www.fara.tczew.pl

nakład 4000 szt. | nr 9/172 | wrzesień 2013 r.

Zgodnie z dekretem Ks. Biskupa Ryszarda Kasyny od sierpnia 2013 roku nowymi wikariuszami naszej parafii zostali mianowani: ks. Mariusz Stoltman i ks. Krystian Feddek Ks. Mariusz Stoltman Ks. Mariusz urodził się 3 sierpnia 1987 roku w Chojnicach. Egzamin maturalny zdał w Liceum Ogólnokształcącym im. Filomatów Chojnickich w 2006 roku, po czym wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. Święcenia diakonatu otrzymał 12 czerwca 2011 roku z rąk śp. Ks. Biskupa Jana Bernarda Szlagi w bazylice katedralnej w Pelplinie. Pierwszą praktykę diakońską odbył w parafii p.w. Wniebowzięcia NMP w Pelplinie, a następnie w parafii p.w. św. Wojciecha w Starogardzie Gdańskim. Święcenia kapłańskie przyjął z rąk Ks. Biskupa Wiesława Śmigla 27 maja 2012 r. Mszę Świętą Prymicyjną ks. Mariusz odprawił 3 czerwca 2012 roku w kościele pw. Św. Jadwigi Królowej w Chojnicach. Od 1 lipca 2012 r. do 20 sierpnia 2013 r. posługiwał w parafii pw. NMP Matki Kościoła w Starogardzie Gdańskim. Od 20 sierpnia bieżącego roku jest wikariuszem naszej parafii.

Ks. Krystian Feddek Przysiersk to niewielka wieś położona na pograniczu Kociewia i Borów Tucholskich. Malownicza miejscowość leży wokół jeziora, nad którym wznosi się, na wzgórzu ponad wsią, neogotycki kościół. To miejsce mojego pochodzenia, tu wzrastałem, tu kształtowało się moje powołanie w cieniu niezwykle gorliwego Księdza Proboszcza Jana Piłata. Do Szkoły Podstawowej uczęszczałem w rodzinnym Przysiersku. Po ukończeniu Gimnazjum, podjąłem naukę w Katolickim Liceum Ogólnokształcącym w Świeciu. Zaraz po maturze wstąpiłem w progi Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie, które ukończyłem w maju br. Prace magisterską napisałem z teologii dogmatycznej pt. Integralna wizja człowieka w ujęciu Soboru Watykańskiego II. Pójście za Chrystusem drogą powołania, jest dla mnie wyjątkową sposobnością przybliżania siebie i drugiego człowieka do Boga. Najpierw samemu szukania bliskości Stwórcy, a następnie przybliżania innych do Niego. Ta wyjątkowa droga, która mnie fascynuje, nie jest łatwa, lecz wymagająca trudu i bezgranicznego zaufania Chrystusowi, ale także to droga radości i szczęścia. W moim życiu nie zabrakło także miejsca na passe. Od wielu lat interesuje się florystyką i podróżami. Przez sztukę układania kwiatów czy odwiedzanie ciekawych miejsc, mam możliwość jeszcze większego zachwycenia się darami Stwórcy. Cieszę się, że pierwszą parafią mojej posługi duszpasterskiej jest Parafia Podwyższenia Krzyża Świętego w Tczewie. To okazja do poznawania nowych ludzi i ubogacanie siebie przez współpracę we kapłańskiej wspólnocie.

www.fara.tczew.pl | wrzesień 2013

Regina

DIECEZJALNE REKOLEKCJE ODNOWY W DUCHU ŚWIĘTYM W dniach od 14.08.2013 do 18.08.2013 uczestniczyłam z grupą osób ze wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym z Tczewa w rekolekcjach ewangelizacyjnych w Tucholi pt. „Czy i wy chcecie odejść czyli ewangelizacja dziś ”.

Zawsze uciekałam od tematu ewangelizacji (wydawał mi się zbyt trudny) aż do momentu rekolekcji. Chciałam dowiedzieć się – jak ewangelizować w dzisiejszym świecie, gdzie wielu ludzi uważa, że wiara jest „sprawą osobistą” każdego człowieka. Jak ewangelizować – w dobie Internetu, gdzie na wyciągnięcie ręki można mieć każdą informację na interesujący nas temat. Bóg wysłuchał pragnienia mego serca, by wziąć udział w tych rekolekcjach, słuchać konferencji, napełniać się nimi i prosić wraz z innymi uczestnikami Jezusa: „oto ja, poślij mnie”... Był to błogosławiony czas napełnienia się Duchem Bożym, uświadomienia sobie, że Jezus moim życiem, że ja sama potrzebuję ewangelizacji, rozpalenia się ogniem Jego miłości by odważnie wyjść na ulicę i głosić Dobrą Nowinę. Tu w Tucholi dowiedziałam się, że Jezus posyła swoich uczniów

(by ewangelizowali) w mocy Ducha Świętego i autorytecie Kościoła, że tak naprawdę jesteśmy narzędziami w Jego ręku ( a od nas samych nic nie zależy). Rekolekcje były czasem modlitwy, świętowania w Bogu, spotkania się z drugim człowiekiem, czasem medytacji i kontemplacji (także przez modlitwę różańcową). Było doświadczenie Kany, gdzie Bóg przemieniał nasze stągwie wody w wyborne wino łaski. To Maryja zaprosiła nas na wesele do Kany (w Święto Wniebowzięcia) byśmy doświadczyli Jezusa, spotkali się z Nim, uwierzyli w Niego, by potem nieść Go innym ludziom „dzieląc się wiarą jak chlebem”. Było jak na prawdziwym weselu, muzyka, tańce (odzwierciedlające niejako atmosferę tamtych wydarzeń w Kanie) dzielenie się słowem. Tego dnia był niezwykle bogaty program rekolekcji – odnowienie Chrztu Świętego, a wcześniej przyniesienie

Ks. dr Wojciech Korzeniak

Laboratorium Wychowania Terapeutyczna kuchnia Terapeutyczna kuchnia Współcześnie za posiłki w większości rodzin odpowiada zwykle jedna osoba, która „poluje” w hipermarketach, dostarcza do domu, spędza czas w kuchni – przygotowując posiłek, zastawiając do stołu, składając naczynia w zmywarce lub po prostu pomywając. Są przy tym dwie możliwości – w dodatku „modne”. Teraz mamy czasy, w których kupić można „wszystko”, więc kupujemy do spożycia gotowe (przegotowane) produkty, które wystarczy odgrzać, „zupki”, które można przyrządzić w 5 minut, ciasto zamawia się „gotowe” w cukierni, a sprzęt elektroniczny sprawia, że posiłek łatwo można podgrzać, przechować, tak, by długo zachowało świeżość. Dzięki takim udogodnieniom pobyt w kuchni może przypominać pobyt w punkcie żywienia typu „Fast Food”. Inna moda dowodzi, że na stole w czasie posiłku powinna znaleźć się wyłącznie „zdrowa żywność”. Zważywszy, że powietrze na Ziemi mamy zanieczyszczone, glebę również, wodę także – trzeba bardzo głęboko się zastanowić,

2

czy w dzisiejszych czasach jakakolwiek żywność może być jeszcze „zdrowa”. Obie tendencje w „modzie kuchennej” można stosować wymiennie. Jednak pobyt w kuchni, tym bardziej w przypadku rodziny, nie powinien służyć tylko i wyłącznie szybkiemu czy zdrowemu odżywianiu. W domu powinna panować jeszcze „zdrowa atmosfera”. I to obojętnie, czy przebywamy w salonie, w łazience, w sypialni, czy w kuchni. Najbardziej rodzinnie - jeśli przyjąć układ: rodzice i dzieci – kojarzą się salon i kuchnia. Mocno jednak wydaje się, że to kuchnia ma do integracji rodzinnej najwięcej predyspozycji. W przypadku kuchni typu „Fast Food” życie rodzinne przenosi się z kuchni na „salony”, a pobyt w kuchni ogranicza się często do minimum. W salonie ogląda się głównie telewizor – „rządzi ten, kto ma pilota”, więc nie trzeba rozmawiać, a nawet jeśli są jakieś rozmowy, to często rozproszone, krótkotrwałe, z porwanym wątkiem lub powierzchowne. Niestety, stwierdzono, że współczesny człowiek koncentruje uwagę bardziej

„drzazg” na Golgotę pod Krzyż, oporów, może buntu, niezgody na Krzyż w życiu każdego z nas. Następnego dnia wyszliśmy ewangelizować ( po 2 osoby ) na ulicę Tucholi w mocy błogosławieństwa Jezusowego „ idźcie na cały świat i nauczajcie”... Byłam zaskoczona tą radością dzielenia się wiarą z nieznanymi ludźmi, gdzieś znikły bariery, dominowała radość spotkania się z drugim człowiekiem, także młodymi ludźmi, którzy nie wstydzili się modlić na ulicy, z dziećmi, które chętnie brały zaproszenia na Wieczór Chwały. Były także przypadki odrzucenia ze strony ludzi, bądź obojętności i była za nich modlitwa, by Bóg posłał im Swego Ducha. To było nowe doświadczenie - przyprowadzić do Jezusa ludzi, którzy sami do Niego przyjść nie mogą. Sobota jakże nie zapomniany dzień. Został on poświęcony ludziom młodym. Myślą przwodnią warsztatów tego dnia byli właśnie ludzie młodzi – młodzi w Kościele (rynek autorytetów, czyli „nie zabraniajcie im przychodzić do Mnie”). Chciałabym także wspomnieć o doświadczeniu wspólnoty, czyli o Biblijnej Grze Miejskiej, która okazała się świetną zabawą, bo ewangelizator to człowiek radosny umiejący się także bawić. Dzięki tej grze przekonałam się (mimo barier wiekowych), że Bóg potrzebuje każdej osoby we wspólnocie, wyznacza jej miejsce. Pod koniec gry nasza grupa okazała się być całkowicie zintegrowana. Był to dzień i wieczór

spotkania się z żywym Jezusem, obecnym w Najświętszym Sakramencie, Adoracja, uwielbienie, świadectwa nawrócenia, wreszcie modlitwa prośby. Był to czas spotkania z Panem, czas doświadczania Jego mocy, czas ogłoszenia Go swoim Panem, czas zawierzenia Mu siebie i swoich bliskich. Wreszcie czas wielkiej radości w tym Spotkaniu z Nim Samym, wyrażonej poprzez modlitwę dziękczynną, śpiew i taniec. Rekolekcje zakończyły się Mszą Świętą z modlitwą namaszczenia do ewangelizacji. Dziękuję Panu za zaproszenie na te rekolekcje ewangelizacyjne, za czas łaski, który przeżyłam w Tucholi, za prowadzących konferencje i warsztaty (wspaniały zespół SOS z Ośrodka Odnowy w Duchu Świętym z Łodzi), za wszystko co wszystko co Jezus dla mnie przygotował i czego mogłam doświadczyć. Publiczne wyznanie wiary – to było nowe doświadczenie w moim życiu, głoszenie Jezusa na ulicach, odmawianie litanii, gromadzenie się w Jego Imię – to ziarno rzucone w glebę naszego życia. Proszę Pana, by mogło zaowocować także w życiu tych ludzi, do których nas posyła. Dziękuję Maryi za słowa z Kany: „Zróbcie wszystko cokolwiek wam (Syn) powie” – a pragnieniem Jezusa jest by wszyscy ludzie usłyszeli Dobrą Nowinę o tym, że Bóg ich kocha i oddał za nich życie.

na „obrazkach”, a to, co słyszy w trakcie oglądania poza dźwiękiem z TV ma niezwykle ulotne znaczenie - chyba, że człowiek przychodzi do salonu w jakimś konkretnym, „niemedialnym” celu, a oglądanie TV to tylko „przykrywka” w grze towarzyskiej. Być może współczesnym gospodyniom brakuje motywacji do długiego stania w kuchni, bo wszyscy domownicy i tak się spieszą, chętnie zjedzą „byle co, byle było szybko”, wpadają do kuchni o różnych porach, nie mają czasu na wymianę wiadomości – rodzice o dzieciach przecież mogą sobie poczytać na Facebooku. Ważne tylko, żeby w lodówce było coś więcej niż światło i jest dobrze. Ludzie w kuchni nie są „potrzebni”. Tymczasem od dawna wiadomo: ludzki mózg, żeby dobrze pracować – powinien być odżywiony, a jedzenie to także uczucia: „Przez żołądek - do serca”. Bez ludzi nie ma serca, więc kuchnia powinna żyć, bo skoro „przez kuchnię do serca”, to sercem domu jest kuchnia. Taka logiczna, choć pokrętna dedukcja, bliska była dawniej ludziom. Jak dbano „dawniej” o atmosferę rodzinną, domową? W czasach PRL-u kuchnia także często była „sercem domu”. Gospodynie, żeby nie tracić czasu, jednocześnie przygotowywały posiłek lub zapasy na zimę i rozmawiały z domownikami lub sąsiadkami, które „wpadły na chwilkę pogadać”, bo wiadomo, że zanim

postały w kuchni, musiały mieć czas, żeby postać w kolejkach. To do kuchni przybiegało się ze szkoły, by zdać relację z przebiegu dnia. Z powodu braków w sklepach, w kuchni świętowano zdobycie wystanych w kolejce artykułów spożywczych lub wymieniano się przepisami. Przygodnych gości częstowano – mimo biedy – przygotowanym posiłkiem. W takich momentach wszyscy domownicy chętnie i często przebywali w kuchni. Nie było różnych sprzętów do gotowania, więc każde ręce do pomocy się przydały, nawet dziecko, które miało okazję zastawić talerze i sztućce do stołu czuło się potrzebne. Kuchnia „żyła”. Czasem nawet można zauważyć, że istnieje powiązanie między tym, ile czasu rodzic z dzieckiem spędza w kuchni, a tym – ile problemów ma rodzina. Dlatego na reklamach dotyczących jedzenia lub w serialach, coraz częściej eksponuje się scenki typu: tata, mama i dzieci. W końcu to, co w atmosferze wspólnego wysiłku jest gotowane – smakuje najlepiej, te osoby, z którymi gotowaliśmy są najbliższe. Dlatego też współcześnie organizuje się nawet dla dzieci kursy gotowania z dorosłymi – nie tylko, żeby nauczyć wiedzy o gotowaniu, ale żeby nauczyć budowania zdrowej atmosfery opartej naturalnie na autorytecie dorosłego. Wspólny pobyt w kuchni oczywiście nie powinien być przymusem. Jeśli uda się zgromadzić rodzinę przy „działa-

www.fara.tczew.pl | wrzesień 2013

niach w kuchni”, to podbudowujemy w rodzinie relację: uczeń – mistrz. Rodzic staje się dla dziecka mistrzem, bo ma okazję pokazać, jak dużo wie, jak troszczy się o innych, że jest cierpliwy, że może być dla dziecka źródłem wiedzy, której nie otrzyma w szkole, której często nie wyczyta tak łatwo w Internecie, że może stanąć w charakterze nauczyciela. Jak zauważa pewien psychoterapeuta dr Zenon Waldemar Dudek: „Bardzo poważnym brakiem naszej cywilizacji jest właśnie zanik relacji mistrz – uczeń. Takim naturalnym mistrzem był rodzic, który przez kolejne czynności i procesy społeczne, także rytuały, przekazywał, jak być dorosłym, kim można być w wieku dojrzałym, jakie nieuchronne wyzwania czekają na młodą osobę, kiedy wkroczy w dorosłe życie. Ja z wdzięcznością wspominam dziś słowa ojca,

który przy różnych okazjach powtarzał: Zobacz, to ci się kiedyś w życiu przyda. O zwykłych sytuacjach mówił niejako, że to jest wzór, a nie tylko proste, mało znaczące działanie. Najlepszą rzeczą, jaką dorośli mogą przekazać dzieciom i wychowankom, nawet w czasach szoku kulturowego, są wzorce życia, a nie wyrwana z kontekstu informacja, wyręczanie i niekończąca się opieka, która z młodych osób na początku życia czyni psychicznych i społecznych inwalidów lub sztuczne manekiny z wystawy.” Wynika stąd, że dorośli najlepiej robią, kiedy pozwalają dziecku, by im towarzyszyło. Odwrócenie roli – kiedy rodzice towarzyszą dziecku, może spowodować, że rodzic niczego dziecka nie nauczy, tylko będzie przy nim stał, by mu pomóc, wyręczyć, swoją opieką sprawić, żeby nic się dziecku nie stało. Jak twierdzi dr Dudek: rodzic nie może

być „pielęgniarką na OIOM-ie”. „Jeżeli będzie gotowy do towarzyszenia dziecku bez przesadnego narzucania się, do udzielenia odpowiedzi (…) to jest duża szansa, że pomoże dziecku wydorośleć”. Pobyt w kuchni pokazuje jeszcze, że każdy w domu jest potrzebny, że jedzenie to ważna część dnia, że nawet w sytuacji, gdy nie mamy czasu, to chociaż krótko, chociaż w czasie posiłku - każdy ma prawo być wysłuchany. Poza tym, dziecko uczy się samodzielnie sprawdzając ile coś waży, jak smakuje, jakie jest duże – może doświadczyć rzeczywistości. I to bez względu na wiek dziecka. A jeśli przy tym dziecko zapragnie pokazania własnych talentów kulinarnych i od rodziców otrzyma szczere słowa uznania i podziwu za wykonaną pracę, na pewno łatwiej będzie mu

uwierzyć, że coś potrafi – podbuduje swoją samoocenę. Na „szerokim świecie” nie zdobywa się dziś szybko takiego uznania, no i ludzie o wysokiej samoocenie lepiej radzą sobie w dorosłym życiu z różnymi problemami. Trudno dziś człowiekowi uwierzyć, że posiada jakąś wartość – jeśli w czymś nie jest perfekcyjny. A kuchnia to takie miejsce, w którym nawet jeśli ktoś nie jest perfekcyjny, ma poczucie, że robi coś dobrego – dla innych czy dobrego – bo smacznego. Poza tym dziecko ma okazję do poczucia bliskości i obecności w swoim życiu rodziców i pozostałych członków rodziny, których bezwarunkowo kocha. Rodzinny pobyt w kuchni może zastąpić terapię, skłonić do uśmiechu, na przykład kiedy się okaże, że tata to nie „koneser” – ale „neseser” … I tak powstanie rodzinna anegdotka.

Pokażcie mi lato bez radości, a ja Wam pokażę zimę bez śniegu! Każda pora roku ma swoje prawa, swoje nastroje, swoje emocje… Każdego roku wybieramy się na urlop, by odpocząć: od obowiązków, od znanego miejsca, od ukochanych osób. Jest tak? Jest. Podróżujemy, aby zaczerpnąć „świeżego powietrza”. Nie może być inaczej w życiu osób niepełnosprawnych. Corocznie na letni odpoczynek wybiera się wspólnota osób niepełnosprawnych z naszej Parafii. Tę Wspólnotę często nazywamy – zgodnie z wieloletnią tradycją naszej Parafii – ARKĄ, niekiedy Wspólnotą WIARY i ŚWIATŁA. I tym razem

niepełnosprawni nie wyłamali się z tego zwyczaju. Od wielu już lat przytulne miejsce wypoczynku znajduje Wiara i Światło w Nowej Wsi nieopodal Jabłonowa Pomorskiego. Wiekowy już dwór szlachecki, najzwyczajniej w świecie, nie kryje dla niepełnosprawnych i ich rodzin, tajemnic. Wszyscy czują się tu, jak u siebie. W tym roku na wakacyjny wypoczynek Wiary i Światła wybrało się prawie 50 osób. Wśród nich przede wszystkim osoby niepełnosprawne, ich opiekunowie, a także wolontariusze, którzy swoją pracą – przez zabawę i naukę – umilali

czas podopiecznym i wspomagali rodziców dzieci niepełnosprawnych. Jak każdego roku, nie byłoby tego wypoczynku, gdyby nie ludzie dobrej woli. Do grupy ludzi dobrej woli zaliczyć trzeba wszystkich ofiarodawców, którzy dzięki życzliwości Proboszcza – Księdza Piotra Wysgi wsparli wakacyjny wyjazd wrzucając swój datek do skarbonki „Daru Serca”, ale także tych, którzy odwiedzili stoisko Wiary i Światła na „pchlim targu”, który kolejny już raz obył się na Placu Hallera na początku czerwca. Wszystkim

ludziom dobrej woli dziękujemy serdecznie! Ten wakacyjny czas był dla wszystkich uczestników wyjazdu okazją do odnowienia sił, odbudowy dobrego samopoczucia, ale także wzmocnienia swojej wiary – każdego przecież dnia gromadziliśmy się na wspólnej Mszy Świętej, koronce do Miłosierdzia Bożego i innych modlitwach.

na str. 4

3

www.fara.tczew.pl | wrzesień 2013

Pokażcie mi lato bez radości, a ja Wam pokażę zimę bez śniegu!

4

www.fara.tczew.pl | wrzesień 2013

FOTOGALERIA Z POWIATOWEJ INAUGURACJI ROKU SZKÓŁ PONADGIMNAZJALNYCH

5

FOTOGALERIA Z POWIATOWEJ INAUGURACJI ROKU SZKÓŁ PONADGIMNAZJALNYCH

www.fara.tczew.pl | wrzesień 2013

www.fara.tczew.pl | wrzesień 2013

dokończenie ze str. 5

Kiedy w niemiłosiernym upale wchodziliśmy do sanktuarium w Brdowie, miejscowy ksiądz witał nas, kropiąc, czy raczej oblewając wodą święconą dla ochłody. Deszcz spotkał nas tylko jednego dnia – wtedy zamiast „do Maryi stóp – tup, tup” śpiewaliśmy „do Maryi stóp – chlup, chlup”. Wychodząc zaś z Chełmna, śpiewaliśmy „Oto pęcherze, które dał nam Pan”. Z naszej grupy „odpadło” jednak tylko ok. 10 osób – z reguły z powodu kontuzji, nie udarów czy omdleń. Ci, co mdleli, wstawali i szli dalej. Ja sam nie spodziewałem się zajść daleko, bo już drugiego dnia strasznie bolały mnie nogi. Było jednak wiele osób z rodziny i spoza niej, które modliły się za mnie, i chyba tylko tej modlitwie zawdzięczam, że szczęśliwie dotarłem do celu – mało tego, ani razu nie musiałem być nawet podwożony autokarem. A już na cud zakrawa to, że przy mojej wątpliwej kondycji nie rozchorowałem się, kiedy po najtrudniejszym dniu nocowałem pod gołym niebem. Myślę, że sprawdziły się na mnie słowa piosenki (zaczerpniętej z księgi Izajasza), którą nieraz śpiewaliśmy: „Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły, biegną bez zmęczenia”. Co w pielgrzymce piszczy

Karol Chojnowski

Relacja z pieszej pielgrzymki z Tczewa na Jasną Górę Jak to z tą pielgrzymką było W pieszej pielgrzymce na Jasną Górę wziąłem udział po raz pierwszy. Zarazem była to moja pierwsza wizyta w Częstochowie w ogóle. Ruszałem po raz pierwszy, ale nie sam – kilka osób było mi już znanych z Odnowy w Duchu Świętym, do której należę. Tym, co mnie zmotywowało do wzięcia udziału w pielgrzymce, była pewna ważna osobista intencja, która – tak uznałem – domagała się czegoś więcej niż zwykłe omodlenie, domagała się jakiejś ofiary. Potem dołączyłem do tej głównej intencji wszystkie inne, nawet te, o których w danym momencie nie pamiętałem, choć pewnie powinienem pamiętać – wierząc, że Bóg przyjmie je wszystkie. Nie ja jeden tak zrobiłem. Intencje zresztą mnożyły się również

6

w trakcie pielgrzymki – często ktoś prosił o modlitwę, zwłaszcza ludzie udzielający nam gościny. W jakich intencjach pielgrzymowali inni, można się było dowiedzieć podczas nowenny, kiedy odczytywano zgłaszane anonimowo kartki z intencjami. Często pojawiały się prośby o zdrowie, o błogosławieństwo w nauce, ale też o nawrócenie bliskiej osoby albo o uwolnienie jej od alkoholizmu. Były również intencje dziękczynne (przyznaję, że ja ten aspekt trochę zaniedbałem…). Cała zaś pielgrzymka modliła się za papieża Franciszka, a naszym hasłem było „Być solą ziemi”. Typowy dzień pielgrzyma zaczynał się o 5.00 rano lub wcześniej (rzadko o 6.00), potem o 6.00 msza (krótka!), następnie wymarsz. W drodze modlitwy poranne, po nich godzinki, a potem już w różnej kolejności: różaniec, koronka

i konferencja, przeplatane mnóstwem pieśni i piosenek. Marsz był podzielony na trzy 10-12-kilometrowe etapy. Na postojach zaś często czekał na nas poczęstunek przygotowany przez gościnnych parafian z danej wsi (wyobraźmy sobie przygotowanie jedzenia i picia dla ok. 200 osób!). Ok. 17.00-18.00 docieraliśmy na nocleg (pokój, remiza lub stodoła, dla chętnych namiot), potem apel jasnogórski, o 10.00-11.00 spać – a rano od nowa, i tak przez dwa tygodnie. Trudy pielgrzymowania Pierwszy dzień minął mi w nienajlepszym nastroju, ponieważ zacząłem pielgrzymkę niepojednany z Bogiem – odczuwałem to zwłaszcza podczas wieczornego apelu, kiedy radośnie wielbiliśmy Boga (ach te piosenki z poka-

zywaniem…). Jak tu radośnie wielbić, kiedy sumienie nieczyste? Z tym pierwszym i najważniejszym problemem uporałem się dopiero drugiego dnia, notabene rzutem na taśmę, tuż przed mszą św. (w czasie mszy nie byłoby już okazji), w czym niewątpliwa zasługa wsparcia modlitewnego ze strony mojej mamy, która tak wtedy, jak i przez cały czas pielgrzymki wspierała mnie duchowo. Teraz mogłem wreszcie pełną piersią śpiewać o tym, że „żaden mur i żadna ściana (…) nie zatrzyma mnie już”. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że trudności się skończyły. Wszystkim nam przez całą trasę dokuczał standardowy zestaw pielgrzymkowych dolegliwości: jak nie pęcherze, to zakwasy lub inne kontuzje nóg, jak nie „asfaltówka”, to omdlenia i udary, jak nie udar, to przeziębienie – dla każdego coś miłego.

Ciekawe doświadczenie spotkało mnie w Toruniu. Nie wiem, czy jest to utarty zwyczaj, czy też rzadkość, ale pod koniec uroczystej mszy siedząca koło mnie kobieta poprosiła mnie o modlitwę za swoją córkę, „o odnalezienie właściwej drogi w życiu” i dała mi jej zdjęcie. Zapewne wybrała mnie na chybił trafił, ale i tak poczułem się wyróżniony, jakbym dostał specjalną misję do wykonania. Innym niezwykłym dla mnie doświadczeniem był ostatni apel przed Częstochową, kiedy była okazja do tego, aby każdy z każdym się pojednał albo po prostu wyraził swoją sympatię; śpiewaliśmy specjalną pieśń, stając jeden naprzeciwko drugiego i patrząc sobie z bliska w oczy, i kolejno zmienialiśmy się w parach. To również wówczas podziękowaliśmy księdzu Andrzejowi, który po raz ostatni prowadził grupę tczewską. Wiąże się z tym zabawna scena: podrzucaliśmy go chyba ze 40 razy w powietrze, a potem jeszcze się wszyscy na niego znienacka rzuciliśmy, żeby go uściskać (czytaj: przewrócić na ziemię).

Jednym z moich ogólnych wrażeń z pielgrzymki jest to, że spotkałem tu wielu młodych ludzi, którzy traktują swoją wiarę serio i widać to w ich zachowaniu – jest to krzepiące doświadczenie. Innym moim wrażeniem jest to, że pielgrzymka to czas, kiedy można się dużo „namodlić” – cały dzień jest wypełniony modlitwą. Przy którychś rozważaniach pomyślałem sobie – nie po raz pierwszy – że na modlitwie nie ma co oszczędzać czasu. Jak to ktoś powiedział, modlitwa to jest spotkanie z Bogiem i wspólne z Nim tracenie czasu. Pewną praktyczną nauką, którą wyniosłem z pielgrzymki, jest również to, że można i trzeba wyszukiwać wiele intencji do omodlenia – a to za brata, który wykazał się nieżyczliwością, a to za napotkanego gdzieś pijaka itp., itd. Skoro mowa o modlitwie, to mam też taką refleksję. Któregoś dnia odmawialiśmy jakiś akt zawierzenia Maryi. Zwykle przy takich modlitwach coś mnie lekko niepokoi. No bo jakże to tak – oddać się do dyspozycji Jezusowi czy Maryi, tak bez zastanowienia? Przecież to trzeba przemyśleć, to coś jak przysięga… A tym razem – przynajmniej przez chwilę – miałem poczucie, że oczywiście, że przecież znaleźć się pod opieką Maryi to coś najbardziej upragnionego, to sama radość. Widać więc, że można zupełnie różnie do tego podejść. I czuję, że nieufność do Boga jest irracjonalnym odruchem, a zaufanie wynika z realistycznego spojrzenia na sprawę. Na pielgrzymce zwróciło też moją uwagę to, że jest ona świetną okazją do spełniania najprostszych dobrych uczynków, takich jak „głodnych nakarmić” czy „spragnionych napoić” – takie okazje sprawiały radość i czułem, że będzie mi tego brakowało po powrocie (teraz wiem, że uczynki, które mam do spełnienia poza pielgrzymką, są trudniejsze i bardziej wymagające… Łatwiej podzielić się wodą niż zdobyć się wobec kogoś na cierpliwość). Ciekawe było również to, że pod wpływem gościnności ludzi przyjmujących nas pod swój dach jeden z braci (na pielgrzymce mówimy do siebie „bracie” i „siostro”) stwierdził, że teraz już nie wahałby się, gdyby miał sam przyjąć pielgrzymów do swojego domu. Co prawda była to refleksja czysto teoretyczna, bo przez Tczew pielgrzymki nie przechodzą, ale zawsze jest to zmiana nastawienia. Któregoś dnia podczas rozważań drogi krzyżowej (prowadził ją, zdaje

się, ksiądz Karol) padła taka myśl, że choćbyś szedł do Częstochowy nie piechotą, tylko na kolanach i nie dwa tygodnie, tylko całe życie, to i tak nie zadośćuczyniłbyś za swoje grzechy – to może tylko Jezus. To potwierdzało moje własne przemyślenia, że tak naprawdę najwartościowszą rzeczą, jaką zrobiłem przez te 15 dni, nie był wysiłek i wyrzeczenia związane z pielgrzymowaniem, ale codzienne przystępowanie do komunii świętej. Jak się nad tym dobrze zastanowić, to cała reszta – zmęczenie, pot, pęcherze, nocowanie po stodołach, niedosypianie, wędrówka w upale i w deszczu przez pół Polski – to drobiazg, nawet nie tyle dokonanie czegoś, ile wyrażenie dobrej woli z mojej strony i nic więcej – w porównaniu z ofiarą, jaką Pan Jezus składa z siebie na ołtarzu. Wiem, że mówię trochę jak ksiądz na kazaniu, ale chcę to powiedzieć: nasze wysiłki mają wartość tylko o tyle, o ile są połączone z ofiarą Pana Jezusa, a to dzieje się w sakramentach pokuty i Eucharystii. Jeszcze dobitniej ujął to kiedyś pewien ksiądz, który mnie spowiadał: komunia św. to najcenniejsza rzecz we wszechświecie. Trochę mnie to wówczas zdziwiło, ale to prawda: komunia to Bóg we własnej osobie – nie ma już nic ważniejszego. Szczęśliwe zakończenie I wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy dotarliśmy do celu wędrówki. Wkroczyliśmy do Częstochowy, a potem nawiedziliśmy kaplicę cudownego obrazu. Niestety – z konieczności – na bardzo krótko, bo grupy pielgrzymkowe przychodziły jedna za drugą, niekończącym się pochodem. Zapewne każdy przeżywał tę chwilę na swój sposób i nawet nie próbuję odgadywać, co kto wówczas czuł. Powiem tylko tyle, że widziałem niemało łez, a i mnie się łezka w oku zakręciła. Potem była uroczysta msza na wałach i tak nasza pielgrzymka osiągnęła swoje szczęśliwe zakończenie. Po wszystkim wracaliśmy specjalnym pociągiem, gdzie jeszcze się na koniec rozśpiewaliśmy przy akompaniamencie naszej silnej grupy muzycznej, odśpiewaliśmy ostatni apel i wszyscy się z wszystkimi pożegnaliśmy przed dotarciem do Tczewa, gdzie na peronie czekali już nasi bliscy. W charakterze epilogu wspomnę jeszcze o tym, że wśród doświadczonych pielgrzymów pojawiały się opinie, iż

tegoroczna pielgrzymka nie miała takiej atmosfery jak poprzednie, że była bardziej świecka niż duchowa. Jako pierwszoroczny nie mogę tego oczywiście ocenić, ale jeśli chodzi o to, że na pielgrzymce było dużo elementów wesołych, zabawowych, to mnie się to akurat bardzo podobało. Cieszę się, że była to pielgrzymka i do tańca, i do różańca. Szczytem tej wesołości był apel, na którym odbył się „chrzest” pierwszorocznych (w tym mnie) – śmiechu było wówczas co niemiara. Poza tym wydaje mi się, że ta radość miała też wymiar ewangelizacyjny – np. kiedy bez zachęty (i dozoru) księży rozśpiewaliśmy się i rozklaskali ku chwale Pana na częstochowskim deptaku, wzbudzając zainteresowanie i aprobatę m. in. dwóch panów, którzy nie sprawiali wrażenia przesadnie pobożnych („Nareszcie jakaś normalna pielgrzymka!”). Ja sam zresztą na pielgrzymce doszedłem do wniosku, że całkiem dobrze można się modlić… krzykiem. Przez kilka pierwszych dni, dopóki nie opuściła mnie energia, śpiewałem coraz głośniej. A przecież był jeszcze ks. Karol, któremu ciągle humor dopisywał, a ponadto któregoś dnia przed odmówieniem tajemnic radosnych odśpiewaliśmy „Dzisiaj w Betlejem” (bo przecież w tych tajemnicach rozważamy m. in. narodziny Pana Jezusa). Więc chyba coś w tym jest, że tczewska pielgrzymka jest najgłośniejsza i najradośniejsza… i myślę, że to tym lepiej. Bo jak powiedział św. Jan Bosco, szatan boi się ludzi radosnych. Dodam jeszcze drugi epilog. Od pielgrzymki cały czas niby już wiem, że za rok pójdę znowu, tylko że mając świeżo w pamięci trudy pielgrzymowania, nie byłem jak dotąd w stanie zdobyć się na stanowcze postanowienie, że za rok znowu je podejmę. Zdążyłem jednak w ostatnim czasie dostrzec, że pielgrzymka przyniosła bardzo konkretne efekty – i to stanowi dla mnie motywację, by pielgrzymować powtórnie. Zresztą już samo postanowienie uczestnictwa jeszcze przed pielgrzymką przyniosło taki skutek, że tym postanowieniem niechcący zainspirowałem koleżankę, która pielgrzymować nie może, do odmówienia bardzo wymagającej nowenny pompejańskiej zamiast uczestnictwa w pielgrzymce. Skoro więc pielgrzymka jest tak skuteczną formą modlitwy, to nie mam już się nad czym zastanawiać – po prostu muszę za rok znów pójść na Jasną Górę!

7

www.fara.tczew.pl | wrzesień 2013

Magdalena

Rekolekcje ODB w Nowej Karczmie W dniach od 17 lipca do 2 sierpnia odbyły się rekolekcje Oazy Dzieci Bożych w Nowej Karczmie. Uczestniczyło w nich 40 osób, tj.: 7-dmio osobowa kadra i 32 dzieci w wieku od 7 do 13 lat. Były to dla mnie wyjątkowe rekolekcje, gdyż po raz pierwszy miałam styczność ze wspólnotą Oazową. Należę do Odnowy w Duchu Świętym działającej przy naszej parafii. Każda z tych wspólnot ma własny charyzmat, lecz łączy je ten sam Bóg. Na rekolekcjach byłam animatorką 6-cio osobowej grupy dziewcząt w wieku od 7 do 11 lat. Każdy animator ze swoją grupą pełnił codziennie jakiś dyżur, tj.: sprzątający, obiadowy, liturgiczny czy zmywający. Oprócz tego każdego dnia odbywało się spotkanie w grupach, na których rozważaliśmy z dziećmi poszczególne tajemnice różańca świętego (radosne, bolesne, chwalebne), a także

omawialiśmy fragmentami modlitwę Ojcze nasz. W pierwszym dniu Oazy ks. Artur Tybusz, który był naszym moderatorem - a dla dzieci tatą, poprowadził adorację Najświętszego Sakramentu. Podczas modlitwy ofiarowaliśmy Panu Jezusowi nas samych oraz całe te rekolekcje. Dlatego też o owoce nie trzeba było długo czekać.

Redakcja: 83-110 Tczew ul. Stef. Kardynała Wyszyńskiego 13

8

Każdy dzień kadra Oazowa zaczynała wspólną modlitwą brewiarzową – Jutrznią z błogosławieństwem od naszego kapłana. Po modlitwie była pobudka dzieci. Następnie: rozgrzewka; modlitwy poranne; śniadanie; spotkania w grupach; szkoła śpiewu oraz liturgii; obiad; namiot spotkania; sprawności; Msza święta; kolacja; pogodny wieczór; wieczorna toaleta; modlitwy wieczorne, po czym następowała cisza nocna. Kadra kończyła dzień wspólnie modląc się Kompletą. Razem z dziećmi każdego dnia rozważaliśmy jakąś tajemnicę różańca świętego - zaczynając od radosnych a kończąc na chwalebnych. Dzięki temu przeżyliśmy wspólnie święta Bożego Narodzenia, Drogę Krzyżową czy Zmartwychwstanie Pana Jezusa. Dzień, w którym rozważaliśmy tajemnicę Zesłania Ducha Świętego spędziliśmy w Sianowie, gdzie miało miejsce spotkanie wspólnot Oazowych. Mieliśmy tam okazję przedstawić się wszystkim

tel. 58 531 24 75 faks 58 531 25 18 e-mail: [email protected]

wspólnotom oraz uczestniczyliśmy we Mszy świętej sprawowanej przez ks. biskupa Wiesława Śmigla. Umocnieni Słowem Bożym oraz błogosławieństwem biskupa wróciliśmy do Nowej Karczmy, aby kontynuować ostatnie dni naszego dzieła. Rekolekcje zakończyliśmy wspólną Agapą. Było mnóstwo pyszności, krótkie pantomimy z udziałem dzieci i animatorów oraz różne konkursy z nagrodami. Następnego dnia po spakowaniu swoich rzeczy, wszyscy razem czule pożegnaliśmy się i wróciliśmy do swoich domów. Wakacje z Oazą Dzieci Bożych dały mi wiele radości. Dzięki nim pogłębiłam swoją wiarę, poznałam inne wspólnoty, umocniłam się duchowo, uczyłam się cierpliwości i miłości do bliźniego oraz szanowania chleba. Pan Bóg pokazał mi, że ważna jest zarówno praca jak i modlitwa. Te rekolekcje w sposób idealny mi to ukazały. Chwała Panu!

Zespół redakcyjny: ks. Michał Lal Joanna Drozd ks. Krzysztof Niemczyk

Barbara Pieczewska Kamila Wojciechowska Dorota Piechowska Aleksandra Turska