KRAWIEC

Editions Sur Ner

Tomasz Sobieraj

KRAWIEC POEMAT DYGRESYJNY

Editions Sur Ner 2012

Copyright © by Tomasz Sobieraj, 2012

Redakcja Witold Egerth

Projekt graficzny Studio Komunikacji Wizualnej

Fotografia autora Monika Sobieraj, 2009

Na okładce rysunek Brunona Schulza Przymiarka u krawca

Wydawca Editions Sur Ner ul. Szkutnicza 1 93-469 Łódź

Sprzedaż wysyłkowa [email protected]

Wydanie I

ISBN 978-83-928664-3-5

żonie

Wyjdę z dzisiejszej estetycznej cieśni I skrzydeł mojej muzy rozpostarcie Tęczowym blaskiem was oślepi... Juliusz Słowacki, Beniowski

Od autora Utwór ten w zasadzie jest poematem dygresyjnym, zawiera również elementy charakterystyczne dla poematu epickiego i filozoficznego; można też śmiało potraktować go jak monodram lub utwór dramatyczny na większą liczbę aktorów albo nawet jak opowiadanie – bo przecież niejustowany skład oraz podział na strofy i wersy nie są wyłączną własnością poezji, i z równym powodzeniem mogą służyć na przykład prozie, wprowadzając rytm, zakłócenia, akcenty, kierując tym samym uwagę ku, chociażby, semantycznym jakościom tekstu i narzucając interpretację. W swojej nieposkromionej, ale za to świadomej i jawnej megalomanii zakładam, że znajdzie się reżyser, który zapragnie zmierzyć się z tym dziełem – i dla tego śmiałka sugestia, żeby głosy zastąpić postaciami widzialnymi, a w ramach scenografii wykorzystać projekcję fotografii dopełniających tekst, oraz film, w którym pojawiłaby się część osób i wydarzeń. Fotografie powinny być wyświetlane z kilku rzutników na osobne płaszczyzny (lub figury przestrzenne, np. walec, równoległobok) ustawione w różnych miejscach sceny. Byłoby to sięgnięcie do interesujących doświadczeń teatru Piscatora, Meyerholda a nade wszystko Jarosława Svobody (Laterna Magica) i ich twórcze rozwinięcie; w ten sposób powstałoby widowisko z pogranicza teatru, fotografii i filmu, w którym bohater i pozostali aktorzy współgraliby z postaciami ekranowymi. Księga IV Krawca ma charakter satyry i groteski – co ciekawe, miejscami wziętych z życia – i tak proszę ją traktować. Wypowiedzi postaci rzeczywistych i literackich są autentyczne, z wyjątkiem słów Doroty Masłowskiej, które są cytatami z jej bohaterów. Łódź, maj 2009, sierpień 2012

[5]

OSOBY krawiec/narrator GŁOSY i/lub OSOBY (w kolejności pojawiania się) Leopold Staff dziewczyna On Horacy Dorota Masłowska Adam Wiedemann Karol Maliszewski Mariusz Grzebalski Agnieszka Wolny-Hamkało Konrad (z Dziadów) sznaucer olbrzym wiatr narrator z dramatu fantastycznego chór aniołów (plugawych) znana poetka (Marta Podgórnik) Witold Gombrowicz Witkacy chórek żeński (cantores minores femines) staruszek menel (Tadek Ćwiartka) Hamlet T.S. Eliot oraz niekiedy inne dźwięki (i statyści)

[6]

I Lipiec tego roku był niezwykle upalny. Obłoki wisiały na niebie całymi dniami, nieruchome. Drzewa w południe zwijały liście, by rozwinąć je dopiero wieczorem, a zapach rozgrzanego asfaltu mieszał się z wonią porzeczek dojrzewających w ogrodzie. Wtedy się urodziłem. Ze zwykłej matki, późnym popołudniem, dziesiątego dnia lata. I nawet nie zdążyłem nagrzeszyć. Od razu zostałem skazany. Bez sądu. Dano mi zegar i czas nieokreślony, ale ograniczony – na pewno. Do tego w miejscu tak odległym, że dawanie wiary nawet najlepszym chronometrom byłoby nierozsądne. W miejscu, którego nie uwzględniały nawet najbardziej dokładne mapy topograficzne, zrozpaczone jego prowincjonalnością i bezgraniczną martwotą. Ta osobliwość miała jednak swoją niepodważalną zaletę: najwięksi stratedzy wszystkich armii uznali ten teren za całkowicie niezdatny do jakichkolwiek działań, co zapewniało mieszkańcom trwały pokój.

[7]

Jak wspomniałem, matka była zwyczajną kobietą. Zajmowała się domem, mną i ojcem. Niegdyś piękna, to widać na starych fotografiach, i z tak zwanej dobrej rodziny. Popełniła mezalians, wychodząc za chmurnego artystę z małego miasteczka. Jednak żyli szczęśliwi, wbrew ponurym horoskopom słynnych wróżek (chociaż podobno, już po moim urodzeniu, miała romans z nauczycielem muzyki – ale to zapewne plotki, które sam rozsiewał, jak to zwykle czynią odrzuceni mężczyźni bez honoru). Pamiętam, że gdy byłem mały, grała na skrzypcach – głównie utwory Wieniawskiego – z jakąś bezsilną, rzekłbym agonalną rozkoszą, którą widziałem u spełnionych motyli umierających jesienią na łące i raz w oczach konającej sarny, postrzelonej przez myśliwego. Z biegiem lat,

[8]

matka sięgała po instrument coraz rzadziej, zadowalając się czytaniem nut – idealną interpretacją tylko w swojej wyobraźni. Którejś jesieni przestała grać – bez wyraźnego powodu. A skrzypce, jak wiadomo, nie mogą leżeć bezczynnie, bo wtedy umierają. Zaglądałem przez jakiś czas do trumny futerału, ciekaw, czy jeszcze żyją. Według mnie, nic się z nimi nie działo. Pewnego dnia kupił je muzyk z weselnej orkiestry. Wkrótce przygasł i zgorzkniał; grywał już tylko na pogrzebach, ale tak pięknie i smutno, że ludzie czasem zapominali pochować nieboszczyka, zasłuchani w jasne tony skrzypiec. Dopiero zmierzch budził ich z letargu. Wtedy kończono ceremonię w pośpiechu, by jak najszybciej wrócić do domów i zająć się ziemskimi sprawami. Ojciec był krawcem, artystą w swoim fachu, małym, suchym człowieczkiem, podobnym do entomologicznego okazu

[9]

w gablocie muzeum przyrodniczego, jakimś Anthaxia candens czy może raczej Carabus smaragdinus – z powodu koloru i połysku ulubionej kamizelki. Prawie martwy, takie sprawiał wrażenie, zwykle siedział zagubiony pośród przedmiotów, dawniej dla mnie przerażających: pozbawionych głów i kończyn manekinów, igieł i zwierzęcych futer ze szklanymi oczami, które później tak beznamiętnie spoglądały na mnie z damskich ramion na ulicy i w kościele. Upiory dzieciństwa. Dzieciństwa, przesiąkniętego zapachem naftaliny i starych kobiet, z perwersyjną lubością obnażających się przed ojcem, i przede mną – ukrytym za kotarą przymierzalni. Nie mogłem się nasycić odpychającym widokiem. Oglądałem ich różowawe półprzezroczyste halki, obwisłe piersi, pomarszczoną skórę, plamy wątrobowe, zawsze zdumiony drapieżną zalotnością przekwitłych samic. Młode kobiety przychodziły rzadko, ale zachowywały się podobnie, nęcąc zapachem rozgrzanej skóry, perfum i piżma; wtedy zwykle się onanizowałem, przerażony,

[10]

bo wiedziałem, że śmiertelnie grzeszę; przedkładałem jednak rozkosz nad wieczne potępienie. Ojciec umarł cicho, tak jak żył. Pamiętam, że kwitły kasztany. Zdążył jeszcze przerobić garsonkę pani Berg, żony piekarza. Umarł samotnie w swojej pracowni. Znalazła go matka. Zastygł przy krawieckim stole, z ust sączyła się krew. Tak głęboko wsiąkła w drewno, że jest na nim do dzisiaj – brunatna plama w kształcie egzotycznego ptaka Ouro, która codziennie mi przypomina mojego ojca. Rok później umarła matka. Uschła niczym zapomniany doniczkowy kwiat na parapecie okna opuszczonego domu. Niektórzy mówili, że to z tęsknoty za ojcem. Ginęła powoli, prawie niedostrzegalnie, całymi dniami siedząc bez ruchu w pluszowym fotelu, owinięta kocem, wpatrzona w starą ślubną fotografię. Prawie nie rozmawialiśmy. Zajęci swoimi sprawami

[11]

niepostrzeżenie oddalaliśmy się od siebie. Nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła. Być może było to rano. Nie wiem, pracowałem. Dopiero gdy nie zeszła na kolację, coś mnie tknęło. Wszedłem na piętro po skrzypiących schodach, zajrzałem do jej pokoju. Wyglądała jak żywa, na jej twarzy został delikatny uśmiech. Właściwie, śmierć przyniosła jej ukojenie. Na pogrzebie skrzypek wzniósł się na wyżyny wirtuozerii. Ludzie później mówili, że to duch matki połączył się z duchem skrzypiec – stąd to genialne wykonanie fragmentów koncertu A-dur Karłowicza. Cóż, u nas wszystko jest możliwe. W każdym razie od tego czasu Joachim, tak miał na imię muzyk, grał jeszcze lepiej. Ja też zostałem artystą. Krawcem. Trochę poetą i filozofem, człowiekiem w istocie samotnym (jeśli nie liczyć psa) i raczej nieśmiałym.

[12]

II Często rozmyślałem o życiu i śmierci, szyjąc ubrania. Robi to każdy krawiec, właściwie nie wiadomo dlaczego, bo to sprawy raczej dla żołnierzy, rzeźników i lekarzy. Pewnie szycie nowych i prucie starych ubrań, ich tworzenie i niszczenie, kierowało moje myśli na tematy ostateczne. No bo na przykład, jeśli założyć, że życie to tylko sen, uwertura, zbieranie sił przed właściwym aktem (a to założenie nie jest ani lepsze, ani gorsze od innych), to warto się zastanowić, jaka śmierć jest najlepsza, i może ją wyśnić, wybrać samemu, a nie zdawać się na głupi często przypadek. Dobrze jest rozpocząć nowy etap według własnego pomysłu. To przecież ważne, jak się zaczyna prawdziwe życie. Można je zacząć w cierpieniu, radości, udręce lub ekstazie, szaro albo kolorowo, i w dowolnej postaci. To kwestia wiary, reżyserii i, poniekąd, smaku. Więc warto przynajmniej spróbować zostać twórcą samego siebie. W najgorszym razie,

[13]

wyjdzie brak ducha, talentu, nieznajomość rzemiosła (a może wszystko naraz), czyli i tak rzeczy w sztuce wszechobecne. Z drugiej strony... nikt nie ma pewności, co jest po przebudzeniu. Nikt jej mieć nie może – z wyjątkiem wariatów i polityków, bo ci są zawsze pewni swego. Niekiedy zdarza się, i to nie tylko krawcowi, że inspiracją do niezwykłych myśli, by nie rzec herezji, są lektury. Kiedyś, gdy czytałem Staffa, jego słowa „Poznałem prawdę i, potężnym wzniosem W niedoścignione dźwignięty wyżyny, Ponad pozorem stanąłem i losem...” sprawiły, że rozwiązałem pewną metafizyczną zagadkę, a przynajmniej znalazłem solidny punkt zaczepienia (i jak tu nie wierzyć w iluminację?). Twierdzą bowiem uczeni (przynajmniej niektórzy), że boskie pochodzenie narzuca doskonałość wszystkich rzeczy. Dlaczego więc boska natura tego świata

[14]

nie jest widoczna gołym okiem? Na to pytanie nie ma jak dotąd dobrej odpowiedzi. Ja sądzę, i mam na to kilka ciekawych dowodów, że aby ujrzeć rzeczy doskonałość, pewnie by trzeba stać się równym Bogu. Zdobyć na nieśmiertelność, zerwać ciemną zasłonę, unieść ponad czasem, objąć wszystko jedną myślą – to nie jest takie trudne. Nieśmiertelność mam przecież zagwarantowaną. Nad resztą popracuję. Co jednak, jeśli świat nie jest boskim darem? Cóż, wtedy tym bardziej nie może być doskonały. I szkoda będzie umierać. Takie to właśnie myśli przychodziły mi do głowy, gdy siedziałem pochylony nad drewnianym stołem z wizerunkiem egzotycznego ptaka Ouro.

[15]

III Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj: otwieram drzwi do szafy pełnej nici, materiałów, koronek, igieł i guzików – rzeczy niezbędnych w moim fachu, ale tak wymieszanych jak nieuporządkowany strumień języka idioty. Wyjmuję grafitowy atłas, zasiadam przy stole, pod oknem. Patrzę na brudny, tramwajowy przystanek, popijam kawę (cholera, łyżeczka – gdzie ta eliotowska łyżeczka!). Czekam, aż przyjdzie pewna dziewczyna – a przychodzi zwykle o dziewiątej. Idzie. Mija starą kobietę handlującą wkładkami do butów i sznurówkami. Płynie. Ma letnią sukienkę do kolan, seledynową, w rumianki i chabry, na wąskich ramiączkach (zapowiadali upał). Ale... mija przystanek! Podchodzi bliżej... patrzy na mnie przez szybę pracowni...

[16]

Waha się... Przekracza próg... Wpływa... Klamka przy drzwiach oszalała z rozkoszy. Kotara jęknęła lubieżnie. Dzwonek oniemiał w erotycznym napięciu, i zamarł w pozycji przeczącej prawu grawitacji. Jak ja im zazdroszczę! Ona: Chciałabym zamówić u pana sukienkę, podobną do tej, ale z kieszeniami. Mam własny materiał. Ile to będzie kosztowało? J a : (usta mam zdrętwiałe z emocji, drżące ręce) Najpierw wezmę miarę. Widzę, że to seryjna robota. Ja uszyję pani suknię doskonałą, w formie idealną. O n a : (zalotnie) Forma bez treści dźwięczy pustką.

[17]

J a : (odważnie i z lekką nonszalancją) Tak, w sztuce forma nawet genialna jest co najwyżej doskonałością, ale bezużyteczną jak pusty orzech lub suknia bez modelki. O n a : (poprawia z tyłu włosy) Zwykle jednak forma w sztuce, nawet w sztuce krawieckiej i poezji, jest niewysokiej próby, takie nic... J a : (biorę miarę starając się opanować narastające podniecenie, jest mi słodko-duszno, gdy dotykam – trochę zbyt długo – jej piersi pod sukienką; gdy mierzę obwód bioder, nieomal mdleję; czuję cynamonowy zapach jej łona i ostatkiem sił zdobywam się na względnie inteligentną ripostę – o ile to w ogóle możliwe w takich okolicznościach) Właśnie. Jak zatem „nic” napełnić treścią? To logiczna i fizyczna sprzeczność, rzecz niemożliwa, gdyż dzisiaj tak zwani artyści

[18]

nie mają wiedzy, ducha i nie myślą. Jak pisał święty Augustyn, pewnie to pani pamięta, „Czy mógł jednak moje pragnienie nasycić sam blask pucharu...” To będzie jakieś dwieście złotych, z pani materiałem. O n a : (zerka na kartkę z wymiarami) Wyraźnie urosły mi piersi. I wyszła.

[19]

IV Ta księga to czysta ohyda. Pieśń barbarzyńców. Przeznaczona jest tylko dla osób dorosłych i pozbawionych uprzedzeń, którym obce jest konwencjonalne myślenie; występują tutaj treści wulgarne i obsceniczne (a nawet mizoginistyczne), przy których wytwory Masłowskiej to zapiski grzecznej pensjonarki, a orgietka Messaliny to spotkanie kółka różańcowego; w ogóle jest tutaj politycznie niepoprawnie, ironicznie, nawet niemiło, ale za to tak szczerze, jak w „Beniowskim” albo lepiej – jak u Witkacego czy Gombrowicza. Niedawno miałem sen, ten z gatunku nadzwyczaj realistycznych. Rozmyślałem w nim o poezji, unosząc się na pierzynie (a może to był obłok?) ponad kurnikiem. Popijałem wódkę i w ogóle byłem natchniony, tudzież pobudzony intelektualnie i wzniosły jak poeta, który wygrał jakiś tysiąc konkursów i innych turniejów jednego wiersza – nawet ten w Kutnie. W tym śnie przemówił do mnie On (bynajmniej nikt dzisiaj specjalnie znany,

[20]

chyba był to Bóg, albo archanioł Gabriel; głos w każdym razie miał tubalny) i rzekł: – Już czas, napisać wiersz nowoczesny, żywym, chropawym językiem, ignorując zasady ortografii i odpowiednio wulgarny, żeby złamać wszelkie tabu. Bo na tym dzisiaj wielkość i łamanie tabu polega, by nieudolnie opisywać prawdziwe życie, do tego w sposób niezrozumiały, a nie pleść w natchnieniu filozoficzne dyrdymały jak jakiś starodawny pedał, esteta albo mędrzec czy inny Platon. Już czas, by „z żywymi naprzód iść po życie sięgać nowe a nie w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę”. – To z Asnyka – dodał. I wtedy się obudziłem. W tym śnie. – Z nowym dniem, nowa myśl – rzuciłem błyskotliwie w stronę przygodnie poznanej kobiety, leżącej w moim łóżku.

[21]

Była stara, coś około trzydziestki. A ze starą kobietą jest tak jak ze starym samochodem: nie kopniesz, to (się) nie ruszy. Więc ją kopnąłem, a może nawet kopłem. I rzeczywiście – poszła. Potem pracowałem. W kilka dni poznałem żywy język ludu i pisaną w nim najwyższych lotów literaturę. Fascynujący bełkot. Naiwność. Barbaryzmy, dewiacje i degeneracja. Sterta banałów, zbiór kilkudziesięciu słów, monosylab i stęknięć. Ale zrobię z tej materii wiersz, jakiego świat nie widział! Prawdziwy, ale krótki, żeby nie odbierać chleba wielkim poetom naszych czasów, piszącym na akord. Przypomniałem sobie Horacego, który w „Sztuce poetyckiej” głosił zuchwale: „Ze znanych słów pieśń złożę taką, by każdy, kto sądzi, że potrafi tak samo, na próżno się trudził, ważąc się na to; tyle układ znaczy, taki zaszczyt przypada wyrazom potocznym”.

[22]

Usiadłem i napisałem, zdumiony własnym geniuszem i lekkością tworzenia po wódce. Dopiero magiczna woń przypalonej kaszanki (zwykle robię ją na gorąco) wyrwała mnie z zachwytu nad sobą samym. Zjadłem, co zostało. Po chwili zacząłem czytać na głos: świąteczny coitus była gotowa leżała Na stole .wargi jej sromu pracowały miarowo zwarcie. – rozwarcie z cichym mlaśnięciem niczym usta wigilijnego karpia leżącego obok na gazecie. Wszedłem w nią mocno raz. raz. raz. po tysiąckroć raz. .uderzałem. jak pneumatyczny młot

[23]

przy buDowie. czegoś wielkiego . człowiek-maszyna . skończyłem .leżała na stole syta nie przyjęła mojego daru milionów półistnień (hm… a może lepiej będzie pół istnień) .wyciekał kroPlami spErmy ze śluzem na zagraniczną gazetę „dziennik łódzki” chyba. zasępiony napiłem się wódki a la manière russe i jednym ruchem zabiłem karpia przyrządziłem go po żydowsku I Chuj No nieźle. COITO ERGO SUM jak powiedział Kartezjusz, albo ten pan Coito, nie pamiętam... Tylko wyjebię te francuskie pierdoły, czyli kwestię o ruskich, bo kto to, kurwa, zrozumie? I dodam po tym „I chuj”

[24]

takie znaki: ! @ # $ %^& * () _+{}:” (ciekawe, kto to przeczyta) a kropki postawię na początku każdego zdania i w środku i jeszcze na górze. I pod spodem. Ooo... zajebiście. To jest, kurwa, łamanie tabu, to jest prawdziwa poezja! Cóż ja robię z językiem! Jakież to nowoczesne! W kilka dni napisałem ponad trzysta podobnych wierszy (trudno jest walczyć z natchnieniem) a znany wydawca opublikował je w tomie z serii „Nowa Klasyka Poezji”. Później zaś, w wolnym od bankietów, wywiadów, i spotkań autorskich czasie stworzyłem jeszcze liczne dramaty, kilka awangardowych powieści, jakieś kurzromany i kryminały... Sporo tego było. Wszystko zgodnie z duchem epoki: prostymi, krótkimi zdaniami,

[25]

życiowo, z odrobiną magii i bez sensu; czasem jakiś wulgaryzm i błąd ortograficzny. Tak, żeby cham zrozumiał, a inteligent nie pogardził. Dostałem wiele nagród, w tym Nike i Paszport Polityki, nawet Telekamerę i Gloria Artis. Krytyka oszalała. Obwołano mnie geniuszem, stawiano na równi z Mickiewiczem i Słowackim. Zostałem Nowym Wieszczem. Największym Poetą Współczesności, Źródłem Nowego Języka, Wielkim Zwrotnicowym Literatury, Mątblankiem Słowa, Natchnionym Ojcem Poezji, i tak dalej. Było cudownie. Masłowska ogryzała paznokcie, przygnębiona moją wielkością, i mamrotała monotonnie cytując swoich bohaterów: „No i kurwa co. Cicho, kurwa. Kurwa twa mać. Ja pierdolę. Pierdolę ten świat”.

[26]

chodząc dokoła osiedlowego śmietnika, w którym siedział Henryk Bereza (pewnie szukał nowych talentów). Widziano Szymborską palącą swoje limeryki, a w Warszawie Miłosz pojawił się na ścianie Pałacu Kultury i Nauki gdzie recytował moje najlepsze strofy i... dziękował mi za wiersze! Jacek Dehnel – o, to dziarski chwat! ‒ porzucił literacką produkcję. Tańczył w rewiach i wodewilach, nawet z gwiazdami na lodzie, ubrany w przepiękny tużurek (ach! och! ojejku!), tuląc do piersi małego pieska (ach! och! ojejku!), zaś w wolnych chwilach reklamował szampon – ten inteligentny, z odżywką (ach! och! ojejku!). A poeta..., o, przepraszam – Poeta, ten Prawdziwy, Wielki, Wyniesiony, Ulubieniec Redaktorów, Mocny Łeb i Laureat Konkursów, Członek Organizacji i Wszystkich Kolega – aż głupio o tym mówić – ten podobno, zaczął malować paznokcie i chodził w stringach po Krakowskim Przedmieściu trzymając się za ręce z chłopakami (ciągle skręcali w lewo...) Taaa... Pisano wtedy różne rzeczy.

[27]

Cytuję. Ad am Wied eman n: „Poezja (...) przy całej swojej dyscyplinie intelektualnej i przede wszystkim formalnej, wyróżnia się niebywałym ładunkiem dramatyzmu, żywością języka, wynalazczością w dziedzinie odkrywania i kreowania nowych, intrygujących sytuacji lirycznych. (...) poddaje ironicznej wiwisekcji wszystkie «pojęcia i terminy» związane zarówno z toposem domu, wspólnoty, szczęścia, jak i samotności, smutku i rozpaczy”. Karol Maliszewski: „ Oto tajemnica poezji po przełomie. (...) Oto tajemnica miary. (...) Te wiersze są samobójcze, bo nie chcą solidnie, solennie znaczyć. Mają wirować od znaczeń, mają kręcić się jak frygi. Mocna poezja. (...) jest duszno, chce się wyjść. Fizycznie odbieram kontakt z tymi wierszami. Dlaczego są tak namacalne, dlaczego ich faktura wydaje się organiczna? – To tylko słowa – można sobie powiedzieć, żeby się uspokoić. I to działa, ale przy drobnych poezjach. Ta jest za duża, za dobra. Tyle chce powiedzieć naraz”.

[28]

Mariusz Grzebalski: „Wiersze (...) pokazują, że o świecie codziennego doświadczenia można mówić w sposób intrygujący, unikając pułapek banału, kolokwialnego bełkotu czy estetyzującego zadęcia. (...) należy gratulować odwagi, inteligencji i językowej werwy”. A g n i e s z k a Wo l n y - H a m k a ł o : „Piękne wiersze noir”. Jezu! Co za stek pierdół! Jakie cudne wychodkowe dusery! Krytyka też jest poezją? Tak! Dzisiaj wszystko jest poezją! Nawet głos kretyna, wulgarne słowo i pierdnięcie. A ja tylko żartowałem... I obudziłem się naprawdę. Na pewno?

[29]

V Konrad: „Gdzie człowiek, co z mej pieśni całą myśl wysłucha, Obejmie okiem wszystkie promienie jej ducha? Nieszczęsny, kto dla ludzi głos i język trudzi: Ty Boże, ty naturo! dajcie posłuchanie. – Godna to was muzyka i godne śpiewanie. – Ja mistrz! Ja mistrz wyciągam dłonie! Wyciągam aż w niebiosa i kładę me dłonie Na gwiazdach jak na szklanych harmoniki kręgach. To nagłym, to wolnym ruchem, Kręcę gwiazdy moim duchem. Milijon tonów płynie; w tonów milijonie Każdy ton ja dobyłem, wiem o każdym tonie; Zgadzam je, dzielę i łączę, I w tęcze, i w akordy, i we strofy plączę, Rozlewam je w dźwiękach i w błyskawic wstęgach. – Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę, Cóż Ty większego mogłeś zrobić – Boże? Patrz, jak te myśli dobywam z siebie, Wcielam w słowa, one lecą, Rozsypują się po niebie, Toczą się, grają i świecą; Myśli moje! gwiazdy moje! Czucia moje! wichry moje! W pośrodku was jak ojciec wśród rodziny stoję, Wy wszystkie moje! Depcę was, wszyscy poeci, Wszyscy mędrce i proroki Których wielbił świat szeroki.

[30]

Potrzeba mi lotu, Wylecę z planet i gwiazd kołowrotu, Tam dojdę, gdzie graniczą Stwórca i natura”. Bluźnił. I ja bluźniłem. Ale zostałem wysłuchany. Dostałem na podróż wszystko, czego chciałem: wygodne buty i worek z gwiazdami, oraz trochę gniewu dla równowagi. Tak wyposażony, usiadłem na krawędzi wulkanu. Czekałem na porządną erupcję, która by mnie wyniosła wysoko. Rzeczywiście, już po chwili szept, pierwsze skurcze, później spazm i krzyk góry rodzącej popiół i lawę. Po wybuchu, szybowałem w zupełnej ciszy. Chmura gazów unosiła mnie ponad wszystkimi drogami. Zaciekawiony, wychylałem się niebezpiecznie, chwytałem białe wierzchołki szczytów, i wrzucałem do turkusowych jezior.

[31]

W końcu dotarłem do nieba. Widok to niezrównany – dla kogoś, kto się nie lęka. Mnie starcza odwagi, więc chodzę, i zgodnie z pragnieniem rozrzucam gwiazdy, układam je w konstelacje i mieszam, niczym astralny kartograf. Drugą ręką przygarniam Słońce, całuję namiętnie i ściskam, a ono omdlewa, świeci jaśniej z podniecenia. Wyborny ze mnie niebiański kochanek. Ludzie patrzą ze zgrozą, niektórzy z zaciekawieniem, tacy mali z tej wysokości. A ja czuję się coraz pewniej z każdym krokiem. Zamieniam gwiezdny pył w słowa, zrzucam na Ziemię, żeby mogli wyrazić swój zachwyt. I tu nastąpił definitywny koniec snu. Wróciła imitacja życia, z właściwą sobie ironią, bezsilnością, patosem i pustką. Lecz tak jak na początku świata, światło zabiło ciemność, tak myśl jasna zniszczy pustkę i pozór.

[32]

VI Często wychodzę za miasto. Z Zeusem, moim psem, sznaucerem olbrzymem, włóczymy się po wzgórzach i łąkach nad rzeką. Wtedy zapominam, że jestem krawcem. Staję się bardziej przyrodnikiem i filozofem. Niekiedy całymi dniami mój zakład stoi zamknięty, gdy ja podglądam mikrokosmos, pochylam się nad chrząszczem, choćby zwykłą biedronką, czy obserwuję larwy chruścików w ulepionych z piasku, fragmentów roślin i muszelek domkach. Ostatnio znowu miałem nastrój refleksyjny. Więc gwizdnąłem na psa i wyszliśmy na łąki. Po łąkach, zwykle stąpam boso; czasem kładę się na trawie, zamykam oczy, wtedy łagodny wiatr wyjawia mi tajemnice. Gdy go nie ma, patrzę jak chabry oglądają się za słońcem,

[33]

trzmiele kradną nektar kwiatom lawendy, ptaki uwodzą obłoki na niebie... Upaja mnie pełna anarchia przyrody. Mrużę oczy przed jasną muzyką letniego popołudnia. Tak nastrojony, myślałem o niej. O tym, że leży w mojej pracowni, jak na obrazie Courbeta „Źródło wszechrzeczy”, a ja skradam się w ciszy pełen podziwu i zanurzam twarz. Piję, z wilgotnej szczeliny skał. Chłonę jej zapach, wstrzymuję oddech, by go zatrzymać. Dotykam dłonią troskliwie splątanych łodyg dzikiego wina. Czekam na znak. I wtedy powiał wiatr. Wyszeptał to, co od dawna podejrzewałem:

[34]

że miłość rodzi się z poznania. Jednak po chwili dodał: – No może z wyjątkiem miłości między ludźmi, ta bowiem, podlega zwykłym prawom chemii, i wyraża się pospolitą chucią, oślizgłą żądzą czy jak tam u was mówicie – dziką namiętnością, czyli krótko: H6 C3 (MgO2). Zamarłem. Wiatr nigdy się nie myli, a przecież wyjątek nie potwierdza reguły. On jej zaprzecza z całą mocą! Drgnąłem rażony nagłym objawieniem. Zmarnowałem tyle lat na czcze badania, a teraz pewnie mi przyjdzie zapłacić gorzki podatek od naiwności! .

.

.

.

Jeszcze przez chwilę leżałem obok Zeusa. Tak lubię zapach psiej sierści i dotyk zimnego nosa (nie ma lepszego lekarstwa na smutek). Wróciliśmy do domu wczesnym popołudniem.

[35]

A ona, czekała na mnie, niespokojna, pod drzwiami pracowni. Ja: Suknia gotowa, zapraszam do środka. O n a : (widzi suknię na wieszaku) Rzeczywiście, piękna forma! Przebiorę się, wypełnię ją treścią! Wtedy dopiero zaiskrzy piękno w całej okazałości. Ja: Suma rzeczy pięknych nie musi być piękna, tak jak suma rzeczy dobrych nie musi implikować dobra. Wie o tym każdy kucharz, filozof, a już na pewno estetyk. O n a : (zza kotary) I esteta. Szkoda, że artyści tego nie wiedzą: że dopiero zgodność formy i treści, tych składników równowaga, daje dzieło doskonałe. J a : (stoję oparty o szafę, wyobrażam sobie, jak suknia, którą niedawno pieściłem rękami, ociera się o jej smagłe ciało, muska je, jakby to były moje palce; ostatkiem sił próbuję pokonać narastające podniecenie

[36]

i mówić z sensem, co jeszcze mi się udaje nad wyraz dobrze, jednak z niemałym trudem) Artyści wiedzą niewiele. Inaczej ludzie nauki, chociaż, co stwierdzam z bólem, coraz trudniej spotkać wykształconego naukowca. Najwięcej wiedzą amatorzy; mają najszersze horyzonty, szersze niż znawcy jednego tematu, czyli nauczyciele z akademii; no i nie myślą tak konwencjonalnie jak oni. To dygresja... Wracając do sztuki: cała jej krytyka i w dużej mierze teoria, to przecież tylko zbiór mniemań i niepopartych dowodami sądów. Nauka daje pewność – przynajmniej na chwilę. Gdyby tak artyści mieli solidne wykształcenie, zainteresowania, głęboką wiedzę, choćby maturę... O n a : (wychodzi ubrana w nową suknię) ... dzisiejsza matura jest tak łatwa, że może ją zdać nawet tresowana małpa. Nie traktujmy więc tego egzaminu z przesadną powagą. – Mówiłeś, że sztuka nie godzi się z nauką. A Piero della Francesca? Leonardo da Vinci? Witkacy? Czyż nie są wystarczającym dowodem, że sztuka może być poparta niemal matematyczną precyzją, logiką i wiedzą?

[37]

J a : (już spokojny, nawet dumny; rzeczywiście, ona i suknia, tworzą dzieło doskonałe) Owszem, byli jeszcze inni, którzy dzięki szerokiej wiedzy, głównie przyrodniczej, czasem filozoficznej, stworzyli wielkie dzieło – chociażby Goethe, Karłowicz, a nawet Leon Chwistek. To jednak wyjątki. Większość tak zwanych artystów to ludzie niezbyt rozumni, w najlepszym razie szarlatani lub kuglarze; to ludzie, którzy nieuctwo, warsztatowe braki i nędzę ducha starają się ukryć pod śmiesznymi nadętymi teoriami, przybierając teatralne pozy. Są jednak głupsi od nich, choć to prawie nie do wiary – to ci, którzy przejawy życia uważają za sztukę. Ich teorie, chociaż bardziej czytelne, również są pozbawione sensu i padają pod ciężarem logicznych przeciwko nim dowodów.

[38]

O n a : (wyraźnie wdzięcząc się do mnie; widać zaintrygowana moją nadzwyczajną błyskotliwością) To prawda, przecież związek między życiem i sztuką nie jest oczywisty; gdyby był, dzieła sztuki zalałyby świat. Cóż, niedouczeni krytycy wybierają jednak łatwiznę, czyli promocję mierności pod szyldem awangardy lub nowoczesności, a głupcy im wierzą. I raczej nie ma od tego odwrotu. Nastał koniec sztuki czystej i głębokiej myśli – jesteśmy świadkami zagłady. To widać nawet w poezji, która przecież winna być ostoją logiki, refleksji i estetyzmu, a jest tylko bełkotem. Zazwyczaj. Mówię zazwyczaj, bo czytałam pańskie wiersze. Są doskonałe. No... może z wyjątkiem ostatniego, tego, który się przyśnił... o karpiu... (podchodzi do mnie, pod suknią nie ma stanika, jej sterczące sutki wielkości naparstków muskają moje ramię; nie rozumiem, skąd wie o wierszu, który pojawił się tylko w moim śnie) Jest pan niezwykle interesującym rozmówcą. Kiedyś tu jeszcze zajrzę. Proszę, pańska należność. I znowu wyszła.

[39]

VII Lato jest wulgarne rozpasaniem kolorów, zapachów i smaków, to pora roku w sam raz dla bezbarwnych postaci, imitacji, które dopiero wtedy, odbijając cudze światło, nabierają pozornego blasku i mienią się barwami niczym plama oleju na kałuży – rozmyślałem, siedząc przy oknie pracowni, zagapiony na ludzi przechodzących ulicą. Dziwny ten tłum, senny i monotonny, lecz kolorowy, wędrował jakby bez celu, nieświadomie, podobny do mechanicznych lalek w magazynie fabryki J. Goldfarb i synowie, słynącej z produkcji właśnie tych wyrobów. Mnie od tłumu i większości pojedynczych ludzkich kalek różni to, że mam świadomość i wolę tworzenia – to już blisko boskości. Co prawda, Bóg ma jeszcze wieczność, ale gdyby moje dzieło uczynić nieśmiertelnym, mógłbym się równać ze Stwórcą.

[40]

W końcu przecież On stworzył mnie na swój obraz nie tylko po to, by zaspokoić próżność właściwą demiurgom – nie miał innego sposobu, by udowodnić swój artystyczny geniusz. Świat to mechanizm prawie doskonały, lecz niewystarczający dowód na wielkość. Więc stworzył mnie – nie na swoje fizyczne podobieństwo, lecz na podobieństwo intelektualne, bym też mógł tworzyć, i zadziwiać samego siebie, jak On. Tłum to zapewne nieudane egzemplarze – jak przy każdej seryjnej robocie. Renan uważał, że masy to gleba, na której mają wyrosnąć kwiaty. To właściwa metafora. Rzeczywiście, tylko gleba mogła wpaść na pomysł, że sztuka to życie, przypadek i natura. A przecież sztuka, w swej czystej postaci, powstaje celowo, zgodnie z wolą umysłu, bogatego w wiedzę i umiejętności. Prawdziwa sztuka tworzy fikcję, nowe byty, a nie opisuje czy naśladuje rzeczywistość, (chociaż może z niej czerpać i przetwarzać do woli). Na przykład wersy,

[41]

które właśnie napisałem, jako słowa narratora z dramatu fantastycznego (na zamówienie miejskiego teatru): Ścieżki ludzkiego życia, wyglądają jak ślady kornika pod korą chorego drzewa. Podobnie kręte są człowiecze myśli i działania. Cel także łączy korniki i ludzi – jednym i drugim chodzi tylko o drobne przyjemności, zanim umrą, stając się pokarmem czerwi lub innego paskudztwa. (teraz pojawia się muzyka, np. „Summer Overture” Clinta Mansella z „Requiem dla snu” w wykonaniu Kronos Quartet; chwilę potem jego „Party”, podczas którego narrator mówi, a to, co mówi, jednocześnie dzieje się na scenie) Wygina się z rozkoszy potwór stugębny, liżąc jęzorami z fioletu srom nagiej kobiety przykutej do fortepianu (może być Steinway), by za chwilę wepchnąć w usta kochanki nabrzmiały członek, a chór plugawych aniołów

[42]

tańczy w bezbrzeżnym zachwycie śpiewając: (i tutaj anioły zaczynają śpiewać) „śmierć zawsze przychodzi o właściwej porze, śmierć nigdy się nie spóźnia”. mogą się podobać lub nie, to już kwestia smaku, ale są sztuką, zawierają bowiem przynajmniej dwa konieczne w dziele elementy: wyobraźnię i myśl; posiadają niezbędne w mojej koncepcji dzieła sztuki wartości intelektualne, estetyczne, a nawet te najrzadsze – etyczne; są konstrukcją, przemyślanym układem, podczas gdy wersy znanej poetki: „to jest poezja seryjna. a to obosieczna. zżółkły wrzód rozkrawam tym nożem trzymając za ostrze. w obie strony bryzga jak z chuja” poparte jej wnikliwą obserwacją: „mucha nie krąży już. krew wolniej, szum spłuczki jak wodospad w skroniach. jest ta konieczna zgoda”. brzmią jak bełkot pacjenta szpitala psychiatrycznego (Boże, ilu tam mamy poetów!).

[43]

I ta fatalna ortografia! Wszystko tak, jak napisał Gombrowicz w „Dzienniku”: „Większość [literatów – przyp. T.S.] pozbawiona była tego minimum sprawności umysłowej, bez którego pisanie staje się niemożliwe: indolenci, dekadenci, marzyciele, niedouczeni, niedonoszeni – ponure twory gett polskich, obywatele polskiej zapadłej dziury”. Właściwie, wbrew Heraklitowi, nic się nie zmieniło. A dokładnie: duch ciągle jest taki sam, zmienia się tylko materia. Na gorsze. I do tego to wieczne polskie na niby, pozornie. Tak, w tym kraju nad Wisłą chyba nic nie jest na serio – no może z wyjątkiem głupoty.

[44]

VIII „Geniusz cechują sprzeczności. Sprzeczności są koniecznością...” Zacząłem pisać początek kolejnego rozdziału swojego „Opus Magnum”, zanim poszedłem do domu kultury posłuchać Witkacego, który przyjechał do miasta z wykładem o czystej formie w poezji. Był wieczór. Wszedłem do sali pełnej po brzegi, crème de la crème z całej okolicy. Profesorowie, adwokaci, lekarze, młodzież akademicka nawet artyści i przedsiębiorcy przybyli tłumnie, by posłuchać największego twórcy wszech czasów. Spóźniłem się, przez te ohydne tramwaje (o których zresztą kiedyś pisałem w opowiadaniu, chyba „Wycieczka”). Było już po wykładzie. A on stał, uzbrojony w jedną ze swoich demonicznych min, i przemawiał wskazując palcem na znanego krytyka półanalfabetę z pewnego pisma literackiego

[45]

i jego świtę złożoną z tak zwanych poetów. Witkacy: „Z głupim człowiekiem nie warto gadać, Więc stulcie pyski i proszę siadać!” „O wy, znikome małe fakty, W nieskończoności czarnych żądz, O, jakże marne są wszystkie akty, Tych, co się puszą, karki swe gnąc...” Owacja kilku żyjących jeszcze intelektualistów, reszta słuchaczy skonfudowana, łby spuszczone, wzrok wbity w czubki brudnych butów, paluchy grzebiące w nosach albo dłubiące w zębach a nawet gdzie indziej. Witkacy: „Z głębiny nocy niepojętej Sen modrooki na mnie kiwa, W postaci dziwnej, wniebowziętej Ku światom moim mnie przyzywa. Wśród nocy dziwnej, niepojętej Ocknę się nagle w innym świecie, Gdzie sama dziwność w ludzkiej szacie Niepodobieństwa straszne plecie. W metafizyczną głębię lecę, Zaświatów jedność trzymam w ręku...” Owacja z jednej, gwizdy i tupanie z drugiej strony sali.

[46]

Pośrodku profesorstwo – stało napuszone i nie wiedziało co myśleć bez codziennej porcji gazet, z których czerpią mądrość. Tytan twórczej potencji przeczytał jeszcze kilka wierszy w tym „Do przyjaciół gówniarzy”, po czym udał się do hotelu, odprowadzany przez tłum jęczących i wijących się z pożądania, rozpalonych do białości wiernych dotychczas żon, spokorniałych megier, co ładniejszych feministek (a jednak są takie!), heter a nawet dziewic. Kilka z nich usiłowało wedrzeć się na balkon, na którym stał Witkiewicz, inne śpiewały ostatni przebój artysty, napisany do znanej melodii góralskiej: „Jamburowy statek, jamburowe syćko Ino nie z jamburu mojej Jagny cycko! Jamburowe dziwki, kiebyście wy były, Tobyście z jamburu chuicki lubiły!” Interweniowała policja. .

.

.

[47]

.

Wyjechał następnego dnia. Nie zdążyliśmy porozmawiać istotnie, obiecał tylko, że będzie pisać; stworzymy w ten sposób dwugłos polemiczny, jak wcześniej to zrobił z Leszczyńskim i Corneliusem. Schlebiało mi, że uznał moją sztukę, a nawet filozofię, za rzecz interesującą – mówił, że czytał z wielką uwagą wszystkie moje dzieła.

[48]

IX Wieczorem pisałem esej o wielkości w poezji, i krytykach. Dowodziłem, że niekiedy są to ludzie pożyteczni, dokonując bowiem analizy dzieła, odnajdują w nim zasadnicze idee, często przez autora niedopowiedziane, bądź całkiem niejasne – już Platon pisał, że poeci wypowiadają wielkie treści, których sami nie są świadomi (ale to pewnie złagodzona forma myśli jego nauczyciela, Sokratesa, według którego poeci to idioci). Być też może, że myśl poety – jeśli to myśl, a nie czkawka – jest tylko sugestią, propozycją, którą dopiero przyszłe pokolenia pojmą, niekiedy nadmą (czasem tak mocno, że pęknie, i zwisać będzie smętna jak sflaczały balon lub kuchenna ścierka). Wyjątkiem jest poezja filozoficzna, gdzie poeta musi operować jasno sprecyzowaną myślą, a nie częstym dzisiaj chaotycznym ględzeniem bez sensu, czy nudnym opisem wrażeń i przeżyć. Poezja filozoficzna

[49]

nie zostawia wiele miejsca dla zwykłego krytyka, nie oczekuje zachwytu „nieczystego tłumu”; jej adresatem jest intelektualna elita, czyli relikt, jak skrzelopływka bagienna (Branchipus stagnalis). Niewiele możemy powiedzieć o wielkości współczesnego nam dzieła, o niej bowiem zdecyduje historia. Ta jednak potrafi obejść się z nim niesprawiedliwie, zapomnieć o doskonałym a wynieść na cokół mierne, ale na przykład patriotyczne. Wielkość zatem to cecha merytorycznie słabo uzasadniona, subiektywna, i niestety, najbardziej uwypuklana przez recenzentów i nauczycieli („wielkim poetą był i basta!”). A wszystko dlatego, że potrafią zająć się tylko treścią; analiza formy, doskonałość konstrukcji, gramatyka, logika, ortografia, estetyzm myśl czy waga słowa wymagają wiedzy, a to rzadki towar, dla nich zwykle niedostępny.

[50]

Cóż, ja nie liczę na wielu komentatorów mojej twórczości (chociaż może będzie ich kilku). Jest zbyt awangardowa – a to oznacza nową mentalność, zrozumiałą tylko dla elit i garstki potomnych. Awangarda to przecież wyjście poza konwencje epoki – czyli jest nią także dialog z przeszłością. Ale naprawdę, wystarczy mi paru zaledwie, którzy będą czytać ze zrozumieniem moje słowa. I nie pochylę głowy po laur barbarzyńców by sycić się nietrwałą sławą. Horacy: „... ja na głowę zmiennego tłumu nie poluję darem uczty kosztownej czy znoszonej szaty; ja, znakomitych słuchacz i sędzia pisarzy, zgromadzeń gramatyków i sceny unikam”. Jak widać nie jestem pierwszym nieśmiałym i skromnym poetą.

[51]

X Była już pełnia lata, zdaje się, początek sierpnia. Chodziłem ulicami, wdychając zapach róż, pieczonych w domach ciast i słuchając odgłosów zwykłej o tej porze roku krzątaniny. Niekiedy przystawałem, by zamienić parę słów z ciekawymi ludźmi, czy popatrzeć na ogród piękniejszy od innych. Przy ulicy Cichej, która była cicha nie tylko z nazwy, stał dom, jak inne drewniany, z rosnącym od frontu charakterystycznym wysokim bzem (w istocie to lilak) w kształcie drzewa, a nie jak zwykle bezładnej plątaniny gałęzi. Na ławce, obok wejścia, siedział dziad – tak go nazwałem, chociaż pewnie wcale dziadem nie był, właściwie, wyglądał raczej na pogodnego staruszka, który nie potrzebował wiele do życia i mocno się zwykłymi sprawami nie przejmował. Przystanąłem, by coś powiedzieć, lepiej go poznać,

[52]

ale on zaczął pierwszy, wskazując głową na pijanego menela śpiącego na trawniku pod, jak mniemam, meliną: – Boże, zarówno ja jak i ten strzęp, i każdy robak, oddychamy tym samym powietrzem! Czyż nie jest to jawna niesprawiedliwość, pomyłka Najwyższego, żeby dobro wolne i tak niezbędne dać każdemu, nie bacząc na przydatność jego konsumentów? Nie sądzi pan, że to zbytnia rozrzutność, by on i jemu podobni korzystali z ewidentnej pomyłki Wielkiego Planisty? Ta leżąca na trawie istota to przecież niezbity dowód ewolucyjnej degeneracji, by nie rzec sabotaż. Jakże smutny byłby Ockham, gdyby dostrzegł, że jego zasada, by istnień nie mnożyć ponad konieczność, jest tak ignorowana. Staruszek niewątpliwie nie był demokratą ani humanistą, bo ciągnął dalej niepoprawny politycznie wywód, będący jednak świadectwem zdrowego ducha, który wcale w narodzie nie zginął: – Non sunt multiplicanda entia sine necessitate – dlatego i polityków bym powywieszał,

[53]

urzędników i innych darmozjadów, co za pieniądze ludzi pracy, bezczelnie im życie utrudniają, zamiast wiernie służyć; oni wszyscy to także przykład, jak chamom się we łbach przewraca, gdy ich wypuścić z czworaków. Przytaknąłem. Trudno się nie zgodzić, że koszty tak zwanej demokracji są wysokie, i w zasadzie całkowicie zbędne, bo przecież władza ludu, co udowodnił już Sokrates, do niczego mądrego nie prowadzi, poza, ewentualnie, dyktaturą, ale niestety, zwykle dyktaturą ciemniaków. Co gorsza, współcześni prytanie to raczej karykatura zdegenerowanej prowincjonalnej szlachty – na pewno nie Zgromadzenie Ludowe, czy, jak kto woli, Eklezja. Menel, łaskotany jakąś trawką, przebudził się, wstał i zaczął chwiejnym krokiem iść, a właściwie sunąć w naszą stronę. Wyglądał nawet sympatycznie, chociaż twarz miał lekko zdeformowaną nieleczonym syfilisem

[54]

czy też bardziej prozaiczną przyczyną na przykład walką o byt (tak sądzę; wiele jest w mieście podobnie naznaczonych twarzy). Podszedł, przystanął, i rzekł: – Panowie, widzę i słyszę, że to inteligentna dyskusja dwóch poważnych mężów, na tematy zasadnicze. Pozwólcie jednak, że wam opowiem, za jedyne ćwierć litra, pewną historię, która mi się przydarzyła albo przyśniła, już nie pamiętam. Dodam tylko, by uprzedzić ewentualne pytania, że ćwiartka jest miarą szczęścia w układzie SI; nomen omen, ja też nazywam się Ćwiartka, a imię moje – Tadeusz. Nie zawsze należy ufać pozorom, chociaż w większości przypadków nie mylą. Tym razem zaufałem intuicji. Poszedłem po wódkę dla menela, który wydał mi się człowiekiem niezwykłym. Gdy wróciłem, już ciągnął opowieść, czy raczej filozoficzny wywód, którego koniec, niezwykle ciekawy, powtórzę: – [...] więc po tych doświadczeniach sformułowałem nową, całkowicie autonomiczną

[55]

wizję świata, której fragmenty panom przedstawię. Wiemy, że rzeczywistość jest niedoskonała, pisał pan o tym przecież... (tu spojrzał na mnie z powagą). Świat to nic innego jak rupieciarnia rzeczy, gestów, a nade wszystko masek (no właśnie, czy to ja jestem dziełem maski, czy też maska jest moim dziełem? – pomyślałem) Świat to symulacja stanów potencjalnie tylko doskonałych. Lecz pod skórą rzeczywistości, nieraz piękną, jak u młodej kobiety, nieraz pokrytą brudem i pęcherzami, jak moja, drzemią pokłady olśnień i niespotykanej dziwności, widoczne tylko dla wielkiego poety czy mistyka, niekiedy może dla filozofa. (pociągnął z flaszki długi łyk, popatrzył na butelkę, wypił do końca) I one, gdy odkryte, mogą uczynić życie znośniejszym. Bo na pewno nie uczynią tego bzdury, pisane przez rzesze wierszokletów, wynoszone na piedestał przez ich kolegów – krytyków, tak jak nie uczynią życia piękniejszym bohomazy tych, którym się wydaje, że są artystami, bo ukończyli szkołę malarzy. (tutaj znacząco popukał się w czoło) Co więcej, stworzenie dzieła nie stanowi kresu twórczych możliwości.

[56]

Istnieje bowiem prawie nieskończona liczba kombinacji elementów; to zwykła matematyka, wyraża się to powszechnie znanym wzorem (k + n − 1)! / k! (n − 1)! Tyle tylko, że nie można działać bezmyślnie, sam rachunek nie wystarczy, ważna jest konstrukcja i logika i ten boski pierwiastek: talent czy też duch. Wszystko to sobie przemyślałem, i wniosek jest taki, że wszystko już było. Niczego nowego tak naprawdę nie ma. Można nawet śmiało przyjąć, że wszystko zaczęło się i skończyło na Homerze, reszta to tylko wariacje na temat epizodów z „Odysei”, czasem genialne, twórcze, suwerenne, wielkie dzieła, zwykle jednak to bełkot kretynów, który, gdy chór kretynów gada, zagłuszy nawet ryk lwa. A trzeba by uczyć od dziecka słów Horacego, że „mądrość jest i początkiem i źródłem pisania (czknięcie) kto grać nie umie, stroni od sprzętów ćwiczebnych, niewprawny, piłki, dysku, obręczy nie rusza, aby tłum gęsty nie śmiał się z niego bezkarnie: kto w wierszach ignorantem – pisze”. Czyż nie miał racji dawny poeta... (tutaj, zmorzony długim wywodem i wódką pocieszycielką, uliczny filozof, miłośnik klasycznej poezji, osunął się powoli pod bez, a właściwie lilak, i zasnął)

[57]

Wróciłem do domu. Cóż, mądrze prawił Nowy Sokrates. Też podobnie myślałem. I pewnie dlatego otaczała mnie coraz większa pustka, przechodząca prawie niepostrzeżenie w stan bezdennej osobności. Niekiedy tylko, niczym we śnie, pojawiały się w niej dziwaczne fantomy, przejęte odgrywaniem scen z papierowego życia. Ubrane w tandetne imitacje, przyjmujące groteskowe pozy, pośród tanich rekwizytów w magazynie zamkniętego teatru. Kobiety w salonie z pieśni miłosnej J. Alfreda Prufrocka. Zapraszały... Ja też przemierzyłem swoje życie łyżeczkami do kawy, jednak nie jestem członkiem orszaku. Jestem księciem Hamletem? Hamlet: „Świat wyszedł z formy i mnie trzeba przywrócić go do normy”.

[58]

Tak... przywrócę, zbuduję świat suwerenny. Najwyżej mi się do końca nie uda i też nie będzie doskonały. Ale przynajmniej będę wiedział, że próbowałem. .

.

.

.

Następnego dnia, radosny, pokrzepiony mocnym postanowieniem, czekałem na Nią w ogrodzie (dzwoniła rano, że przyjdzie). Zeus gryzł sosnowy patyk, gdy usłyszał kroki, zamerdał szczątkowym (jak to u sznaucera olbrzyma) ogonem. Weszła uśmiechnięta, trzymała na piersiach książkę; dostrzegłem tytuł „Źródło wszechrzeczy – malarstwo Gustawa Courbeta”. – Umiem czytać w twoich myślach – powiedziała, i odgarnęła z czoła włosy – i chociaż, jak sądzę programowo Courbet jest ci obcy, czasem pociąga cię realistyczną treścią. .

.

.

[59]

.

T.S. E l i o t : „Chodźmy więc, ty i ja, Skoro wieczór na niebie rozpostarty trwa Jak pacjent odurzony eterem na stole...”

[60]

Posłowie Poemat to gatunek chyba zupełnie zarzucony przez współczesnych piszących, którzy, jak sądzę, częstokroć postrzegają go jako relikt tych ciężkich czasów, gdy pisano poezję z sensem, zgodnie z zasadami ortografii, do tego obarczając ją przemyślaną formą i zajmującą treścią. Obecnie te staromodne wymogi trafiły już do lamusa, i są zwykłymi inteligenckimi fanaberiami, niekiedy określanymi jako intelektualne i estetyczne zadęcie. Bywają jednak twórcy nowatorscy, bo... zakorzenieni w przeszłości, którzy nie bacząc na obowiązujące konwencje i kaprysy literackiej mody, nawiązują dialog ze swoimi wielkimi poprzednikami, kontynuują i rozwijają ich dzieło, zaskakują upartym i konsekwentnym pielęgnowaniem wartości przynależnych Literaturze, takich jak: refleksja filozoficzna, estetyzm, waga słowa, językowa poprawność i szereg innych – dzisiaj już antykwarycznych, by nie rzec muzealnych, tym samym jednak niezwykle cennych. Do takich wyobcowanych indywidualistów stojących poza głównym nurtem literackich poczynań, należy bez wątpienia Tomasz Sobieraj – pisarz, który idzie drogą trudną, wymagającą solidnej wiedzy i pracy oraz cierpliwości, ale za to wiodącą na prawdziwe szczyty. Szczyty, o których wielu autorów nawet nie wie, że są – częstokroć bowiem zadowala ich niezrekultywowana hałda, wystająca nieco ponad dachy blokowiska. Publikowany ponad trzy lata od ukończenia Krawiec to utwór w konstrukcji najbliższy poematowi dygresyjnemu, w którym jednak pojawiają się obficie różne gatunki i formy, co czyni klasyfikację nieco utrudnioną. Opowiadanie, opowieść poetycka, esej filozoficzny, tekst krytyczno-literacki i autorski wykład z teorii sztuki łączą się tutaj swobodnie z satyrą, jadowitą publicystyką i krytyką polityczną; wszystko to zaś wzbogacone dynamizującymi treść cytatami (zresztą nie tylko z literatury pięknej) oraz charakterystycznymi dla Sobieraja erudycyjnymi aluzjami. Zasadniczo więc mielibyśmy w tym poemacie do

[61]

czynienia z prozą (poème en prose), jednak zastosowanie podziału zdań na wersy, do tego o bardzo różnej długości, sprawiło, że powstały samodzielne odcinki intonacyjne i wyostrzyła się znaczeniowa struktura tekstu; poprzez ten zabieg poeta również narzucił interpretację oraz nadał inną, niżby przysługiwała prozie, rangę słowom, tworząc w ten sposób niezwykłe poetyckie dzieło, niekiedy przywodzące na myśl Sztukę Poetycką Horacego, Beniowskiego Juliusza Słowackiego czy Bal w operze Juliana Tuwima. Poza brawurowym językiem, oszałamiającym rytmem wiersza, poetyckim obrazowaniem i głęboką refleksją spotkamy też w Krawcu obsceniczne opisy i komentarze oraz wulgaryzmy – zjawisko do tej pory w twórczości Sobieraja nieznane. Nie znaczy to, że twórca elitarny postanowił najtańszym kosztem trafić pod przysłowiowe strzechy, eksplorując pokłady wulgarności czy pornografii, bowiem wspomniana maniera to tylko niewielki, wyraźnie wyodrębniony fragment poematu, do tego o charakterze zdecydowanie satyrycznym, ironicznym i polemiczno-zaczepnym. Sobieraj uczynił tutaj rzecz trudną: posługując się ordynarnym językiem, wydobył całą jego soczystość, komizm, wręcz nadał mu wielobarwną urodę, dowcip oraz nowy sens i pełny artystyczny wymiar, co w polskiej Literaturze (tej przez wielkie L) udało się niewielu. I tak parodia przerosła wyszydzaną konwencję, dowodząc niezbicie, że talent i myśl również z pospolitej materii stworzą dzieło doskonałe. Pomimo licznych celowych zakłóceń, zamierzonego dysonansu niektórych partii poematu i jego bujnej dygresyjności, całość utworu jest wypowiedzią spójną formalnie i treściowo; rzekłbym nawet, że jest nową „formą bardziej pojemną”, łączącą w sobie traktat o sztuce i filozofii, fabularną, momentami oniryczną opowieść, niekiedy fantasmagorię, głęboką psychoanalizę czy nawet udaną próbę mityzacji banalnej rzeczywistości. Jednak historiozofia nie jest tutaj ponura jak np. w zbiorze opowiadań Dom Nadzoru; pojawiają się w Krawcu elementy pogodne a nawet komiczne. Mimo to poecie, a właściwie jego literackiemu alter

[62]

ego, niezmiennie towarzyszy poczucie obcości, niedopasowania do świata i świadomość zagłady czekającej na ludzi jego pokroju, jednocześnie nie robi nic, by przestać być twórcą dla nielicznych wybranych. Przeciwnie jednak niż we wspomnianych opowiadaniach, nie jest w tej beznadziejnej sytuacji osamotniony ani ta sytuacja nie jest przez to całkowicie beznadziejna. Nadal więc z uporem, godnym Horacego czy wręcz Stanisława Ignacego Witkiewicza, izoluje się od pospolitej rzeczywistości, wchłaniany przez tajemniczą istność, w której spotykają się Bóg, filozofia i sztuka. Tą istnością jest metafizyka – tak w poemacie obecna, że bez przesady można nazwać jego autora poetą metafizycznym i tym samym zaświadczyć, że wbrew pesymistycznym teoriom Witkacego, sztuka nie umarła całkowicie – jest tylko w letargu, z którego czasem wyrwie ją ktoś tej miary co autor Krawca.

Witold Egerth

[63]