Artykuł pobrano ze strony eioba.pl

Sherlock Holmes nad Morzem Szkockim Każdy ma sekret. Niektórzy bardzo ciężkie. Jeśli masz przyjaciela, zachowaj czujność. Może bowiem przyjść dzień, że powierzy ci taki sekret, a ty będziesz musiał go udźwignąć. Po "Kapitanie Kaviorze" - który był zuchwałą kpiną z Czytelnika, po "Grze świerszczy" i "Kolumbo", które to historie były przesyconymi szyderstwem i absurdem farsami, dziś znów inny ton. Albowiem życie nie znosi rutyny. Dziś wariacja uczyniona na kolejnej postaci z panteonu ulubionych: na Sherlocku Holmesie, którego czytam i oglądam często. Tym razem obrałem specyficzny balans między łagodną groteską, a klasycznym stylem oryginału. Co jednak nie znaczy, że czarnego humoru nie będzie. Przeciwnie - będzie bardzo czarny, wręcz mroczny. Angielsko wisielczy. Tę publikację dedykuję Grzegorzowi Mniejszemu, który jest niczym małe polskie słońce w dużej deszczowej Szkocji.

Sherlock Holmes nad Morzem Szkockim Bywają chwile w życiu człowieka, że nieoczekiwany, przytłaczający natłok frapujących wspomnień i niosących je ciężarów okazuje się tak męczącym i nieodpartym, że powoduje jedyną w swoich skutkach, przykrą reakcję. Może nią być wyjawienie powiernikowi dostępnemu w tak nieszczęsnym momencie, sekretu o treści nieznośnej i wręcz wstrząsającej. Tak właśnie stało się z Sherlockiem pewnej jesieni. Do dziś żałuję, że owego dnia byłem przy nim, choć dziwnie to musi brzmieć z ust przyjaciela. Do dziś żałuję, że słynny detektyw nie był wtedy najzupełniej sam, choć dziwnie to musi brzmieć z ust lekarza. Żałuję, że poznałem sekret Sherlocka Holmesa. * Po rozwiązaniu 700 spraw, mój zacny przyjaciel Holmes poczuł się nieco znużony, a może wręcz znudzony tym rutynowym, rozczarowująco łatwym wyłapywaniem zbrodniarzy. Pod koniec września zaproponował mi zatem wakacje, „gdzieś z dala od zgiełku i ryku Londynu”. - Najlepiej w Szkocji - rzekł z uśmiechem, pakując skrzypce do futerału. - W Szkocji? - zdumiałem się.- Sądziłem, że zaproponujesz raczej Indie albo... - W Szkocji, tam, gdzie się wybierzemy, nie spotkasz ani jednego Anglika. Pomyśl, ilu jest ich w takim Bombaju. A zgodzisz się chyba, mój drogi Watsonie, że Anglicy są zmanierowani i męczący? - No cóż... - Pakuj walizkę, przyjacielu. Mamy pociąg za dwie godziny. * W pociągu do Fortu William byłem skłonny się zdrzemnąć, lecz Sherlock nie pozwolił mi na to. - 700 spraw, kochany Watsonie – rzekł z humorem. - 700 zbrodniarzy ujętych. Chyba zasłużyliśmy na odpoczynek. Nawet pani Hudson nie wyjawiłem, gdzie jedziemy; ten osioł Lestrade z pewnością pociągnąłby ją za język. - Hm, czy rzeczywiście wierzysz, że podczas urlopu nic nie zakłóci nam spokoju? Holmes roześmiał się głośno.

- Na pewno nie sipaje, którzy mogliby przeszkodzić nam buntem w Indiach! - Boże, uchowaj – wymruczałem, albowiem powszechnie znane były okrucieństwo i bezeceństwa zbuntowanych Hindusów. - Ale tak prawdę mówiąc – spoważniał mój towarzysz – to jeśli jest na całym tym wielkim świecie jedna jedyna istota, której drogi przemarszu ni obyczaj, ni prawo, ni mur Hadriana nie zatrzyma – to jest tą istotą zbrodnia. Zafrapowały mnie słowa Sherlocka. I – jak okazało się już nazajutrz – w istocie zbrodnia odnalazła nas nad Morzem Szkockim. Do Fortu William przybyliśmy późnym wieczorem. Po zanocowaniu w ponurym hotelu, którego nazwy z litości nie przytoczę, nazajutrz mglistym świtem ruszyliśmy krytym powozem do Kinloch Hourn.Niebo było szaro-grafitowe i jakby obniżone pod ciężarem stłoczonych chmur. Wiał co prawda wiatr, lecz chwile, gdy uwalniał jakiś promień słońca, były niezmiernie rzadkie. Taka aura nie mogła budzić radości w sercu, a na Holmesa miała wyraźnie fatalny wpływ. Już po półgodzinie zorientowałem się, że tkwi on w jakimś głębokim, a nawet ponurym zamyśleniu. Gdy usiłowałem go zagadnąć, oderwać od myśli wyraźnie raniących duszę, reagował opryskliwie, prawie agresywnie, i wkrótce dałem za wygraną. Aż do Kinloch Hourn tkwiliśmy w tym osobliwym, smutnym milczeniu, przyglądając się mijanym wzgórzom i kamienistym nieckom. Mój przyjaciel odezwał się tylko raz, u kresu drogi zresztą: - Jakaż dumna, surowo dumna jest ta przyroda. Toż i takich ludzi musiała wykształcić. Nie odważywszy się wymówić słowa na tę uwagę, wyjąłem notatnik, by sprawdzić adres kwater. Nim jednak zdołałem to uczynić, woźnica zahamował raptownie i zatrzymaliśmy się pośród pierwszych domów osady. - A cóż to za postój nieoczekiwany? - wymruczałem, na co Sherlock, już wychylony, ze spokojem w głosie obwieścił: - Nic ponad to, co przewidziałem, mój zacny przyjacielu. Zbrodnia wyszła nam na spotkanie w Kinloch Hourn. Wyskoczyliśmy z powozu i przed sobą ujrzeliśmy grupę zaaferowanych ludzi, spośród których wysunął się miejscowy konstabl. - Bardzo mi miło powitać pana, panie Holmes – rzekł z wyraźną ulgą. - Nazywam się Kincaid Gregarah i... - Jak to? – okazał obłudne zdumienie mój kompan. - To pan mnie rozpoznaje? - Oczywiście. Wszyscy wiedzieliśmy, że pan dziś przybędzie – konstabl przeniósł na mnie życzliwe spojrzenie – wraz z szanowanym doktorem Watsonem. - Ale co się dzieje, u licha? - spytał nieco nieuprzejmie Holmes, który nadal tkwił w tym swoim dziwnym nastroju. - Popełniono morderstwom, sir. Holmes wzruszył ramionami. - Jak widzisz, mój drogi, ani sipajów nie trzeba, by urlop diabli wzięli – wymruczał mi przez ramię, ruszając do przodu. - Prowadź, pan, na miejsce zbrodni, panie Gregarah! Konstabl ucieszył się i postąpił w bok, w stronę brzegu morza, doskonale stąd widocznego. Ja, oczywiście, ruszyłem za nimi, skonfundowany zachowaniem przyjaciela. Jak dotąd bowiem, na wieść o zabójstwie, okazywał raczej niestosowną radość, nie zaś irytację... Po niespełna dziesięciu minutach marszu, w którym zdawało się uczestniczyć większość mieszkańców Kinloch Hourn, ujrzeliśmy na piasku ciało dobrze ubranego człowieka. Plaża była w tym miejscu urokliwa; stanęliśmy w małej, pozbawionej kamieni zatoczce, wyciętej pomiędzy brunatnymi, stroszącymi krzemienie wzgórzami. Rzecz jasna, nie był to czas sposobny na podziwianie natury, toteż i skupiliśmy się na zabitym. Pilnował go młody chłopiec w mundurze co prawda policyjnym, lecz zdającym się także pełnić lokalne funkcje pocztowego i piekarza. Na nasz widok odstąpił on od ciała i wziął się za odciąganie wieśniaków. Holmes, z twarzą kamienną i smaganą niezbyt silnym wiatrem, stanął nad zwłokami. - Jak zginął? - spytał. Konstabl Gregarah otworzył usta szeroko i przeniósł na mnie oszołomiony wzrok. Nie dziwiło mnie to wcale – przyczyny śmierci były aż nadto widoczne. W prawej piersi zabitego tkwił nóż, w lewej strzała z łuku. - Zastrzelono go i zakłuto, sir – wydusił konstabl. - Sprawa jest trudna, właściwie beznadziejna, więc gdyby pan... Sherlock spojrzał na niego bez wyrazu. - Kto to jest? - To... niestety... kongresman Goodprince, który z Ameryki przybył w rodzinne strony... - ...po śmierć – dokończył spokojnie Holmes. Po czym zamyślił się, zapatrzony w morze. To zamyślenie trwało dość długą chwilę, lecz nikt nie odważył się go zakłócić, mimo niewątpliwie dokuczliwego ziąbu. W tym czasie pomocnik konstabla zdołał wycofać tłum, a ja ustalić z Gregarahem – oczywiście szeptem – położenie kwater. Wreszcie Sherlock obrócił się ku nam, a ja znów poczułem ukłucie niepokoju, miał bowiem zaciętą, niechętną minę. - Pan oczywiście rozumuje z względnym powodzeniem? - zwrócił się do Gregaraha. Konstabl chrząknął z zakłopotaniem.

- Tak myślę, sir... Holmes pokiwał głową, zachowując surowy wyraz twarzy. - Przyjrzał się pan narzędziom mordu, prawda? - pytał spokojnym, choć jakby zimnym głosem. - Oczywiście... - I zwróciło coś w nich pańską uwagę? - Hmm... morderców mogło być... dwóch? Albo... Sherlock przeniósł na mnie znaczący wzrok. - Ale czy pan zauważa strzałę i odróżnia ją od dzidy wystruganej z gałęzi? I dostrzega wykwintne zdobienia noża? - No tak – znów chrząknął konstabl. - To kukri Gurkhów, jak wstępnie oceniam. A strzała pamięta jeszcze Falkirk. Biorąc pod uwagę staranną konserwację, wyjęto ją z gabloty, nie wykopano z błota. Zgodzi się pan? - No tak... - I? Gregarah zerknął ku mnie z nieszczęśliwą miną. - Mr Holmes sugeruje, że to przedmioty drogie i unikalne – zdecydowałem wesprzeć nieboraka – a takie rzadko znajdują się w rękach pospolitych obywateli. Zapadła cisza. Konstabl nadal miał zakłopotaną, nieomal zbolałą minę. Holmes westchnął. - Drogi panie! - rzekł z rozdrażnieniem w głosie. - Ile bogatych domów stoi w Kinloch Hourn? - Jeden, sir... Dom Goodprince'ów. - No – skinął głową mój towarzysz. - A zatem? - Gregarah zagryzł wargi, więc Holmes dodał: - Biorąc pod uwagę, że pierwsze kroki śledcze kierujemy zawsze ku bliskim ofiary...? - ...oni też mogą zginąć? – dokończył niepewnie konstabl. Sherlock znów westchnął, pokręcił głową i wrócił do kontemplowania morza. Chciałem poradzić konstablowi, by natychmiast przesłuchał krewnych ofiary, ale zrezygnowałem. Dziwny stan Holmesa, jakaś nieodparta apatia, której dotąd u niego nie widziałem – budziły moje przejęcie i troskę. Nieoczekiwanie Sherlock wrócił ku nam odprężoną, uśmiechniętą twarzą. - Do roboty – zatarł ręce. - Widzi pan tę krowę – wskazał Gregarahowi zwierzę ledwie widoczne na oddalonej łące. - Tak, sir. - Dziwna sprawa. Przed chwilą było po drugiej stronie strumienia. A kładka jest niezwykle wąska, zgodzi się pan. Tylko dwunożna istota może ją przekroczyć. Pytanie zatem, co kryje skóra krowy, niestarannie zresztą zaciągnięta... - Czy to zabójca, sir? - spytał z nadzieją i ożywieniem konstabl. - Czyż człowiekowi pod przebraniem krowy można ufać? - rozłożył ręce Holmes. - Zważywszy, że to krowa białoczarnego umaszczenia, rasy holsztyno-fryzyjskiej. Gdy tymczasem spodziewałbym się tu raczej krowy kudłatej, brązowej, rogatej, wyżynnej, no po prostu krowy szkockiej z rasy highland cattle. Przyzna pan, że to znamienne. Przy czym sugerowałbym pośpiech, bo krowa ta wyraźnie oddala się od nas, co też ma swoją wymowę. - Czy popilnują panowie zwłok kongresmana na czas pościgu? - spytał Gregarah wzruszony. - Proszę na nas polegać. I policjanci z krzykiem rzucili się w pogoń. Z namysłem przyglądałem się memu przyjacielowi. Coś nie dawało mi spokoju. - Czy w istocie ten człowiek w przebraniu krowy jest zabójcą? - odważyłem się wreszcie spytać. Holmes popatrzył na mnie z pobłażaniem. - Człowiek w przebraniu? Nie wiem, o czym ty mówisz, mój drogi Watsonie. - No przecież... - Ależ to zwykła, uczciwa krowa, co prawda mniej górska od towarzyszek. Nie jest to wszak powodem do nagonki i aresztowania... Odebrało mi mowę na chwilę. - Lecz przecież sam powiedziałeś konstablowi, że... Sherlock wzruszył ramionami, gubiąc swój uśmiech. - To dureń, mój przyjacielu, to, rzekłbym, ożywiony krzemień w przebraniu człowieka. Nie oczekuj po nim wnioskowania i konsekwentnych działań. Ta krowa nie przeszła ani pół metra, odkąd stanęliśmy na plaży. Rzuciłem na nią okiem trzykrotnie, zaś policjant nawet nie zauważył jej obecności. Co świadczy, że nie raczy się rozglądać i brak mu wymaganej czujności. Jak taki osioł miałby ująć przestępcę? - To prawda, przyznaję, że bystrością nie grzeszył, ale... On gotów poskarżyć na nas! A reputacja... - Poskarżyć? - spytał lekceważąco Holmes. - Komu? Królowej? Nie zrobi nic, by sławę takiego durnia wyciągnąć poza Kinloch Hourn, tego możesz być pewien. Owszem, zadba o reputację... ale własną. - A zatem...?

- Aresztuje krowę. - Are... Cóż to za nonsens, Holmes! - I powieszą ją. - Jak to? W życiu w to nie uwierzę, mój drogi! - Powieszą ją lub pastucha, a może nawet właściciela. Zrobią wszystko, by prestiż lokalnych służb porządku zyskał odpowiedni blask, mój drogi. A wiążący wpływ na te działania będzie miała rodzina kongresmana. Czy też, jak wolisz, jego mordercy. Teraz ja potrzebowałem czasu, by wyjść z oszołomienia. - Na Boga, Holmes... Przecież właśnie przyczyniliśmy się do zguby niewinnych osób! Trzeba działać niezwłocznie! - J a się przyczyniłem – sprostował mój kompan z nikłym uśmiechem. - Zdecydowanie zbyt często okazujesz szlachetność przyjacielską. Otóż nic więcej nie mam zamiaru uczynić w tej sprawie. - Ale dlaczego?! - wykrztusiłem wstrząśnięty. - Czy to mój obowiązek? - zirytował się nagle. - Czy nie przysługują mi wakacje i wolność od zobowiązań? - Lecz niewinny człowiek... - Nie on pierwszy, przyjacielu. - Ależ ty nigdy się nie myliłeś, ty... - Tak – przerwał z dziwną miną Sherlock. - Nie myliłem się. Nigdy się nie mylę. Myślisz, że z profesorem Moriarty'm się myliłem? A jednak ścigają go. Zmarszczyłem brwi. - „Jednak”? Przecież to największy zbrodniarz, twój największy wróg, Holmesie... - Mój największy wróg. To prawda. Reszta się nie zgadza. - Sherlock wbił ponury, zacięty wzrok w ciało kongresmana. - Nie zgadza się?! A te wszystkie malwersacje, porwania, morderstwa... - Nigdy ich nie popełnił. Milczałem porażony. - Cała przewina tego niesłychanego zbrodniarza sprowadza się do tego, że pewnej jesieni na uniwersytecie, uwiódł piękną dziewczynę imieniem Elizabeth, w której kochał się biedny dureń. Ten biedny dureń znienawidził Moriarty'ego i zaczął ścigać go z zamiarem walki na śmierć i życie. A ponieważ Moriarty wymykał się przebiegle, czując na plecach oddech śmierci, sprytny, a nade wszystko zdesperowany dureń obarczył go odpowiedzialnością za najgorsze zbrodnie w królestwie i na kontynencie. I tak – Holmes zwrócił ku mnie błyszczące oczy – profesora Moriarty'ego ścigają wszelkie sądy i policje cywilizacji. Jak wiesz, póki co bez powodzenia. Moriarty zniknął, podobnie jak Elizabeth, zresztą. Poczułem w sercu rozpacz najgorszą z możliwych. - A zatem... profesor Moriarty... ucieka przed... - ...niesprawiedliwością. Nie inaczej, Watsonie. Nie inaczej. A czy ktokolwiek na świecie podważy słowo słynnego durnia, to jest, chciałem rzec: słynnego tropiciela? Byłem wstrząśnięty i zrozpaczony tym, co usłyszałem, i tym, co widziałem na twarzy przyjaciela. A ponieważ tak to już jest, że przyjacielowi wybacza się najstraszniejsze czyny, z desperacją usiłowałem go ratować. - Mój kochany, to było zło, w istocie! Lecz przecież zło usprawiedliwione! Każdy, komu złamano serce, zrozumie cię doskonale i usprawiedliwi! W gruncie rzeczy nie popełniłeś jeszcze krzywdy nieodwracalnej. Na Boga, Holmes, uratujmy najpierw krowę i pastucha, zaś potem oczyścimy profesora!... Zawinił, nie przeczę, także przeciw tobie, uznajmy, że rewanż spełniony! Nie wątpię, że tak dobry i nieomylny detektyw jak ty będzie powszechnie usprawiedliwiony! Wołałem żarliwie i z determinacją, aż Sherlock przerwał mi, mówiąc z gorzkim uśmiechem: - Dobry? Nieomylny? Czy myślisz, że Moriarty i pastuch będą jedynymi, których prawo ukarze niesłusznie? - Jak to? - wydusiłem, utraciwszy cały zapał. - Ta cała dedukcja – wymruczał ze złością. - Te dowody w postaci grudki błota na podeszwie czy styl zaginania chusteczki... - Odwrócił się i niespiesznie ruszył brzegiem szkockiego morza. - Mój wierny Watsonie – dobiegł mnie jego zduszony głos. - Ilu ludzi, twoim zdaniem, powieszono lub wtrącono za kraty niewinnie? Przełamałem zdrętwienie i ruszyłem za nim. - Pojęcia nie mam... Szedł chwilę w milczeniu. - Myślę od dwóch dni o Elizabeth – odezwał się po dłuższej chwili. - Kiedy odeszła, zaszło dla mnie słońce. Były to najsmutniejsze słowa, jakie dotąd usłyszałem z ust przyjaciela. Nie wymyśliłem nic, co mógłbym na to odrzec. - A wracając do sprawy, Watsonie... Przyjmijmy, że odkąd pomagam policji ścigać złoczyńców, aresztowano i skazano 2000 z nich. Jeśli uznać, że słuszny, zasłużony wyrok dotyczył 1300 z nich, to jakaż liczba nam pozostaje? - 700...

- Otóż to, mój drogi... Otóż to. Grzegorzowi Mniejszemu

Autor: hussair Artykuł pobrano ze strony eioba.pl