Płakałam i wciąż myślałam o tym, co się stało. Obserwowałam też rozpacz mojej drugiej siostry, która po tej śmierci zupełnie się załamała. Ona, bardziej nawet niż ja, gorąco i całym sercem wierzyła, że modlitwa pomoże, a Pan Bóg nie pozostanie obojętny, że jeśli bardzo, tak bardzo będzie prosić, to jej słowa zostaną usłyszane, prośby wysłuchane. Do końca wierzyła, że choroba się cofnie. Gdy tak się nie stało, ogromnie to przeżywała, podupadła na zdrowiu. Długo obie dochodziłyśmy do siebie po tej stracie. Ale wtedy też chyba tak naprawdę zrozumiałam, jak krótko dane jest nam być na ziemi. Zdałam sobie sprawę, że liczy się każdy dzień, bo nie znamy wyroków boskich i często ich nie rozumiemy. Długo szukałyśmy sposobu, aby się otrząsnąć po tym nieszczęściu. I, paradoksalnie, z pomocą przyszła nam właśnie wiara; wiara w to, że nasze życie nie kończy się tutaj, że mamy, wprawdzie niewiadomą, ale jednak jakąś przyszłość po śmierci. Może zresztą śmierć siostry miała jakiś swój ukryty sens? Może Pan Bóg chciał nam przekazać, że nie wszystkie Jego decyzje muszą być dla nas pomyślne, zrozumiałe, a modląc się, trzeba mieć w sobie pokorę, nie zaś tylko żądać spełnienia próśb. Rodzinny dramat przewartościował stosunek Teresy Folgi do życia. – Wychowałam się w rodzinie katolickiej. Razem z siostrami co niedzielę chodziłyśmy do kościoła. Jako młoda dziewczyna sądziłam, że to jest najważniejsze, że to mój podstawowy obowiązek – tłumaczyła. – Dziś, jako dojrzała kobieta, wiem, że najważniejsze jest życie według zasad chrześcijańskich. Najlepsze świadectwo swojej wiary daje ten, kto jest dobrym człowiekiem, obojętne jakiego jest wyznania. Bo cóż znaczy cotygodniowa wizyta w kościele, gdy ten sam człowiek w ciągu tygodnia upija się, oszukuje, krzywdzi bliskich? Jesteśmy z mężem zgodni w tym poglądzie i staramy się być po prostu dobrymi ludźmi. Prowadzimy wspólne życie, jesteśmy razem. Uczymy naszych synów pacierza: po polsku i po grecku. W ten sposób chcemy im przekazać, że chrześcijaństwo jest jedno, bez względu na to, gdzie los nas rzuci…

Modlitwa na Camp Nou Antoni Piechniczek był jedynym selekcjonerem reprezentacji piłkarskiej, która dwukrotnie – w 1982 i 1986 roku – zakwalifikowała się do finałów mistrzostw świata. W Hiszpanii białoczerwoni powtórzyli sukces z 1974 roku, zajmując trzecie miejsce. To tym cenniejsze osiągnięcie, że zostało odniesione w czasie stanu wojennego w Polsce. Trzy mecze: z Belgią, Związkiem Radzieckim i Włochami, nasza drużyna rozgrywała w Barcelonie. W podziemiach słynnego stadionu Camp Nou znajduje się kapliczka z obrazem Czarnej Madonny z Mont Serrat… i niezwykły obrazek – modląca się przed nim ekipa z komunistycznego kraju. 6

– To były niezapomniane dla mnie mistrzostwa, wielki sukces i wspaniałe przeżycia – wspominał trener Piechniczek w Bożym dopingu. – Rzeczywiście, tam pierwszy raz widziałem modlącą się całą reprezentację. Ale któż w tej kapliczce na Camp Nou nie modlił się? Doprawdy, wszyscy najwybitniejsi piłkarze wszech czasów. Zostawiali tam proporczyki, odznaki, klubowe pamiątki. To fantastyczna, wyjątkowa dekoracja świętego obrazu. Szkoleniowiec podkreślał, że nie tylko w karierze piłkarskiej czy trenerskiej, ale w całym jego życiu sprawy wiary i religii miały ogromne znaczenie. – Najkrócej ujmując, wiara w Boga była i jest dla mnie drogowskazem na całe życie – mówił. – I byłaby nim zawsze, bez względu na to, czym bym się zajmował. Dekalog zawsze był i jest wyznacznikiem mojego postępowania. W takim duchu byłem wychowywany przez dwie kobiety – babcię, która straciła męża na pierwszej wojnie, oraz mamę, owdowiałą podczas drugiej wojny światowej. W tym rządzonym przez nie domu wszystko podporządkowane było kalendarzowi liturgicznemu, który nie ograniczał się jedynie do uczestnictwa w niedzielnej Mszy. Chodziłem do kościoła na roraty, nabożeństwa majowe, w październiku odmawiałem różaniec. Kiedy byłem już w szkole średniej, posłuszny wskazaniom babci, często przed lekcjami wstępowałem na krótką modlitwę do pobliskiego kościoła pod wezwaniem Wniebowstąpienia Najświętszej Maryi Panny. Tak zresztą postępowało wielu moich chorzowskich kolegów. A jakież to było dla nas przeżycie, kiedy na Pasterce staliśmy obok swoich sportowych idoli – Cieślika, Wyrobka, Alszera, Cebuli. Piechniczek przywołał też zdarzenie, które przytrafiło się mu podczas pracy w Tunezji, zdominowanej przez wyznawców islamu. – Żadnych przykrości z powodu mojej wiary nie doświadczyłem, ale opowiem o tym, jak mnie, katolika, i moich muzułmańskich piłkarzy połączyła wspólna modlitwa. Jest taki zwyczaj wśród tamtejszych drużyn, że przed meczem wszyscy stają w kole, chwytają się za ramiona i odprawiają modły o dobry wynik. Długo nie wiedziałem, jak ja mam się zachować, bo przecież ich praktyki były mi absolutnie obce. Ale przed jakimś ważnym spotkaniem któryś z zawodników pociągnął mnie za ramię i mimo woli znalazłem się pośród nich. Nie próbowałem się uwalniać, ale drugą rękę czym prędzej włożyłem do kieszeni, w której noszę różaniec, dar od Ojca Świętego. I kiedy oni wzywali Allaha, ja, mocno ściskając różaniec, modliłem się do Jezusa i Maryi... Według Antoniego Piechniczka trener ma do spełnienia, oprócz szkolenia drużyny, równie ważną misję wychowawczą. – Nieszczęście futbolu i sportu w ogóle jest efektem braku poszanowania zasad moralnych w pierwszym rzędzie przez trenerów, a nie przez zawodników. To oni muszą młodym ludziom 7

wpajać szacunek dla przeciwnika; szacunek, który zabija nienawiść, największą plagę sportowej rywalizacji – wskazywał na istotny aspekt współczesnego sportu. Obecny selekcjoner biało-czerwonych, Franciszek Smuda, również nie ukrywa, jak ważna jest dla niego wiara. O Bogu mówi krótko: – Jest to Ktoś Najwyższy; Ktoś, kto daje mi wiarę; kto pozwala mieć tę wiarę; kto daje mi siłę zwyciężania, ale i pomaga w chwilach porażek, bo przecież każdy z nas je ponosi. Odnosząc się do wypaczeń we współczesnym sporcie, Franciszek Smuda zapewniał, że stara się „w jak najmniejszym stopniu zachowywać w futbolowej działalności w sposób, który kłóciłby się z kanonami wiary”. – Po prostu, ten mój piłkarski kodeks postępowania sam dla siebie określam na takich zasadach, aby pozostawał w symbiozie z mą wiarą w Boga – mówił w marcu 2000 roku. Jednocześnie deklarował: – Jestem wierzący od dziecka. Nic pod tym względem nie zmieniło się i nie zmieni. Tradycję wiary katolickiej przekazali mi rodzice, tak jak w wielu innych polskich domach. Jestem dumny, że Boga nie zaparłem się nigdy. O tym natomiast, jaka rolę w karierze zwieńczonej złotym medalem olimpijskim w Pekinie (2008) pełni wiara, zwierzał się gimnastyk Leszek Blanik. – Zawsze modlę się przed zawodami. To jest jeden z elementów przygotowania się do startu. Zawsze proszę Boga, żeby pomógł mi zaprezentować wszystko, czego się nauczyłem na treningu. Wielokrotnemu medaliście mistrzostw świata i Europy modlitwa towarzyszyła także po zawodach. – Dziękuję Bogu za danie mi możliwości udziału w rywalizacji – mówił. – Dziękuję nawet wtedy, gdy start kończy się niepowodzeniem. Myślę, że z upływem lat przekonałem się, iż Bóg tak urządził życie każdemu z nas, że zarówno sukcesy, jak i porażki mają swoje uzasadnienie… Opatrzność czuwała nade mną W przywoływanej publikacji niezwykle wzruszające wyznanie złożyło również dwóch znakomitych przed laty polskich kolarzy. Jan Magiera to dwukrotny olimpijczyk (1964 i 1968), czołowy zawodnik Wyścigów Pokoju, ale nade wszystko szlachetny człowiek. O swoich relacjach z Bogiem mówił tak: – Jestem człowiekiem głębokiej wiary i nic nie jest w stanie tego zmienić. Na pewno duża w tym zasługa rodziców, którzy mieli aż dziesięcioro potomstwa, ale potrafili wszystkich 8

wyprowadzić na ludzi. Modlitwa zawsze była i jest dla mnie czymś, co pozwala złapać kolejny życiowy oddech, nie poddawać się przeciwnościom losu. Nauczyłem się Boga prosić, umiem też dziękować za wszystkie doznane łaski… Czynił to ten wybitny sportowiec zwłaszcza w dramatycznych chwilach, kiedy po groźnych wypadkach walczył o powrót do zdrowia i sportowej rywalizacji. – Gdy spotyka nas nieszczęście, wtedy w jakiś szczególny sposób zwracamy się z prośbami. Sam mogę powiedzieć, że wiele moich próśb zostało wysłuchanych. Jeszcze jako bardzo młody kolarz miałem wypadek na torze, zmasakrowałem sobie kolano. Leżąc w szpitalu w Radomiu, podsłuchałem, jak ordynator powiedział do naszego prezesa, że nie tylko nie będę już kolarzem, ale na zawsze pozostanę kaleką. Według jego diagnozy miałem już nigdy nie zgiąć nogi w kolanie. Mogłem się poddać. Ale powiedziałem sobie, że modlitwa nie leczy, za to może dać siłę do podjęcia wyzwania. I wypisałem się ze szpitala na własną prośbę, odkręciłem przy swoim rowerze jeden pedał i zdrową nogą kręciłem z całych sił, a drugą nogę, nie bacząc na ból, próbowałem zginać. Bolało strasznie, a ja pomodliłem się i na drugi dzień znów miałem siły i odwagę, by walczyć o powrót do zdrowia. Udało się, bo Opatrzność Boża czuwała nade mną. Później był wypadek jeszcze poważniejszy. Na torze w Berlinie w czasie upadku uszkodziłem sobie wątrobę. Przywieziono mnie do Polski. Wybrałem szpital w Nowym Sączu, bo tam była cała moja rodzina, ale lekarze nie potrafili zapanować nad chorobowymi powikłaniami, do tego stopnia, że w roku 1963 przetransportowano mnie do szpitala w Nowej Hucie helikopterem. Teraz to normalne, ale wtedy świadczyło o zagrożeniu życia i oczywiście o tym, że władze sportowe użyły wszystkich swoich wpływów, by mi pomóc. Kiedy z tego wyszedłem, diagnoza znów była na wskroś pesymistyczna: zdaniem lekarzy nadawałem się co najwyżej do spacerów i sadzenia kwiatków. Nie było mowy już nie tylko o sporcie, ale w ogóle o jakiejś pracy fizycznej… podobno na całe życie. Wiara w Boga przywróciła mi wiarę w możliwość powrotu do sportu. Po roku pojechałem na igrzyska do Tokio. Kolarstwo jest taką dyscypliną, która uczy przetrwać największe cierpienie. Myślę, że uodporniłem się na ból. Myśl o tym, że człowiek nie jest sam, że w modlitwie znajduje ukojenie jest dla mnie wystarczająca, by przetrwać różne życiowe zakręty. Dekalog i nauki Jana Pawła II Młodsze pokolenie kolarskie reprezentuje Czesław Lang. Podobnie jak Magiera, ścigał się on na dwóch olimpiadach (1976 i 1980) i zdobywał medale mistrzostw świata (1977 i 1979). I on nie ma wątpliwości, że to, co osiągnął w życiu i sporcie, zawdzięcza Opatrzności. 9

– Gdy moja nieżyjąca już mama była ze mną w ciąży – a byłem trzecim w kolejności dzieckiem – pewnego dnia wsiadła w pociąg i pojechała do Częstochowy – wspominał. – Jak mi potem opowiadała, spędziła przed obrazem Czarnej Madonny długie chwile, modląc się gorąco w mojej intencji, zawierzając nienarodzone jeszcze dziecko Jasnogórskiej Pani. Myślę, że Matka Boża wysłuchała modlitw i ku radości rodziców coś tam udało mi się w życiu osiągnąć, przynajmniej na niwie sportowej. Czesław Lang, pierwszy kolarz z krajów Europy Wschodniej ścigający się w zawodowych grupach we Włoszech, przywołał też spotkanie z Janem Pawłem II, który miał ogromny wpływ na jego życie. – W roku 1984 Papież przyjął na audiencji mnie i mojego przyjaciela – Lecha Piaseckiego, kolarskiego mistrza świata. Audiencja miała bardzo kameralny charakter. Wręczyliśmy Ojcu Świętemu rower. Choć sporo lat od tej pory minęło, chwile spędzone wówczas w jego towarzystwie są we mnie wciąż żywe i takie pozostaną na zawsze. Nie kryję, że w życiu, poza Dekalogiem, kieruję się jego naukami, bo mądrość Jana Pawła II, a zarazem miłość do każdego człowieka jest czymś niepowtarzalnym – opowiadał.

Modlitwa jak trening charakteru Także w życiu wielu innych bohaterów Bożego dopingu papież z Polski odegrał niebagatelną, wręcz kluczową rolę. Władysław Żmuda – uczestnik czterech piłkarskich mundiali (1974, 1978, 1982 i 1986), kiedy grał we włoskich klubach (Verona i Cremonese), kilkakrotnie spotykał się z Janem Pawłem II. Brał też udział w meczu gwiazd na stadionie olimpijskim w Rzymie, kiedy powołano go do reprezentacji Watykanu obok Platiniego i wielu innych znakomitych piłkarzy. Po meczu Ojciec Święty na pamiątkę wręczył uczestnikom spotkania różańce. – To nie jedyna pamiątka z moich spotkań z Ojcem Świętym – wspominał Władysław Żmuda. – Część z nich ofiarowałem mamie, siostrze i dalszej rodzinie. Sobie zachowałem natomiast różaniec z tej pierwszej audiencji i zawiesiłem go na honorowym miejscu, obok moich największych trofeów sportowych. Niekiedy sięgam po niego i modlę się… O wierze Władysław Żmuda mówi, że jest mu potrzebna zawsze i wszędzie. – Najbardziej tę potrzebę odczuwa się w chwilach niepowodzeń i zwątpienia – podkreślał, dzieląc się osobistymi doświadczeniami. – Dla mnie takim mocnym przeżyciem była śmierć ojca. Trudnymi doświadczeniami były też cztery ciężkie operacje, jakie przeszedłem w swojej karierze. Niektórzy stawiali już na mnie przysłowiowy krzyżyk, ale ja – jakby na przekór im – wracałem na boisko i grałem tak dobrze jak przed kontuzją. I właśnie wtedy modlitwa i wiara 10

w to, że uda się wrócić do pełnej sprawności, pomogły mi kontynuować tak długą i wspaniałą karierę. To był znakomity trening charakteru i silnej woli. Najcenniejsze zwycięstwo „Ale czy ktoś wie, co dla sportowca oznacza kalectwo, życie w świadomości, że już nigdy o własnych siłach nie wykona się kroku?” – pytał na łamach tej samej książki Bogusław Nowak, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych czołowy polski żużlowiec, dziesięciokrotny mistrz kraju, wicemistrz świata. Passę jego sukcesów przerwał tragiczny wypadek. Jednak mimo trwałego kalectwa nie poddał się. Choć uraz przykuł go do wózka inwalidzkiego, służy swym doświadczeniem w szkoleniu młodych adeptów speedwaya. Uczestniczy też w rekolekcjach dla sportowców. – Dopiero po tym wypadku odkryłem, że Bóg istnieje nie tylko w kościele – zwierzał się reporterowi. Na pytanie, czy ma żal do losu, że tak surowo go potraktował, odpowiedział: – Nie myślę o swoim kalectwie w takich kategoriach. Uważam, że jak każdy człowiek, mam do spełnienia tutaj, na ziemi, swoją misję, więc staram się ją wypełniać najlepiej, jak potrafię. Do takiego przekonania dojrzałem po tym, jak fatalny w skutkach wypadek zniweczył wszystkie wcześniejsze plany. 4 maja 1988 roku, w jednej sekundzie, przewróciło się całe moje życie. Leżąc nieruchomo na szpitalnym łóżku ze świadomością, że będę przykuty do inwalidzkiego wózka do końca życia, często zadawałem sobie pytanie, czy w ogóle w takim stanie warto żyć. W głowie kłębiły się najgorsze, samobójcze myśli. Zanim odnalazłem miejsce w nowej dla mnie rzeczywistości, upłynęło sporo czasu. Wtedy zrozumiałem, jak małą i niewiele znaczącą istotą jest człowiek. (…) Czy ktoś wie, co dla sportowca oznacza kalectwo, życie w świadomości, że już nigdy o własnych siłach nie wykona się kroku? Ta walka z samym sobą – zanim powiedziałem sobie, że trzeba żyć! – trwała cztery lata. Był to długi czas rozmyślań nad sensem życia. Choć wychowałem się w domu o głębokich tradycjach katolickich, dopiero wtedy przeczytałem w całości Pismo Święte. Od tamtej pory czytam je niemal codziennie. Zrozumiałem, co naprawdę znaczy wiara, pojąłem, że Jezus jest między nami i nic nie dzieje się przypadkowo. Nawet w tym moim wypadku i kalectwie odnalazłem sens. W czasie treningów i spotkań z młodzieżą Bogusław Nowak nie opowiada jednak o swoich zwycięstwach. – Było ich sporo, ale nie muszę się nimi chwalić. To największe odniosłem jednak nie na torze. To, kim dzisiaj jestem; to, że odnalazłem swoje miejsce w życiu i mogę robić to, co 11

kocham – to moje najcenniejsze zwycięstwo. Wielokroć ważniejsze niż wszystkie zdobyte medale – przekonuje. Ksiądz na bramce A czym był sport dla ks. Pawła Łukaszki, reprezentanta w hokeju na lodzie, olimpijczyka, wielce utalentowanego bramkarza, któremu w latach osiemdziesiątych minionego stulecia oferowano grę w zawodowej lidze NHL? Kiedy odkrył swe powołanie do kapłaństwa? Czy wdrapującemu się na szczyty kariery sportowej dziewiętnastolatkowi łatwo przyszła zamiana hokejowych parkanów na sutannę? Nie tylko na te pytania odpowiadał w rozmowie z dziennikarzem przeprowadzonej w marcu 2000 roku. – Czy sport odegrał jakąś rolę w odnalezieniu przez Księdza drogi do Boga? – To prawda, w pewnym okresie mego życia sport był dla mnie wszystkim, ale nigdy jednak nie stawiałem go na jednej szali z religią i wiarą. Kościół szedł swoją drogą, a sport swoją. Owszem, dzisiaj mogę powiedzieć, że w trakcie uprawiania sportu pojawiły się znaki i zdarzenia mogące stanowić świadectwo mojego powołania do kapłaństwa. Może wprost nie przesądziły o moim powołaniu, ale z pewnością nieustannie je kształtowały i umacniały. Ale tak naprawdę sekret mojego powołania tkwi w aktywnym przeżywaniu Eucharystii już od piątego roku życia, kiedy po raz pierwszy jako ministrant służyłem do Mszy Świętej. Dzisiaj jestem Panu Bogu wdzięczny za to, że z czasem właśnie Eucharystia stawała się dla mnie coraz bardziej centrum życia duchowego. Od tamtej pory, gdy pojawiało się jakieś zagrożenie, że nie będę mógł uczestniczyć w niedzielnej Mszy, to czułem się jakoś dziwnie niespokojny. Dlatego, kiedy zacząłem grać w drużynie hokejowej, zawsze dbałem o to, żeby w niedzielę być na Mszy, nawet kosztem treningu z narodową kadrą. – I trzymali w niej tak niesubordynowanego zawodnika? – Jakoś mi się udawało, chociażby w 1976 roku, kiedy z reprezentacją juniorów pojechałem do Niemiec. Byłem najmłodszy w ekipie, miałem zaledwie 14 lat, a to był mój pierwszy w życiu wyjazd na Zachód. Turniej rozgrywano w małym górskim miasteczku Fussen. Wszystko było takie piękne i nowoczesne, niczym z bajki. Czuliśmy się tam znakomicie, a dobry nastrój spotęgowało zwycięstwo odniesione w inauguracyjnym meczu z gospodarzami. Tylko jedna sprawa mnie martwiła – nie wiedziałem, czy w niedzielę będę mógł uczestniczyć we Mszy Świętej. W sobotę wieczorem odnalazłem jednak w pobliżu naszego hotelu kościół katolicki. Niestety, pora wyznaczonego naszej drużynie treningu pokrywała się z Mszą, a trener i kierownik ekipy nie wyrażali zgody na zwolnienie z zajęć. Ja jednak nie chciałem po raz pierwszy w życiu opuścić niedzielnej Mszy Świętej. Długo nie mogłem zasnąć. Rano, po 12

śniadaniu, poszedłem jednak do kościoła. Pamiętam, jak bardzo przeżyłem wówczas przyjęcie Komunii Świętej, którą kapłan podawał wiernym do wyciągniętych przez nich rąk. Taki zwyczaj był nieznany w Polsce. Kiedy wróciłem na lodowisko, trening dobiegał końca. Trener pokrzyczał na mnie, mówił o dyscyplinie, o tym, że dostałem szansę, mogłem zrobić największą karierę w polskim hokeju, ale szansy tej nie potrafiłem wykorzystać. Groził, że już nigdy więcej nie wyjadę za granicę... Nie miał racji. Po czterech latach tylko ja z tamtej drużyny juniorów trafiłem do olimpijskiej kadry i pojechałem na olimpiadę w Lake Placid. Jedenaście lat po tamtym zdarzeniu w Fussen odprawiałem swoją Mszę Świętą prymicyjną w Nowym Targu. Było wielu przyjaciół i znajomych, tylko na przyjęciu naliczono ponad 1100 osób. Wśród nich był ów trener, który mnie tak bardzo skarcił, że poszedłem na Mszę Świętą. Przy składaniu życzeń powiedział mi między innymi tak: „Pawełku, ciągle modliłem się za ciebie i wiedziałem, że słusznie postąpiłeś wtedy w Fussen. Obyś był dobrym i wiernym kapłanem Pana Jezusa, tak jak tamtej niedzieli”, – Zdarzenia z Fussen nikt nie rozpowszechniał. Głośno natomiast było o tym, co się wydarzyło podczas hokejowych mistrzostw świata w 1981 roku. – Nigdy o tym wcześniej nie mówiłem, bo nie przywiązywałem do tego żadnej wagi, ale teraz uważam, że to także był pewien znak na mojej drodze do kapłaństwa. Mistrzostwa odbywały się w Val Gardena, nic dziwnego więc, że strasznie chcieliśmy się spotkać z Papieżem. No, bo jak to, nasz rodak na Stolicy Piotrowej już trzeci rok, a my, będąc we Włoszech, nie odwiedzimy go? Niestety, nie było to możliwe ani podczas turnieju, ani też po nim, bo natychmiast trzeba było wracać na mecze ligowe. Postanowiłem więc napisać w imieniu całej drużyny list do Ojca Świętego, prosząc o błogosławieństwo. Aż wstyd powiedzieć, że napisałem „Wasza Świętobliwość” zamiast „Wasza Świątobliwość”. List podpisali wszyscy zawodnicy i członkowie ekipy, a na odwrocie koperty mimochodem napisałem swoje nazwisko i adres hotelu, w którym mieszkaliśmy. Nie liczyłem, że otrzymamy odpowiedź, więc tym większe było zaskoczenie, kiedy z Watykanu nadszedł telegram. Jak można się domyśleć, zaadresowany był na moje nazwisko. No, i zaczęło się. Sprawę podchwycili natychmiast dziennikarze i w gazetach ukazały się informacje, jakoby w polskiej drużynie występował kapłan, a duchowego wsparcia udziela jej sam Jan Paweł II. Ich wątpliwości zostały całkowicie rozwiane, kiedy w moim pokoju znaleźli krzyż i książeczkę do modlitwy, z którymi wybierałem się w każdą podróż. Niestety, najważniejszy mecz w mistrzostwach z reprezentacją Włoch przegraliśmy i – choć mieliśmy wówczas naprawdę bardzo dobry zespół – nie zdobyliśmy awansu do grupy A.

13

– Doprawdy trudno w to uwierzyć, że młody człowiek, świetnie zapowiadający się sportowiec, nie rozstaje się z różańcem, krzyżem, książeczkę do modlitwy. Szczególnie w tamtych latach nietrudno było stać się z tego powodu obiektem żartów i kpin. – Być może tak było, ale uchodziło to mojej uwadze. Raczej spotykałem się – zwłaszcza ze strony starszych kolegów z drużyny – ze zrozumieniem i poparciem. Po latach niektórzy przypominali mi, jak namawiałem ich podczas zgrupowań do wspólnej modlitwy, zabierałem do kościoła na nabożeństwa. Nie zapomnę, jak kiedyś w okresie Wielkiego Postu wyciągnąłem do łódzkiej katedry na drogę krzyżową jednego z moich kolegów z kadry. Po pierwszej stacji zdumiał mnie pytaniem, czy to już koniec... – To był czas PRL-u i manifestowanie swojej wiary nie było raczej mile widziane. – Nigdy nie wstydziłem się swej modlitwy i nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek miał z tego powodu jakieś przykrości. Owszem, niektórzy byli zaskoczeni takim zachowaniem. Kierownik reprezentacji juniorów opowiadał mi, jak w 1979 roku, przed wyjazdem do USA, poprosiłem go o zarezerwowanie hotelu w Warszawie, bo nie opłacało mi się po zgrupowaniu wracać do Nowego Targu. Uczynił tak, jak prosiłem. Załatwił dwuosobowy pokój w hotelu „Forum”, podejrzewając jednak, że chodziło mi nie tylko o męczącą podróż do domu. Postanowił więc sprawdzić, jak się w tym hotelu sprawuję. Wieczorem dyskretnie uchylił drzwi od mojego pokoju i jakże się zdziwił, kiedy zobaczył mnie odmawiającego różaniec. – Wróżono Księdzu wspaniałą karierę. Jeden z najlepszych w Europie bramkarzy w kategorii juniorów szybko także wśród seniorów ugruntowywał swą sportową klasę. Udane występy w reprezentacji narodowej, udział w igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata, tytuł najlepszego bramkarza w polskiej lidze, wreszcie oferty z klubów kanadyjskich. Wybór zdawał się być przesądzony... – A jednak nie był to łatwy wybór. O wstąpieniu do seminarium duchownego myślałem od dawna, ale do decyzji dojrzałem dopiero w obliczu zbliżającej się matury. W ciągu kilku tygodni musiałem pokonać wewnętrzne opory, szukając w modlitwie odpowiedzi na pytanie, jaka droga będzie dla mnie najtrudniejsza. Czy ma nią być małżeństwo, które gdzieś jawiło się na horyzoncie? Rodzina, dom, kariera sportowa i pieniądze? Bałem się, bo wszystko do tej pory przychodziło mi zbyt łatwo. Owszem, pracowałem bardzo dużo, może nawet więcej niż moi koledzy, ale już jako kilkunastoletni chłopiec mogłem przebierać w rzeczach doczesnych. Może właśnie dlatego kapłaństwo jawiło mi się wtedy jako ta najtrudniejsza droga. – Dlaczego wtedy? – Bo dzisiaj, patrząc z innej już pozycji, dostrzegam, jak wiele poświęcenia i trudów wymaga życie w sakramencie małżeństwa. Borykanie się rodzin z ogromem problemów doczesnych, 14

troskami dnia codziennego jest niekiedy trudniejsze od mojego życia kapłańskiego, które dzisiaj także inaczej pojmuję. Wówczas myślałem, że jeżeli zostanę kapłanem, to przede wszystkim będę służył ludziom, będę się z nimi solidaryzował i pomagał mi. Bóg miał być tłem tej misji. Teraz uważam inaczej – zawsze na pierwszym miejscu musi być Bóg. On musi być centrum każdego działania! – Takie patrzenie na sprawę to efekt ewolucji wiary? – Tak, bo przecież dopiero teraz widzę głębiej niż kiedyś mój związek z Panem Bogiem. Gdy byłem sportowcem, moją wiarę charakteryzowała spontaniczność. Bezwzględnie była mi ona potrzebna, ale dopiero teraz stała się sensem i koniecznością mojego kapłańskiego życia. – Sport jednak nie zniknął zupełnie z tego życia... – ... Ale wewnętrznie nabrał on dla mnie całkiem innego wymiaru. Dopiero teraz zrozumiałem, jak wiele ćwiczeń wykonywałem, nie uświadamiając sobie, po co to robię. Jasne, że gdybym wówczas dysponował dzisiejszą wiedzą, mój talent rozwijałby się zupełnie inaczej. Aczkolwiek dojście do pewnego poziomu fizycznej doskonałości byłoby tylko takim częściowym, zewnętrznym spełnieniem. – A jednak dał się Ksiądz namówić do powrotu na lodowisko. Może nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Paweł Łukaszka od trzech lat był już kapłanem. Historia hokeja nie zna podobnego przypadku. – Od razu chcę wyjaśnić, że nieprawdziwe były wówczas informacje, jakoby na moją grę w klubie nie wyraził zgody ksiądz kardynał. Cóż, nie kryję, mając 26 lat, ciągnęło mnie do sportu. Odmówiłem Cracovii, bo nie był to mój macierzysty klub, ale uległem namowom działaczy i kolegów z Podhala, którym w pewnym okresie brakowało trzeciego bramkarza. Oczywiście, długo się wahałem. Zdecydowanym przeciwnikiem mojej gry był ojciec, ale przesądziła – jak zwykle – moja mama. „Niczym się nie przejmuj. Jak masz tylko zdrowie i chęci do gry, to graj. Ino żeby ci nic złego nie zrobili” – powiedziała. Gdy podobną opinię usłyszałem od mojego spowiednika, ojca Dionizego, zdecydowałem się wznowić treningi. Nawet nie przypuszczałem, że zagram w mistrzowskim meczu, a jednak wystąpiłem w siedmiu ligowych spotkaniach. To było moje nowe doświadczenie, ale dzisiaj uważam, że był to jednak mój błąd. – II Sobór Watykański nie zabraniał, a wręcz był otwarty na takie postawy duchownych. – Ale mój powrót do wyczynowego sportu ani nie pogłębił w tym środowisku wiary, ani nie zaznaczył się żadnymi pozytywnymi zmianami. Natomiast jako ksiądz mogłem się stać obiektem kpin i lekceważenia, bo grając bez regularnego treningu i odpowiedniego przygotowania kondycyjnego byłem narażony na wpadki. Ale skoro jakoś mi się udawało, to 15

niedobrze to świadczyło o moich konkurentach. Teraz wiem, że miejsce księdza jest gdzie indziej i nie powinien on wchodzić tam, gdzie toczy się gra o pieniądze i liczy się tylko prestiż oraz presja zwycięstwa. – Kiedyś sport był inny? – Nie było w nim tak dużych pieniędzy. Dzisiejszy sport to wielki biznes. Wkroczyły do niego media, nowoczesny sprzęt, ale też farmakologia. Nawet rywalizacja juniorów jest zakażona osiąganiem wyniku za wszelką cenę. Zawodnicy zaś zachowują się jak pędząca za pieniądzem zaciężna armia. – Był kiedyś taki ważny mecz hokeistów Zagłębia Sosnowiec z Podhalem... – Tak, po puszczeniu w drugiej tercji trzeciej bramki zjechałem do boksu i pewnie dlatego... wygraliśmy. – Ale to jednak Paweł Łukaszka zbierał gratulacje. Ba, oklaski otrzymał także od rywali. – No, dobrze. Opowiem po kolei. To był jeden z tych meczów, które decydowały o mistrzostwie Polski. Po pierwszej bezbramkowej tercji, w drugiej najpierw Leszek Tokarz nie dał mi szans w sytuacji „sam na sam”, a chwilę później pokonał mnie po raz drugi Wiesiek Jobczyk. Nic nam nie wychodziło, byłem podenerwowany, natomiast rywale grali jak w transie. W pewnym momencie wyjechałem kilka metrów z bramki i wówczas Andrzej Zabawa oddał bardzo mocny strzał. Usłyszałem tylko świst krążka lecącego między szyją a uchem. Kątem oka zauważyłem drgnięcie siatki w bramce, ale sędzia nie zapalił czerwonej lampki. Przez chwilę nastąpiła konsternacja: był gol czy też krążek minął bramkę? Sosnowiczanie wyjechali na lód, zaczęły się przepychanki. Sędzia Bogdan Tyszkiewicz, późniejszy prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, po konsultacji z arbitrem bramkowym gola nie uznał. Atmosfera robiła się nieprzyjemna. Wtedy podjechał do mnie Zabawa i powiedział: „Paweł, przecież jesteś ministrantem i lektorem, więc przyznaj się i powiedz, że była bramka!”. Odpowiedziałem: „Tak, był gol”. Słyszący to sędzia Tyszkiewicz natychmiast wskazał na środek lodowiska. Przegrywaliśmy 0:3. Poprosiłem trenera o zmianę i na lód wyjechał Tadzio Słowakiewicz. Niektórzy mieli mi za złe, że się przyznałem. Ale od tego momentu to nam zaczęło sprzyjać szczęście, a tak naprawdę sprzyjało ono broniącemu Tadziowi. Zagłębie nadal atakowało, ale on interweniował znakomicie. Wychodził z opresji w najtrudniejszych sytuacjach. Do tego stopnia zdeprymował rywali, że ci pudłowali nawet do pustej bramki. W sukurs przychodziły mu słupek i poprzeczka. Niecodziennie spotyka się takie sytuacje na lodowisku. Naszym napastnikom udało się natomiast jeszcze w tej tercji strzelić dwa gole, a w trzeciej jeszcze dwa i całe spotkanie wygraliśmy 4:3. Oczywiście, bohaterem był Tadzio Słowakiewicz, ale po meczu to mnie koledzy składali gratulacje. 16

Uznali, że gdybym się nie przyznał do puszczonego gola i nadal stał w bramce, to z pewnością mecz przegralibyśmy. Ten gest po prostu nam się opłacił. – Czy zatem sportowiec katolik może swym zachowaniem dawać publicznie świadectwo wiary? – Nie może, lecz jak najbardziej powinien! Każdy katolik swym życiem, dobrymi uczynkami jest wręcz zobowiązany do świadczenia o swej przynależności do Chrystusa. Ten nakaz dawania świadectwa wiary wynika z chrztu świętego. A co to oznacza dla sportowca? Przede wszystkim przestrzeganie praktyk religijnych, ale także – kiedy wymaga tego sytuacja – kierowanie się sprawiedliwością ducha, na przykład przy podziale pieniędzy lub gdy ktoś nakłania go do sprzedania meczu, oszukania kolegów z drużyny. To również nieunikanie rozmów o Panu Bogu i o prawdziwych wartościach, które do Niego wiodą. – Czy zatem prawdziwa jest teza, że sławny sportowiec może niekiedy w szerzeniu wiary uczynić więcej niż kapłan? – Rzeczywiście, niekiedy tak. Tę prawdę, uniwersalną dla każdej zresztą religii, akcentuje Pan Jezus, mówiąc: „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre czyny i chwalili Boga, który jest w niebie”. Mądrość chrześcijańska polega więc na tym, że czyniąc dobro, człowiek nieustannie realizuje program Boga w tym świecie i przedłuża w nim Jego obecność. Z czynienia tego dobra nie jest nikt zwolniony, nawet największy sportowiec… Ktoś to wszystko zaplanował Kiedy ks. Paweł Łukaszka udzielał wywiadu, w tym samym czasie Małgorzata Dydek znajdowała się na szczycie kariery sportowej. Z reprezentacją Polski zdobyła mistrzostwo Europy, a podczas imprezy rozgrywanej w Katowicach została uznana najlepszą koszykarką kontynentu. To był już tylko krok do sukcesów na parkietach WNBA w Stanach Zjednoczonych. Tam założyła rodzinę, która po zakończeniu sportowej kariery stała się jej jeszcze ważniejszą życiową misją. Była świetną zawodniczką, zawsze mogły na nią liczyć koleżanki z drużyny. Uwielbiali ją kibice, szacunkiem darzyły rywalki. Była wspaniałą matką. Wiadomość o jej śmierci uderzyła jak grom z jasnego nieba. Zmarła nagle w maju 2011 roku w Australii, gdzie ostatnio mieszkała. Była w czwartym miesiącu ciąży. Osierociła dwóch synów. Zmarło także jej nienarodzone dziecko… Jedenaście lat wcześniej tak mówiła o obecnej w jej życiu wierze:

17

– Pochodzę z bardzo religijnej, katolickiej rodziny. Moi rodzice są osobami naprawdę głęboko wierzącymi. To właśni oni, starsze pokolenie, wpoili nam tradycję chodzenia do kościoła, uczestniczenia w niedzielnej Mszy Świętej, przyjmowania sakramentów czy obchodzenia świąt w tradycyjny, zgodny z nauką Kościoła sposób. Rodzice nauczyli i mnie, i moje siostry odróżniać rzeczy naprawdę ważne od tych mniej istotnych. I choć żyjemy w świecie coraz bardziej nowoczesnym, wciąż za czymś biegniemy, chcemy osiągać coraz to nowsze cele, zarabiać coraz więcej pieniędzy, to jednak nie zapominamy o Bogu… Często uczestniczę we Mszy Świętej, ale lubię też modlić się swoimi słowami. Taka modlitwa daje mi najwięcej. Wtedy dopiero tak naprawdę czuję, że jestem blisko Boga. W pewnym momencie Msza Święta przestała mi wystarczać. (…) Na zbiorowej Mszy nie ma czasu na własne przemyślenia, a mnie to właśnie jest najbardziej potrzebne. Dlatego lubię przychodzić do kościoła, gdy jest tam cicho, pusto, nie ma wiernych. (…) Zawsze noszę medalik na szyi i też przed meczem go całuję. Potrzebuję tego i nie zwracam uwagi na to, czy filmują mnie w tym momencie kamery. Robię to bardzo często i w pewnym sensie przyzwyczaiłam się do tego. Rzeczywiście jest tak, że odruchowo sięgam po niego i całuję go. Zresztą robię tak także wtedy, gdy zdejmuję go z szyi i odkładam na bok. Tak było zawsze i tak jest dzisiaj. Dla mnie to nie jest tylko gest. Sądzę, że wiele osób ma taki zwyczaj, wiele osób w różnych życiowych sytuacjach całuje krzyżyk czy medalik, który nosi na szyi. Nie jest to widoczne, gdyż zwykłym ludziom, w przeciwieństwie do sportowców, nie towarzyszą na co dzień kamery. (…) Gdy się nie wiedzie, wtedy nie winię Boga za to, że mecz czy dzień nie ułożyły się tak, jak chciałam. Raczej szukam błędów, które popełniłam. Może jest tak dlatego, że zawsze przed meczem proszę Boga o pomoc i wierzę, że On o mnie nie zapomina. Jeśli coś się nie udaje, to dlatego, że ja zawiodłam, a nie On. Za sukcesy zaś szczerze dziękuję. Jestem przekonana, że losy człowieka są w jakimś stopniu gdzieś przez Kogoś zaplanowane, że potrzebne jest to wszystko, co nam się przytrafia, zarówno te dobre, fantastyczne chwile, jak i te złe. Dzięki temu, czego doświadczamy na co dzień, stajemy się lepszymi ludźmi, poznajemy siebie i chyba pełniej żyjemy…

18