici. Zdobycie PPS (numer pracowniczy, bez tego nie popracujesz) to przeprawa, która trwała 15 minut, bo była wielka kolejka. W banku konto otworzyłem w dokładnie SZEŚĆ minut, roczna opłata za prowadzenie: 4,5 euro. W Polsce co miesiąc zabierają mi łącznie 4,5 złotego za prowadzenia konta i 3 złote za kartę, która nie ma CVV2 (a tutejsza ma i nie zapłaciłem za nią ani eurocenta). Niech przestaną nam wmawiać, że Polska to normalny europejski kraj, bo tak nie jest, Polska to kraj patologiczny, w którym życie jest piekłem, codzienną walką o wejście do autobusu, zapłacenie rachunku, przejście przez ulicę, nie dostanie w zęby, czy też o to, żeby nam łaskawie zapłacono za rzetelnie wykonaną pracę. TRZECI miesiąc czekam na zawrotną kwotę od polskiego zleceniodawcy! Dlaczego tu firma, w której pracuję może dokładnie co tydzień, w czwartek o 6:01 rano przelewać mi pieniądze? W Polsce zdarzyła mi się akcja „to my panu zapłacimy po długim weekendzie, bo nie chcemy zdejmować sobie pieniędzy z konta, a przez te kilka dni na pewno panu nie będą potrzebne”. To nie była firma, którą rozkręca dwóch smutnych studentów, tylko miejsce, gdzie auta pracowników spokojnie mogłyby posłużyć do otwarcia salonu samochodowego. Już nie mówiąc o miejscach, gdzie w ogóle mi nie zapłacono. Ja to mam krótki staż pracy, ale już zebrałem kilka historii polskiego dziadowania, oszukiwania i kombinacji, których często celem są kwoty kilkunastu złotych. Strach co mogą opowiedzieć ludzie, którzy pracowali dłużej. Inna bajka, dostęp do filmów czy muzyki. W pobliskim sklepie mam więcej klasyki kina i sensownej muzyki niż w krakowskim Empiku, a ja przecież mieszkam tu na zadupiu! W Athlone, oficjalnie 17 tysięcy ludności, tak naprawdę trochę ponad 20. Nowe Nine Inch Nails kupiłem sobie z półki chwilę po premierze światowej, w Polsce jeszcze nie ma. Inna sprawa, która mnie wzrusza: polskie gazety. Nigdy przesadnie nie wierzyłem, gdy pisali o tym jak to Polakom źle na emigracji, ale odkąd tu jestem to doprowadza mnie to do stanów ciężkich. Dowiedzieć się z nich można, że Polacy żyją w krańcowym syfie, źle się odżywiają i ogólnie zataczają pijani po marginesie emigranckich rynsztoków. Wiem, że odkąd wyjechały dwa miliony osób to pracodawcom żyje

się ciężej i muszą kupować takie artykuły, bo jeżeli wyjadą kolejne dwa to ludziom trzeba będzie zacząć sensownie płacić, a co gorsza ich szanować. Mam kontakt z kilkudziesięcioma osobami. Wszyscy są mniej lub bardziej zadowoleni z życia. Nikt nie mieszka w warunkach w stylu karaluchy, grzyb, brak ogrzewania i dziesięć osób w pokoju. Nie, nikt nie ma wszy (jak napisano w jednym artykule). Nie, nie jemy najgorszego syfu z puszek (jak napisano w innym). Może są jakieś zdegenerowane dzielnice, ale ogół z jakim się stykam (przypomnę: pracownicy fizyczni w sortowni paczek) dba sobie o to, żeby życie nie było torturą, a efekty mają lepsze niż w Polsce. Ceny w sklepach są podobne, jedyne co znacznie droższe to papierosy, alkohol (a przecież można bez tego żyć…nie, nie napisałem tego) i właściwie chyba tyle. Nie jest jednak tak źle, są ludzie, którzy żyją z handlu papierosami z Polski i Ukrainy („W naszej wiosce trzy rodziny już żyją z wożenia fajek do Irlandii” – oddając na chwilę głos koledze spod Lublina). Obecnie minimalna stawka godzinowa wynosi 8,65 euro. W Polsce mniej i to w złotówkach, już nie mówiąc, że pierwszy rok można pracować za 80% minimalnej, nie mówiąc też o tym, żeby dostać takie warunki. Tak, wiem, oni nie mieli komuny, II Wojny Światowej, a w zamian cud gospodarczy, ale ile lat jeszcze będę słuchał takiego wyjaśnienia? Konta bankowe też mają tańsze, bo nie było komuny? U nas też przecież wielki wzrost, średnia pensja ponad 3000 złotych, nie? Coś tam mówią, że ZUS padnie koło 2020, wizyta u lekarza jest trudniejsza niż wyjazd do Tajlandii, ale co chwilę w gazetach czytam o tym jak to polskiej emigracji jest dopiero źle. Bądźmy poważni, nikt z nas nie będzie tu siedział jeżeli zacznie dziać się naprawdę źle. Ja nawet sobie marzę o tym, żeby tak pewnego dnia wszyscy wyjechali, chciałbym zobaczyć jak wtedy będzie wyglądała Irlandia, może w końcu by nas docenili i zaczęli traktować z większym szacunkiem, ale też jakoś nie przypominam sobie, żeby mi w Polsce róże pod nogi rzucali, a tu w sferze publicznej chamstwo jest znikome. Przez ponad dwa miesiące trafiłem na dwóch buców. Ostatnio na ochroniarza w knajpie wpuścił mnie, kupiłem piwo, po czym mnie wyrzucił i odmówił wyjaśnień. Chciałem się dowiedzieć o co mu kurwa chodzi. Zostałem na chwilę trybunem ludowym, bo wywalił też trzech innych Polaków i chociaż ja byłem z lekka trzaśnięty, to oni byli raczej trzeźwi. Dwóch z nich chciało iść, ale jeden widząc moją walkę dołączył. W efekcie byłem łaskaw zagrać kartą narodową, informując pana, że wiem, że niektórzy z rodaków pozwalają sobie srać na głowę, ale ja nie mam takiego zamiaru i nie życzę sobie, żeby mnie ktokolwiek tak traktował i odmawiał wejścia do lokalu na podstawie swoich rasistowsko-faszystkowskich uprzedzeń. Wytrzymał, ale myślałem, że mi jebnie, co w sumie może się opłacać. Opłaca się też nagrywać kłótnie, jeżeli cię zwyzywają (najlepiej na tle rasowym) to można się ładnie odrobić. Buc numer dwa to kierowca autobusu, który nie chciał wpuścić nikogo do środka, nie zatrzymywał się na przystankach, a mnie odmówił informacji ile kosztuje bilet

jak również wydania reszty (ale uciułałem z drobnych na szczęście). Za to następnego dnia trafiłem na anioła autobusowego. Jadę, coś mi nie gra, ale jadę. Pętla, gdzie ja jestem? Na co kierowca podszedł do mnie wyjaśnił wszystko, pokazał, gdzie mam się przesiąść, po czym wziął mój bilet i napisał na nim SWOJE IMIĘ, NAZWISKO, NUMER SŁUŻBOWY I ŻE TO NIE MOJA WINA, ŻE SIĘ POMYLIŁEM WSIADAJĄC I ŻE MÓJ BILET JEST NADAL WAŻNY. Musiałem to wykrzyczeć, bo jest to po prostu zbyt niesamowite. Inne miejsce, gdzie spadły mi buty to biblioteka. Cała szafka książek po polsku. Dobór dość dziwny, tak Grochola, jak i Stephen King, Dan Brown, czy Agatha Christie, ale też Pielewin i Sorokin. Rodacy raczej nie szturmują półek (według moich szacunków, około trzech osób pożycza książki), więc tym większe wow, że zainwestowano w to. Smutne jest to, że są ludzie, którzy chcą wrócić, ale sami retorycznie pytają: do czego? Coś tam wspomniałem raz, że powiedziano do mnie „go fucking faster” i że zastanawiałem się, czy nie pierdolnąć kaskiem o glebę i nie wyjść stamtąd trzaskając furtą (co byłoby o tyle trudne, że jest ona w formie drzwi obrotowych). Na to współpracownik: -Juriusz, oszalałeś? Nie słuchaj tego nawet, w Polsce nie pracowałeś fizycznie to nie wiesz jak tam ludzi traktują, oszukują na wypłacie i co potrafią ci powiedzieć i żeby to raz. Patrz na to tak: Irysy karzą robić głupoty, nie myśl o tym, jak możesz to ich nie słuchaj. Masz kasę za każdą godzinę jaką tu spędzasz, przecież nasza robota nie jest warta tego ile tu płacą, miej podejście, że to ty ich robisz w druta, a nie oni ciebie Wpoiłem sobie to podejście i życie stało się przyjemniejsze. Na początku się przejmowałem, chciałem robić jak najlepiej, gdy kazali mi robić coś głupiego to próbowałem z nimi gadać co z góry skazane jest na niepowodzenie. Irysy wiedzą wszystko najlepiej i nie przychodzi im do głowy, że my możemy wiedzieć cokolwiek. Niestety podział narodowościowy jest widoczny i to bardzo. Pierwszym problemem może być to, że wielu rodaków po angielsku nie wymiata. Co gorsza, Irysy mówią z takim akcentem, że zwłaszcza na początku, idzie oszaleć. Co było dla mnie zaskoczeniem: walą błędy i to takie, że przeciętny maturzysta by ich nie popełnił. W robocie wisi mi kartka, gdzie jest napisane „nessesary”, na innej „we apologies”. Policzalne i niepoliczalne latają w odmianach swobodnych. Czasy też czasem coś nie grają. Winne może być też to, że z elitami intelektualnymi kontaktu nie mam, ale chyba w Polsce w fabrykach nie wiszą napisy z błędami ortograficznymi (chociaż w hipermarketach nie takie cuda widywałem). Ku memu największemu zaskoczeniu, przez siedzenie tutaj polubiłem Polaków, dodatkowo sam jakoś pełniej zdałem sobie sprawę z dziedzictwa kulturowego jakim los mnie obdarzył. Jeżeli chodzi o myślenie to przeciętny Polak wyprzedza Irysa o

trzy długości. Niestety często nie jest tego świadom albo też boi się odezwać, sparaliżowany strachem, że straci pracę. Jeżeli chodzi o zapał do roboty to już w ogóle nie ma o czym mówić. Wmawiają nam w Polsce, że jesteśmy chujowymi pracownikami, którzy są nic nie warci, a każdy grosz dostaje się niemal z łaski. Dałbym polskim pracodawcom Irlandczyków, którzy ogólnie są przyjaźni, otwarci, uśmiechnięci i kontaktowi, ale jeżeli chodzi o robotę to wspominałem już. Zobaczylibyśmy sobie wtedy jak się podoba. Kończąc z lekka chaotyczne rozważania, nie wiem kiedy będę w Polsce, myślę trochę o grudniu, ale co będzie, to będzie. Jasne, poszedłbym sobie do fajnej knajpy (tutejszych nienawidzę), chciałbym iść do kina na coś sensownego (pobliski multiplex oferuje tylko komercyjną chałę, więc odkąd zdjęli „Indianę Jonesa” to tylko „Dark Knight” był moją radością), jest kilka osób, z którymi chętnie bym się zobaczył i walnął z hukiem wino na Plantach, ale będąc tu mam wrażenie, że moje życie zmierza w jakimś kierunku. W Polsce wrażenie mam podobne, ale tamten kierunek podoba mi się znacznie mniej. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 15

Call no day happy ’til it is done; call no man happy til he is dead 5 Sierpień 2008 juriusz 2 komentarzy Na świecie jest o jedną genialną osobę mniej. Chodzi mi rzecz jasna o Sołżenicyna. Dowiedziałem się wczoraj wieczorem ze Sky News, machnąłem wino w intencji wielkiego pisarza i tyle. Nie będę mówił, że to wielka niespodzianka, że ktoś kto ma 89 lat, po drodze wojnę i obóz, umiera. Nie wspominałbym tu o tym, bo można rzucić okiem na dowolny portal, a tam znajdziemy informacje o chyba ostatnim z wielkich Rosjan. Prawda? No i właśnie niestety nie. Rano pojawiło się trochę na Wyborczej, ale szybko zostało zepchnięte przez wydarzenia ciekawsze. Dwa z nich to newsy totalne, bardzo ważne, zmieniające bieg historii świata. Odciął głowę dziewczynie i chodził z nią po wyspie Finał Miss Polski: miss upadła, korona zepsuta – zdjęcia Zresztą to co był łaskaw wybredzić jakiś nasz polityk równiez interesuje mnie nieco mniej niż dokonania Sołżenicyna. Z tego co wiem gazety mają przygotowane materiały dotyczące wielu osób, dzięki temu, gdy umrze np. Miłosz to są w stanie dość szybko zamieścić kilka artykułów o Miłoszu. Zawsze zainteresowanie wzrasta w kontekście śmierci, więc dobrze szybko coś zamieścić, bo ludzie chcą się dowiedzieć kto to właściwie był i czy źle, czy dobrze, że umarł. Naiwnie myślałem, że Sołżenicyn też się łapie do porządnego opracowania, ale niestety myliłem się. Przepisywali biedacy Wikipedię po nocy, wiele mądrego niestety nie wypisali. Skoncentrowano się na tym co Sołżenicyn robił po 1994 roku, a według mnie to akurat jest najmniej interesujące. Pojechano po nim z okazji tego, że wspierał Putina, że

był przeciwko uznaniu wielkiego głodu na Ukrainie i właściwie tyle. Oczywiście jak mantra „autor Archipelagu Gułag, książki potępiającej stalinowskie więzienia”. A żeby tak jeszcze pisali jak się powinno, czyli GUŁag. Nie znalazłem nic na temat jego wystąpienia noblowskiego, czy słynnego wykładu z Harvardu. Chyba w JEDNYM miejscu wymieniono cokolwiek poza Archipelagiem. Największe kuriozum to zamieszczanie wypowiedzi Pipesa. Pozwolę sobie rzucić kilkoma cytatami z niej, bo jak z wiekiem coraz trudniej mnie wkurwić, to tym razem się udało. „(…)był nacjonalistą i miał bardzo urojone wyobrażenia o tym, czym była i czym powinna być Rosja. Miał bardzo błędną koncepcję w tym zakresie. Nie podobała mi się także jego wrogość wobec Zachodu” Nie byłem nigdy fanem Pipesa, stałem się nim jeszcze mniejszym po tym jak skrytykował Suworowa, którego akurat fanem jestem. To, że on mówi o Sołżenicynie to mniej więcej tak: umiera Tusk, a Kaczyńskiego proszą żeby coś o nim powiedział. No wiadomo, że pohamuje, ale nie będzie raczej wygłaszał kwiecistych laurek. To smutne, że Pipesowi nie podoba się wrogość Sołżenicyna wobec zachodu, ale szkoda, że z jego wypowiedzi wynika, że nie rozumie go, jak zresztą i Rosji. Dość dziwne jak na kolesia, który zajmuje się tematyką od wielu lat i ma w niej profesurę. Nienawidzę, po prostu nienawidzę takiego gadania czy pisania „błędna koncepcja w tym zakresie”. Szkoda, że go nie wpisali na listę wrogów USA, bo jakoś nie zakochał się w tym kraju, ani w zachodzie w ogóle. Nie uważa on także literackiego dorobku Sołżenicyna za szczególnie wartościowy. Pipes ma prawo do gadania czego chce, tylko nie wiem dlaczego nagle robi się z niego eksperta od rosyjskiej literatury. Jednak największe jajo to: Nie sądzę, by jego powieści żyły długo. Są zbyt rozwlekłe i zbyt związane z reżimem sowieckim. Nie był wielkim pisarzem. Będzie pamiętany głównie za „Archipelag GUŁag I tu mnie kurwa wzięła, krew zalała, a chuj zastrzelił, bo takiego idiotyzmu dawno nie czytałem. Co do kariery politycznej i poglądów Aleksandra można patrzeć na to z wielu stron, można mu wiele zarzucić, ale nie sądziłem, że można podważać to, że pisarzem był arcygenialnym. Tylko Archipelag? A „Jeden dzień Iwana Denisowicza” to kiszka? „Oddział chorych na raka” nudny, nie? Czytając „Krąg pierwszy” lałem po nogach z wrażenia, ale według Pipesa to jest rozwlekłe? Jasne, że jak ktoś będzie wspominał Sołżenicyna za lat dwadzieścia to raczej nie będzie mówił np. o „Wpadło ziarno między żarna”, ale jednak wyżej wymienione i może jeszcze „Zagroda Matriony” to absolutne hity i cuda literatury światowej. Ja wiem, że ogólnie ludzie mają w dupie te wszystkie dzieła, ale uważam, że jeżeli ktoś jest profesorem i to zajmującym się Rosją to pewnych rzeczy mówić mu nie wolno, bo robi z siebie idiotę (dwa razy w kilku zdaniach). Natomiast książki Sołżenicyna będą żyły, bo zawsze znajdzie się kilka osób, które sobie to wygrzebią i padną na kolana. Mnie tego nikt nie wciskał, ale jakoś tak wyszło, że sam się za to zabrałem, bo jakoś tak obiło mi się o uszy, że warto. Dali na szczęście kilka słów mądrości od Pomianowskiego, który to tłumaczył dzieła Sołżenicyna i to są naprawdę świetne przekłady. Mam wrażenie, że okrutnie obcięli co nudne, bo Pomianowski akurat się zna i mógłby powiedzieć coś więcej, niekoniecznie same banały, ale i tak po Pipesie miło przeczytać, że ktoś nazywa Sołżenicyna wielkim pisarzem i

obywatelem świata. Szkoda, że nie dano mu kilku stron, gdzie mógłby napisać jakąś analizę twórczości wiadomego autora i omówić dokładnie jego koncepcje Rosji, co może pozwoliłoby chociaż kilku osobom pojąć o co też Sołżenicynowi chodziło. Jednak więcej miejsca zostawiono Pipesowi, więc potem umiarkowanie dziwią takie komentarze użytkowników. Trochę się brzydzę to wklejać, ale jest to takie kuriozum, że aż warto, pisownia oczywiście oryginalna: polacy akurat nie maja co płakac po nim to wiekszy łajdak i wróg polaków niz geremek to był straszny nacjonalista -nienawidził Polski i polaków Jak coś takiego czytam to też nienawidzę Polski i Polaków. A jakim do chuja ciężkiego miał być nacjonalistą Sołżenicyn? Francuskim, polskim czy amerykańskim? Gdyby był polskim nacjonalistą to żałoba narodowa jak nic. Niestety, nacjonalizm ma to do siebie, że trudno docenić nacjonalistów z innych krajów. W pierwszym okresie Sołżenicym był wg mnie przede wszystkim bardzo utalentowanym publicystą. W mniejszym stopniu pisarzem z najwyższej, górnej półki. Tu widzimy za to talent pisarski z najwyższej, dolnej półki. Nagrodę Nobla dostał za literaturę faktu opisał to co sam przeżył.Określa się go jako wielkoruskiego szowinistę i zwolennika starego porządku.To może całkiem słusznie siedział w łagrze?

Nie od dziś wiemy, że literatura faktu jest bezwartościowa, dlatego też cały naród tak przeżywał jak umarł Kapuściński, który jednak Nobla za literaturę faktu nie dostał. „Inny świat” Grudzińskiego jest (przynajmniej za moich czasów był) lekturą, a że lubię i autora i dzieło, to nie będę mówił ile go dzieli od flagowego dzieła Sołżenicyna. Śmierć agenta CIA Sołżenicyna to wielka ulga

Mnie jednak towarzyszą inne odczucia, dlatego spróbuję wypłodzić coś na temat jednego z moich ulubionych pisarzy. Dzieła Sołżenicyna są o ludziach w warunkach ekstremalnych, o upadku człowieczeństwa, ale często też o tym jak walczy o przetrwanie. O tym jak postawy (umównie przyjmijmy) negatywne i pozytywne nabierają rozmiarów nieznanych w świecie „normalnym”, co ma miejsce, gdy ludzi wrzuci się do sytuacji absolutnie nienormalnej. Oczywiście mamy też kopalnię wiedzy o łagrach, ale książka stricte informacyjna o łagrach to np. „Gułag” Anne Applebaum, tam mamy pełno źródeł, odnośników i dokumentów. Jednak to Archipelag bardziej rusza, bo gdy widzimy, że „zginęło 10 tysięcy” to mniej nas boli niż, gdy opisują nam Iwana przez dwie strony, a potem

ten Iwan zamarza, czy też je odpadki pod kuchnią. Jeżeli komuś się nie chce czytać całego, to polecam chociaż rozdział „Biały kotek. Opowieść Grigorija Tanno” (piszę to z pamięci, niestety książki tu nie mam, a czytałem pięć lat temu, ale chyba tak to było) z trzeciego tomu Archipelagu. Gdyby robić listę książek, które zmieniły historię XX wieku to Archipelag jak nic w czołówce. I właściwie nie wiadomo czy to za niego dostał Nobla (a większość mediów podaje to jako informację pewną), bo gdy go dostawał w 1970, to książka jeszcze nie została wydana, niemniej możliwe, że komitet noblowski miał ją z drugiego obiegu. Ale przecież już wtedy napisany i wydany był „Krąg pierwszy”, który moim skromnym zdaniem dawał Nobla i to w cuglach (a jeszcze był „Oddział”!). Warto przeczytać „Wpadło ziarno między żarna”, żeby zobaczyć jacy zachodni wydawcy byli fajni dla Sołżenicyna i jak w wielu wypadkach wyglądała pomoc dla ZSRR (niemniej trudno mu wybaczyć tam fragmenty o Kanadzie i to, że wybrał w końcu USA na miejsce osiedlenia. Jak można było?). Można też m.in. dzięki temu zrozumieć rozczarowanie Sołżenicyna światem zachodu, który to uważał za bezduszny i konsumpcjonistyczny (i co, mylił się?), dlatego potem tak bardzo walczył o Wielką Rosję. Dlatego jak mówią, że Sołżenicyn był przeciwny uznawaniu Wielkiego Głodu za ludobójstwo na Ukraińcach to nie należy tego rozumieć, że on to podważał, czy mówił, że było fajne, tylko nie chciał zwiększać istniejących podziałów między tym co chciał widzieć w Rosji. Zapewne z tych samych przyczyn popierał Putina. Rozumiem, że nie-Rosjaninowi trudno być fanem takiego podejścia, ale ja w tym widzę sens, a u nas wolą robić z niego wariata. Warto też wspomnieć, że tak nagrodę noblowską jak i dochody z Archipelagu przekazał na pomoc rodzinom osadzonych w łagrach, co chyba pokazuje przynajmniej trochę jaką był osobą . Na pożegnanie, kilka genialnych rzeczy. Większość po angielsku, nikomu nie chciało się przekładać na polski, pewnie. Prowadzimy politykę historyczną, ale broń boże, żeby ktoś pomyślał, że to nie w Polsce było najgorzej. Dodam jeszcze, że Archipelag mam z wydania podziemnego. Na „Oddział” polowałem TRZY lata, w końcu udało się, że wydali go w kolekcji Wyborczej. Pamiętam życzenia na dwudzieste urodziny: żeby ci się udało zdobyć w końcu tego Sołżenicyna. Jeszcze poczekały na spełnienie. „Krąg pierwszy” dopadłem po PIĘCIU latach w bibliotece na zadupiu. Chyba za poprzedniego systemu książki te, gdy były nielegalne, łatwiej było zdobyć niż obecnie. Antykwariusze patrzyli na mnie i „ooo, tego to nie wznawiali już tyle lat, a szkoda”. Może te kilka zdań zainteresuje kogoś twórczością wiadomo kogo. Pogrubione szczególnie cenione przeze mnie, ale polecam przeczytać wszystkie, one wszystkie są genialne.

Pojęcie szczęścia jest zbyt względne, by szykować je komuś z góry i zawczasu. Dla społeczności najważniejsza jest zasada przetrwania. Modlitwy są jak podania: albo nie dochodzą, albo skarga jest nieuzasadniona. Człowiek może przekroczyć granicę śmierci, choć jego ciało jeszcze żyje. Doznajesz radości, gdy wiesz, że masz rację Wygodniej wierzyć innym niż samemu sobie

Czy człowiek to jedynie kawał drewna? Bo tylko jemu może być wszystko jedno, czy leży samo, czy z innymi kawałkami drewna Nigdy nie pędź przed siebie na oślep, rozejrzyj się wokół siebie! Dwa moje ulubione z tej sekcji: Tak kurczowo trzymamy się ziemi – a przecież nic nas na niej nie trzyma! Szczęście to złudzenie Niestety nie mogę nigdzie znaleźć, więc z pamięci. W „Kręgu pierwszym” Stalin mówi: Jestem najpotężniejszym człowiekiem na świecie, a nie mam z kim wypić filiżanki herbaty English edition. Nie podejmuję się tłumaczenia, bo dość daleko mi do Pomianowskiego. One should never direct people towards happiness, because happiness too is an idol of the market-place. One should direct them towards mutual affection. A beast gnawing at its prey can be happy too, but only human beings can feel affection for each other, and this is the highest achievement they can aspire to. Literature that is not the breath of contemporary society, that dares not transmit the pains and fears of that society, that does not warn in time against threatening moral and social dangers — such literature does not deserve the name of literature; it is only a façade. Such literature loses the confidence of its own people, and its published works are used as wastepaper instead of being read. Blow the dust off the clock. Your watches are behind the times. Throw open the heavy curtains which are so dear to you — you do not even suspect that the day has already dawned outside. In our country the lie has become not just a moral category but a pillar of the State.

Let us not violate the RIGHT of the artist to express exclusively his own experiences and introspections, disregarding everything that happens in the world beyond. Let us not DEMAND of the artist, but — reproach, beg, urge and entice him — that we may be allowed to do. After all, only in part does he himself develop his talent; the greater part of it is blown into him at birth as a finished product, and the gift of talent imposes responsibility on his free will. Let us assume that the artist does not OWE anybody anything: nevertheless, it is painful to see how, by retiring into his self-made worlds or the spaces of his subjective whims, he CAN surrender the real world into the hands of men who are mercenary, if not worthless, if not insane. Writers and artists can achieve more: they can CONQUER FALSEHOOD! In the struggle with falsehood art always did win and it always does win! Openly, irrefutably for everyone! Falsehood can hold out against much in this world, but not against art. And no sooner will falsehood be dispersed than the nakedness of violence will be revealed in all its ugliness — and violence, decrepit, will fall. I have spent all my life under a Communist regime, and I will tell you that a society without any objective legal scale is a terrible one

indeed. But a society with no other scale but the legal one is not quite worthy of man either. Should someone ask me whether I would indicate the West such as it is today as a model to my country, frankly I would have to answer negatively. No, I could not recommend your society in its present state as an ideal for the transformation of ours. A state of war only serves as an excuse for domestic tyranny.

It would have been difficult to design a path out of communism worse than the one that has been followed. Of course God is endlessly multi-dimensional so every religion that exists on earth represents some face, some side of God. Today when we say the West we are already referring to the West and to Russia. We could use the word „modernity” if we exclude Africa, and the Islamic world, and partially China. After flinging away the United Nations Organization, after trampling its charters, NATO is ruling the world and for the next century we will have an ancient law – those with power will unconditionally right… Before the eyes of humanity a beautiful European country is being destroyed, while civilized governments are applauding. Meanwhile, despaired people, leaving bomb shelters, form human shields to protect Danube bridges… This is the world we are offered to live in from now on. There were many prisoners […] who, during the first days of war, wrote petitions: they asked to be sent to the front. They had tasted the thickest, the most stinking camp swill — and then pleaded to be sent in the front line to defend the same camp system, to die for it in the penalty company! […] This bout was not ideological, it came from the bottom of heart — it expressed the Russian character: better to die in a wide field than to decay in a narrow shanty! For a country to have a great writer … is like having another government. That’s why no régime has ever loved great writers, only minor ones. I moje absolutnie ulubione, po pierwsze dedykacja Archipelagu: I dedicate this to all those who did not live to tell it. And may they please forgive me for not having seen it all nor remembered it all, for not having divined all of it. Philosophers, psychologists, doctors, writers could have observed in our camps more than in anywhere else in all the versatility and in full details the specific process of narrowing of man’s mental and intellectual horizon, decline of a man to the level of an animal and his process of dying alive.

If one is forever cautious, can one remain a human being? Can a man who’s warm understand one who’s freezing?

Man has set for himself the goal of conquering the world but in the processes loses his soul.

Call no day happy ’til it is done; call no man happy til he is dead.

You only have power over people so long as you don’t take everything away from them. But when you’ve robbed a man of everything he’s no longer in your power — he’s free again. EDIT: Przypomniał mi się film, gdzie Sołżenicyn zostaje wspomniany. Wtedy miało to pewien walor rozrywkowy, obecnie jest już bardzo bliskie rzeczywistości. - You must see a certain pattern emerging here… Alexander Solzenhitsyn… - Yeah, I heard of him. Didn’t he play hockey for the fucking Red Wings? - That’s the chap. WRZESIEŃ 2008 The Irish Connection 26 Wrzesień 2008 juriusz 3 komentarzy Przygotowując się do zdania tzw. starej matury ustnej z niezależnie jakiego języka obcego, uczeń natykał się na tematy porównawcze; porównaj niemiecki system szkolnictwa z polskim, angielskie śniadanie z polskim śniadaniem i w ten deseń. Większość tych tematów nie była zła w swych założeniach, w końcu w rozmowach między ludźmi z różnych krajów tematy porównawcze wynikają bardzo często, ale jednak zazwyczaj nie dotyczą one uniwersytetów czy systemu oceniania, a spraw bardziej przyziemnych – po ile u was wóda, dlaczego u was jest lepiej niż u nas, czy gorszy jest Bush czy nasz. Nie jestem pewien jak sytuacja wygląda obecnie, ale jeżeli maturzyści nadal coś mają porównywać to mam propozycję dla układających pytania: porównaj polski i irlandzki system podłączania usług internetowych. O ile z polskim większość osób jest zaznajomiona, o tyle irlandzki może stanowić pewne novum. Życie złożyło się tak, że w związku ze zmianą obsady mieszkania musieliśmy rozwiązać jedną umowę netową i podpisać drugą. W naszym zadupiastym zakątku kraju usługi internetowe oferuje dwóch providerów. Początkowo wyglądało, że będzie to proste jak pierdolenie. Wybraliśmy DigiWeb, bo według cenników trochę taniej, poza tym wydawali się małą i dynamiczną firmą, w odróżnieniu od wielkiego Eircoma. Wyglądało to fachowo:

formularz na necie, wysłać go im mailem i do ośmiu dni roboczych przysyłają nam modem, który po kolejnych dwóch dniach zaczyna działać. Zrobiliśmy, ale zachłanni postanowiliśmy zadzwonić z pytaniem czy nie dałoby się trochę szybciej, bo dziesięć roboczych to prawie dwa tygodnie, a tyle bez netu to ciężko, zwłaszcza jak właściwie wszystkich znajomych ma się dość daleko od Irlandii. Dzwonię, pierwsza konsternacja: czy jesteśmy klientami, bo de facto numer klienta już mamy, czy też może chcemy zamówić łącze, bo de facto go nie mamy? Wybraliśmy istniejącego klienta. Powitał nas miękki głos pani: welcome to DigiWeb. Zwiększamy przepustowość naszych łącz, jeżeli jesteś zainteresowany zadzwoń pod numer XXX. Wszystkie linie naszego centrum pomocy obecnie są zajęte. Zajmujesz (zawieszenie głosu)…DWUNASTE…miejsce w kolejce. Proszę czekać. Po 20 minutach i przesunięciu się na miejsce ósme postanowiliśmy uznać się za nowych klientów. Tym razem odebrali od razu. Witają, kochają nas, mówimy, że zamówienie i czy by pani tam nie mogła tego szybciej nam trochę. Pani przedstawiła się jako Christine odpytała nas ze wszystkich danych, powiedziała, że niestety szybciej się nie da, bo muszą przejąć linię od Ericoma i to te chuje złe ich blokują, ale do dziesięciu dni net nasz. Po dziesięciu dniach roboczych żadnej reakcji. Dzwonimy. Już niestety na numer z kolejką. 20 minut czekania jak z bata strzelił. Po raz kolejny dowiedziałem się, że zwiększają przepustowość łączy. Było mniej zatłoczone, siedem osób tylko. Pani, że nie zajmuje się naszą sprawą i że musimy zadzwonić do Christine, której akurat nie ma, bo dziś pracuje od 14. Dała się uprosić i powiedziała, że nie mogą nam podpiąć netu, bo nie zamówiliśmy od nich linii. Jak nie jak tak? Niech pani popatrzy w umowę? Ona nie wie, ale jak tylko Christine przyjdzie do pracy to do nas zadzwoni. Do 17 cisza. Dzwonimy o 17. Odstaliśmy swoje w kolejce. Christine nie ma, pracowała na rano, ale jutro zadzwoni do nas skoro świt. Dzwonimy koło południa. Christine nie ma, dziś pracuje na popołudnie. Przy którymś podejściu zastaliśmy Christine. Obiecała, że zamontuje nam linię, dokona cudów i że do dziesięciu dni mamy net i jeszcze się do nas odezwie. Mija dziesięć dni. Od Christiny nawet pół telefonu. Dzwonimy o 11 rano, czekamy swoje. Christiny nie ma, ale oddzwoni. 14, to samo. 17:30, to samo. 18:20, ale Christiny już nie ma, poszła do domu, zadzwoni jutro. Nie, to my dziękujemy, chcemy zrezygnować z umowy. Nie mogę tego zrobić, Christina musi to zrobić - MAM DOŚĆ TYCH WYGŁUPÓW I CZEKANIA NA CHRISTINĘ! Dzwonię dziś czwarty raz i za każdym razem słyszę te same kłamstwa, chcę rozwiązać umowę! - NIE KRZYCZ NA MNIE, TO NIE MOJA WINA! Jak chcesz to zadzwoń do działu podpisywania umowy, a nie tutaj. Rzeczywiście, bardzo pana przepraszam, pan tam tylko pracuje, a ja śmiem oczekiwać, że coś załatwię. Dzwonię. Oczekując kilkanaście minut zastanawiamy się jak najlepiej oddać po angielsku frazę „wielki chuj w wasze jebane dupy” Odebrała pani o głosie dopiero co zgwałconej zakonnicy. - Jak to możliwe, że pan chce zrezygnować? Ale w sumie to jeszcze nic nie zrobiliśmy na

pana linii… - Ja właśnie to bardzo dobrze wiem i dlatego rezygnuję - …ale to dziwne, że jeszcze pan nie ma netu…na pewno pan nie ma? - Ja proszę, ja się nie mogę za wiele denerwować… - No tak, rzeczywiście…ale na pewno chce pan zrezygnować? - NA PEWNO! - Ale dlaczego? - Bo dzwonię do was po raz czwarty i za każdym razem słyszę to samo, w efekcie od miesiąca nic mi się nie udało załatwić, dziękuję wam za taką współpracę - A czy możemy się umówić, że jutro rano zadzwoni do pana Christine? - NIIIIIIIIIIEEEEEEEEEeeeeeeeeeeeee, tylko nie to – musiało mi to wyjść dramatycznie, bo natychmiast usłyszałem: - Dobrze, dobrze, już wysyłam maila, że zrezygnowali państwo z naszych usług. Poszliśmy do biura naziemnego Eircoma. 3 minuty roboty, będzie do dziesięciu dni, postara się w osiem. Sugerowane pytania i odpowiedzi maturalne: 1. Różnice i podobieństwa między rozmowami z polskim, a irlandzkim providerem netu? Odp. 1. W Polsce jednak nie czekasz 20 minut na to, żeby ktoś łaskawie odebrał telefon. Póki co nikt jeszcze nie wpadł na taki idiotyzm, że konkretna osoba z centrum zajmuje się naszym przypadkiem, przynajmniej mnie się nie zdarzyło. Zapewne tłumaczą to tym, że ta osoba będzie dobrze znała sprawę, ale efekt jest taki, że nic nie załatwisz. W Polsce też nic nie załatwisz, ale szybciej to idzie i za każdym razem porozmawiasz sobie z kim innym. 2. Reakcja na wkurwionego klienta ? Odp. 2. W Polsce starają się udobruchać gościa, niezależnie na jak ciężkiej kurwicy dzwoni. Tutaj przechodzą do kontrataku. System ten może działać przez telefon, ale nie polecam stosowania go twarzą w twarz, bo gdyby facet powiedział mi to live to istnieje ryzyko, że bym mu przywalił. Gdyby powiedział to któremuś z moich kolegów z pracy to prawdopodobnie sikałby krwią najbliższe kilka miesięcy. Polacy są w stanie zrozumieć, że jeżeli ktoś przez miesiąc nic nie załatwił to ma prawo być wkurwiony, dla Irysa jest to wielkie zaskoczenie, bo jakże to, a gdzie how are you i good man na koniec rozmowy? Może lepiej by szło, gdyby załatwiać to w stylu legendarnego Sz/Czabana, który dzwonił do pana Lebiedzia z TPSA i między bluzgami rzucał, że serdecznie pozdrawia. 3. W oparciu o załączony tekst, napisz swoje refleksje dotyczący Christiny Odp. 3. Christina prawdopodobnie nie istnieje. To taki sposób na spławianie ludzi, dzwoni i się awanturuje to mu się mówi, że Christina oddzwoni. Potem piszą przy numerze zamówienia „klient Christiny” i już wiedzą, żeby nie odbierać połączeń z tego numeru i dawać go na koniec kolejki. Jeżeli wytrwa to co? Wiadomo co, Christina zadzwoni, tylko się pan nie wydzieraj. Ciekaw jestem co by było gdyby Christine pojechała na wakacje albo wpadła pod tramwaj. Prawdopodobnie firma by upadła.

4. Dlaczego nie masz netu, nie ma Cię na gadu ani Skype, a na maile odpisujesz z opóźnieniem? Odp. 4. Patrz wszystko wyżej. Czy raczej słowo-klucz: Christine. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 16

Long hard road out of hell 11 Wrzesień 2008 juriusz 4 komentarzy Jeżeli poniższy tekst będzie się komuś wydawał rozwlekły, bełkotliwy i niejasny to służę wersją pierwotną, dłuższą, bardziej zagmatwaną, bogatszą w nikomu nieprzydatne szczegóły, dygresje, skróty myślowe i bluzgi. Na szczęście Magdalena po raz kolejny była tak miła, że rzuciła na to okiem i zwróciła uwagę na pewne fragmenty, których lepiej było się pozbyć. Dostałem niedawno pytanie o najlepszą płytę świata. Z odpowiedzią nie miałem kłopotu, a ponieważ w Irlandii (ostatnio określenie „Zielona pizda” zdobyło me serce) nie dzieje się NIC ciekawego, to postanowiłem zrobić listę płyt życia. To niekoniecznie są rzeczy, których słucham obecnie, bardziej, których słuchałem kiedyś, ale z jakiegoś powodu uważam, że były dla mnie ważne. Lista zróżnicowana niczym Toronto. Zanim jednak o tym, to historia mojego życia. Niektóre z wątków już się tu pojawiały, ale nie sądzę, żeby ktoś pamiętał co napisałem dwa lata temu. Dopóki nie poszedłem do liceum, latało mi czego słucham. Cała chała z radia nie bolała, kupowałem głównie ścieżki dźwiękowe. W średniej los rzucił mnie do ławki z Arashem, który wielbił (nadal pewnie wielbi) Pearl Jam, Metallikę, Nirvanę i jeszcze kilka innych zespołów. Opowiadał mi w kółko o muzyce i graniu na gitarze. W końcu pożyczyłem od niego kasetę „Master of Puppets”. Na okładce jakieś krzyże, łapy, sznurki, nawet interesujące. Wróciłem do domu, włączyłem to i po prostu mnie zabiło. Wcześniej miałem kiepski obraz Metalliki, że źle wyglądają, że ta muzyka to jakiś hałas straszny i tylko dla pojebanych, a tu słyszę takie cuda. Szybko uzupełniłem resztę dokonań. Arash wiedział co robi i Load dał jako ostatnie. Początkowo „Kill’em all” mi nie weszło, ale było tam Seek & Destroy, które zostało moim ulubionym utworem (potem zdetronizowane przez Dyers Eve). Ride the lightning i …And Justice for all sprawiły, że odłożyłem w kąt opowieści o tym, że to jakiś hałas i w myśl tego, że nowo nawróceni są najbardziej fanatyczni katowałem innych kolegów moim odkryciem, rysowałem loga Mety na wszystkim co się dało. Od początku zgłębiałem teksty, które były dla mnie prawdami objawionymi i nie mogłem pojąć dlaczego w radio czy tv nie dają takich interesujących rzeczy jak np. One, tylko napierdalają czymś co nie niesie żadnego przesłania. Odkryłem, że muzyka może być

nośnikiem treści, opowiadać historie, poruszać problemy, wyrażać przekonania, a wiele tekstów spokojnie można wydać jako wiersze. Potem już poszło i to nie tylko słuchanie. Dostałem od Arasha jego starą gitarę i zaczął mnie uczyć grać. Słuchu nie mam nic a nic, więc grałem bardzo źle. Nadrabiałem zapałem, przez większość kolejnego roku palce miałem rozcięte do krwi, ale nie chciało mi się opanować chwytów. Brałem tabulatury i uczyłem się ulubionych piosenek, oczywiście pod warunkiem, że nie były za trudne, co znacznie ograniczało mój repertuar. Nie było tego wiele, ale niesamowicie mi się podobało, że mogę sobie zagrać riff do Enter Sandman, Bullet with Butterfly Wings czy znacznie później do Sweet Dreams. Arash miał nadzieję, że zostanę basistą i zasilę jego zespół, ale dość szybko obaj pojęliśmy, że niestety nic z tego nie będzie, bo jednak bas zdecydowanie wymaga trzymania rytmu, a z tym miałem dość poważne problemy. Gitara dokonała żywota na moich 18-tych urodzinach, przy dźwiękach Smells Like Teen Spirit rozwaliliśmy ją o balustradę balkonu. Tym samym moja kariera muzyka uległa zakończeniu, skoncentrowałem się na słuchaniu, a znajomi nie kryli wdzięczności. Było wtedy w Krakowie magiczne miejsce zwane Rotundą, gdzie co piątek (w soboty czasem też) odbywały się Rockoteki. Gdy Arash uznał, że jestem godzien to zabrał mnie tam. Ta wyprawa to było coś niesamowitego, bo impreza zaczynała się o 21. Mieliśmy po 15 lat, ale jakimś cudem wywalczyliśmy pozwolenie, że wolno nam tam siedzieć do północy, trochę jak Kopciuszek. Byliśmy tak napaleni, że oczywiście przyszliśmy zanim zaczęło się cokolwiek dziać. Gdy włączyli muzykę to nie wierzyłem w moje szczęście. Na środek wylegli ludzie, zaczęli skakać, rzucać głowami (metaforycznie to proszę rozumieć) i krzyczeć, a najlepsze w tym było, że takiego właśnie zachowania od nich oczekiwano. Oczywiście wielu kawałków nie znaliśmy, dopiero z czasem przerobiliśmy większość granego tam repertuaru, poznając tym samym tony nowych zespołów. Przez kolejne trzy lata bywałem w Rotundzie kiedy tylko mogłem, najpierw bardziej w celach muzycznych, potem towarzyskich. Po kilku latach miejsce uległo zmianom, my też ulegliśmy zmianom, tym samym nasza relacja została zakończona gdzieś w okolicach 2002 roku. Chociaż nie było to jakoś bardzo dawno temu, to kilka rzeczy się zmieniło. Netu rzecz jasna nie było, kasy oczywiście mało (to się akurat nie zmieniło), więc z czasem wytworzył się krąg: umawialiśmy się kto co kupuje, a reszta sobie odgrywała. Pamiętam jak poświęciłem kiedyś dobre cztery godziny, żeby pojechać do kolegi większą część miasta, przegrać sobie z przegrywanej kasety Garage Inc., a potem wrócić do domu i słuchać tego z wypiekami na twarzy. Każdy zakup był sprawą życia i śmierci. Najpierw szło się do Music Cornera, brało płytę z półki i prosiło obsługę, żeby nam włączyła na słuchawkach. Wiele posłuchać się nie dało (do tego trzeba się było zmieniać), z głośników grała muzyka sklepowa, ludzie, którzy naprawdę coś kupowali włazili na plecy, a po kilkunastu minutach obsługa patrzyła jak na wariatów

i sugerowała pójście sobie. Z klipami było bardzo ciężko. Jeden z nas miał szczęście mieć Atomic TV, gdzie dało się złapać klipy z interesującymi nas kawałkami. Nazywało się to chyba Bunkier czy Reaktor, a kolega co tydzień siadał z pilotem przed TV, a gdy zaczynało się coś ciekawego to nagrywał. Moje życie było smutne, bo miałem tylko coś co zwało się chyba MCM, było z Francji, więc nie wiedziałem co tam gadają, a i klimaty średnie jak na moje ówczesne zainteresowania, ale czasem też coś złowiłem. Tyle tytułem wstępu, który chyba będzie dłuższy od tego co pod nim,i przechodząc do wyliczanki płyt życia. Wypada zacząć od wspomnianego Master of Puppets, choćby z tego powodu, że to od niego dla mnie się wszystko zaczęło. Gdybym wtedy tego nie posłuchał byłbym dziś inną osobą, a na sobie nie miałbym tego co mam. Płyta doskonała, bez zbędnego dźwięku, studium manipulacji i zniewolenia, niestety ostatnia Burtona (jedno z największych pytań muzyki: jak wyglądałyby losy Metalliki, gdyby nie ten wypadek? Dalej wychodziłyby im cuda, czy też nawet z nim osiągnęliby w końcu poziom St. Anger?). Osiem kawałków nazywanych przez wielu jednymi z najbardziej znaczącymi w historii ciężkiej muzyki (nie piszę thrashu ani heavy metalu, bo sposób postrzegania gatunków potrafi prowadzić do wojen). Riff tytułowego kawałka będzie zabijał po wsze czasy. Na czwartym miejscu Welcome Home, które jest chyba najlepszą balladą w gatunku. Początkowo mniej lubiłem Oriona (bo bez tekstu), ale potem i ten kawałek pokochałem. Na zakończenie Damage Inc., idealne do dewastacji (w końcu dewastacją zainspirowane). Słychać, że to płyta, którą nagrali dla siebie, nie myśląc o tym czy się komuś spodoba czy nie, czy trzeba będzie robić klip i czy zagrają ją w radiu. Punkt odniesienia dla właściwie wszystkich zespołów grających w klimacie, zna to chyba każdy kto choćby otarł się o ciężkie brzmienie. Nirvana to był wielki zespół. Oczywiście najpierw Nevermind, ale potem dzięki koncertówce „From the Muddy Banks of the Wishkah” przerzuciłem się na In Utero. Początkowo nie zachwyciło mnie, właściwie tylko Rape Me, Heart-Shaped Box i Tourette’s (jak może nie zachwycać piosenka, gdzie tekst składa się z trzech wykrzykiwanych bluzgów?). Potem odkryłem, że Scentless Apprentice jest zainspirowany „Pachnidłem” Suskinda, a że książka podobała mi się, to przekonałem się i do tego. Klip do Heart-Shaped Box uważam po dziś dzień za jeden z najlepszych ever, wiadomo kto go robił. Ta płyta jest boska od samej anielskiej okładki. Szkoda, że nie przeszedł pierwotnie planowany tytuł I Hate Myself & I Want to Die. Już to pokazuje, że to żaden Nevermind 2, produkcja brudniejsza od wcześniejszej płyty, więcej wrzasku i hałasu. Jednak trzeba mieć odwagę, żeby w sytuacji jakiej była Nirvana zacząć płytę od słów „Teenage angst has paid-off well , now I am bored and old”. Do tego zabawa ze swoim

dorobkiem (Frances Farmer will have her revenge on Seattle – i wchodzi niemal Teen Spirit). Zemsta na mediach, których Kurt nienawidził, przebiegłe Rape Me, które idealnie pasuje do tego jaką Nirvanę chciano usłyszeć, ale tekst całkowicie nie do grania w MTV. Podobno gdy w Geffenie usłyszeli In Utero byli załamani i namawiali do zmian, a nawet do nagrania całej płyty na nowo na koszt wytwórni. Dzięki temu co potem Nirvana pozostaje zespołem, który zakończył karierę będąc na samym szczycie, bez nagrania właściwie ani jednej złej rzeczy. Mnie In Utero odciągnęło od ciężkich rzeczy i zainspirowało do poszukiwań gdzie indziej niż tylko w katalogu metal. Z bajki grunge to oczywiście Pearl Jam (Soundgarden, Alice in Chains czy Mother Love Bone aż tak mnie nie chwyciły jak dwa wyżej wymienione). Chwilę mi zajęło, ale w końcu przegryzłem się z Vitalogy, w jakiejś mierze dzięki In Utero. Najtrudniejsza płyta Pearl Jamu, najbardziej depresyjna (pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem Stupid Mop, ciemny wieczór, zima, myślałem, że coś się psuje, gdzie Pearl Jam i TAKIE COŚ? A potem, chociaż słuch mam kiepski, usłyszałem Do you ever think that you actually would kill yourself? Well, if I have thought about it real, uhh, real deep…Yes, I believe I would… i nie mogłem uwierzyć, że co, że jak?). Chyba najładniej wydana płyta świata (a niech będzie moja krzywda: ładniej niż TooLe, zresztą Pearl Jam wie jak powinno się wydawać płyty, kolejne No Code to też arcydzieło, Yield już mniejsze). Zaraz po tym jak kupiłem to CD przełożyłem do pudełka, żeby tylko nie zniszczyć tektury stylizowanej na książkę z dawnych lat. Płyta przerówna, przy tym różnorodna, ale i jednolita (wiem, że to paradoksalne) właściwie nie ma kawałka, który wybijałby się na plus czy minus, chociaż ja najbardziej cenię Whipping (w książce obok tekstu jest list Veddera do Clintona, jeżeli bym jeszcze nie miał wyrobionego zdania na temat to tym kawałkiem dałbym się przekonać), Immortality i Satan’s Bed (uwielbiam rysunek, który jest obok tekstu, który też uwielbiam, z naciskiem na who made, who made up, made up the myth that we were born to be covered in bliss? who set the standard, born to be rich? such fine examples, skinny little bitch/i’ll rise and fall, let me take credit for both, jump off a cliff, don’t need your help so back off ), świetnie się słucha jako całości,

a nawet ciężko przestać dopóki się nie skończy. Żal rozbijać na kawałki, bo wtedy wiele traci. Tu mogę się mylić, ale to chyba na rockotece pierwszy raz usłyszeliśmy kawałek, który zachwycił nas jako cały, a szczególnie refrenem. Dało się wysłuchać, padliśmy, utwór stał się hymnem ówczesnej thrash ekipy (skład: Arash, Taktyk, Poodel, Juriusz, jeszcze wtedy pod innym pseudonimem). Chlaliśmy pod rockoteką, wpadali nieźle walnięci, stawali na środku parkietu i Why cant we not be sober? I just want to start this over. Why cant we drink forever? I just want to start this over. Odkryliśmy TooLa. Moje siedemnaste urodziny wyglądały tak, że siedzieliśmy na balkonie i słuchali Aenimy. Taktyk skądś to skołował, wtedy był

on największym fanem TooLa, ale my szybko dogoniliśmy. To był rok 1999, z tego co pamiętam zespół stał się popularny dopiero po Lateralusie. Na pewno nie mogliśmy nigdzie kupić koszulek , ja dopiero po Lateralusie kupiłem, czyli 2001. Jednak zanim wyszedł Lateralus to znałem wszystko czego dokonali i darzyłem najczystszym uczuciem. Nie poszło łatwo, bo poza hitami takimi jak Sober, Stinkfist czy Aenima to okazało się, że to cholernie dziwne, ciężkie, chwilami diablo długie. Remember I will always love you as I claw your fucking throat away. It will end no other way – takie Pushit ma prawie 10 minut przecież. Ciąg dalszy odkrywania tego, że w sztuce można iść po bandzie jak tylko się chce. Net już powoli wchodził pod strzechy, oczywiście modemy i cykliczny horror pod tytułem „Synku, chodź porozmawiać o rachunku telefonicznym i połączeniach z numerem 0202122″. Dostałem teksty do Aenimy i co? Eulogy, które w miarę szybko mi weszło, taki genialny zespół, a tam Come down. get off your fuckin cross. We need the fuckin space to nail the next fool martyr. To ascend you must die. You must be crucified For our sins and our lies. Goodbye!!! Jak to możliwe, że oni osiągają takie dźwięki na tych samych instrumentach co np. Slayer (a nawet z gitarą mniej)? Jak to możliwe, żeby grający tak genialnie się mogli mylić w jakiejś innej sprawie? Teksty szły niczym modlitwy (rzecz jasna nie Maynard’s Dick – Salivala przysłał nam dobre dwa lata później kolega z Rzeszowa, bo na oryginał nikogo nie było stać), dystans jakiś przyszedł później. Kolejny zespół, który wypowiadał się zdecydowanie przeciwko temu co partie konserwatywne i oficjalne nauczanie kościoła (chociaż to niby o Hubbardzie, dla nas jednak nie było o Hubbardzie). Dobrych zespołów wspierających konserwatywne wartości i nauczanie kościoła nie znam do dziś. Jeszcze o płycie: jak można tak wybluzgać fanom jak oni w Hooker with a penis? Przez ten kawałek, gdy zapytali podczas kursu ruskiego czy ktoś wie co znaczy skrót OGT, który mamy w legitymacjach studenckich walnąłem z radością: Original Gangster TooL! Jestem łatwowierny, więc oczywiście dałem się nabrać na rozkładówkę i kiedyś nieźle rozruszałem towarzystwo pytaniem czy ktoś nie ma może płyty TooLa Bethleiem Abortion Clinic. Tyle ile można się bawić z symbolami z tej płyty to w głowie mi się nie mieściło. Net był, ale za wiele na nim nie było, więc bardzo powoli odkrywaliśmy rzeczy w stylu dlaczego tytuł jimmy jest z małej (jak tam pięknie kaskadują riffy na końcu), czy dlaczego 46&2. Z każdym odkryciem nasza miłość i podziw szybowały pod niebiosa. Na trochę TooL został najlepszym zespołem świata. Nie tylko TooLa poznałem dzięki wyprawom do Rotundy. Usłyszałem tam Sweet Dreams i Rock is Dead. Nawet mi się podobało, ale nikt ze znajomych nie miał nic Mansona, ogólnie opinię miał kiepską, że pedał, ciota, ćpun, clown i robi sobie sam laskę. W końcu odkryłem, że dalszy kolega jest jego wielkim fanem, więc uśmiechnąłem się i dostałem absolutną nówkę, czyli Mechanical Animals, a także Smells Like Children, którego bardzo chciałem, bo tam było Sweet Dreams (tak bardzo na marginesie, kolega ten wcisnął mi wtedy

Garbage, którego nie chciałem, a potem bardzo polubiłem). Mechanical Animals wciągnęło mnie jak bagno, chociaż rozkładówka kasety odrzucała (JEDNO zdjęcie, to jak siedzi na ławce, dopiero gdy później kupiłem płytę to zobaczyłem ile tam cudów i do czego służy kolorowa okładka). Weszło mi to w miarę szybko, ale już Smells Like Children za nic nie dawałem rady wysłuchać dalej niż do szóstego kawałka, więc miałem niesamowicie mieszane uczucia. Jednak Mechanical Animals słuchałem dużo i niesamowicie mi się podobało, z jednej strony takie smutne i zimne, z drugiej takie bezczelne i pewne siebie. Klip do Coma White to już był całkiem inny świat i tak za bardzo nie mogłem się zdecydować czy ja chcę do tego świata czy wolę ten co mam, a takie rzeczy lepiej będzie pozostawić sobie na boku. W końcu nadszedł dzień, że postanowiłem kupić coś jeszcze, akurat trafiła mi się kasa za sędziowanie piłki ręcznej (też niezły pakiet historii). Był marzec, coś ciągnęło mnie do Mansona, bo tak było Mechanical na plus, Children na minus, więc niech trzecia przeważy. Lepiej od flagowego dzieła wyglądało Remix & Repent, ale krótkie. Antichrist Superstar jakiś taki pobielony, z tyłu płyty wybrani z zespołu robią mu laskę. Wiedziałem jednak, że rozkładówka ma kilkanaście stron i tamte chyba są lepsze, a kaseta zawiera Beautiful People, które mi się podobało z rockotek, bo szło przy tym grupowe skakanie. Przesłuchując wrzuciłem tytułową i uznałem, że jest nieźle. Jeżeli dobrze pamiętam to zapłaciłem 21,80 zł. co jak na cenę kasety było półką najwyższą. Opłaciło się. Gdy wróciłem do domu pogrążyłem się w trzech kawałkach: Beautiful People, Wormboy, Antichrist Superstar. Irresponsible Hate Anthem jakiś taki hałaśliwy, strasznie topornie kładą te riffy, Tourniquet też coś nie bardzo, wrzaskliwe. Kinderfeld rozlazły, 1996 to strasznie głośne najebywanie, ani słowa zrozumieć się nie da. Man that you fear tak nudno się ciągnie, wokal też jakoś na pierwszym planie za bardzo. Wrzuciłem do walkmana i łaziłem z tym. Powoli do trzech pierwszych dochodziły kolejne kawałki. Pewnej nocy coś mnie pokusiło, żeby dokładnie zobaczyć sobie tekst do Reflecting God i spadłem na twarz z wrażenia-przerażania. Innego dnia wracałem do domu i nagle mnie 1996 trafiło. Pozostałe doszły już ekspresowo. Przez następny rok przesłuchałem to ponad tysiąc razy. Dwóch chyba nie zrobiłem, ale 1500 będzie na pewno. Nie wyobrażam sobie, żebym jeszcze kiedykolwiek słuchał tak zawzięcie. Gdybym miał wypisać teksty, które szczególnie cenię to wypisałbym wszystko, razem z Track 99. Co mnie tak zachwyciło? Muzyka dopiero potem, ale te teksty, to było coś niesamowitego. Jeżeli jeszcze pozostały mi jakieś pytania to tam miałem wszystkie odpowiedzi, co więcej miałem tam też pytania, których sam bym nigdy nie zadał, bo albo bym na nie wpadł albo bałbym się wypowiedzieć je na głos. Szczytem tego był wspomniany Reflecting God. Siedziałem nad tym, słuchałem tego w kółko i nie mogłem uwierzyć. Co tam, że w moim mniemaniu TooL sobie bluzgał po Jezusie. Co tam, że gdzieś mówili o samobójstwie, o tym, że dorośli kłamią i że wszystko

chuja warte. Manson poszedł tak daleko, że dalej się nie dało (Throbbing Gristle nie znałem). I went to god just to see, and I was looking at me saw heaven and hell were lies, when I’m god everyone dies! let’s jump upon the sharp swords and cut away our smiles without the threat of death there’s no reason to live at all. Klip do Man that you fear (złowiony na tym francuskim ciulstwie) – droga krzyżowa z nim w roli głównej. Tourniquet i trędowata karlica. Nie wiem czy bardziej fascynowało, czy przerażało. Poprosiłem na urodziny płytę Mechanical Animals i wziąłem się za teksty, bo jak już wspomniałem książeczka do płyty jest bardziej rozbudowana niż do kasety. Okazało się, że nie doceniłem go, jeszcze mógł mi poopowiadać o tym jak fajnie jest sobie przyćpać. Mam nadzieję, że żaden aktywista antynarkotykowo-antymansonowy tego stąd nie skopiuje: gdyby nie ta płyta to nie zainteresowałbym się używkami powszechnie uważanymi za nielegalne, a na pewno nie wtedy kiedy się zainteresowałem. Okazało się, że znowu on miał rację, a nie ogół. W ramach podziękowania za otwarcie trzeciego oka (chociaż to określenie z katalogu pojęć zespołu wcześniej wymienionego) ilekroć była okazja korzystałem z CD Mechanical Animals jako miejsca do zrobienia kresek. W efekcie płyta od dawna nie działa, ale co dobra widziała to jej. Od 1999 do mniej więcej 2001 słuchałem Mansona. Tylko Mansona. Głównie Antichrista, chociaż pod koniec Mechanical zaczął przeważać. Miałem dość daleko posuniętą obsesję, której nikt nie rozumiał, ale mnie to nie obchodziło, bo Manson nakierował mnie na Nietzschego (w szkole mówili, że wariat i nazista, a po przeczytaniu Zaratustry miałem diametralnie inne odczucia) i już byłem ponadto. Gdy się nad czymś zastanawiałem to losowałem linijkę tekstu na Antichriscie i prawie zawsze była odpowiedzią na mój dylemat. Mało kto z wierzących traktuje tak poważnie Biblię jak ja wtedy dokonania Antychrysta Supergwiazdy. Przez tak głęboką obsesję zajechałem to na śmierć. Czasem włączę, ale już nie mogę tak jak kiedyś, od prawej do lewej i z powrotem. Wielką zaletą kasety było to, że po skończeniu jednej strony wystarczyło przerzucić na drugą i idealnie się zaczynało, nie było potrzeby przewijania, co w czasach zasilania walkmana dwoma bateriami AA miało niebagatelne znaczenie. Na nudnych lekcjach zdarzało mi się przewijać kasety ołówkiem, bo bałem się czy baterii wystarczy na powrót do domu, a chciałem posłuchać czegoś z początku którejś strony. W czasach ipodów brzmi to jak fantastyka. Gdy dużo później dopadłem Antichrista na płycie, odkryłem, że Mister Superstar przechodzi w Angel with the Scabbed Wings (na kasecie dzieliła je strona i Angel wjeżdżał z absolutnej ciszy) i że po Man That You Fear jest długo cicho aż do Track 99 (na kasecie cisza trwała krótko). To co działo się u Mansona od 1996 do 1999 to po prostu bajka, czego się nie dotknął (zazwyczaj do spółki z Jeordiem) to powstawało arcydzieło, czy teksty, czy muzyka, czy klipy. Miałem sobie te 18 lat i jak tak siedziałem po nocach nad rozkładówką Antichrista to odkryłem, że przy Reflecting God pojawia się nazwisko Reznor.

Zdobyłem na mp3 (mp3 się kupowało na giełdzie, ewentualnie chodziło po kolegach i zbierało pojedyncze kawałki) Pretty Hate Machine, włączyłem i do dupy, olałem. Z dobry rok później poznałem Noth i Sateen, które wielbiły Nine Iinch Nails, czyli Reznora. Bez wielkiej wiary pożyczyłem przyplutą kasetę ze skserowaną okładką i wybazgranym na grzbiecie The Downward Spiral. Sobotni wieczór, luty 2001. Wrzuciłem do walkmana, włączyłem i mnie zmiotło z powierzchni ulicy Podwale, którą akurat szedłem. Oczywiście Mr. Self Destruct, jak najlepsze kawałki z Antichrista. Piggy smętne, ale Heresy…to było lepsze niż niejedna rzecz Mansona. Przez pierwszy tydzień nie mogłem wyjść poza Closer, nie wyrabiałem, dochodziłem do Closer i słuchałem w kółko, czasem wracając do początku albo Heresy. Gdy się przedarłem dalej to zachwytom nie było końca, nie chciało mi się wierzyć, że z jednej strony Big Man With a Gun, a zaraz potem A Warm Place. Teksty i kolejny stopień obłędu: Need You, Dream You, Find You, Taste You. Fuck You, Use you, scar you, break you. Lose me, hate me, smash me, erase me. Kill me, kill me, KILL ME! A utwór tytułowy? Problems have solutions…kurwa mać. Dostałem kasetę video z klipami NIN. Klip do Closer był ocenzurowany, klip do Happiness in Slavery już nie. Manson stał się nagle taki niewinny. Pod lufami karabinów powiem tak: Spirala mniej ważna niż Antichrist, ale bardziej niż Mechanical. Na szczęście nie ma tu luf karabinów. Jeżeli chodzi o rankingi ekspertów to na pewno wyżej będzie Spirala, ale jednak dalej od mego serca. Ta płyta to skończona doskonałość i przez to wydaje mi się mniej pochłaniająca niż Antichrist, którego nagrywano w totalnym rozpierdolu. Spirala to zgodnie z tytułem droga w dół, gdzie na końcu nie ma nic (chociaż Reznor uważa, że Hurt kończy się optymistycznie, ale to chyba tylko on), a Antichrist to dół i odkrycie, że to dół jest celem, a z niego wychodzi potęga. Na szczęście w innych płytach nie doszukałem się już filozofii życiowych, bo przy panującej tendencji kolejne odkrycie niosłoby ze sobą i przekonało mnie do rozwiązania autodestrukcyjnego. Gdy zobaczyłem ile jest zespołów, do których należy odbić od NIN to umarłem. Zrozumiałem, że Manson to nie był koniec muzyki, a tylko zwieńczenie industrialu (do którego wiele osób za nic by go nie zaliczyło). Potem się okazało, że Manson to Smurfy przy Throbbing Gristle, Skinny Puppy czy Neubauten. Noth i Sateen zawdzięczam jeszcze jeden zespół. MinistrY. Sateen pożyczyła mi Mind is a terrible thing to taste. Dwie rzeczy mnie powaliły na kolana: Breathe i So What, zwłaszcza ten drugi kawałek dość często gościł na naszych imprezach. MinistrY tak znałem, a jakbym nie znał, wiedziałem co to Stigmata czy Land of Rape and Honey, ale już takie coś jak Scarecrow mnie przerastało. W końcu gdy miałem jakieś 20 lat wzięło mnie na całego. Przez chyba miesiąc nie słuchałem nic innego, tylko MinistrY. Mind uważam za ostatnią płytę totalną w mej karierze muzycznej, ostatnią, która mną zawładnęła. W końcu jest

tam So What, a to najlepszy argument świata. Wsparte Burning Inside, Thieves i wspomnianym Breathe. Od 2002 miałem stałe łącze i dało się już poznawać zespoły niezależne i niezależnie od tego co miał humor sprowadzić nam sklep. Może przez to zwycięstwa należą do rzeczy, które dopadłem mniej więcej do tego czasu. Potem dało się zgrać na jedno cd jakieś dziesięć płyt w mp3 i iść z tym w miasto. W jakimś sensie zabiło to obcowanie z muzyką, dziś gdy pakuję się na wyjazd to nie muszę brać 10 kaset, bo jakieś 20 płyt spokojnie wrzucam w playera. Nie będę bredził, że kiedyś było lepiej, bo miało się dwie nowe płyty miesięcznie, w kolekcji jakieś czterdzieści i w efekcie znało się wszystko na pamięć. Z jednej strony zazdroszczę młodszym, z drugiej jak widzę czego słuchają to współczuję, bo znalezienie czegoś sensownego w tej obfitości nie jest wcale łatwe. Może ktoś to przeczyta, odkryje, że któregoś nagrania nie zna i weźmie się za nie. Potem kiedyś sam będzie pisał ranking płyt wszech czasów i je tam zamieści. Pobożne życzenia? Mnie przecież te cuda też podarowali inni. PAŹDZIERNIK 2008 It’s better than a sex scene and it’s so fucking obscene, obscene, 30 Październik 2008 juriusz 8 komentarzy Dostałem ofertę pisania za pieniądze. Takie zawsze wzbudzają moje żywe zainteresowanie, bo móc robić coś co się kocha i dostawać za to kasę to rzadkie połączenie. Mnie się póki co jeszcze niestety nie trafiło. Tym razem miałem tworzyć opowiadania erotyczne. Stawka, którą mi zaoferowano oszałamia, zabija i deklasuje większość wynagrodzeń w sektorze show businessu. Ujmę to tak: pozwala ona na kupno piwa w niektórych krakowskich lokalach, ale raczej tych mniej popularnych. Jednak czy pieniądze są ważne? Tak, jak chuj (niezłe porównanie w kontekście). Postanowiłem zaryzykować szaleńczą stawkę na rzecz alternatywnego podejścia do tematu i ukazania zjawisk, które zwyczajowo są pomijane. Byłem przy tym pewien, że moje nowatorstwo nie spotka się z zainteresowaniem (jak zazwyczaj) i będę mógł sobie dorzucić kolejne miejsce do listy tych, które nie chcą mnie publikować. Niestety, nie przeszło, a raczej: niestety przeszło. Zamieścili. Nie wiem dlaczego, nie wiem jakim cudem, ale zamieścili. Ja zamieszczam linki do tych dzieł. Pierwsze jest trochę odlotowe, ale jeszcze na krawędzi gatunku. Drugie już nie, ale wszyscy wyżej je oceniają. Niestety, strona nie otwiera się pod Internet Explorerem, ale kto by tego używał? Tak więc pierwsze, „Droga przez mękę”. Nawiązujący do klasycznego dzieła Tołstoja dramat o zakazanej miłości ucznia i pani od ruskiego. http://divva.pl/articles/zobacz/11/Droga_przez_meke.html I drugie, lepsze, „Jutrzenka Zulusów”. Zawiera trivia, które może pomóc w zrozumieniu pewnych zawiłych aspektów tego dzieła, które sięga do wątków afrykańskich, tak rzadkich w polskiej literaturze. Warto też zwrócić uwagę na promowanie wielokulturowego modelu współżycia i dramat głównej bohaterki, zdeterminowanej do osiągnięcia raz obranego celu. http://divva.pl/articles/zobacz/12/Zulu_Dawn.html

Za najlepszą i najpełniejszą recenzję tego dzieła uważam tę: M. jezu, jak ktoś ma zamiar na ręcznym jechać przy tym opowiadaniu to mu kurwa współczuję

Zdecydowanie bardziej prawdopodobny wydaje się autostop niż samotne kierowanie pojazdem. Broni nie składam, będę pisał dalej (odgroził się!), ale szczerze to już nie wiem co muszę napisać, żeby nie przeszło. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 17

Single White Female 15 Październik 2008 juriusz 15 komentarzy Najpierw chciałem to sobie opisać, potem uznałem, że głupio, bo okazało się, że bardziej straszne niż śmieszne. Po następnym potem odkryłem, że od ponad dwóch tygodni jest to najczęściej opowiadana przeze mnie historia, tak live jak i netowo, co więcej dla innych jest bardziej śmieszna niż dla nas. Walory rozrywkowe pozostawiam odbiorcom, ale że powtarzanie się jest nudne, to wrzucę tutaj, dzięki temu może już nie będę musiał powracać do wydarzeń, które klasyfikuję jako „Nightmare on Churchwood Street” Intro: odkąd mieszkam na zielonym wypizdowie, to przynajmniej pod jednym względem mam wielkie szczęście: współlokatorzy. Przyjechałem w ciemno, okazało się, że mieszkam z fajnymi ludźmi. Zaszło wiele zmian, ale za każdym razem nowi okazywali się super. Może nie wszyscy zostaniemy przyjaciółmi do grobowej deski, ale dom jest miejscem, do którego każde z nas wraca z przyjemnością i wie, że jak nie z jednym/jedną to z drugim/drugą sobie pożartuje i wymieni uwagi natury wszelakiej. Zawsze też jest z kim zapić pałę i od kogo pożyczyć papierosy. Miało być jeszcze lepiej: Jarek zjeżdżał do Polski, a na jego miejsce miała przyjechać koleżanka Marii, Krysia. Marysia cieszyła się, cały miesiąc opowiadała nam, że będzie odlot, klimat całkiem się zmieni, Krysia napełni nasz dom życiem, atmosferą i pozytywną energią. Wprawdzie może być problem natury takiej, że Krysia reaguje impulsywnie, mogą zdarzać się kłótnie, ale i tak będzie o wiele ciekawiej niż jest. Czekaliśmy pełni najlepszych myśli. Przyjechała Krysia. Po dwóch godzinach jej bytności doszło do potężnej (a przynajmniej tak wydawało nam się wtedy) zadymy między dziewczynami. Nie takie dziwne skoro Krystyna postawiła sobie za punkt honoru skrytykowanie większości decyzji życiowych Marii i w kółko opowiadała o tym jak bardzo beznadziejny jest jej chłop, Paweł, który siedział tuż obok. Trzaśnięcie drzwiami i o 22 Krysia zniknęła z naszej przestrzeni wspólnej. Marysia opowiedziała nam, że coś dziwnego stało się jej koleżance, bo gdy były same, to ta w kółko opowiadała o sexie analnym i penetracji za pomocą przedmiotów. No nic, uznaliśmy, że rzeczywiście

zapowiada się ciekawie, no, a baby to przecież się żrą, zobaczymy co będzie potem. Tak jak zapowiadała Marysia, klimat całkowicie się zmienił. Następnego dnia dziewczyny poszły wspólnie roznosić CV (tzw. rzucanie CV). Niestety po kilkunastu minutach Krysia się zdenerwowała, rzuciła wiązankę, CV (w formie odbiegającej od tego jak zwykle wygląda rzucanie CV) i odmówiła dalszego szukania pracy. W sumie jej problem, ale jednak człowiek chce pomóc komuś kto dopiero co przyjechał. W domu jakieś małe picie, tematy analne wkraczają na salony, a raczej do kuchni. Czy my wiemy, że geje to od tyłu? A czy my wiemy, że inaczej jest po lewatywie, a inaczej przed? A jak wyglądają nasze doświadczenia? Czy wolimy raczej ostry czy spokojny anal? Zaskoczenie, przerażenie, zaciekawienie, rozbawienie, brak słów, symultanicznie takie mniej więcej odczucia towarzyszyły nam podczas drugiego dnia znajomości z nową współlokatorką. Klimat osiągnął wartości całkowicie przez nas nieoczekiwane. Zadzwoniliśmy do jej matki z delikatnym pytaniem o co chodzi i czy wszystko w porządku. No i okazało się, że nie, od kilku miesięcy jest źle, w domu już się z nią nie dało wytrzymać (popatrz pani!), więc uznano, że lepiej będzie wysłać ją na koniec świata. A, i czy moglibyśmy znaleźć jej chłopa, to na pewno by pomogło. Na tym etapie jeszcze myśleliśmy, że chociaż z jej matką jest w porządku, więc powiedzieliśmy, że zrobimy co się da, żeby jej tu źle nie było, chociaż z poszukiwaniami chłopaka może jeszcze się wstrzymamy. Jeżeli chodzi o problemy z psychą córy to przyznam, że genialna taktyka, jeżeli będę kiedyś pisał coś o polskiej rodzinie to na pewno załączę ten pomysł – wyślij dziecko jak najdalej od domu, zobaczymy czy mu się poprawi. Trzeba było spróbować do Tanzanii, stamtąd łatwo by nie wróciła. Dzień kolejny, Krysia idzie wyrobić PPS, czyli numerek konieczny do podjęcia pracy, założenia konta, ogólnie do wszystkiego. „Aaa, to trzeba mieć paszport?” – pytanie, które szczęśliwie padło zanim wyszła z eskortą i pomocą w postaci Pawła,(tak, tego, którego wyzywała wcześniej). Do biura dotarła sama, tam chyba z kimś się pokłóciła, z innym chciała umówić…pewności nie mam, chociaż opowiadała mi to trzy razy, ale było to tak zawiłe, a jej talent do prowadzenia narracji tak specyficzny, że nie zrozumiałem. Uznałem, że mogę żyć bez tej wiedzy. Krótka rozmowa o industrialu zaowocowała pytaniem czy znam taką kapelę jak Molesta, bo oni industrial grają. Znać znam, ale jak jestem fanem szerokiej definicji gatunku to jednak nie aż tak szerokiej. Zabiła mnie jej historia z wakacji: podrywała chłopaka, a ten jej ukradł telefon. Nie do końca pojąłem jak to wyglądało, ale płakałem ze śmiechu, zwłaszcza, że to był drugi raz kiedy chłopak, którego podrywa kradnie jej telefon. Skwitowała to: „no, ale i tak udało mi się z nim przespać”. Jak stary model telefonu to w sumie taniej niż w burdelu.

W sobotę wpadła do mnie i słowotokiem, który na myśl przywodził koszmarny przypadek arabskiego zatrucia pokarmowego poinformowała mnie, że Sin City to chujowy film (mam plakat na ścianie), MinistrY to chujowa kapela i wcale nie industrial (drugi plakat), Audrey Hepburn to aktorka porno (obrazek), książki to strata czasu i po co mi ich aż tyle (sztuk osiem), Marilyn Monroe była chujowa, a Kazik Staszewski to frajer. Przyjąłem to wszystko do wiadomości i koło 13 pojechałem sobie do Dublina. Wróciłem w niedzielę wieczorem, net jest (zrezygnowaliśmy z usług Christiny i w pięć dni podpięli, czas, w którym Christina nie zdążyła się nawet podrapać w tyłek), więc siadam i chłonę. Wpada mi do pokoju, rzecz jasna bez pukania (chyba uznała, że już na tyle się przyjaźnimy, że może tak wpadać) i informuje, że dzień wcześniej zostawiłem brudny garnek na kuchence. Wszystko pięknie, ale po pierwsze zmywam po sobie, po drugie nie było mnie. Aha, to pewnie Piotrka Nie wiem, na pewno nie mój. Za 20 minut wchodzi ponownie. Bo tam jest brudny garnek po tym jak gotowałeś Nie, mówiłem już, nie było mnie tu, byłem w Dublinie Aha, to pewnie Piotrka Nie wiem, idź i go spytaj Za godzinę wpada. Bo garnka wczoraj nie umyłeś Ile można… NIE BYŁO MNIE WCZORAJ! Aha, to pewnie Piotrka 23:30, idę zapalić. Spotyka się 80% lokatorów, czyli cztery osoby. Dowiaduję się, że muszę koniecznie wymyć piekarnik, bo w takim syfie żyć się nie da. Da, da, da, da (dwa razy jako forma „dawać”, dwa razy jako ruskie „tak”), tyś tu nie była jak naprawdę bywało ciężko. No dobra, i tak przed 2 się nie kładę, mogę umyć. Gorzej poszła jej wizyta u Piotrka, bo ten ma do pracy na poranki. Kiepsko zniósł gdy koło północy nakazała mu umyć okap (którego nikt nigdy nie mył, w ogóle tego dnia odkryłem, że rzeczywiście, mamy okap). Ruszył szał sprzątania. Nawet nie takie złe, gdyby nie to, że o tej porze z lekka absurdalne. Dostawaliśmy kolejne zadania, tak doraźne jak i na resztę tygodnia. Garnki, kafelki, zlew, umywalki, szafki, lodówkę, kosz na śmieci, rower, stół, dywan na schodach, wszystko to trzeba myć, pastować, odkurzać, czyścić. Wychodzimy zapalić, mówię Marcinowi: - Szlag, weekend ma dwa dni, ale mam na nocki to może wyrobię jej to co niby mam posprzątać - Co ty, jutro idę się zwolnić i już tylko będę siedział w domu i sprzątał, co tam robota Pomagaliśmy nakręcać spiralę obłędu, zasugerowaliśmy czyszczenie fugi zapałkami, wypranie

lamp, codzienne mycie okien. Przeszło. Zajarzyła, że kombinujemy, gdy do obowiązków lokatorskich dorzuciliśmy postawienie marmurowej fontanny w ogrodzie. Ale też przeszło. Dorzuciła, że można by podłogę myć dwa razy dziennie. Mieliśmy inny pogląd na tę sprawę. W okolicach godziny drugiej rozrobiła Domestosa z wodą i mimo naszych sprzeciwów umyła tym podłogę w kuchni. Dobrze, że my już tylko siedzieliśmy i piliśmy, przynajmniej trochę się uśmialiśmy. Śniadanie dnia następnego jadłem przy otwartych drzwiach, bo w kuchni waliło niczym w ukraińskim sraczu umytym specjalnie na wizytę partii. Dorobek dnia kiepski, jak na swe możliwości Krystyna zdziałała bardzo mało; ze dwie skromne kłótnie, kilka razy padło „chuj ci w ryj”, więcej razy „w dupę”. Rozkręcała się ze swoim poczuciem humoru, wyglądało to mniej więcej tak: „ty spedalony chuju, gejowski skurwysynu, lubisz ciągnąć pały pod dworcem i jak cię jadą w dupę? Hahaha, żartowałam!”. Niektórzy ten typ poczucia humoru znoszą lepiej, ale akurat oni tu nie mieszkają. W efekcie wyjście na peta stało się ryzykowną wyprawą, której mało kto się podejmował. Każdy palił u siebie, bo uznawał, że lepiej spać w siekierce z dymu niż słuchać jej. Chociaż cykl opowieści o tym, że jej ojciec jest gejem (oczywiście chłopców ma z centralnego), a matka lesbą wydawał się bardzo interesujący, nie na tyle jednak, żeby go słuchać. Nie starałem się zrozumieć, przyjąłem do wiadomości. Nie udało mi się z nią za wiele pogadać, tak się złożyło, że miałem strasznie dużo ważnych maili do napisania. Oferowała, że napisze je za mnie, ale odrzuciłem tę pomocną dłoń. Wtorek wyszedł najlepiej. Dopadła mnie w mieście, szła ze mną ponad 40 minut i opowiadała o gejowskim analu i lewatywach. Pojąłem w końcu skąd to wszystko się wzięło: była zainteresowana chłopakiem i szło ku dobremu, ale zawiódł go jego mały przyjaciel. Krystyna zinterpretowała to w jedyny możliwy sposób: nie staje mu, no to gej (gdybym był okrutny, to powiedziałbym, że dostrzegam inną potencjalną przyczynę kłopotów chłopca ze wzwodem, ale przecież liczy się wnętrze…i to dopiero wszystko wyjaśnia). Wytoczyła wielką nienawiść przeciw rodowi gejowskiemu, dodatkowo świat stał się mało skomplikowanym miejscem: ktoś ma ze mną nie najlepsze pasy? (każdy?) No bo jest gejem, ja „kobietą” (wielki cudzysłów), więc dlatego tak, musi mnie nienawidzić. Podobały mi się wstawki o tym, że Jezus był frajerem, bo co za idiota dałby się zabić za kogoś innego? Wieczór tego dnia to było apogeum. Najpierw opowieści z materiałami audiowizualnymi o fistingu jako typowo gejowskim sposobie spędzania wolnego czasu. To było preludium. Popiliśmy trochę i w okolicach północy zaczęło się na full. Piotrek zwrócił uwagę, że nieco irytuje go, gdy zwraca się do niego per „ty pedale” (jak u Kazika, tego frajera od książki) i wolałby jakąś inną wersję, np. z użyciem imienia. Nakazała mu

wypierdalać i oczywiście chuj w ryj (wiemy dobrze jakiej jest orientacji). Ten słabo to zniósł i z naszym wsparciem zaczął udzielać wykładu o tym jak się powinno odnosić do ludzi, zwłaszcza jak się gdzieś mieszka piąty dzień. Wykład się nie spodobał i to do tego stopnia, że w Pawła poleciała szklanka. Gdy już zrozumiałem co właśnie miało miejsce, rzuciłem grobowym głosem: to chyba jutro się żegnamy. W nagrodę poleciała we mnie butelka, na szczęście pusta. Po chwili jeszcze Piotrek dostał w nogę laptopem, Marysia dowiedziała się, że to jej wina („Zobacz do czego doprowadziłaaaaaaaaś!”), chociaż nie było jej w pokoju podczas całego zajścia, a Krystyna trzaskając drzwiami udała się na spoczynek. Przekręciliśmy do jej matki z pytaniem czy mamy odesłać do domu czy puścić samopas. Odpowiedź mało konkretna, odnieśliśmy wrażenie, że schorzenie psychiczne trawi ten ród kolejne pokolenie. Gdy następnego dnia wstałem, jej nie było. Dowiedziałem się, że dostała tydzień na wyprowadzkę. Dobra, tydzień za nami, tydzień przed, jakoś wytrwamy, może w pracy dadzą nadgodziny, poodwiedza się znajomych, coś w kinie może, spacer jakiś z książką, chociaż zimno bywa. Dzwonią znajomi, że nasza nowa daje show na mieście. Jezu, co znowu? Chodziła po centrum handlowym i opowiadała napotkanym, że mieszka z gangiem gejów, którzy chcą ją wyrzucić z domu. Jedni słuchali, inni się spieszyli, uwagę jednak zwrócił każdy. W okolicach 17 wpadła z trzema chłopami, pozbierała rzeczy i pojechała w pizdu. Po pierwsze wielka ulga, ale oprócz tego wielkie obawy: czy jej nie zajebią i zgwałcą (or na odwrót), ale też czy nie uwierzą w te jej bzdury, a potem powoływani empatią nie zajebią i zgwałcą (or na odwrót) kogoś z nas. Po dwóch dniach dowiedzieliśmy się, że poszła do polskiego sklepu i opowiedziała o tym jakie to orgie gejowskie się u nas odbywają („Widziałam jak oni TO robią”). Wskazała też szefa gangu gejów, najpierw padło na Piotrka, potem na Pawła. Nawet byłoby to zabawne, ale tam niestety jej uwierzyli i próbowali pomóc. Na szczęście szybko weszła na takie rejestry absurdu, że im przeszło. Życie w małej społeczności zaowocowało tym, że szybko odkryliśmy dokładniej co i jak. Tych trzech chłopa to nie byli żadni degeneraci, którzy szukali dupczenia na jedną noc, a porządni ludzie, którzy naprawdę chcieli jej pomóc. Po dwóch dniach im przeszło. Podobno najbardziej przeszło dziewczynie jednego, którego ona sobie również upodobała, było blisko rękoczynów. Następnego dnia już nie było blisko, a rękoczynami się skończyło. Powstał sequel do wtorkowego hitu pt. „Fruwający laptop”. Mimo całkiem innego audytorium, kontynuacja nie spodobała się tak samo jak nie spodobała się część pierwsza. Odtwórczyni roli głównej została ponownie nagrodzona za swój występ eksmisją, tym razem nawet bez siedmiu dni wypowiedzenia, a z dnia na dzień.

Z tego samego źródła dowiedzieliśmy również, że Krysia była na stacji benzynowej, gdzie pracuje dość odległy kolega (z którym jednak zbliżyliśmy się dzięki wiadomo komu): - Ale skąd wiesz, że to na pewno ona? - Gadam za kontuarem ze Słowaczką, więc mówię po polsku. Podchodzi dziewczyna, więc ja „Can I help you?” na co ona „nie wydurniaj się, wiem, że umiesz po polsku”. Obraziłem się nieco, ale po chwili widzę, że ma kłopoty z automatem do doładowania telefonu. Idę i pytam czy może coś jej pomóc, na co ona do mnie WYPIERDALAJ!!! Dałem jej spokój, szok, pierwszy raz ktoś mi tu tak powiedział. No, ale dalej walczy i dalej jej nie idzie. Podchodzę jeszcze raz, pytam czy na pewno wie jak to obsłużyć, a ta mi CHUJ CI W RYJ! - A tak, to Krysia, na 100% ona. Niedziela rano. Sobotni wieczór lekki nie był, nastrój do idiotyzmów średni. Okazuje się, że mamy wiadomość od mamy Krysi. Napadliśmy jej córę, pobiliśmy, sprawa już jest na policji, co więcej dowie się o tym mama Marysi, a nawet przełożony mamy Marysi, mamy przesrane. Lepiej żebyśmy mieli alibi na sobotnią noc (mamy, takie na jakieś dwa promile, bo to ostatnia noc Pawła w Irlandii była). Ustalamy co i jak, zasłonę milczenia ile euro na wydzwanianie do jej matki. Jezu, Krysię napadli, skrzywdzili, ona przeprasza, ale myślała, że to my, ale w sumie to mógł być ktokolwiek inny, jezu, żeby tylko nic Krysi nie było, Krysia nie odbiera telefonu, niech ona tylko wróci do domu. Ok, rozumiemy, mamy wielkie pały i serca, więc zapomnimy, że chwilę wcześniej oskarżała nas pani o napaść na pani córę. Dzwonimy szybko do kolegi ze stacji. W sumie nie wie nic o napaści, ale kilka minut temu spotkał Krysię jak spokojnie paliła peta i słuchała sobie muzyki. Nie, na pewno nie jest w szoku i nie cierpi. Dalsze dochodzenie dało następujące efekty: Krysia zrobiła zadymę na całego, w trakcie rozmowy z matką rzuciła w kogoś tam komórką. Rozmowa się nie rozłączyła, matka słyszała wrzaski, więc oczywiście krzywdzą jej dziecko. Po wrzaskach goście do niej zadzwonili, podobnie jak my zadzwoniliśmy kilka dni wcześniej, tylko oni byli mniej troskliwi, poinformowali matulę, że żegnają Krysię. Ta chciała, żeby odwieźli jej dziecko do lekarza. Nie palili się do tego, również nie chcieli odstawić jej na lotnisko. Powiedzieli po prostu, że oni jej dziękują z mieszkania i że lepiej będzie jeżeli w jakiś sposób wydostanie się do Polski, bo tu w końcu dojdzie do tragedii. I nie, nie kupią jej biletu. Dobra kurwa, dziękujemy za tę imprezę (to się teraz tak fajnie pisze, ale dzwoń do jednego, drugiego, potem tamten, ale w sumie ona wie lepiej, więc próbuj do niej, poczta głosowa, spróbujemy za chwilę, oddzwania inny, a nie dzięki, już wiemy od tamtego - zabawa na całe rano). Dzwonimy do matki i mówimy, że kreska absurdu wypierdoliła nie tylko poza barometr, a w kosmos, każde z nas ma lepsze pomysły na spędzanie wolnego czasu niż zabawy z nią i jej córką. No tak, ale może Paweł oddałby Krysi swój bilet? A może nie? Potem miałem inne sprawy, ale koło 15 dzwonią moi, żebym zadzwonił do Krysi, bo wszystkich odrzuca (w sensie telekomunikacyjnym, w innych ujęciach też, ale poprzestańmy na tym, pozostałe nie są tak ważne dla rozwoju akcji, a raczej jej zakończenia). O dziwo, mnie ukochała najbardziej z nas wszystkich. Pojebane do pojebanego ciągnie, ale żeby aż tak? Chyba tak,

pogadaliśmy, okazało się, że wraca do domu, podziękowała mi bardzo za pomoc i dowiedziałem się, że jestem fajny. Jęknąłem ze szczęścia niczym gej-wyrobnik na orgii u nas w chacie. Podobnie jęczeli inni gdy przekazałem im newsy. Po Krystynie pozostała nam dziura w ścianie, maniakalne stosowanie frazy „chuj ci w ryj” i maniera rozmawiania w jej stylu („Mam te fajne ciastka, chcesz? A SKĄD KURWA WIESZ CO JA LUBIĘ? Będziesz mi kurwa mówił jakie ja ciastka lubię? CHUJ CI W RYJ!”). Sława naszego domostwa obiegła polską populację miasteczka. Nie zaprzeczamy stadnym orgiom gejowskim, szukamy współlokatorów, może ktoś skusi się na tę reklamę, żadna inna chata takiej nie ma. Po kilku dniach przychodzi Marysia: - Chyba wiem komu możemy wynająć pokój - O, znowu zmieni się klimat? I będzie ciekawiej? - Nie, to Irlandka ode mnie z pracy, tylko nie wiem… - O, no można spróbować, gorzej nie będzie, przynajmniej nie będzie opowiadała o naszych orgiach wszystkim Polakom. - No, ale ona jest trochę upośledzona i wszyscy ją wykorzystują, karzą jej sprzątać, a ona się na wszystko zgadza… - Coraz lepiej! - Nie, nie…może jeszcze poczekamy i zgłosi się ktoś inny. Poza tym…no co to za dziewczyna, która ma na imię Bernie? Ogień w oczach! Mieliśmy już „Sublokatorkę” („Living with a roommate can be murder”), a teraz może będziemy mieli „Weekend u Berniego” („Bernie may be dead, but (s)he’s still the life of the party!”). Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 18

Who ressurected Amanda Palmer? 6 Październik 2008 juriusz 1 komentarz W okolicach 2005 roku zostałem na trochę fanem The Dresden Dolls. Reznor wybrał ich na support, byłem zachwycony, chociaż koncert wyszedł umiarkowanie fajnie. Większość publiki ich zlała, my próbowaliśmy walczyć, ale trochę nas wcięło, gdy żeńska część duetu charała na scenę i prezentowała nieogolone pachy. Potem wydali jeszcze dwie płyty, ale zaczęło się to robić nudne, ile można słuchać takiego samego grania? Niedawno Amanda Palmer wydała sobie płytę solową. Różnica między dokonaniami solowymi, a zespołowymi są umiarkowane, zniknęła perkusja, za to co jakiś czas mamy skrzypce, trąbki, pewnie coś tam jeszcze czego nie słyszę. Kasku mi to nie zrywa, ale słucha się przyjemnie. Ponieważ od ponad dwóch miesięcy nie byłem na żadnym koncercie, postanowiłem się przejść. Bilety po 15 euro (+ 2,25 dla Ticketmaster), jak darmo, więcej zapłaciłem za autobus do Dublina. Lubię tu to, że jak na bilecie mam napisane, że będą wpuszczać od 19:30 to rzeczywiście najpóźniej o 19:30 wpuszczą. Klub The Academy, kiedyś podobno zwał się Spirit. Ładnie, chyba odnowione niedawno, przytulne jak na klub koncertowy. Rzecz dziwna: w kiblu stoi murzyn. Umyłem ręce, ten podaje mi papier toaletowy. Ok, dzięki. Podczas kolejnej wizyty prawie mi oko wybił ręką podstawioną po monetę. Bądźmy poważni, wiek XIX skończył się już jakiś czas temu, tytuł hrabiowski ostał się mało komu, ja nie chcę, żeby ktoś mi usługiwał, jestem w stanie samemu dać sobie radę w sraczu. Gdyby chociaż biały, a tak to ma naprawdę dość kiepski kontekst historyczny. Dość dziwiły mnie dwa supporty przed „gwiazdą” wieczoru, ale sprawa szybko się wyjaśniła. Najpierw była Zoe Keating, która udziela się na płycie Amandy. Gra fajnie, ale jest pewien minus:

jakieś 3/4 tego idzie z laptopa, a ona tylko trochę piłuję tę swoją wiolonczelę. Jednym to nie przeszkadza, ja czuję się trochę oszukany, z drugiej strony wiadomo, że sama tego wszystkiego nie zagra. Pograła z pół godziny, reakcje pozytywne i żywiołowe, polecam zobaczyć jej stronę i posłuchać sobie. Kolejnym supportem był Jason Webley. Wyszedł wioskowato ubrany koleś z harmoszką. Postał chwilę i pomęczył harmonię, po czym konkretnie przywalił. Irysy oszalały, zresztą mnie też uśmiech z twarzy nie schodził. Wyżebrał Guinnessa od publiczności, kazał się publice obracać, gadał pełno, ku radości zebranych najczęściej od rzeczy, a harmoszkę wymieniał na gitarę. Ogólnie wypadł bosko, aż się zacząłem zastanawiać czy Amanda nie strzeliła sobie w stopę i nie wzięła supportów lepszych od siebie. Koło 21 miało miejsce wejście gwiazdy wieczoru, stylizowane na wywołanie ducha przez konferansjera i czworo aktorów (w końcu zabita). Rzecz jasna zagrała prawie wszystko ze swojej solowej płyty i trochę z Dresden. Setu z głowy nie złożę, ale poszło Ampersand, Runs in the Family, Astronaut, Strength Through Music, Guitar Hero, Blake Says, Half Jack, Mrs. O, Coin-operated boy. Opowiedziała, że zaprzyjaźniła się z Neilem Gaimanem, który napisał jej tekst do kawałka I google you, mimo to kawałek nie powala. Mają wspólnie wydać album, który będzie pokazywał różne śmierci Amandy Palmer, ciekawa koncepcja, zobaczymy (a pewnie nie, bo w księgarniach leżeć raczej nie będzie) co z tego będzie. Zagrała cover jakiejś irlandzkiej artystki, co wzbudziło pewną radość wśród zebranych, ja nie wiem niestety kogo. W kilku momentach pomagali jej Zoe i Chester, czyli blondyn ze skrzypcami. Niestety nie wiem dlaczego Runs in the Family gra bez nich, akurat ten kawałek jest fajny, głównie dzięki temu, że są tam skrzypce. Największy odlot to Guitar Hero. Najpierw grali Strength through music, Chester czytał nazwiska dzieci zastrzelonych, w którejś ze szkolnych strzelanin, a aktorzy odgrywali ofiary. Na koniec zaległa cisza, przygasły światła, a Amanda wyszeptała „hey ho let go” i przywaliła z klawiszy i świateł. Zaraz potem zrzuciła kieckę i w samej bieliźnie skakała po scenie z gitarą. Wyglądało to świetnie, ale jeden problem: prawie wszystko idzie z playbacku. Nie zachwycają mnie takie rozwiązania, z drugiej strony sama nie jest w stanie grać na klawiszach, gitarze i śpiewać. Przed bisami Amanda wyznała nam, że i Jason i Zoe grają z nią po kosztach, nie ma im z czego zapłacić i że trochę jej głupio, ale ma wielką prośbę: przy wyjściu będą stali ludzie z butami i czy moglibyśmy wrzucić cokolwiek na bonus dla supportu. Smutne, że ktoś kto jednak jest trochę znany musi prosić fanów o zrzutę, dla niej zapewne też nie jest to sytuacja komfortowa. Zakładając, że każdy dał euro czy dwa to trochę zebrali, chociaż daleko do gaży Krall. Na sam koniec wszyscy wykonali wspólnie Livin’ on a Prayer i wyszło to fajnie, lepiej niż większość jej własnych kawałków. Takie uwagi ogólne: - albo się depilować albo dorobić do tego jakąś ideologię, dziwnie się ZNOWU patrzy jak pani macha włochami do ludu - zdać sobie sprawę, że nie jest się najmądrzejszą panią z klawiszami. Teksty w stylu „dziś miałam rozmowę w radio i ta pani w ogóle nie wiedziała kim jestem!” skreślić dopóki nie sprzeda się przynajmniej kilku milionów płyt. - podczas Coin operated boy ma miejsce symulacja dymania na scenie, nie jest to szczyt wysublimowania i geniuszu artystycznego, wpadaliśmy na takie pomysły w podstawówce, potem już raczej było nam głupio. Oddaję sprawiedliwość, że ten kawałek gra chyba najlepiej ze wszystkich, wrzuciła trochę partii, której normalnie tam nie ma, przeciąga zwrotki, opóźnia refreny, bawi się kawałkiem na pełnym luzie, publika oszalała ze szczęścia. Ja mam tego pecha, że dla mnie to jeden ze słabszych utworów, no ale wiele osób go kocha, więc nie dziwne, że leci na żywo - plusem koncertu w kraju anglojęzycznym jest to, że wykonawca wie, że jak coś powie to go zrozumieją. Dzięki temu nie jest to „następny kawałek nazywa się” tylko np. gdy techniczny coś tam poprawiał w kablach „mrrrraaaaauuuuu…przepraszam, zawsze tak reaguję gdy mężczyzna majstruje mi pomiędzy nogami” - koszulki po 25 euro? No nie, sorry, to nie NIN. Płyta po 15 euro? Na Amazonie kosztuje 15, ale dolarów - wierzę, że playback był tylko na Guitar Hero, jeżeli tak było naprawdę to śpiewa świetnie, mocno,

czysto, lepiej niż na płycie. Miała operację strun głosowych, efekt świetny, lepiej brzmiała niż w 2005. - szkoda, że Irysy takie nieruchawe i szału nie było, a przecież nie brakowało okazji, żeby poskakać czy pokrzyczeć sobie - miły akcent, że Jason stał przed klubem, kto chciał dostał autograf i zdjęcie, płyty sprzedawał po 10, czyli tanio i ogólnie był bardzo miły i rozmowny. Koncert wypadł bardzo dobrze, ale bez wielkiej ekstazy. Fajnie, że wyszło z tego trzy godziny spójnego widowiska, fajnie, że wcześniejsi wykonawcy gościli na scenie u Amandy i byli witani niczym bohaterowie, chyba pierwszy raz w życiu widziałem taką spójność supportu z gwiazdą. Można sobie było krzyknąć z publiki w stronę sceny i niemal pogadać z występującymi, kontakt z publiką z gatunku wymarzonych. W czym problem? Niestety, te kompozycje to nie są kawałki mego życia. Szkieletowo patrząc: sama koncepcja jest świetna, ale wymaga dopracowania, coś bym z tą setlistą też poszalał. Dublin był pierwszy na liście koncertów, więc wierzę, że potem będzie ciekawiej, dotrze im się to wszystko i będzie wyglądało jeszcze lepiej. Jednak mimo wszystko Irlandia średnio wyszła Amandzie na zdrowie – w Belfaście wyszła na ulicę, popatrzyła w złą stronę i przejechało jej po nogach . Zdarza się, że powrót z koncertu bywa horrorem, ale tym razem był ciekawszym wydarzeniem niż sam koncert. Zaczęło się niewesoło, dwie godziny w deszczu na przystanku. Co chwilę ktoś do mnie „ale autobus już nie jeździ”. Koło 1 oferowano mi jointa, ale podziękowałem, ogólnie, mokro i zimno. Potem ruszyło z buta. Dzięki Titefce zaliczyłem dwie potężne imprezy, na obu bawiłem się cudownie. Największy horror życia: kolesiowi zginęły skromne trzy gramy kokainy, on się nie przejął, ja prawie szlochałem. Takie rzeki alkoholu, ludzie tak napieprzeni, ale dalej niesieni ćpaniem…dawno tego nie miałem. W efekcie spać położyłem się o 7:06 rano. Wiadomo w jakim stanie. W jakimś momencie pojawiła się taka wymiana zdań: - Myślisz, że możemy wziąć to wino i się nie obrażą? - Chowaj, jesteśmy Polakami, i tak wiedzą, że coś ukradniemy. A potem inna: - Where are you from? - From 8 I am completely fucked up LISTOPAD 2008

Encounters at the End of the World 27 Listopad 2008 juriusz 3 komentarzy Gdybym za każdym razem dostawał złotówkę za odpowiedź udzieloną na pytanie czym jest Couchsurfing lub Hospitality Club, to byłbym bardzo bogatym człowiekiem. Zazwyczaj prawię, że to zrzeszenia ludzi, którzy wierzą w podróżowanie i poznawanie świata. Wiara ta jest na tyle silna, że przekłada się na pomaganie innym ludziom, czasem z najdalszych stron świata (w wersji deluxe, w wersji standard chodzisz z Litwinem czy Słowakiem po jakimś zadupiu, widząc przy tym, że twoja nuda jest niczym wobec jego nudności). Miałem szczęście, że na mej ścieżce przez Indie spotkałem Sudeipa. Szczegóły tutaj: http://juriusz.blog.pl/archiwum/index.php?nid=13435380 Wróciłem do Europy już dawno temu, ale kontakt nam się nie urwał. Wymienialiśmy wiadomości, doradzali sobie, opowiadali o pomysłach na spędzanie czasu wolnego (piwo, wino, wódka). W ciągu kilku dni miałem dwa dowody na to, że barriers break when people talk. Najpierw pytanie o jego urodziny, odpowiedź:

The birthday was great, got drunk and wasted as usual so dont remember much. Niedawno dostałem newsy, że Bombaj wylatuje w powietrze, terroryści atakują, rzeźnia na całego. Chuj tam z kosztami, mam numer na komórkę. Wysłałem, po chwili dostałem odpowiedź: I am fine, barely missed the action… Od dzisiaj mam nową odpowiedź na stare pytanie. Tym właśnie są CS i HC. Jeden durny koleś na końcu świata interesuje się tym, co dzieje się z drugim durnym kolesiem na innym końcu świata. I ma nadzieję, że nic złego. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 19

Change has come to America 6 Listopad 2008 juriusz 15 komentarzy Z racji ukończenia amerykanistyki, wybory w USA interesują mnie trochę bardziej niż ogół. Lata 2005-2007 przeklinałem – trafiła się prezydentura Busha, przynajmniej łatwo było się ustosunkować, a dość duża część roku oceniała W podobnie jak ja. W pewnym sensie przynajmniej nie było nudno, jedna wojna, druga wojna, przepraszam: interwencje (bo USA bardzo rzadko chodzą na wojnę, wszyscy wiemy, że jest to kraj miłujący pokój, który mało wydaje na zbrojenia). Tak miło mi się złożyło, że chwilowy pobyt w PL pogodziłem z wyborami. Cieszyłem się, że posiedzę przed TV, przez całą noc będą mi opowiadali o kraju, którego historię, społeczeństwo, system polityczny i wszystko inne zgłębiałem dwa lata. Gdy to piszę jest godzina 1 w nocy i musiałem wyłączyć TVN 24, bo ciągłe zdenerwowanie podobno fatalnie wpływa na wiele rzeczy związanych ze zdrowiem. Najpierw chciałem spisywać bzdury, które wygadują kolejni goście (żeby nie było, że mi wszystko źle: niektórzy są do rzeczy), ale dość szybko zrozumiałem, że jeżeli nie chcę zapisać kilkunastu stron samymi cytatami to lepiej dać spokój. Ponieważ Indiana od kilkunastu minut przechodzi z rąk do rąk to zdenerwowałem się i zaraz pójdę się upić, bo pewnie do oficjalnych się nie dowiemy czy czerwona czy niebieska. Przyznaję nagrodę amerykanisty roku dla Piotra Kownackiego, tego z kancelarii prezydenta: nie sądziłem, że w roku 2008 można opowiadać, że prezydentura Busha nie była zła, do tego nie rozumieć co było nie tak przy huraganie Katrina. Dodatkowe punkty za dość mętną wypowiedź na temat wiz, ale jeżeli dobrze zrozumiałem to McCain zniesie nam wizy. Me serce czuje się lepiej, wiedząc, że tak wielki mędrzec siedzi u pana prezydenta. Srebrna Palma dla Niesiołowskiego, znalazło się na necie: „Tak naprawdę nie ma dużego znaczenia, kto wygra wybory w Ameryce. Lepiej jednak, żeby był to McCain” – twierdzi poseł PO Stefan Niesiołowski. Rzeczywiście, jest to bardzo nieistotne, kandydaci są do siebie podobni, prezentują niemal identyczne programy, jak w TV mi ich nie podpiszą, to ich mylę. Specjalne wyróżnienie dla profesora Zbigniewa Lewickiego. W ogóle nie przyszło mi do głowy kogo pan popiera, gdy jakieś pięć razy pod rząd powiedział pan o tym jaki to Obama jest beznadziejny, sztuczny, cwany, wyrachowany, a McCain mądry i fajny. I co się robi, żeby zostać dyżurnym amerykanistą Polski? Nie wiem ile razy w ostatnich dniach pana słyszałem w radio i słyszałem i widziałem w TV, ale wystarczającą ilość, żeby cieszyć się, że amerykanistykę zrobiłem na UJ, a nie na UW. Irytuje mnie kretyńskie pytanie kto wygra. Diabli wiedzą, co widać po odpowiedziach różnych wodzów. Na przykład tego: Zwycięstwo Obamy może być znaczniejsze niż uważano. Gdyby jednak senator John McCain wygrał to i tak nie będzie miał władzy – twierdzi amerykanista dr Marek Szopski.

I już jesteśmy bogatsi o wiedzę. Może wygrać Obama, ale może też wygrać McCain. Jest to news, o którym powinni trąbić na CNN. Patrząc po innych cudach, chociaż przyznam, że całkiem nieźle idzie i bzdur jest stosunkowo niewiele. Niestety do powiedzenia też niewiele, więc na dziesiątą stronę wałkują to samo. Co mi wpadło w oko: Czy Stany Zjednoczone wybiorą dziś na prezydenta pierwszego czarnoskórego polityka czy też najstarszego polityka w historii? Reagan przy wyborze na drugą kadencję miał więcej. Po godzinie męki z TVN 24 chciałem iść spać, ale uznałem, że rzucę okiem na wrogie media. Na CNN akurat reklamy, więc BBC. Spadłem. Przez następną godzinę z ogniem w oczach patrzyłem na kilku starszych panów, którzy mówili tak merytorycznie, mieli tak ciekawe tematy, że uwierzyć nie mogłem, że mówią o tym co w polskim studio. Nie zaprosili sobie Leszczyńskiego, tylko takich trochę bardziej w temacie. Podoba mi się, że w TVN mają „specjalistę od polityki międzynarodowej”. Chiny, USA, Rosja, Niemcy, Australia, Kanada, wszystko wie, nie? Po godzinie 4 walnąłem betami w łoże. Było jasne kto będzie 44. prezydentem USA. Poranek. Komentarze. Internautów to nawet nie ma co czytać, zastanawia tylko czy im płacą, czy też cała bojówka PiSu siedzi na forum Wyborczej dobrowolnie. Najlepiej jednak idzie gwiazdom: Stany Zjednoczone do końca ratowały komunizm kiedy my z nim walczyliśmy – uważa Wałęsa . Reagan właśnie zrobił kilka obrotów w grobie. Na szczęście mamy dyżurnego profesora Lewickiego, który wie o tym, że Obama nie lubi Europy. Widać to było podczas wizyty w Berlinie. Irytuje mnie, że znam kilka osób, które pracują w chujowych zawodach, a prof. Lewicki żyje z opowiadania rzeczy, o których pojęcie nie ma. Jeżeli można cytatem: (… )lepszą osobą na stanowisku prezydenta USA byłby Collin Powell. Tak, Powell był świetny, seryjnie zajebisty. Al-Kaida i Hussein, broń masowego rażenia, a na koniec poparł Obamę, co jest jednak dość nietypowe jak na członka administracji republikańskiego prezydenta. Pod wypowiedzią Lewickiego wisi kilkanaście komentarzy z cyklu „panie, co pan”. I co, i nic, następnym razem znowu go zaproszą i znowu nam naopowiada takich ciekawostek. Miło, że na szczęście trafiło się kilka osób, które mówiły sensownie i to co powiedzieć należy. Większość z nich nie przedstawiała się tytułem profesorskim, co po raz kolejny udowodniło, że lepiej, żeby pogadał ambitny doktor niż przeświadczony o własnym geniuszu profesor. W marcu 2003 byliśmy na demonstracji przeciwko Bushowi. Pamiętam całe to gówno, którym w nas rzucano: nie rozumiemy, nie znamy się, nie mamy pojęcia, manipulują nami komuniści, to najlepszy prezydent świata, zobaczycie. Zobaczyliśmy. Dawno tak miło nie spędziłem nocy jak ostatniej, widząc, że mieszkańcy kolejnych stanów też to zobaczyli. Na pożegnanie idol, wódz, guru polityczny, który od wielu lat jest jednym z moich mentorów. Żyrinowski. Grzechem byłoby ciąć jego wypowiedź: Wiceprzewodniczący Dumy Państwowej, niższej izby rosyjskiego parlamentu, Władimir Żyrinowski uważa, że dla Rosji byłoby lepiej, gdyby wtorkowe wybory prezydenckie w USA wygrał kandydat Partii Demokratycznej Barack Obama. – Dla nas lepszy jest Obama, bo zburzy Amerykę – tak jak Gorbaczow zburzył ZSRR – powiedział Żyrinowski w radiu Echo Moskwy. – Dlatego – tylko Obama. Żadnych McCainów. Pewnie nawet zmieni flagę i nazwę kraju. A dolar odejdzie z całej światowej gospodarki. Słowem – Gorbaczow. Totalna pierestrojka. Zresztą tak brzmi jego główne hasło – „Change!”. Czyli zmieniać, przebudowywać Amerykę. Dla nas to będzie święto – ocenił Żyrinowski.- Rubel zyska na znaczeniu. Ropę i gaz będziemy sprzedawać tylko za naszą walutę. - Już jutro się dowiemy, że czarny Amerykanin zwyciężył. To koniec Ameryki. To gorsze od Gorbaczowa. Po Gorbaczowie chociaż Rosja została. Wonders are many – but none is more wonderful than Man himself. Aristotle. GRUDZIEŃ 2008 Opiate

28 Grudzień 2008 juriusz 5 komentarzy Standardowe życzenia świąteczne mają swój urok, zwłaszcza pisanie o śniegu skrzypiącym pod butami, gdy za oknem sucho. Najlepsze co dostałem z okazji świąt, to wcale nie życzenia, a żebranina. Tendencyjnie tnąc maila, którego przysłała mi Fronda. Niebawem będziemy obchodzili Święta Bożego Narodzenia! W imieniu FFundraising Teamu, czyli własnym i Kingi, chciałem życzyć Ci stania się jak dziecko – i świętości z tego płynącej! Rozpłacz się, nasraj w majty, zwymiotuj. Zaiste święta jest egzystencja dziecka. Na obrazku. Mija także pierwszy miesiąc funkcjonowania naszego Portalu! Z mojego punktu widzenia był to udany miesiąc. Przeprowadziliśmy wiele spotkań dla potencjalnych donatorów, nawiązaliśmy dużo kontaktów, które być może poskutkują kupnem reklam, a także – co najważniejsze! – zwiększyliśmy liczbę darczyńców Portalu ponad czterokrotnie! 0×4=0. Obserwacja życiowa: zazwyczaj jeżeli podają dane iloczynem to znaczy, że jest mało, w odróżnieniu od bardzo mało. Lepiej brzmi „czterokrotnie” niż np. „z dwóch do ośmiu” W tym miejscu chciałem podziękować wszystkim tym, którzy już odważyli się zrobić pierwszą wpłatę, zarówno tym, którzy z jakichś względów musieli swoją pomoc przerwać, jak i tym, którzy konsekwentnie jej nam udzielają! Zaiste, puszczenie przelewu jest czynem bohaterskim, wymagającym nie lada odwagi. Chcę, by wiedzieli, że dzięki temu wsparciu – w jakiejkolwiek wysokości – wiemy, że nasza praca jest doceniana, oraz mamy widoki na to, że Portal będzie mógł istnieć w przyszłości. Nie takie kataklizmy już przeżywalimy! Muszę jednak dolać łyżkę dziegciu, do naszej miodnej beczki. O ile ilość użytkowników wynosi już prawie 8000, o tyle jedynie 38 z nich wspiera nas regularnie! Prawie 7962 za to nie, co pozwala mieć pewną nadzieję, że jest dla nich nadzieja. Dzięki temu wprawdzie suma wpływów przekroczyła 8% potrzebnej co miesiąc kwoty, ale jest to zdecydowanie zbyt niski wskaźnik. Jeśli chcemy za dwa lata stanąć na własnych nogach – a innego wyjścia nie mamy, bowiem sponsorzy, którzy nas teraz utrzymują, za niecałe dwa lata skończą swoją misję – musimy nie tylko utrzymać dotychczasową miesięczną dynamikę wzrostu wpłat, ale najlepiej ją powiększyć! Doświadczenie mówi, że początki takich akcji przynoszą największy sukces, tak więc skoro debiut dał 8%…ach, od razu lepiej. Mam nadzieję, że nie zapomnisz o nas przez te Święta – zarówno przy wigilijnym stole, jak i projektowaniu noworocznych postanowień (wśród których – daj Boże! – znajdzie się wola wspierania Portalu). Ze szczególnym naciskiem na postanowienia – niech przynajmniej jedno z nich się ziści…czego Tobie i Portalowi z całego serca życzę! Moje postanowienie noworoczne: choćby mnie kroili i solili to nie dam ani grosza na portal Fronda. Myślę, że się spełni, póki co się spełniało (daj Boże!). Jeszcze bonus z wiadomego portalu: Niedziela Adwentu, zaczynamy Oczekiwanie. Wydaje mi się, że to dobry czas, by zacząć porządną modlitwę za obecnych kilkudziesięciu Donatorów Portalu, w ich intencjach i potrzebach, oraz w intencji wszystkich tych, którzy jeszcze nie podjęli decyzji o regularnym wspieraniu tego projektu. O odwagę i wielkoduszność. Przy okazji za Redakcję – żebyśmy byli z Nich dumni i doceniali ich pracę.

Nie wspomniano czy skuteczność modlitwy zależy od samego faktu wpłąty, czy też od jej wysokości. Refleksja: dlaczego organizacje, których działalność związana jest z pewną opcją światopoglądową niemal zawsze skarżą się na brak środków i proszą swych fanów o darowizny, najlepiej pieniężne? Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 20

Przygody ponad podziałami 23 Grudzień 2008 juriusz 2 komentarzy Historia pokazała, że nowe trendy w zjawiskach takich jak turystyka wyznacza najpierw klasa obywateli najbogatszych, następnie w ich ślady idą tzw. szarzy ludzie. Patrząc na najnowsze i nieco starsze doniesienia z wojaży polskich polityków można zaobserwować pewną tendencję, która przewija się w zagranicznych wyjazdach naszej demokratycznej emanacji władzy. Bo chociaż polscy posłowie zarabiają zaledwie trochę ponad 10 tysięcy złotych miesięcznie, (co jak wie każdy emeryt, rencista, nauczyciel czy też niemal jakikolwiek pracownik, jest kwotą żałośnie niską, wręcz zmuszającą do życia na krawędzi ubóstwa), to mimo skromnego budżetu, fantazji podczas ekskursji bardzo często im nie brak. Nie martwmy się jednak, wszak wyjazdy finansowane są z budżetu, więc skromne pensje pozostają w kieszeniach naszych polityków, popatrzmy jednak jak wyglądałaby oferta biura turystycznego, gdyby inspirowało się ono dokonaniami naszych prominentów. HIT SEZONU: Od kilkunastu dni absolutnym hitem stała się wycieczka na Cypr. Oczywiście do luksusowego hotelu, wyposażonego w wózki golfowe. Wersja all-inclusive pozwoli na nieprzejmowanie się możliwością osuszenia zasobów alkoholu, a rozpędzenie wózka golfowego i przywalenie nim o falochron stanowić będzie gwóźdź programu każdego turnusu. Lokalna policja pomoże w uwiecznieniu niezapomnianych chwil na zdjęciach. W wypadku kłopotów z ludnością lokalną prosimy o wyrozumiałość – nie od dziś wiadomo, że mieszkańców południa Europy cechuje umiłowanie kłamstwa, a sam Cypr pozostaje we władaniu mafii rosyjskiej. NOWOŚĆ w ofercie: Kanada, Kolumbia Brytyjska, a konkretnie Vancouver. Motto miasta głosi: „By Sea, Land, and Air We Prosper”. Na razie nasz rezydent przetestował opcję lądową, ale trzeba przyznać, że z efektem wybitnym – w mieście rozmiarów Vancouver nie tak łatwo znaleźć wóz strażacki, następnie wjechać w niego, a potem jeszcze dać sobie radę z ucieczką z miejsca zdarzenia. Oczywiście to wszystko mając przy sobie dwa i pół promila, co jak na warunki kanadyjskie było bardzo awangardowym sposobem wyrażenia smutku z powodu niepomyślnego toku postępowania sądowego. Nasze biuro oferuje taką

opcję spędzania wolnego czasu i uhonorowania zmarłego, ale pozwalamy również na opcję rozszerzoną, Sea and Air. Wybierając ją, można będzie sprawdzić czy mocniejsza jest motorówka, czy też falochron – pozwoli to na prowadzenie badań porównawczych ze znajomymi, którzy zdecydowali się na cypryjską opcję wakacyjną. Rozważania nad tym, czy to Melex czy jednak motorówka lepiej nadają się do forsowania blokad wodnych może doprowadzić do przełomowych ustaleń w dziedzinie taktyki polskich wojsk w Afganistanie. Wysoka zabudowa miasta pozwoli najodważniejszym uczestnikom wycieczki na zaparkowanie awionetki na jednym z wyższych pięter licznych drapaczy chmur. Oferta skierowana do prawdziwych gieroji, nie od dziś wiadomo, że niejeden powyżej dwóch promili już tylko leży i rzęzi. WIELKI KLASYK: Wycieczka objazdowa Charków – Kijów. W pierwszej lokacji atrakcja pod tytułem zalanie w trupa i złożenie do grobu. Drugi postój obejmuje wizytę na jednej z kijowskich uczelni (uczestnik może wybrać sobie uczelnię humanistyczną lub techniczną, zależnie od jego preferencji naukowych), gdzie wycieczkowicz wygłosi wykład. Polecany jest pewien temat wystąpienia: smatrit żeńszinom w głaza absolutna nada, astarożnym być konieszna toże nada być, etat wapros w tom, szto wremia idjot bystreje czem my dumajem. W wersji deluxe oferujemy wylot na Filipiny, gdzie jednak polecamy dołożyć szczególnej ostrożności w kontaktach z ludnością lokalną – znane są przypadki zachorowań na podstępne jednostki chorobowe, m. in. filipińską gorączkę. Na południe od granicy, na zachód od słońca Wycieczka do Peru. Bezcenną pamiątką z wyjazdu będzie order „Słońca Peru” i piękna wełniana czapka. Ze względu na mało intensywny program wyjazdu, polecany dla jednostek spokojniejszych. Magiczny Petersburg Główną atrakcją tej oferty jest pięciodniowy ochlej, który pozwala uczestnikom na odkrycie nowych stron ich osobowości. Wyzwól się z pęt zachodniej cywilizacji, pokaż kobietom, gdzie ich miejsce. Powiedz i pokaż Ruskim co ty o nich. Bratajmy się, niech nie to co nas dzieli, a to co łączy będzie widoczne! Atrakcyjnym akcentem kończącym wizytę na wschodzie jest okazja do przytulenia i pogryzienia płyty lotniska Bruk-szelka Hymnem tej ekskursji jest narodowa pieśń „Powiedz, moja mała, jak mnie swędzi moja pała”. Wyprawa przez pół Europy prowadzi wprost do jej stolicy. Po drodze liczne atrakcje, autobusowe podchody pod hasłem „poszukiwacze zaginionego telefonu”. Autokar przeznaczony zarówno dla osób palących, jak i niepalących. Główny cel wycieczki to podkreślenie specyfiki dystynktywnych cech narodu polskiego i uświadomienie mieszkańcom Europy Zachodniej jak bogate i ciekawe dziedzictwo wnieśliśmy wstępując do Unii Europejskiej.

Asia Perversa To oczywiście nie „Perwersje z Joanną”, a wyjazd obejmujący większą część terytorium kontynentu azjatyckiego. Kumys w Mongolii, kimono w Japonii, kompromitacja w Korei. Możliwa opcja przedłużenia pobytu ze względu na stan samolotów naszego przewoźnika, możliwość skrócenia ze względu na sytuację w Korei, wielka zagadka, w której rozwikłanie zaangażować mogą się wszyscy uczestnicy turnusu. Program pobytu w Japonii ma na celu podkreślenie szczególny charakter więzi łączących naród polski i japoński, rolę Fryderyka Chopina w życiu kulturalnym obu krajów, a także podtrzymanie tradycji wieloletnich stosunków dyplomatycznych. W cenę wycieczki wliczony jest przejazd Shinkansenem. Program pobytu w Korei pozostaje owiany tajemnicą. Znaszli swój kraj Wycieczka po sejmie, czyli króciutkie zapoznanie ze sposobem pracy ostoi naszej demokracji. Pani przewodnik chętnie opowie o swoich urodzinach, które miały miejsca dwa dni temu, o tym jak to należy przychodzić do pracy w 100% formie i o tym co potrafi i czymś tam jeszcze. Oferta biura na pewno będzie ulegała zmianie i stopniowemu poszerzaniu. Wierzę, że wyznaczający trendy nie stracą formy i jeszcze wielokrotnie zainspirują nas jeżeli chodzi o sposoby na wolne spędzanie czasu, pokazując przy tym, że chociaż w sprawach drugorzędnych panować mogą pewne różnice zdań, jednak jeżeli chodzi o wartości podstawowe to niezależnie od opcji politycznej czy światopoglądowej zawsze są w stanie znaleźć wspólny język. Budujący to obraz, swoiste porozumienie ponad podziałami, które pozwala nam nie tracić międzynarodowej renomy jako kraj bardzo ciekawy, w pewnym sensie egzotyczny. Nie do przecenienia są zasługi naszych wybrańców jeżeli chodzi o promocję, jakże interesującego dla obcokrajowców, obrazu Polski. Ze spraw, które mogły umknąć mniej uważnie śledzącym dzieje polskiej myśli politycznej: http://serwisy.gazeta.pl/kraj/1,34317,2384510.html - inspiracja rosyjska http://www.tpi.poznan.pl/forum/index.php?topic=1167.10;wap2 - grzesznica europejska Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 21

Green Hell 14 Grudzień 2008 juriusz 1 komentarz Historia ta jest dość długa i nie wiem jak bardzo pasjonująca. Dlatego też wplatam w nią trochę bajań z sabałowego lasu, które napisane są czcionką pochyłą, aby ułatwić odróżnienie ich od zasadniczego tekstu. W założeniu są one ciekawe, zabawne, interesujące. Zakładam, że odbiorca nie ma pojęcia o Zielonej Piździe…Wyspie, więc jeżeli jest inaczej to niektóre z rzeczy zamieszczonych mogą porazić stopniem oczywistości. Taka trochę gra w klasy Nie wiem co robiłem w poprzednich wcieleniach, ale mam nadzieję, że w tym odwalę chociaż połowę tego. Jeżeli liczba klęsk i katastrof, które mnie spotykają jest proporcjonalna do tzw. grzechów, które kiedyś popełniłem, to wiem jedno: nie obyło się bez dupczenia jenota. Mam

nadzieję, że chociaż było fajnie i że pokuta jaka dotyka mnie w obecnym wcieleniu jest tylko cieniem radości jaką miała moja osoba lata temu. Chciałem to wszystko napisać, ale za mniej więcej miesiąc. Przynajmniej będę miał z głowy. Moja kariera w Irlandii rozwijała się spokojnie. Stopniowo przybywało mi godzin w pracy, wrzesień to był złoty miesiąc. Tygodnie warte ponad 400 euro, nawet nie miałem kiedy tego przepić, czasem nie miałem się nawet kiedy wyspać, a moje obiady stanowiły KitKaty i Yorkie. Niestety pod koniec września ogłoszono kryzys. Reakcja przełożonych była dość histeryczna: sześć osób do zwolnienia, a wszystkim zredukowano godziny. Kolega, który miał szczęście zostać zwolnionym poprosił mnie, żebym poszedł z nim do biura i pomógł w rozmowie. Stoimy, gadamy z szefem nocnej zmiany. Ponieważ osoba ta odegra jeszcze niemałą rolę, nadaję mu kryptonim operacyjny „Garbaty” (pod jakim to kryptonimem występował i w naszych opowieściach). Pytania dość oczywiste: dlaczego z dnia na dzień, dlaczego akurat jego? Odpowiedź: - Kryzys! Nie oglądacie TV, nie czytacie gazet? Jest kryzys! Dość szybko przeszedłem z funkcji tłumaczenia do funkcji kłótni: - Może i jest, ale powiedzieli to jakieś dwa dni temu, a u nas norma, tyle samo, a nawet więcej. - Musimy ciąć koszta. - Tak, ale zostawiacie go z dnia na dzień bez środków do życia. Pracował dla was ponad rok, a wy w podzięce wypieprzacie go na zbity pysk. W piątek o 3 nad ranem. To chyba trochę nie w porządku? - NIE ROZUMIESZ? KRYZYS!!! Ty po prostu nie znasz angielskiego, bo nie rozumiesz co mówię! Tu się wkurwiłem, bo akurat z Garbatym dość dużo gadałem, a i jak miewał coś do przekazania załodze to bywało, że poprzez moje struny głosowe. Potrzebowałeś to umiałem, ale teraz nie umiem? No to powodzenia, poproś jeszcze kiedyś. Wiele nie wywalczyliśmy, koledze kazali siedzieć w Irlandii, „jak będzie potrzeba to zadzwonią”. [Casus dzwonienia: zazwyczaj w czwartki w okolicach godziny 1 wywieszany był grafik - czyli kiedy ma się przyjść do pracy, a kiedy nie. Jednak w wolne dni należało być pod telefonem, bo może zadzwonią i powiedzą, żeby jednak przyjść. Zazwyczaj dzwonili między 21, a 22. Teoretycznie można było odmówić, jednak praktycznie rzadko się zdarzało, żeby ktoś to zrobił, częściej wyłączało się telefon i cześć. Jednak jeżeli za godzinę pracy ma się płacone ponad 11 euro, to ciężko to zrobić. U mnie indywidualność wygrała z kapitalizmem, gdy wizytowała Matka. Nie mogli uwierzyć, że nie, dziękuję, będę jutro, tak mnie rozpisaliście, dzisiaj mam wolne i nie, nie chcę pracować, wolę posiedzieć w domu. Jednak wiara w dzwonienie to średnie rozwiązanie. Wolne dni, w które zadzwonili to może góra 10%. Zostawienie kogoś w sytuacji "może kiedyś zadzwonimy", jest jednoznaczne ze zwolnieniem, bardziej można liczyć na cuda niż na telefon. Jak głosiła mądrość wielu pracowników DPD: tak to sobie możecie po kurwy dzwonić!]. Kolega średnio się ucieszył, jak zresztą wszyscy. Mnie zabrali dzień, niektórym dwa. Wszyscy ciężkie wkurwo-załamanie. Zwolnić się żal, bo zawsze part time jest, stawka dobra, tylko mało godzin. No nic, październik przeciągniemy, a w listopadzie przyjdą święta i będzie pełno pracy. Mnie to nawet nie bolało. Trzy dni pracy, spokojnie wystarcza na życie, kino, płyty i nawet da się coś odłożyć. Wolałbym cztery, bo siedzenie w Irlandii średnio mnie bawiło, więc jak najszybciej chciałem zrealizować scenariusz „bierz forsę i w nogi”, ale jeżeli większość tygodnia można siedzieć i nic nie robić, a przy tym popijać niezłe wino to w sumie czemu nie? Plan na wolne dni miałem prosty: pić do lustra, spać do południa. Przekładałem, kalkulowałem, w końcu wyszło mi, że do końca roku trzeba posiedzieć, a potem w długą. Ustalenie daty wyjazdu zaowocowało jednym: czas rozciągnął mi się okrutnie. Dzisiaj 28…29…30…1…2…jezu, ile jeszcze? Długo, bardzo długo. Redukcje w robocie przybrały jednak rozmiary, które nieco zagroziły moim planom. Moje problemy to jedno, ale jak ktoś miał rodzinę na utrzymaniu to niektórym widmo głodu i bruku w oczy zajrzało. Po Irlandii przemieszczać możemy się za pomocą kilku linii autobusowych. Narodowy przewoźnik to Bus Eireann, jak i u nas jest przy okazji najgorszy (chociaż nie taki znowu zły jak nasz PKS). A teraz z cyklu czego bym nie wymyślił, czyli bycie wybitnie wiernym rozkładowi.

Rozkład jazdy: 14:00 przyjazd. 14:10 odjazd. Siedzę, palę peta, 14:10, nie ma, 14:20 nie ma, w końcu o 14:25 przyjeżdża. Pakuję się, a kierowca wyłącza silnik i siedzi sobie spokojnie. Gdyby chociaż poszedł zapalić, a ten siedzi i patrzy przed siebie. Pytam o co chodzi, czemu nie jedziemy, przecież jest opóźnienie jak szlag. Nie jedziemy, bo według rozkładu mamy tu mieć 10 minut przerwy, więc je mamy. Me myśli biegają najróżniejszymi ścieżkami, ale jednak nie aż tak ciekawymi. Pewnego dnia po pracy zwołano zebranie związku zawodowego. Okazało się, że taka organizacja działa u nas od lat, tylko nikt nigdy nie widział tego na oczy. A dlaczego? A bo działała trochę jak Komunistyczna Partia Białorusi, która jak tylko mogła zgłosiła akces do ZSRR. Tutaj stojący do tego dnia na czele związku Brandon miał świetne pasy z zarządem, za to o wiele gorsze z pracownikami. Został wybrany w zamierzchłych czasach (nikt nie był w stanie ustalić jak i kiedy), nic nie robił, słuch o związku zawodowym zaginął. Z okazji tego, że podłość rozpoczęła przybierać rozmiary wcześniej nieznane ruszyliśmy z posad bryłę świata. Za Brandona wybrano Paddiego, prawdziwego reprezentanta ludzi pracy. Siadam na końcu sali, na środku Paddy. Wytypowaliśmy rodaka, kryptonim Olo . Dość szybko zaczął się burdel. Polacy nie chcieli słuchać, gdy gadano po angielsku, bo nie idzie nic zrozumieć, więc nudno. Irysy ich uciszały, dzięki czemu już całkowicie nic nie dało się zrozumieć. Wyszło to mniej więcej tak: - Paddy opowiedział o tym, że od dawna sytuacja pracowników ulegała pogorszeniu, aż w końcu doszła do poziomu, którego akceptować nie można - Irys z sali powiedział, że on tu nie chce przesadzać, ale na pewno polskim kolegom sytuacja w pracy kojarzy się z Auschwitz (coś takiego mógł powiedzieć tylko ktoś, kto nie ma pojęcia o Auschwitz i na pewno nigdy tam nie był. Niemniej przyznać trzeba, że postawienie wieżyczki obserwacyjnej na środku hali zaowocowało w nas głównie takimi skojarzeniami). - Polscy koledzy ogólnie się zgodzili, chociaż to co dostali w tłumaczeniu było dość luźną interpretacją tego co powiedziano. Powtórzę: burdel był taki, że najlepszy tłumacz świata by poległ, akcent irlandzki dodatkowo kładł imprezę, mnie udawało się zrozumieć co drugie zdanie, tłumaczowi jeszcze mniej. - Inny Irys powstał i opowiedział o tym, że ma cukrzycę, a Garbaty zabronił mu wnosić batoników na salę, co może być zagrożeniem dla jego zdrowia i życia (Irysa, nie Garbatego, chociaż jakby nie patrzeć, to Garbaty też jest Irysem). - Poszło jeszcze kilka innych skarg. Ogólnie szło o wyzywanie, wrzaski, wymyślanie idiotyzmów, które teoretycznie miały zwiększyć wydajność pracy, a często działały całkiem w drugą stronę. - Po zebraniu wszystkich skarg i żali,k Paddy zapytał: to co z tym zrobimy? Zapewne liczył na „Yes we can!” i „CHANGE!”. Irysom mówić się nie chciało, Polakom bardzo, ale nie zrozumieli co, więc zgromadzeni w małych grupkach gadali o swoich sprawach. Piątek, 3 AM, trudno wtedy zaczynać rewolucję. - W okolicach 4 nad ranem ustaliliśmy termin kolejnego spotkania na niedzielę za tydzień, w samo południe, w najlepszym hotelu w mieście. Biblioteka. Pytam o dzieło Shirin Ebadi, „Iran Awakening”. Pani szuka w komputerze. Patrzę co wpisuje. „I ran awakening” Nie było. Minął tydzień. W sobotę piłem, ale nie bardzo pamiętam w jakich okolicznościach przyrody, niemniej na pewno miałem kaca, bo pamiętam, że przyszedłem w stanie średnio radosnym i z nadzieją, że tym razem będzie bardziej konstruktywnie niż ostatnio. Ćmię leniwie peta, podchodzi do mnie Olo i w słowa, że ja przecież umiem angielski lepiej niż on i czy potłumaczę, bo inni co by mogli nie chcą przyjść, a on boi się, że nie da rady. Wyznałem mu to samo: że boję się, że pierdolnę w jakimś momencie i zalegnie cisza po dwóch minutach ognistej przemowy. Umówiliśmy się, że tłumaczy on, ale jeżeli będzie coś czego nie pojmie, to się odezwę (zakładając, że zrozumiem, ewentualnie, że wymyślę coś fajnego co mógłbym opowiedzieć). Siadamy. Dobre czterdzieści chłopa. Zdecydowana większość to Polacy. Wręczamy deklaracje zapisania się do związku

pracowników. Będą nam zabierali 1% pensji, ale w zamian cuda. Nie wierzę w cuda, polegam na nich. Wyprzedzając: przysłali mi fajną przypinkę. Drogo wyszło, ale to taka rzecz z cyklu, że za pieniądze nie dostaniesz. Zaczynamy spotkanie. Na środku Joe z Dublina, Paddy i Olo. Joe jest przedstawicielem związku i będzie reprezentował nasze interesy przed pracodawcą. Adrenalina zabiła mi kaca, niech coś tylko każą mówić, pewno nie zrozumiem i będzie kompromitacja. Joe przemówił. Dobra, pierdoły. Olo na mnie: to Juriusz wam przetłumaczy. Chyba jasne co powiedział…no powitał nas i powiedział czym się będziemy zajmowali, łatwiej i wyraźniej nie mógł tego powiedzieć. Leci gadane. Co chwilę na mnie. Olo nic nie tłumaczy tylko na mnie. No luz, teraz o tym, o tamtym, nie ma nic ciężkiego, proste jak pierdolenie jak zwykliśmy mawiać. Gdy spotkanie się skończyło, popatrzyłem na zegarek. Dwie godziny. Dwie godziny latania polski-angielski, angielski-polski. Jedna wtopa, która wprawiła w radość zebranych rodaków – Irys, który mówił tak, że nawet rodacy go nie mogli zrozumieć. Same samogłoski, jak miał lepszy dzień to cienie spółgłosek. I daje sobie „ou a, i eye ay” przez dwie minuty (to nie są przypadkowo klepnięte literki, tylko „watch out, he’s crazy today” – kiedyś cisnąłem go, że z czegoś co brzmiało mniej więcej tak, wyciągnąłem to. Cztery podejścia były potrzebne). Mój przekład: - Tak szczerze, to nie wiem co powiedział. Myślę, że to mogło nie być po angielsku. Ale proszę, pokiwajcie głowami, że rozumiecie go i się z nim zgadzacie, bo na pewno jest po naszej stronie. A jaki miałem radosny odzew. Irys myślał, że to do tego co powiedział, więc też się ucieszył. Ścieżka tłumaczenia ciekawa, niemniej mam nadzieję, że nie stosują jej przy konferencjach pokojowych. Zrobiliśmy. Chwilami rozmowa ekstatycznie radosna, innym razem miałem kłopot z polskiego na angielski („łowić raki cudzymi rękoma to każdy chętny”) Ogólnie nie wierzyłem: dałem radę dwie godziny konsekutywnego i właściwie bez potknięcia. Potem jeszcze trzy indywidualne sprawy, ale to już był luz, między innymi dlatego, że nikt nie krzyczał mi za plecami (przebieg spotkania bardzo zakłócał kolega, który przyniósł bimber z colą. Gdy zajechał poza połowę dwulitrowej butelki to natężenie jego komentarzy zdecydowanie utrudniało pracę tłumacza. Potem wkurwiłem się na niego, sam wziąłem dwa dobre łyki i wyluzowałem się, tłumaczenie szło jeszcze lepiej i płynniej. Mam nadzieję, że również ta droga w tłumaczeniu nie jest przesadnie eksploatowana przez pracowników ONZ). Zdecydowaliśmy kilka rzeczy: Garbaty ma się albo uspokoić, albo odejść (najlepiej jedno i drugie). Mają albo oddać stracone godziny, albo zwalniać po ludzku. Po ludzku, czyli zgodnie z prawem, czyli przynajmniej tydzień wcześniej zostajesz poinformowany. Poza tym mają zacząć wydawać P-45 – formularze, które są podsumowaniem twej pracy i jasnym jej zakończeniem (czyli nie będzie żadnego czekania na telefon, po prostu koniec i amen, dzięki temu papierowi możesz wystąpić o zasiłek czy prosić FAS o pomoc w szukaniu pracy). Wielu z zebranych wręczyło skargi na piśmie, które Joe miał przedstawić zarządowi. Ciekawostka etniczna: na ponad 20 skarg, ponad 20 było Polaków. Ani jeden Irys nie odważył się napisać swoich pretensji. W gadaniu byli świetni, ten z cukrzycą grzmiał jak żaden z nas, opowiadał o tym jak to jego życie jest zagrożone przez zakaz jedzenia na hali, ale jak trzeba to było z imienia, nazwiska i numeru pracowniczego to nie, w sumie nie jest tak źle, żeby się rzucać. Dla wielu z nas, w tym dla mnie, było na tyle źle, żeby się rzucać. O naturze skarg: wszyscy wspomnieli o tym, że mamy dość pracy z Garbatym, bo wrzeszczy, robi kłopoty z wyjściem do toalety, zakazał posiadania picia na hali, teoretycznie pozwalając na wyjścia do kantyny, na które oczywiście nie pozwala i niech cię złapie, że wyszedłeś to Gomora. Drze się o nic i o wszystko. Czasem jeszcze nie zaczniemy pracy, a on już na nas krzyczy, że za wolno robimy (autentyk). Do tego doszły indywidualne sprawy – komuś kazał zostać pół godziny dłużej za free, komuś przywalił w plecy. Jednak rodacy dobrze pomyśleli, że to wszystko to za mało, a de facto podstawa do dania mu awansu. Skoro tak motywuje załogę, tak pedantycznie podchodzi do pracy, tak dba o wydajność to wręcz te nasze skargi to laurka, przyznają mu puchar i medal „pracownik roku”.

Na swoje nieszczęście Garbaty miał pewną przypadłość: interesowali go mężczyźni. Nie wiem do jakiego stopnia, ale zdarzało się, że stawał obok nas w sraczu i patrzył jak lejemy. Innym razem zamknął się z gościem w kantynie i wyszczypał go za suty. Kogoś tam klepnął w tyłek. Do tego jego zapędy do nauki języka polskiego ograniczyły się tylko do kilku fraz: fajna z ciebie dupa kochanie, niezłe masz ciałko i w ten deseń. Wybiega to trochę poza kanon początkowego nauczania. Kilka osób wzięło i uwzględniło to w swoich skargach, a nawet nie tyle uwzględniło, co uznało, że trzeba ostro i napisali: molestowanie sexualne. To słowo-klucz. Gdyby zabił kilku z nas w pracy to nie wzbudziłoby to takiego odzewu jak sexual harassment. Jednym z bardziej zaprzyjaźnionych z nami Irysów był Paul. Pewnego dnia jednak wściekł się na kogoś i doniósł do supervisorów, że jaja, on kazał ładować vana, a tamten mu uciekł. Rodaka opieprzono i nakazano poprawę. Ten kiepsko to zniósł, a swój gniew skierował przeciwko Paulowi. Oficjalnie nie mógł nic mu zrobić, więc zostawił mu anonim potępiający jego postawę donosicielstwa. Pytam co na tej kartce. - Napisałem mu, że jest kabel. - W sensie? - Paul, you cable! Kusiło mnie zapytać Paula jak odebrał ten przekaz. Zebranie skończyło się. Zanim opuściłem budynek, to wiedziałem już, że rodacy będą nad rzeką i że mam zaproszenie. Przez monopolowy dotarłem w umówione miejsce. Pogoda piękna, oni nie wierzą. Że jak to możliwe, że ja już ponad trzy miesiące z nimi i nigdy nie mówiłem, że znam angielski. Co, flagę miałem wywiesić? Że w końcu man of the people, że dwóch prosili, to oni nawet nie przyszli, a ja bez proszenia, wszystko tak ślicznie. No przecież też mój interes, żeby zaczęło być normalnie. Gadamy, co mi się piwo nie kończy, to dostaję nowe. Sami przyjaciele. Aż czekałem czy będą przeprosiny za niektóre akcje z pracy, ale tak daleko nie poszliśmy. Poszliśmy dalej. Tłumaczę im, że dla mnie nie ma angielskiego. Inaczej gada brytol z Londynu, inaczej z wioski, inaczej New York, inaczej Australia, Georgia, California, Oregon, Kanada, a Irlandia chwilami po prostu miażdży i chociaż w pisanym jest fajnie, to to jak tu mówią, to chwilami mnie przerasta. Rozumieją, rozumieją. W końcu jeden - No bo ty to akcent masz lepszy nawet niż królowa Anglii. Czyż nie warto dwie godziny się produkować dla czegoś takiego? Mechanizacja życia: opłaty za autostradę pobierają automaty. Super, mniej etatów, całą dobę można wjechać wszystkimi bramkami. Minus? Opłaty oczywiście uzależnione są od rozmiarów pojazdu jakim jedziemy – więcej za autobus, mniej za osobówkę, a gdzieś w pół drogi vany. To oczywiście ma sens, ale mniejszy ma to, że Renault Megane bywało rozpoznawane jako van. Z maszyną nie pogadasz i nie wyjaśnisz jej, że to naprawdę nie jest samochód dostawczy, więc płacić więcej. Dzień skończyłem u kolegów. Zaprosili mnie na bimbo. Z colą. Nie wiedziałem co to, więc pośmiali się i pokazali. Bimber. Z colą. Rzadko doprowadzam się do takiego stanu jak wtedy. Przy okazji dowiedziałem się, gdzie są bimbrownie w naszym mieście. Podziwiam przedsiębiorczość rodaków: dwie polskie bimbronie na dwie bimbrownie w Athlone. Podobno było kiedyś nawet bimbo na Guinnessie, ale kasowo nie wychodziło, więc zaprzestano produkcji. Następny tydzień chodziłem w glorii anglisty wszech czasów. Niecierpliwie czekaliśmy na wynik wizyty naszego związkowca. W końcu 1% razy większość załogi to naprawdę kilka euro. Sprawa ruszyła. Wzywali nas kolejno na spotkania w składzie nasz dyrektor, tłumaczka, dyrektor-prezesksiąże-car-chuj-wie-kto-ważny-jak-szlag-na-całą-Irlandię, Paddy. Wbijam, witam się. Mówię, że chyba dam sobie radę pogadać samemu, bez tłumacza. Pytają czy to moja skarga. Moja. Czy byłem molestowany? W ogóle to byłem i nawet bym chciał jeszcze trochę, była kiedyś taka niska szatynka, niepozorona, ale jak potrafiła nogami obrabiać…

Przez Garbatego? A nie, przez niego nie. A, to dzięki, możesz iść. Chciałem dodać, że chociaż nie byłem molestowany to mam kilka innych problemów. Taaaa? Taaaa! Nie nawykłem, żeby mnie wyzywano, nie pasuje mi to. Nie pasują mi bezpodstawne oskarżenia o to, że źle pracuję. Nie podoba mi się, że nie mogę iść do sracza kiedy mam ochotę. Nie podoba mi się, że nie mam jak napić się wody w pracy, która to nie jest przyjemną pracą, a ciężkim fizycznym zapieprzem. No tak, tak, rozumiemy, tym się też kiedyś zajmiemy, ale jak nie byłeś molestowany to ok, dzięki, wszystkiego najlepszego. Załapałem się na referendum. O tyle cenne doświadczenie, że gdy potem czyta się polskie przemyślenia na jego temat, to mogą nasunąć się refleksje pod tytułem „co oni pierdolą?”. Na me niewprawne oko: plakaty „za” były koszmarne. Smutny pan, który na siłę się uśmiecha i ma napisane coś w deseń „Yes for Lisbon”, właściwie amen. Plakaty przeciwników bywały o wiele bardziej różnorodne, bo oprócz takich klimatów, było wiele ciekawych. Szczególnie urzekł mnie billboard przedstawiający zardzewiałe widły i podpis „Tell Mandelson where to stick it, say ‘no’ to Lisbon!”. Mandelson to jeden z komisarzy unijnych, kiedyś minister do spraw Irlandii Północnej. Furorę wzbudził, gdy w expose przedstawił się jako minister ds. Irlandii. Sprawy nie badałem, ale domyślam się, że wśród Irlandczyków musi on wzbudzać uczucia umiarkowanej sympatii. I w ogóle nie na temat, ale tak piękne, że żal byłoby odpuścić: In 2008, melamine added to Chinese milk caused kidney stones and other ailments in tens of thousands of Chinese children, and killed at least six. To show his confidence in Chinese dairy products, Mandelson drank a glass of Chinese milk in front of reporters. Nine days later, he was hospitalized for a kidney stone. Jeszcze w sprawie referendum: wyniki były dość wyrównane: 53,20 na nie, 46,42 na tak przy frekwencji 53,1%. Gdyby zwolennicy Lizbony mieli swojego bulteriera, gdyby trochę bardziej przyłożyli się do roboty to myślę, że by przeszło. Jednak czy w Dublinie czy w Galway widziałem liczne ręcznie malowane na murach hasła przeciwne traktatowi, natomiast nie widziałem ani jednego spontanicznego graffiti na tak. Minęły ze dwa tygodnie. Rozwinęła mi się sieć znajomych – jeżeli tylko ktoś miał coś do załatwienia to dawaj do mnie. Przez następne dwa miesiące zdobyłem niesamowitą wiedzę o irlandzkim systemie przyznawania zasiłków, tak indywidualnych jak rodzinnych i chorobowych. Chwilami wstyd ciężki, siedzę koło kolesia, który dłubie w nosie i leniwie odpowiada na pytania takie jak data urodzenia. Rzecz jasna dopiero po przełożeniu mu ich. Nie wiem jak to możliwe, ale niektórzy siedzą tam od ponad dwóch lat, a po angielsku nadal nic. Gdybym siedział tyle w Mongolii to nauczyłbym się chociaż podstaw mongolskiego, no po prostu z nudów, a także tego, że czasem trzeba zapytać gdzie jest kibel, a po ile fajki. A co dopiero angielski! Do tego wieczne żalenie się: gdybym się nauczył w dzieciństwie to bym umiał, a teraz to mam 30 lat i już jest dla mnie za późno. Boże, nie mówimy o czytaniu Ballarda w oryginale, a o dogadaniu się w sprawach banalnych. Nie, to nie ma sensu, dla mnie za późno. Tak, połóż się i umieraj, nie wtłoczysz za nic do głowy z 500 słów i trzech czasów do dogadania się. Do niedawna irlandzkie prawo jazdy robiło się w sposób bajeczny: zdawało się teorię, nalepiało L na aucie i można było jeździć ile się chciało. Podobno niektórzy i 10 lat nie dorabiali praktyki. Zmieniono to jednak, teraz jeżeli nie ma się zdanej praktyki można jeździć, ale tylko z kimś kto ma prawo jazdy. Wymyśliliśmy, że można by dorabiać, jeżdżąc z Irysami jako osoba z prawem jazdy, jednak planu nie udało się zrealizować. Wezwano nas ponownie. W sumie ostało się 11 osób, które nadal miało problem, nie wycofało skarg i chciało walczyć. Oczywiście temat główny: molestowanie. Zapis skrócony.

Kolega opowiada o tym jak użyto wobec niego siły i ciągnięto go za fraki. Tak, tak, to straszne, ale wydymał cię, czy nie? Nie, ale ciągnął mnie za koszulkę, chociaż prosiłem, żeby przestał. No tak, ale cię nie wydymał? To następny proszę. Wbijam. Dymał cię? Mówiłem już ostatnio, że nie Aha, to tyle w sumie. Może jednak nie. Widzę, że goście ogólnie robią sobie kredki, a teraz do nas grają wielkich przyjaciół. Garbatego spisali na straty, od tygodnia nie pojawiał się w pracy, zawieszony z zakazem wstępu na teren zakładu. Jadą po nim do mnie. Panowie, trochę chyba nie wypada, 20 lat tu pracował, jeszcze miesiąc temu to niedźwiedzieście tu wymieniali, a teraz, że jak jego nie będzie to wszystko się zmieni, całe zło to on? No to jak jedziemy to jedziemy: Wiele chujstwa było jego winą, ale nie całe. Nie miał w najmniejszym stopniu wpływu na to, że nikt z pracowników nie ma umowy o pracę. Że wiele osób jest opłacana gorzej niż inni. Że nie ma wody na hali, a miała być już ponad miesiąc temu. Że grafiki dalej są ucięte, a miały wrócić do normy. Rozwiązanie jego problemu to jedno, ale mam nadzieję, że nie poprzestaniemy na tym i że dla dobra naszej firmy pozostałe nieprawidłowości również zostaną rozwiązane. Temperatura minus 20. Nie wierzą. No co, i tak mam tak kiepskie warunki zatrudnienia, co czwartek czekam na zwolnienie to przynajmniej wam powiem co ja o was. Wiele to nie zmieni, ale poczuję się lepiej, a chociaż może wy gorzej. Wychodzę, spotykam kolegę. Pyta co tym razem. Mówię, że replay, że tylko o molestowanie pytają, a ja nic z tego katalogu nie miałem, więc wiele nie pogadałem. Kolega: - No ja mam, powiem, że pytał mnie: hej mała, czy fajna twoja pała? Szedłem dalej. Co kilka minut napadał mnie atak śmiechu. Tym razem zapomniano zaprosić tłumacza, więc robił za niego kolega. Jak on biednyprzełoży to na angielski? A jak już przełoży to jak oni zareagują na to pytanie? Niestety, tu słowo pisane siada, a zdjęcia nie mam. Kolega od potencjalnie fajnej pały miał na sobie brudną puchową kurtkę, spodnie od dresu, łysą pałę (tu w sensie głowę), walonki i kaca wypisanego na twarzy. Wyjdzie, że powołali komisję do sprawy tego czy kolega (umiarkowanie atrakcyjny według klasycznych definicji piękna, natomiast według jakichkolwiek definicji higieny wybitnie nieatrakcyjny) ma fajną pałę. Pytanie kogoś tej prezencji o stan pały zdradza ciężką chorobę psychiczną, albo umiłowanie turpizmu, które sprawia, że nawet czołowe dzieła twórców tego nurtu okazują się być afirmacją piękna. Zresztą dzięki jemu (jak i jeszcze kilku innym) zrozumiałem dlaczego panie za godzinę biorą 100 euro. Zrozumiałem też kto głównie odwiedza burdele. Czerwony krzyż powinien wspierać tę inicjatywę, bo 100 euro to mało. Całe dochodzenie zakończono bardzo szybko. Absolutnie wszystko zrzucili na Garbatego. Nasz dyrektor czy tam prezes był biedną, niewidomą sierotą we mgle, bezradną niczym harcerz w burdelu. Nigdy nic złego, gdyby tylko wiedział wcześniej, to mielibyśmy raj na ziemi. Z jednej strony radość: mamy z głowy Garbatego. Z drugiej, przynajmniej u kilku osób, smutek: wyrzucono go za molestowanie. Ten zarzut był najmniej poważny. Dobra, nie jest normalne, że koleś przychodzi patrzeć jak lejesz, nie jest normalne, że pyta o stan twojej pały, nie jest normalne, że obmacuje, ale on miał, mam nadzieję, że nadal ma, żonę. Chyba nie chcę wiedzieć czy dowiedziała się podstawie zwolnienia małżonka. Wiem, że przez kolejne dwa tygodnie można go było spotkać na mieście w godzinach pracy i w roboczych ciuchach. Jasno z tego wynikało, że nie powiedział w domu o co chodzi i udawał, że chodzi do pracy. Niektórzy go wyśmiewali, najbardziej ci, którzy zeznań nie złożyli. Inni mieli podejście, że fajnie, że go nie ma i to najważniejsze. Nie wiem czy ktokolwiek żałował, że tak wyszło. Ja żałuję, bo że potrafił uczynić nam z życia piekło to jedno, ale chociaż zasłużył na wiele, to nie na to, żeby żonie tłumaczyć się z potencjalnego homoseksualizmu w skali makro. Z drugiej strony nie mogę zarzucić moim kolegom, że skłamali, bo tak, wiele z jego zachowań sugerowało, że podwładni interesują go nie tylko w charakterze zawodowym. Inna bajka, że gdyby nie świadomość tego, że to ostatnia deska ratunku, to nikt by nie chciał go uwalić za to, że patrzy jak lejemy. Podczas przesłuchań widać było, że nikogo nie

obchodzi to, czy on kogoś wyzywał, zabraniał iść po wodę czy do łazienki. To były bzdury i gdyby nie wątek wykorzystywania to nie byłoby całej imprezy. Chciałbym napisać coś w stylu: ale niewiele im to pomogło, bo i ich głowy poleciały, czy „mimo prób przerzucenia win na Garbatego nic im z tego nie wyszło”, ale to bzdura. Wszystko wyszło tak jak sobie wymarzyli. Zwolnili go i wystawili króciutki spektakl pod tytułem „Jezus Maria, gdybyśmy tylko wiedzieli, że jest tak źle”. The rich have got their channels in the bedrooms of the poor. Jedna z pierwszych wycieczek i odkrycie, że drut odgradzający pastwisko jest pod prądem. Odkrycie dokonane empirycznie i pytanie: - Dlaczego nie podpisali, że to jest pod prądem? - Owce i tak nie umieją czytać, a uznali , że przecież ludzie nie będą włazić na cudze. Drugi rozdział w tym temacie spotkał nas bardzo szybko. Za Garbatego mianowali nowego szefa nocnej zmiany, Kennediego, AKA Koński Ryj. Plusy takie, że koleś miły. Minusy, że w życiu nie przepracował dnia na hali. Efekt? Zwoływał apel i opowiadał o tym, że nie należy kłaść desek na taśmę. Rzecz, której uczysz się w ciągu pierwszych 3 minut pracy. Ludzie mają staż po trzy lata, a ten zapodaje takie newsy. Z jednej strony chcesz sobie popieprzyć werbalnie to twoje, z drugiej nie ośmieszaj się pan. Łaził i gadał, nikt go poważnie nie traktował i wydawało się, że będzie dobrze. Poszło o kontrakty. Jeżeli Joe z Dublina nie kłamał, to każdy kto pracuje ponad 60 dni musi dostać kontrakt. W kontrakcie określone są warunki zatrudnienia, ile za godzinę, ile urlopu, ile godzin tygodniowo, ogólnie obowiązki pracownika i pracodawcy. Niektórzy Polacy mieli prawie trzy lata bez kontraktu. To i tak nic, bo niektóre Irysy miały 20 lat bez tego. Obiecywali nam te kontrakty, ale jakoś się nie składało, pisali, poprawiali i ciągle jakoś nie można ich było dostać. Wracam z wakacji (z cyklu życie jest cudem: wakacje czyli listopad w Krakowie. Wcześniej bym tego nie wymyślił). Dwa dni po powrocie Kennedy mnie wzywa. Z przykrością mnie zwalnia. Pięknie, ale przecież dwa tygodnie temu obiecywałeś mi overtime’y i cuda. No tak, ale nie przewidzieliśmy kryzysu. Przepraszam, ale kryzys mamy od prawie dwóch miesięcy. Gdybyście mi uczciwie powiedzieli to bym nie wracał z Polski, bo obecnie szanse znalezienia pracy mam właściwie zerowe. Obiecaliście też nam, że nie będzie więcej zwolnień, kto przetrwał październik to jego. No przykro nam. To dość jasne, że inny jest punkt widzenia z Enola Gay, a inny z centrum Hiroszimy. No nie, że wam przykro, ale ledwo dwa tygodnie temu, gdy szedłem na urlop to mi ścięliście go o jeden dzień, że potrzebujecie pracowników. Rozumiem, chcecie zwolnić, odwieczne prawo pracodawcy, ale nie rozumiem czemu mnie okłamaliście. A raczej rozumiem, ale nie bardzo mogę uwierzyć, że można zrobić coś takiego. Przykro mi, wiem, że tobie na pewno jest jeszcze bardziej przykro. Miałem kask w rękach, twardy plastik, kusiło mnie sprawić, żeby to jednak jemu było bardziej przykro. Nauczył się formułki i klepie. Nieważne co ja mówię, nieważne, że o coś pytam, on swoje: kryzys, przykro, czekaj pod telefonem. Słucham i tak sobie myślę, że niedawno była rocznica Rewolucji Październikowej i że może czas na obchody. Mogę znieść przeciwieństwa losu w postaci zwolnienia z pracy, ale nie mogę znieść kłamstwa w żywe oczy. Nie żyłem nigdy iluzją, że zachód to miejsce, gdzie ludzie są przesadnie wspaniali, ale znowu bez przesady, z elementami takiego skurwysyństwa rzadko spotykałem się nawet w Polsce. Dzwoni mi komórka, numer nieznany, odbieram, jakaś kobieta. - Mary Hartnett? - Przykro mi, pomyłka. - Na pewno? - Nie słyszy pani, że głos mam raczej męski? - To jest pan pewien, że nie jest pan Mary Hartnett? Nie kurwa, jeszcze muszę o tym trochę pomyśleć. Dogrywkę miałem kilka dni później. Teoretycznie obowiązuje tygodniowy tydzień wypowiedzenia.

Mnie ostatni tydzień pracy poważnie ścięto, więc walę do Ola: Wodzu, związkowca krzywdzą, reprezentuj błagam! Godzinę później przychodzi do mnie Kennedy i opierdala, że co ja związek poruszam, że nie mam co narzekać, że dostanę normalnie następny tydzień pracy i że przecież mi obiecał. Za jeszcze godzinę wywieszono grafik. Dostałem 1/3 normalnego tygodnia pracy. Szukałem aż chuja (w sensie osoby), żeby mu to pokazać. Powtórzę: ciężkie okoliczności jedno. Skurwysyństwo drugie. Gdyby mi powiedział: słuchaj, mam przejebane, nie mogę ci nawet dać tego ostatniego tygodnia, przepraszam cię, to ok, nie miałbym z tym problemu, A dzięki takiemu postawieniu sprawy mam nadzieję, że jednak któraś z koncepcji piekła jest prawdziwa i że spotkam tam pewnego dnia moich przełożonych z DPD. Jeszcze sprawa kontraktów: to co ludzie dostali to był dowcip. Prawie wszystkim wpisano najniższe stawki (inne są za rozładunek, inne za wiązanie palet) i powiedziano, że przy okazji je zmienią. Nie powiedziano przy jakiej, więc pewnie ich nie zmienią. Tak Joe jak i Paddy przyhamowali. Że więcej wywalczyć się nie da, że to i tak już bardzo dużo. No tak, mieli nie zwalniać, ale pozwalniali, no kontrakty są źle napisane, ale to i tak duży sukces, że są. No tak, oszukują z tym ostatnim tygodniem pracy, no ale co zrobić? Nie można za dużo szaleć, bo jak przegniemy to zbankrutują. Do gazety strach iść, bo gdyby to wszystko opisać to sąd pracy, a i duża szansa, że by cały cyrk zamknęli. Miło było poznać, dziękujemy za pracę i za zaangażowanie w sprawy związkowe, no ale nic się nie da zrobić. Prognoza: prawdziwe kredki będą w styczniu, najbardziej martwy okres w paczkach. Część zwolnią, innym zetną godziny, chyba, że stanie się cud i nagle sytuacja wróci do tej sprzed kryzysu. Nic na to nie wskazuje, więc kilka osób więcej wróci z Irlandii do ojczyzny. Poruszyłem niebo i ziemię, prosiłem wszystkich (a już naprawdę znałem kilka osób), ale niestety nic z tego. Pracy nie ma. Tu zwolnienia, tam redukcje godzin, tu w ogóle zamykają. Nadszedł prawdziwy kryzys, nie ten, który Garbaty sobie uroił. Myślałem, że święta to jednak coś się uda załapać, a tu nic. Poszukałem trochę, widząc, że nie ma to większego sensu wróciłem do Krakowa. Powrót to oczywiście szok kulturowy. Dziury w drogach, sztandarowe „czego?” w co drugim sklepie, brak miejsc parkingowych, jeżdżenie na chama, wpychanie się wszędzie. Po prawie pół roku na irolskim zadupiu aklimatyzacja do krakowskiej aglomeracji trochę zajmuje. Z plusów: kino! Więcej niż jeden multipleks. Alkohol i fajki w ludzkich cenach, co przy obecnym kursie euro jest dodatkowo przyjemne. Z największych minusów: realia finansowo-robotnicze. Przeglądam oferty, większość od 1000 do 1500PLN. Poza wspomnianymi towarami luksusowymi to ogólnie ceny w Polsce bardzo się od irlandzkich nie różnią. Przyrównując do zarobków…a nie warto pisać, wszyscy wiedzą dobrze o co chodzi. Trudno przestawić się z trybu „pracuję, więc stać mnie na wszystko” do „pracuję, może jakoś przeżyję jak pożyczę”. Wcześniejszy powrót nie wywołał u mnie radości, dodatkowo trochę mnie kosztował (taka porada: jak z kimś mieszkacie to bardzo uważajcie z rozliczaniem pieniędzy, bo gdy coś idzie nie tak, to kończą się przyjaźnie i okazuje się, że depozytu z powrotem nie dostaniesz. Cytując kolegę: musiałbyś mieć wybitnego pecha, żeby trafić na Irysa, który w takiej sytuacji nie oddałby ci pieniędzy. Nie trafiłem na Irysa, a na rodaków). W miarę szybko udało się przestawić na klimaty ojczyźniane i może nie dzika radość, ale w sumie miło mieć trochę wolnego, a i nikt nad głową nie krzyczy. Trochę to w stylu Kaliguli, ale mogę ogłosić Irlandię sukcesem, bo całkiem niezły kawałek tego kraju widziałem, kasowo wyszło do przodu, przybyło mi też kilka płyt i filmów, których w Polsce bym nie kupił. Trzy koncerty, kilka świetnych libacji, więcej gorszych, doświadczenie zawodowe z cyklu bezcennych, stado kolegów, kilka osób, z których poznania bardzo się cieszę i kontakt utrzymuję. Moja impreza pożegnalna trwała dwa dni. Jeden narzygał na i pod dywan, drugi do kwiatka, a ja ponad dobę po skończeniu picia zwracałem dalej niż widzę, takiego kaca nie miałem od kilku lat. Może serce nie zostało w Athlone, ale gdy widzę jakieś wiadomości, zdjęcia, czy filmy z Zielonej Pizdy to cieszę się, że wyszła Irlandia, a nie UK. Wielka miłość to na pewno nie była, ale przynajmniej całkiem przyjemny związek, z którego będę miał dość pozytywne wspomnienia. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0

Object 22

Bez kategorii brak Zobacz więcej...

Waiting for the Miracle to Come 7 Grudzień 2008 juriusz 7 komentarzy Już od dawna nie miałem przyjemności pisać do Państwa. W sumie i tak zawsze przyjemność ta porównywalna była z całowaniem tygrysa syberyjskiego (czyli wątpliwa, a ryzyko duże), ale nigdy jej sobie nie odmawiałem. Przez pewien czas nie było mnie w kraju, więc niestety nie mogłem służyć cennymi wskazówkami, które mają na celu sprawić, aby korzystanie z usług MPK było jeszcze przyjemniejsze (należy zadać pytanie czy to w ogóle możliwe), ale już jestem na posterunku i mogę służyć Państwu cennymi radami i spostrzeżeniami. Mam szczęście mieszkać w pobliżu pętli Bronowice Małe. Szczęście, bo gdy jest zimno, a z nieba wali ściana deszczu to nie muszę narażać się na nieprzyjemność oczekiwania na przystanku, a mogę zająć miejsce w tramwaju. Nieszczęście, bo wybór tramwaju nierzadko przypomina rosyjską ruletkę. Tak było też wczoraj, to jest 5 grudnia roku pańskiego 2008. Zaczynając od początku (bo zaczynanie od końca, choć jest bardzo ciekawą figurą stylistyczną, jednak nieco zaciemnia obraz sprawy, którego przejrzystość jest dla mnie szczególnie ważna). Wybierałem się na spotkanie towarzyskie. O godzinie 16:21 przyszedłem na pętlę. Na jednym torze stał tramwaj numer 8, a na drugim tramwaj numer 4. Nie byłem tym zaskoczony, często widuję te tramwaje, wiążę to z faktem, że tu zaczynają (lub też kończą, zależy jak na to patrzeć) trasę. Fachowa analiza sytuacji doprowadziła do smutnej konstatacji: sygnalizacja świetlna nie działa. Nie pierwszyzna mi to, zwróciłem się więc do rozkładu jazdy. Dane jakie z niego zdobyłem zdawały się być dość przejrzyste: o godzinie 16:23 odjedzie tramwaj numer 8. o godzinie 16:29 odjedzie tramwaj numer 4. Ponieważ odkąd znam się na zegarku (czyli już dobre parę lat) wiem, że najpierw będzie 16:23, a potem dopiero 16:29, wybrałem więc tramwaj numer 8. Zależało mi na tym, żeby dotrzeć do centrum wcześniej, a nie później. Zasiadłem wygodnie, dobyłem książkę („Urania” autorstwa tegorocznego Noblisty, Le Clezio, nie polecam, raczej nudne), a tramwaj numer 4 zrobił dzyń i pojechał. Ledwie zdażyłem wypowiedzieć niezbyt parlamentarne słowo, które wydawało się jedynym adekwatnym komentarzem do zaistniałej sytuacji, nadjechał tramwaj numer 12. Ten pojechać miał dopiero o 16:26. W moim świecie 26 jest po 23, nie aż tak bardzo jak 29, ale jednak po. Niestety na pętli Bronowice Małe zastosowanie ma jakiś inny zegar, bo i tramwaj numer 12 pojechał, a skład numer 8 stał i stawać nie przestawał . Nie mogę jednak zarzucić nic motorniczemu tego pojazdu, bo odjechał punktualnie, o 16:26 (nie tylko on, wszystkie wagony wiernie podążały za nim). W kilka sekund później jego śladem ruszył kolejny skład numer 4. Przez kolejne przystanki śledził skład numer 8. Byłem ciekaw czy nie będzie próbował wyprzedzać i zajechać nam drogi, ale sytuacja taka nie miała miejsca. Zaistniała wyglądała dość ciekawie, cztery tramwaje jechały sobie jeden za drugim, żaden jednak nie decydował się na wyprzedzanie. W efekcie otrzymaliśmy dość ekscentryczny korek, który z okazji specyfiki trakcji tramwajowej ciągnął się spokojnie przez niezły kawałek miasta. W związku z wydarzeniami z dnia 5 grudnia mam kilka refleksji, pytań i sugestii: sensownym rozwiązaniem wydaje się kupno motorniczym zegarków, które będą

synchronizować się ze znajdującym się na orbicie zegarem atomowym systemu Galileo. Dzięki temu może uda się ustalić czy najpierw jest 16:23, 16:26, czy też 16:29, a potem ustalenia te wprowadzić w życie. Moje dotychczasowe badania tego zjawiska okazały się być sprzeczne z praktykami Państwa taboru. rozumiem, że wyłączanie sygnalizacji świetlnej wpisuje się w projekt zmniejszenia ilości emitowania CO2 do atmosfery. Szczytne to działanie, w pełni je popieram. Zapomniano jednak o jakimś rozwiązaniu zastępczym. Wydaje mi się, że pracownik pobliskiego kiosku Ruchu mógłby raz na minutę krzyczeć, który to tramwaj pojedzie pierwszy. W tym celu jemu również należy kupić zegar atomowy. miałem kiedyś dziewczynę, którą również cechowało dość abstrakcyjne podejście do kwestii czasu, ale jednak nasza relacja (moja z nią) miała inny charakter niż nasza relacja (moja z MPK), a spóźnienia wynagradzała mi nierzadko w dość perwersyjnej formie, dzięki czemu zdobywała moje wybaczenie. Zastanawiam się czy i w jakiej formie MPK mogłoby pójść w jej ślady. nie od rzeczy wydaje się też organizacja panelu dyskusyjnego na temat „Krótkiej historii czasu” Stephena Hawkinga. W trakcie jego trwania należy również poruszyć zagadnienia dziur czasowych, czarnych dziur i uprowadzeń przez UFO. Zjawiska te mogłyby wpisać się w dyskurs na temat wydarzeń, które miały miejsce na pętli Bronowice Małe w dniu 5 grudnia 2008 roku. Z poważaniem Juriusz

Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 23

Crime and Punishment 2 Grudzień 2008 juriusz 4 komentarzy Z cyklu warto. Władimir Sorokin „Dzień Oprycznika”. Nie wiem czy bardziej gratulować jemu, czy tłumaczce. Fragment ten jest mało reprezentatywny dla reszty książki, a przy tym absolutnie z niej najlepszy. Przeczytałem trzy razy pod rząd, za każdym płakałem. Rok 2027, „Zbrodnia i kara”. Zajebisty cios wykurwistej siekiery ugodził w samo ciemię trzykrotnie roz-na-wyjebanej staruchy, do czego się jak chuj przyczynił jej niski piździelsko mendowski wzrost. Pierdolona cipa krzyknęła i nagle jakoś tak zakurwiście osunęła się na niedoruchaną podłogę, choć jeszcze zdążyła pizda niemyta podnieść obie wyjebane w kosmos ręce do chujowej kurewsko gołej głowy.

Suggest Documents