E-Migration. Will I make it?

LOnDOn 08 (206) 2014 iSSn 1752-0339 E-Migration. Will I make it? DONALD TUSK przyjechał w 2007 roku do Londynu, by namawiać polskich imigrantów do...
32 downloads 0 Views 8MB Size
LOnDOn 08 (206)

2014

iSSn 1752-0339

E-Migration. Will I make it?

DONALD TUSK przyjechał w 2007 roku do Londynu, by namawiać polskich imigrantów do powrotu do kraju. Robił wszystko, by zawrócić imigracyjną nawałnicę. Nie tylko płomiennymi przemówieniami obiecywał nam drugą Irlandię, także drukowaniem poradników-powrotników za pieniądze z budżetu. Teraz sam dołącza do fali odpływającej z naszego kraju. W głosowaniu w sobotę 30 sierpnia został wybrany przewodniczącym Rady Europejskiej. Wyemigruje do Brukseli, zostawiając kraj, którego nie zamienił w Eldorado. Pytanie, E-migration. Will I make it?, niech pozostanie retoryczne. Grafika pod takim właśnie tytułem, której autorem jest nasza stała współpracowniczka JOANNA CIECHANOWSKA została nominowana do National Art Competition i będzie w połowie października wystawiona w Somerset House w Londynie. Joannie Ciechanowskiej oraz Donaldowi Tuskowi gratulujemy!

takiE czaSy

»04

rOzMOWa na czaSiE

»06

SWEGO niE znaciE…

»26

Gorący sierpień 2014

Sztuka integracji

Wakacje w Folkestone

Dawid Skrzypczak: Doprawdy, żyjemy

Należy wyjść ze swoich czterech ścian i zacząć się interesować swoim otoczeniem. Wspomagaj sąsiadów, dbaj o miejsce, w którym mieszkasz, bądź aktywny na różne sposoby. Jeżeli lubisz grać w piłkę, zapisz się do lokalnego klubu. Jeżeli bliskie są ci prawa pracownicze, zacznij działać w związku zawodowym. Po prostu zrób coś nie tylko dla siebie – mówi Patryk Maliński

adam Wojnicz: W wakacje nie trać

w bardzo ciekawych czasach. Europa po raz kolejny staje w obliczu zagrożenia konfliktem. Zagrożenie jest o tyle większe, że jego zarzewia znajdują się na rubieżach Europy oraz w samym jej centrum. Można wyróżnić trzy główne ogniska zapalne: sytuacja na Ukrainie, Bliski Wschód oraz radykalizacja środowisk muzułmańskich w Europie.

czasu i pieniędzy, zamiast jechać na drugą stronę Kanału, zatrzymaj się w Folkestone. Pogoda może nie taka jak w Hiszpanii czy we Włoszech, ale nie wydasz pieniędzy na drogie kremy. I dojazd tańszy. Zabrzmiało jak oferta agencji turystycznej? Nic z tego. Byłem, widziałem, doświadczyłem.

2|

08 (206) 2014 | nowy czas

[email protected] O NASZYM ŚRODOWISKU

Muszęprzyznać,żemamsporykłopot, abygodnieodpowiedziećnaniektóre tylkozarzutypaniAlinySiomkajło,zarzuty,awłaściwiebeztroskiwylewinsynuacjipodadresemReginyWasiak-Taylorijejksiążki„Ojczyznaliteratura”.Tenbeztroskiwylewzatytułowany „Przygodawydawnicza.Tylkodlażądnychświadomości”zamieścił„Nowy Czas”wnumerze7(205)nastr.20. Podtymniezbytmądrymtytułem spotykamjeszczewięcejniezbytmądrych–abynieokreślićtegomocniej– uwag,pouczeńipomówień.Czytając tonabieraczłowiekuzasadnionych

zwątpień co do jej znajomości literatury emigracyjnej, co z takim naciskiem podkreśla, ale przede wszystkim dla jej wykładu i kultury opakowań tych wyjątkowych przemyśleń. Ponieważ jestem recenzentem książki (razem z prof. Jolantą Chwastyk-Kowalczyk), poczuwam się do obowiązku zabrać głos w kilku kwestiach, jak mi się wydaje, ważnych. Tylko w kilku, nie chcąc grzebać głębiej w opiniach pani Siomkajło. 1. „Na jakiej podstawie Regina Wasiak-Taylor przejęła na siebie profity płynące z prestiżu śp. Krystyny i Czesława Bednarczyków oraz prowadzonej przez nich Oficyny Poetów i Malarzy?” – pyta autorka zaraz na wstępie. Dla Czytelników „Nowego Czasu”,

nas się

czyta z am ó w p r e n um e ra t ę Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę można adres w Wielkiej zamówić możnazamówić na dowolny adresnaw dowolny UK bądź też w krajach Unii. Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz formularz i odesłać gozna adres wydawcy z czekiem na adres wydawcy wraz załączonym czekiemwraz lub postal order lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Prenumerata roczna w UK £35.00. Czeki prosimy wystawiać na: Czek prosimy wystawić na: Czas Publishers LtdLTD. CZAS PUBLISHERS 63 Kings Grove London SE15 2NA

n o w y cz a s 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, [email protected], [email protected] ReDAKTOR NACzeLNy: Grzegorz Małkiewicz ([email protected]); ReDAKCJA: Teresa Bazarnik ([email protected]), Jacek Ozaist, Roman Waldca WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Bartosz Rutkowski, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Ewa Stepan

DzIAł MARKeTINGu: 0779 158 2949 [email protected] WyDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Wydanie jest współfinansowane ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r.”.

którzynieznająksiążkidopowiadam, że„Ojczyznaliteratura”zostaławydanawOficyniePoetówiMalarzywroku2013,jużpośmierciKrystyny Bednarczyk,nacoona,AlinaSiomkajło,niewyrażazgody,amadotego prawo,jaksądzi,booliteraturzeemigracyjnejwienajlepiej,wiejakoniej pisać,aniejakcirecenzencizlaurkowegochóru,oczymniżej. Oświadczam,żeReginaWasiak-Taylormiałamoralneprawowydać swojąksiążkęwOficyniePoetów,ponieważKrystynaBednarczykprzyjęła jątamdodruku.„Wybrałapapier, swójulubionykrójczcionki–garamont,kilkanaścierysunkówigrafik, określiłanakład,alekiedyzostałaprezesemZwiązkuPisarzyPolskichna Obczyźniew2005roku,wydanieszkicówiwywiadówzaczęłyśmyprzekładaćzrokunarok”.Cytatprzepisujęz „Przedmowy”izcałąodpowiedzialnościącierpliwegoświadkapowstawaniatejksiążkirazjeszczepotwierdzam moralneprawowydaniatychtekstów właśnietu,gdziezostałyprzyjęteizaplanowane,inigdynieodwołane przezwłaścicielkęwydawniczejoficyny.KiedyKrystyna[Bednarczyk– red.]byłajużwDomuOpiekiim.św. OjcaKolbewLondynie,zapytałem kędyśwrozmowietelefonicznej,cojest zksiążkąReginyWasiak-Taylor,odpowiedziała(niejestempewnyczydobrzepowtórzę:„Reginaciąglejeszcze poprawia,dopisuje,itomożetrwać wiecznie”.DziękiBogunietrwało. Londyńskieśrodowiskotwórczewie dobrze,żeReginaWasiak-Taylorbyła dlaKrystynyBednarczykpośmiercijej mężaśp.Czesławawielkąpomocąi podporą,inietylkowpracachZwiązku Pisarzy.CieszyłasięszacunkiemizaufaniemKrystyny.OnawygłosiłalaudacjęzokazjiprzyznaniaKrystynie Bednarczykdoktoratuhonoriscausa przezPolskiUniwersytet[naObczyźnie – red.]wLondynie,onainspirowałai organizowała„Wieczór60latOficyny” wroku2008,wktórymijamiałem szczęścieuczestniczyć,onawreszciedoglądałaczęstochorąKrystynęwdomu opieki.Jejimiępadałowielokrotniew naszychrozmowachtelefonicznych.O paniAlinieSiomkajłojakośnigdynie słyszałem.Usłyszałemstosunkowoniedawno.Niezbytpochlebnesprawy. Cośoagresjiionieprzebieraniuw środkach.Byłemtrochęzdziwiony,bo przecieżnauczycielakademicki…Nie, tojakaśtypowababskawojna.Niestety, jejwylewżółciiwalenienaodlewwe wspomnianymnumerze„Nowego Czasu”dajądużodomyślenia. Niemampojęcia,jakimtorodzajempublicystykiobdarzyłanaspani Siomkajło– artykułem?,satyrą?,paszkwilem?,boprzecieżnierecenzją. Nieznajdujętumerytorycznejocenyksiążkidokonanejwwyważonych, udokumentowanychargumentach,nie napotykamerudycyjnejanalizy,czego przecieżmamyprawooczekiwaćod kogośpouniwersyteckichstudiachpolonistycznychtakpodkreślanychwjej wystąpieniu,niematuanifilologicznejprecyzji,aniliterackiejkultury. Acojest?Ściekoskarżeń,niszczenie

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas.

godnościiautorytetuReginyWasiak-Taylor,anawetpróbazastraszenia. Piszebowiem:„DoświadczeniepublicystyczneReginyWasiak-TylorwSłowiewstępnymocenionejestprzez JózefaGarlińskiegohojniej,niżwznanejmiopinii.Zrobiłamkopiętejcenzurkiidobrzejąschowałam,kiedyś wypłynienapowierzchnięniesfornych papierów”.Patrzcie,patrzcie.Tutaj nietylkoliterackakultura,aleiwielki charakter.Comampowiedzieć? Wstyd,wstyd,paniSiomkajło. 2. Wytykająckrytycznoliterackie brakiwjejartykule(?)niechcębynajmniejpowiedzieć,żeksiążkaReginy Wasiak-Taylorjestskończenieidealnai żekrytykniematuprawagłosićswoichzastrzeżeń.Błędy,niestety,znajdziemywkażdejpublikacji,zależnieo coijakpytaćbędziemy.Ijestświętym obowiązkiemkrytykazwrócićnanie uwagę,alezkulturą,znależytym przygotowaniemteoretycznym,obiektywnieomówićprzedmiotsporu.Takieomówieniapracnaukowych spotykamynp.w„PamiętnikuLiterackim”wydawanymwewrocławskim Ossolineum,aleteżiwwarszawskiej „Twórczości”.To,conampodrzuciła paniprof.Siomkajłoniejestkrytykąliteracką.Pomówieniaiwszelkieinne obraźliweściekizawszewpływająw kierunkusądów.Niewliteraturę. 3. Świadomymwyrazemszkalowania dobregoimieniaReginyWasiak-Taylorjestnagminnepowtarzaniepomówień,słyszętonieporazpierwszy,że spotykałasię„zprowadzącymjąoficeremSB,jejteczkę„odkryto”wroku 2009.Paniprof.AlinaSiomkajłoitutajniechcewiedzieć,żetakie„teczki” miałkażdyktowyjeżdżałzagranicęi ktosięstarałopaszport.UB,czypotemSBbyłopaństwemwpaństwie rządzoneprzezzwyrodnialcówibandytów,wieluznichkorzystałoztego bezprawia,acwaniaczkówpośród nichniebrakowałonigdy.Nagminnie „produkowano”więczeznania,doniesieniaiprotokoły,boteświadczyłyo aktywnościidodawałygwiazdekdo zafajdanegomundurualboprzynajmniejkilokiełbasywsklepikuzażółtymifirankamilubmożeurlopw Bułgarii.ReginęWasiak-Taylorteżobdarzonotaką„teczką”. 4. Okolicerozsądkuniesąprzez paniąSiomkajłozaczęstoodwiedzane.Bootoidalszeoskarżenie:„doprowadzającdorozłamuwZwiązku PisarzyPolskichnaObczyźnie,świadomiezorganizowałasięwzarządzie tejorganizacji”.Czytałemtokilkarazy przecierającoczyzniedowierzeniem. Tojuższczytprzewrotności.Czyto mógłnapisaćktośzcenzusemnaukowymitowLondynie,dlalondyńskiej publiczności?Przecieżludziedobrze wiedzą,żetowłaśniepaniAlinaSiomkajłopróbowałarozbićZwiązekPisarzy.Paniprofesor,cosiępanistało? 5. Ostatniamojauwagaodnosisiędo ustępuzatytułowanegorecenzyjne pustaki,czyliotym,cotapanisądzio recenzentach:„Pojawiłosięichwroku 2014wiele,min:M.Orski,Londyńskaojczyznaliteratura,„Odra”,nr.2; P.Gulbicki,Wposzukiwaniudawnych

Joseph Conrad

wielkości,„TydzieńPolski”,Londyn nr.77;Książkacennairzadka,„Nasza Polska”,nr26;A.Komikiewicz,Podwójneepitafium,„Rzeczypospolita (wersjainternetowa)…SzczególnieporuszyłamniewypowiedźKrzysztofa Masłonia:Emigracyjnyprzypadek– jakaukazałasięwtygodniku„Do Rzeczy”,nr28,którysobiecenię. WybaczciePanowieRecenzenciokreślenie„pustaki”.Niestetyodbiorcę chóruWaszychlaurkowychrecenzji, osobęśledzącążycieliterackieispołecznepolskiegośrodowiskaemigracyjnegoogarnia„śmiechpusty,a potemlitośćitrwoga”.Alejestemdla Waspełnawyrozumiałości,jakożeinformacjaotym,codziejesięwemigracyjnymśrodowiskunajwidoczniej niedocieradoWas,ajeślidotarła,to kanałamisterowanymiprzezautorkę omawianejpozycji”. Nocóż,znależnymhołdemchylimygłowy„przedpełnymwyrozumiałości”geniuszempaniSiomkajło,bijąc sięwpiersizanasze„pustaki”.Jesteśmypaniwdzięcznizajejpoglądową lekcję,jaknależypisaćrecenzjeiżałujemy,żenigdynieosiągniemyszczytówjejpoprawnegopisaniarecenzji. Ks. Bonifacy Miązek OD REDAKCJI: Piszętentekst,któryniemożepozostaćbezodpowiedzi,podnieobecność autorkirecenzji,AlinySiomkajło. KsiądzBonifacyMiązekpouczarecenzentkęiponiekądnas(redakcję „NowegoCzasu”,bojejartykułzamieściliśmy),żeReginaWasiak-Taylor miałamoralneprawodowydania książkiwnieistniejącymwydawnictwie. Ksiądzwielepiej,cojestmoralneaco nie,więcztakimokreśleniemniebędę polemizował.Niestety,ksiądzprzywołujejednakargementzmoralnością niemającywielewspólnego.Powołuje sięnazapisrozmowy,jakąmiałaodbyćReginaWasiak-TaylorzwłaścicielkąOficynyPoetówiMalarzyKrystyną Bednarczyk,czylipiszącomoralności wprowadzanormalną,zawodowązależnośćwydawca-autor.Wydawca książkędodrukuprzyjął,i– jakczytamywPrzedmowie ReginyWasiak-Taylor– „wybrałpapier,swój ulubionykrójczcionki– garamont,kilkanaścierysunkówigrafik,określiła nakład…”AlewinnymmiejscuwypowiedziksiędzaMiązkadowiadujemy się,żewydawcaksiążkiwjejkońcowej formienieznał:„Reginaciąglejeszcze poprawia,dopisuje,itomożetrwać wiecznie”. WłaścicielkaOficynyzmarładwalataprzedukazaniemsięomawianejksiążki.Iztegopowodu autorkarecenzjiwyraziłasłusznezdziwienie,żewksiążceniematzw. goodwill.Jestnatomiastsłowowstępne prof.Garlińskiego,któryzmarłw2005 roku.Dziwna praktykawydawnicza. Jeślinawetjakaśwersjabyłazaakceptowanadodruku,wydawcawersjikońcowejnieznałiżadnepouczanieco jestmoralneaconie,faktutegonie zmieni.Kuriozalnywięcjestzapis: „PublishedbyPoetsandPrinters Press”,zpodaniemadresunieistniejącegowydawnictwa(103ColindeepLa-

|3

nowy czas | 08 (206) 2014

na bieżąco ne, London ). Mam nadzieję, że nowy właściciel domu śp. państwa Bednarczyków nie otrzymuje zamówień na tę „ostatnią” pozycję Oficyny. Jest jeszcze jeden szczegół świadczący o tym wydawniczym nadużyciu: numer ISBN podany w książce. Żadnej książki pod takim numerem po prostu nie ma. Zainteresowany pozycją badacz otrzymuje informację: Sorry, we could not find any information for this book. This is unusual. ISBN jest międzynarodowym systemem rejestracji wydawnictw książkowych. W polskiej wyszukiwarce, i owszem, jest odsyłacz do… prywatnej strony Reginy Wasiak-Taylor (taylorwr.blogspot.com), gdzie czytelnik znajdzie wszystkie pochlebne recenzje z informacją: Ostatnie, bibliofilskie wydawnictwo legendarnej Oficyny Poetów i Malarzy działającej w Londynie w latach 1949-2011. Znalazłem też odsyłacz do witryny w.bibliotece.pl, gdzie numer ISBN jest aktywny, ale odsyła do zasobów tej tylko witryny. Książka duch? Przepraszam za tę szczegółową relację, ale nie chciałbym być stronniczy czy gołosłowny. Pisze ksiądz Miązek o bliskich związkach Reginy Wasiak-Taylor z Krystyną Bednarczykową. Słyszał ksiądz o ich współpracy, odczytach dotyczących OPiM. O recenzentce Alinie Siomkajło ksiądz nie słyszał. Dziwny argument. Czy o recenzencie trzeba słyszeć, zanim dostąpi on zaszczytu przekazania swoich opinii szerszej publiczności? Dalej w tekście ksiądz jednak przyznaje, że o Alinie Siomkajło słyszał – same niepochlebne rzeczy. Nazywa ją z nutą ironii „panią profesor”. Nie podejmuje merytorycznej dyskusji, bo w artykule Aliny Siomkajło nie znajduje „merytorycznej oceny książki dokonanej w wyważonych, udokumentowanych argumentach”. Czuję się trochę winny, bo przesłany do naszej redakcji artykuł tych argumentów uzbrojonych w naukowy warsztat przypisów, odniesień i bibliografii miał znacznie więcej. Niestety – jako że nie jesteśmy pismem naukowym ani literackim – ku niezadowoleniu autorki musieliśmy je wyciąć. Jakkolwiek w okrojonej wersji recenzja, moim zdaniem, spełnia warunki gatunku. Kolejna sporna sprawa to wątek agenturalny w życiorysie Reginy Wasia-Taylor, na który ksiądz Miązek zareagował tak emocjonalnie. Nie chcę być niczyim adwokatem, mam jednak, obawiam się, trochę inną ocenę tej niechlubnej przeszłości, z którą nie potrafimy się uporać. W artykule TW Andrzej donosił, dobrowolnie, ale nie kłamał (str. 9) swój pogląd przedstawiam. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który spędził sporo czasu w archiwach IPN podkreśla w swojej książce Księża wobec bezpieki: „Po raporcie Więzi w sprawie ks. Czajkowskiego nikt już nie wierzy, że akta IPN są sfałszowane. W innym miejscu zauważa: „Funkcjonariusze SB jeśli muszą już coś powiedzieć na temat swojej przeszłości

(np. w czasie procesów lustracyjnych), to – w obawie przed odpowiedzialnością karną – starają się maksymalnie wybielać swoje działania, przedstawiając SB jako organizację, która nie zajmowała się niczym innym jak fałszowaniem teczek i oszukiwaniem swoich przełożonych”. Zapewniam księdza – i robię to nie na podstawie kwerendy w zasobach IPN, tylko własnego doświadczenia – że SB nie musiała wywieszać żółtych firanek w swoich sklepach, nie było takiej potrzeby, dysponowała wystarczającą powierzchnią, żeby resortowym sklepom zapewnić resortową dyskrecję. Ale to tylko nieistotny szczegół á la Stanisław Bareja, który – chwała mu za to! – wyśmiał rzeczywistość PRL-u. Nie wszystko było jednak do śmiechu. Nieśmieszna była przede wszystkim ta gigantyczna pajęczyna inwigilacji społeczeństwa. Procedura jest prosta – jeśli jest podejrzenie, można tę sprawę w cywilizowany sposób wyjaśnić. Wzajemne pomawianie do niczego nie prowadzi. Może to niesprawiedliwe, że osoby niewinne muszą przechodzić taką, z pewnością bolesną, próbę społecznego ostracyzmu. Ale byli i tacy, którzy ucierpieli więcej, stracili życie we własnym, podobno wolnym kraju. Dlaczego sprawy nie wyjaśnić, tym bardziej w przypadku osoby publicznej? Jest też w wypowiedzi księdza Miązka coś, co Anglicy nazywają character assassination: „Okolice rozsądku nie są przez panią Siomkajło za często odwiedzane”. Po co nazywać po imieniu, czytelnik się domyśli? Tak samo, jak brytyjski parlamentarzysta domyśli się kim jest, kiedy usłyszy, że mija się z prawdą? Na temat „rozboju” w Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie nie będę się wypowiadał, bo znam te napięcia jedynie z drugiej ręki. Ksiądz zadaje pytanie: „Pani profesor, co się pani stało?”. Czytając tekst ks. Miązka też nie mogłem uwierzyć, że wyszła spod jego pióra. Księże profesorze, co się księdzu stało? Krytyczną wypowiedź księdza Miązka (tak kolokwialnie ją określę, na modłę angielską, bo nie chcę używać zbyt wielu przymiotników, a ponadto z uwagi na osobę adwersarza po prostu nie wypada) „Nowy Czas” zamieścił. List Aliny Siomkajło do redakcji „Do Rzeczy” trafił do kosza, bez jakiejkolwiek, nawet wymijającej odpowiedzi. I jeszcze na zakończenie… Jedno mnie cieszy w interwencji księdza Miązka, który mieszka w Wiedniu – jego natychmiastowa interwencja po ukazaniu się lipcowego numeru „Nowego Czasu”. Wnioskuję z tego, że jesteśmy też czytani nad pięknym modrym Dunajem.

Donald Tusk w Europie Polska po 10 latach członkostwa w Unii Europejskiej odniosła niewątpliwy sukces. Jednym z najwyższych urzędników w Brukseli został polski premier Donald Tusk Tym razem spekulacje ekspertów, w tym przede wszystkim polskich, sprawdziły się. Na ostatnim posiedzeniu Rady Europejskiej jej przewodniczącym na kolejną kadencję został Donald Tusk. Do poparcia kandydatury Tuska w dużym stopniu przyczynił się brytyjski premier David Cameron, który po porażce w samotnym blokowaniu kandydatury Jeana-Claude’a Junckera na nowego szefa Komisji Europejskiej szukał przeciwwagi. O dużych szansach Donald Tuska w przeddzień wyborów mówili również dziennikarze brytyjscy. Kandydaturze polskiego premiera redakcyjny komentarz poświęcił „The Times”. Jak podają brytyjskie media, do poparcia polskiej kandydatury doszło, gdy Donald Tusk zadeklarował podczas rozmowy z Davidem Cameronem chęć współpracy z Wielką Brytanią w kwestii reformowania Unii. Rzecznik brytyjskiego rządu oznajmił, że premier Tusk jasno wyraził potrzebę przeprowadzenia szeregu reform w UE i chęć współpracy w tej kwestii ze Zjednoczonym Królestwem i innymi państwami. Donald Tusk pełnić będzie rolę

Donald Tusk, nowy przewodniczący Rady Europejskiej, ustępujący przewodniczący Herman van Rompuy i nowa szefowa dyplomacji EU Federica Mogherini

jednego z najważniejszych unijnych urzędników. Rada Europejska to zgromadzenie szefów – premierów lub prezydentów – 28 członków UE. Rada wyznacza główne nurty w działaniach Unii Europejskiej, ale nie ma mocy ustawodawczej. Decyzje podejmowane są na drodze konsensusu, czyli zgody wszystkich państw członkowskich. Rolą przewodniczącego jest doprowadzenie do takiej zgody. Już w czasie pierwszej konferencji prasowej (jeszcze w języku polskim,

kiedy obejmie stanowisko 1 grudnia, obiecał przejść na język angielski) Donald Tusk ustosunkował się do najważniejszych problemów, w tym do konfliktu ukraińskiego. Wyraził przekonanie, że stanowisko Wspólnoty w sprawie konfliktu powinno być odważne, ale nie radykalne. Pensja Donalda Tuska z 60 tys. euro rocznie wzrośnie do 300 tys. rocznie. (gm)

komentarz > 11

6HSWSP  SP 6HSW

Grzegorz Małkiewicz W artykule Przygoda wydawnicza. Tylko dla żądnych świadomości chochlik zamienił Franciszkę Themerson na Franciszka Themersona. Przepraszamy.

W Polsce osoby publiczne są prawnie zobowiązane do złożenia deklaracji lustracyjnej. Niestety, jest to ustawa wyjątkowo pokrętna, swego rodzaju kompromis nowej Polski z komunistyczną przeszłością, który świadczy o wpływach niegdysiejszej nomenklatury. Wystarczy bowiem ujawnić agenturalną przeszłość w PRL i działać dalej, jakby nigdy nic (vide minister Boni). Natomiast kłamstwo lustracyjne jest karalne. Ustawa ta nie obowiązuje poza granicami Polski, chociaż organizacje polonijne są często na utrzymaniu polskich agencji rządowych. Działacze polonijni, spadkobiercy Emigracji Niepodległościowej, wykorzystujący ten zapis prawny wystawiają sami sobie jednoznaczną ocenę.

%R R NL QJ   7L F NH W V   …    PH PEH U V  …    QR Q PH PEH U V  …    V W XGH QW V 7U QV I H U  %D QN  $O O L H G , U L V K %D QN  6R U W  &R GH             $F F R XQW             5H I  7KH  0L V D QW KU R SH W H O                H PD L O   P PV W XGL R V #H F O XV L H U  F R P &KH TXH V  SD \ D EO H  W R  7KH  3R O L V K +H D U W K &O XE V H QG W R  W KH  F O XE D GGU H V V

4|

08 (206) 2014 | nowy czas

na bieżąco

gorący SiErPiEń 2014 Doprawdy, żyjemy w bardzo ciekawych czasach. Europa po raz kolejny staje w obliczu zagrożenia konfliktem. Zagrożenie jest o tyle większe, że jego zarzewia znajdują się na rubieżach Europy oraz w samym jej centrum.

Dawid Skrzypczak

M

ożna wyróżnić trzy główne ogniska zapalne: sytuacja na Ukrainie, Bliski Wschód oraz radykalizacja środowisk muzułmańskich w Europie. Konflikt na Ukrainie uświadamia coraz większe rzesze sceptyków, że prawidła realpolitik, oparte na bezwzględnej walce o przetrwanie, władzę i wpływy nie przedawniają się. Drugim punktem spójnym łączącym wszystkie te wydarzenia jest konflikt o podłożu cywilizacyjnym, którego główną areną powoli stają się kraje Europy Zachodniej, ale także wyżej wspomniana Ukraina oraz Bliski Wschód. Krytycy paradygmatu cywilizacyjnego Samuela Huntingtona dotyczącego „zderzenia cywilizacji” wskazują na wewnętrzną niejednorodność cywilizacji oraz występowanie wielu konfliktów wewnątrzcywilizacyjnych. Mają oni poniekąd rację, ponieważ w polityce międzynarodowej niewiele może się zmienić i rywalizacja między państwami pozostanie podstawową zasadą funkcjonowania systemu międzynarodowego. Jednak, jeśli bezpieczeństwo państwa lub grupy państw jest zagrożone przez państwo posiadające pozycję hegemona lub koalicję silniejszych państw, wówczas państwa te powinny połączyć siły i stworzyć sojusz w celu obrony swojej niepodległości.

Bliski Wschód Z takim scenariuszem mamy teraz najprawdopodobniej do czynienia w przypadku sytuacji na Bliskim Wschodzie oraz bezpośrednio na kontynencie europejskim. Islamski boom demograficzny oraz tzw. „islamskie przebudzenie”, związane z odrodzeniem islamu w świecie muzułmańskim, są jednymi z głównych czynników prowadzących do konfliktu pomiędzy cywilizacją zachodnią a islamską. W połączeniu z zachodnim uniwersalizmem, poglądem opierającym się na twierdzeniu, że wszystkie cywilizacje powinny przyjąć zachodnie wartości, a który rozwścieczył islamskich fundamentalistów, wystąpienie konfliktu międzycywilizacyjnego staje się jeszcze bardziej prawdopodobne. Utworzenie pod koniec czerwca kalifatu Państwa Islamskiego na kontrolowanych przez sunickich ekstremistów religijnych terenach północnego Iraku i Syrii jest potencjalnie poważnym zagrożeniem dla Europy. Tym większym, że ta salaficka organizacja terrorystyczna stawia sobie za cel „zjednoczenie” pod swoją bezpośrednią kontrolą polityczną większości ziem zamieszkanych przez muzułmanów. „Zjednoczenie” to przeprowadzane jest za pomocą krwawych podbojów oraz islamizacji, po-

dobnie jak miało to miejsce przed wiekami. Tak więc na obrzeżach Europy może wyrosnąć potężne, wrogo do niej nastawione państwo. Zachodni przywódcy powoli zaczynają sobie zdawać sprawę, z jakim zagrożeniem mają do czynienia. Zamordowanie przez ekstremistów muzułmańskich amerykańskiego dziennikarza Jamesa Foleya oraz czystki na tle religijnym stały się katalizatorem do częściowego przebudzenia Zachodu. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron ostrzegł niedawno przed ekstremistycznym kalifatem stwierdzając, że „Państwo Islamskie ma mordercze zamiary”. Z kolei przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów Sił Zbrojnych USA Martin Dempsey stwierdził, że Państwo Islamskie może pokonać tylko międzynarodowa koalicja. Szef Pentagonu Chuck Hagel, uważa natomiast, że ekstremistyczne Państwo Islamskie stanowi zagrożenie, z jakim do tej pory Amerykanie nie mieli do czynienia. Jego zdaniem wyrafinowana i wroga Zachodowi ideologia w połączeniu ze strategicznym i wojskowym know-how oraz silnym finansowaniem czynią z ekstremistów z Państwa Islamskiego coś „więcej niż tylko grupę terrorystyczną”. O powadze sytuacji świadczą także przeprowadzane przez Amerykanów od 8 sierpnia naloty na wojskowe cele ekstremistów w Iraku. Jednak próby stworzenia międzynarodowej koalicji idą jak na razie dość mozolnie. Stany Zjednoczone będą kontynuowały naloty, rządy Wielkiej Brytanii i Australii rozważają przyłączenie się do akcji, jednak wykluczają wprowadzenie wojsk lądowych. Przywódcy państw arabskich podchodzą dość sceptycznie do pomysłu utworzenia międzynarodowej koalicji w celu zwalczenia ekstremistów Państwa Islamskiego. Obawiają się oni m.in. wzmocnienia pozycji Baszara al-Asada. Wygląda na to, że Państwo Islamskie ma spore

szanse, aby stać się w niedalekiej przyszłości poważnym problemem. Paradoksalnie, zdaniem gen. Skrzypczaka, państwa planujące utworzenie koalicji przeciw Państwu Islamskiemu, a które w roku 2003 wzięły udział w inwazji na Irak, później wspierały Arabską Wiosnę oraz rebeliantów walczących z Asadem, są odpowiedzialne za problem, z którym teraz przyjdzie nam się uporać.

muje islam, radykalizuje się i podróżuje do regionów objętych konfliktami w celu zaangażowania się w działalność terrorystyczną. The International Center for the Study of Radicalizations podaje, że liczba bojowników z państw europejskich walczących po stronie islamskich ekstremistów w Syrii może sięgać blisko 2 tys. Jest to według Europolu jednym z głównych zagrożeń dla bezpieczeństwa wewnętrznego państw członkowskich Unii Europejskiej, w szczególności gdy osoby ta-

PrZywóDcy EuroPy ZachoDniEj i uSa Po raZ kolEjny ulEgli ZłuDZEniu, żE wSPółPraca Z PańStwEm o imPErialiStycZnych ZaPęDach jESt możliwa islamiści na ZachodZie Jednak problem ekstremistów islamskich zaangażowanych w konflikt na Bliskim Wschodzie ma także drugie oblicze. Jest ono bezpośrednio związane z rosnącą populacją imigrantów z krajów należących do cywilizacji islamskiej – kulturowo odmiennych od przedstawicieli cywilizacji zachodniej. Brak asymilacji oraz postępująca radykalizacja środowisk muzułmańskich nie wróży najlepiej. Wystarczy wspomnieć zamachy przeprowadzone przez ekstremistów muzułmańskich w Nowym Jorku, Londynie, Madrycie czy Bostonie lub brutalny mord dokonany w 2013 roku na żołnierzu brytyjskich sił zbrojnych na ulicach Londynu. Z raportu Europolu (“TE-SAT 2013 – EU Terrorism Situation and Trend Report”) wynika, że coraz więcej obywateli Unii Europejskiej przyj-

kie wrócą w granice UE z zamiarem prowadzenia działalności terrorystycznej we własnych krajach. Tak więc objawy narastającego konfliktu cywilizacyjnego widoczne są nie tylko w rejonach, gdzie przebiegają tradycyjne linie podziałów międzycywilizacyjnych, ale także w samym sercu cywilizacji zachodniej.

konflikt na Ukrainie Kolejnym punktem zapalnym, który także stanowi poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa Europy jest konflikt na Ukrainie. Huntington od dawna wieścił rozpad Ukrainy na zachodnią część unicką i prawosławną rosyjską. Co prawda wątpił on w prawdopodobieństwo konfliktu tego państwa z Rosją, jednak jak się okazuje, Rosja miała nieco inny pogląd na tę sprawę. Najnowsze doniesienia wskazują na to, że 28

|5

nowy czas | 08 (206) 2014

na bieżąco

Powtórka z historii?

sierpnia rosyjskie wojska rozpoczęły inwazję i wkroczyły do południowej części obwodu donieckiego. Rosja, zgodnie ze swoim zwyczajem nie wypowiedziała wojny. Oświadczenia Kremla, że rosyjscy żołnierze przebywający na terytorium Ukrainie są ochotnikami lub przebywają na urlopie są w świetle najnowszych wydarzeń niezbyt wiarygodne. Reakje państw na wydarzenia na Ukrainie są niejednoznaczne. Najostrzej zareagowały państwa będące w bezpośrednim sąsiedztwie Rosji. Szef MSZ Łotwy Edgars Rinkevies jednoznacznie stwierdził, że mamy do czynienia z agresją rosyjską, na którą musi być odpowiednia reakcja ONZ. Minister spraw zagranicznych Polski Radosław Sikorski nazwał wtargnięcie wojsk rosyjskich na Ukrainę agresją i wezwał społeczność międzynarodową do podjęcia zdecydowanych działań. David Cameron zaapelował o natychmiastowe zatrzymanie rosyjskich czołgów przekraczających granicę Rosji z Ukrainą, ostrzegł Moskwę przed dalszymi konsekwencjami takich działań. Kanclerz Niemiec Angela Merkel domagała się wyjaśnień od prezydenta Rosji dotyczących „wtargnięcia” wojsk rosyjskich na terytorium Ukrainy. Z kolei prezydent Francji Francois Hollande stwierdził, że byłoby to nie do

zaakceptowania, jeśli wojska rosyjskie znalazłyby się na Ukrainie. Prezydent Stanów Zjednoczonych Barak Obama oświadczył, że to „Rosja ponosi odpowiedzialność za konflikt we wschodnich częściach Ukrainy”. Zdaniem Obamy, lekceważenie przez Rosję proponowanych rozwiązań konfliktu doprowadzi w rezultacie do kolejnych konsekwencji dla Moskwy. Prezydent Obama podkreślił jednocześnie, że Stany Zjednoczone nie mają traktatowych obowiązków obrony Ukrainy, ponieważ ta nie jest członkiem NATO. Zastanawiające są także różne opinie na temat kondycji NATO. Brytyjscy parlamentarzyści w najnowszym raporcie doszli do wniosku, że NATO nie jest przygotowane do odparcia ataku Federacji Rosyjskiej. Nie jest to głos odosobniony! Generał Richard Shirreff – były zastępca głównodowodzącego sił NATO w Europie – stwierdził niedawno, że gdyby doszło do eskalacji konfliktu na Ukrainie państwa NATO nie mają dość potencjału militarnego, aby sprostać wyzwaniom ze strony Rosji. Putin wziął sobie te słowa do serca…

PuTiN ROZdAjE KARTy Putinowska Rosja jest wytrawnym przeciwnikiem, z jakim od dawna Zachodowi nie było dane się zmierzyć. Konflikt na Ukrainie ukazał prawdziwe oblicze współczesnej wojny, w której używa się metod dywersyjnych, dezinformacyjnych i terrorystycznych. Wydarzenia na Ukrainie uwidaczniają perfekcyjne opanowanie przez Rosję tej metody prowadzenia konfliktu oraz jej zdolność do efektywnego paraliżowania przeciwnika. W połączeniu z silną pozycją militarną oraz uzależnieniem Europy od dostaw energii, Rosja jest w stanie prowadzić na tyle skuteczną politykę zagraniczną, że osiąga swoje imperialistyczne cele z zaskakującą łatwością. Konwój z pomocą humanitarną, który bezprawnie wtargnął na Ukrainę, posłużył Rosji do zdezorganizowania i utrudnienia stronie ukraińskiej prowadzenia operacji przeciw rebeliantom. Rosja wykorzystała konwój humanitarny,jako za-

słonę dymną, która umożliwiła wysłanie separatystom wsparcia w postaci sprzętu i dodatkowych posiłków. Konwój następnie wrócił do Rosji z zagrabionymi urządzeniami z zakładów przemysłowych, co dodatkowo paraliżuje Ukrainę. Coraz częstsze naruszenia przestrzeni powietrznej państw europejskich oraz członków NATO przez rosyjskie samoloty są elementem wojny psychologicznej prowadzonej przez Kreml. W ten sposób Putin sprawdza jak daleko może się posunąć. Być może chce on także sprawić, aby inne państwa w obawie o własne bezpieczeństwo zajęły się własnymi sprawami i pozostawiły Ukrainę na pastwę Rosji. Rola Polski w powyższych wydarzenia jest niejasna. Po początkowym okresie aktywnego działania na rzecz rozwiązania konfliktu u naszego wschodniego sąsiada polscy decydenci jakby pogubili się w swoich działaniach. Nieobecność Radosława Sikorskiego na niedawnym spotkaniu szefów dyplomacji Niemiec, Rosji, Francji i Ukrainy dotyczącym wypracowania zawieszenia broni i pomocy humanitarnej dla ludności cywilnej, dobitnie to pokazuje. Spodziewać by się można, że Polska, jako kraj potencjalnie najbardziej zainteresowany kierunkiem, w jakim rozwija się konflikt, ponieważ sąsiaduje i z agresorem,

i z ofiarą agresji, powinna być bardziej zaangażowana w próby jego rozwiązania. Jednak ostatnie wystąpienie szefa polskiego MSZ, w którym stwierdził, że inicjatywa nie leży po stronie Polski, wyraźnie wskazuje, że Polska nie liczy się w rozgrywkach międzynarodowych. Jest to dotkliwa porażka polskiej polityki zagranicznej, której niepisaną zasadą była dewiza, że wschodnia polityka powinna być prowadzona z nami. Niemcy zdają się być tymi, którzy przejmują inicjatywę w rozmowach z Putinem. Rosja jest dla Niemiec silnym partnerem gospodarczym, dlatego działania Niemiec wobec Rosji trzeba analizować z punktu widzenia niemieckich interesów. Angela Merkel, podobnie jak inni przywódcy Europejscy, próbuje doprowadzić do zakończenia konfliktu przy użyciu środków dyplomatycznych i sankcji. Na to jest już chyba za późno. Przywódcy Europy Zachodniej i USA po raz kolejny ulegli złudzeniu, że współpraca z państwem o imperialistycznych zapędach jest możliwa. A może jest to jednak sprytna gra na czas i pogoń za własnymi interesami politycznymi i gospodarczymi? Niebezpieczeństwo, że słaby Zachód poświęci kraje Europy Środkowo-Wschodzniej, aby kupić sobie więcej czasu na przygotowania, jest bardzo realne. Dla państw Europy Zachodniej wydarzenia na Bliskim Wschodzie mogą mieć paradoksalnie większe znaczenie dla bezpieczeństwa niż konflikt na Ukrainie. Ten ostatni jest z kolei dla Europy Środkowo-Wschodniej głównym zagrożeniem, ponieważ toczy się on w samym jej centrum. Dlatego, należy bacznie słuchać i obserwować poczynania przedstawicieli obcych państw i szykować się na najgorsze. Tylko wtedy zapewnimy sobie bezpieczeństwo. Dawid Skrzypczak

komentarz > 11

KiEłBASA WyBORCZA ZAMiAST KONKRETóW Wystąpienie Donalda Tuska w Sejmie nie dawało podstaw, by oprzeć się wrażeniu, że Prezes Rady Ministrów omawiał „kiełbasę wyborczą”. Dość szumnie zapowiadane jako „Priorytety rządu do końca kadencji obecnego Sejmu”, deklaracje premiera nie odpowiedziały na pytanie „skąd?” ale „co” – co ofiarujemy rodzinom, dzieciom, rencistom, emerytom. A więc rząd utrzyma procentową waloryzację emerytur, dwukrotnie podniesie ich wysokość, wprowadzi ulgi podatkowe dla rodzin wielodzietnych, które zyskałyby kilka tysięcy złotych rocznie. Premier zapowiedział wzrost wysokości ulg podatkowych na dzieci. Oczywiście, biorąc pod uwagę złą sytuację demograficzną i ubóstwo w Polsce, takie posunięcia są potrzebne. Ale premier nie powiedział czy nas na nie stać, w jakim stopniu obciążą budżet (wszystkich Polaków), zwiększą deficyt i dług publiczny. Sytuację próbował ratować wicepremier Janusz Piechociński, zapewniając o priorytecie gospodarki nad polityką, o potrzebie wprowadzania zachęt dla inwestorów, tworzących nowe miejsca pracy. Wskazywał na potrzebę podtrzymania ożywienia w gospodarce i poszukiwania nowych rynków. To pozytywne nastawienie, ale czy słowa znajdą pokrycie w czynach, to wątpliwe. PSL jest tylko koalicjantem. Tymczasem nastroje przedsiębiorców, w porównaniu z pierwszym kwartałem br. znacznie się pogorszyły. Jest to z pewnością rezultat konfliktu Rosja-Ukraina i wyniku trudności handlowych na „linii wschodniej” (embarga), także „afery podsłuchowej”, która pogłębiła tylko nieufność społeczną do polityków i rządu, a wraz z nią niechęć i obawy związane z inwestowaniem, czyli zwiększaniem liczby miejsc pracy i wpływów podatkowych do budżetu państwa. Dlatego środowiska gospodarcze spodziewały się, że czas urlopu pozwoli premierowi przemyśleć sytuację Polski i dojść do wniosku, że kraj potrzebuje przełomu, który czyniłby z niego bogate państwo, liczące się w Unii Europejskiej na miarę naszych ambicji. Ten przełom w gospodarce oznaczałby zapowiedź metod ograniczenia administracji, poprawiania prawa i funkcjonowania sądów gospodarczych (w tej kwestii deklaracje wicepremiera Janusza Piechocińskiego o ustawowym wznowieniu mediacji należy przyjąć z zadowoleniem), przedstawienie klarownej taktyki gospodarczej, daty przyjęcia euro, koncepcji uzdrowienia partnerstwa publiczno-prywatnego, wzmocnienia kon-

troli wydawania pieniędzy publicznych, pobudzenia przedsiębiorczości Polaków m.in. obniżeniem pozapłacowych kosztów zatrudnienia, skrócenia czasu oczekiwania przedsiębiorców na zwrot nadwyżki VAT, odroczenie składek ZUS dla firm, które nie generują przychodu itd. „Gospodarka głupcze” – o co apelował premier Piechociński – nie znalazła odbicia w wystąpieniu szefa rządu. Trudno się dziwić, że panuje powszechna opinia, nie tylko wśród pracodawców lecz szerokich rzesz społecznych, związków zawodowych, że ten rząd nic już („nie ma siły”) nie zrobi. To przekonanie może umacniać w przestraszonym konfliktem rosyjsko-ukraińskim naszym społeczeństwie decyzja Donalda Tuska, by nie zwiększać w 2015 roku wydatków na obronę – wbrew temu co zadeklarował prezydent Komorowski podczas wizyty w Warszawie prezydenta Obamy – do 2 proc. PKB. Ten zamiar jest może i racjonalny bo obecny 1,95procentowy odpis budżetowy na wzmocnienie bezpieczeństwa Państwa i tak nie jest przez Ministerstwo Obrony Narodowej wykorzystywany, odbijając zamęt organizacyjno-proceduralny w tym resorcie. W świetle powyższego oraz tego co dzieje się na świecie, raczej słabej, wbrew pozorom, pozycji w Unii Europejskiej i NATO, wypada jeszcze raz podkreślić, że bez ogólnospołecznego porozumienia w postaci paktu”p, tj. zgody na wyrzeczenia, Polska mocarstwem regionalnym nie będzie. A tylko taka ma prawo głosu we współczesnej Europie.

Marek Goliszewski Marek Goliszewski, działacz gospodarczy, założyciel i prezes Business Centre Club który istnieje od 1991 roku i jest największą w kraju organizacją indywidualnych pracodawców. zrzesza 2500 członków (osób i firm) wśród których znajdują się największe korporacje krajowe i zagraniczne. Członkami klubu są także uczelnie wyższe, wydawnictwa, szpitale, prawnicy, dziennikarze, naukowcy, lekarze, wojskowi i studenci. www.bcc.org.pl

Polish Tigers Football Academy funkcjonuje od roku 2012. Szkolimy dzieci od 4 do 12 lat systemem opartym na angielskich zasadach, zachowując przy tym indywidualne podejście do każdego uczestnika. Szkolimy dzieci w czterech sektorach rozwoju, pod względem emocjonalnym, fizycznym, technicznym oraz ogólnorozwojowym. Treningi odbywają się przez 10 miesięcy w ciągu roku. Zaczynają się we wrześniu z miesięczną przerwą zimową, kończą w lipcu. Podczas sezonu organizujemy sparingi, uczestniczymy w turniejach na terenie Londynu oraz rozgrywamy mecze z profesjonalnymi akademiami piłki nożnej, takimi jak Queens Park Rangers. Od 2012 roku jesteśmy niepokonani w swoich rocznikach na corocznych turniejach organizowanych przez London Eagles, gdzie zjeżdżają polskie zespoły z całej Anglii. Organizujemy również turnieje wewnętrzne oraz Skills Campy. W naszej akademii mamy teraz 40 podopiecznych w dwóch lokalizacjach: North Acton oraz Wandsworth Common. Od sezonu 2014/15 chcielibyśmy otworzyć filię w: Sheperd’s Bush/White City, South Harrow/Wembley, Greenford, Hounslow/Feltham, Croydon oraz Mitcham. Jakub Mrozik 07921 839 545 [email protected]; http://polishtigersfa.co.uk

6|

08 (206) 2014 | nowy czas

rozmowa na czasie

Sztuka integracji Należy wyjść ze swoich czterech ścian i zacząć się interesować swoim otoczeniem. Wspomagaj sąsiadów, dbaj o miejsce, w którym mieszkasz, bądź aktywny na różne sposoby. Po prostu zrób coś nie tylko dla siebie – mówi Patryk MalińSki, kandydat Partii konserwatywnej w ostatnich wyborach z okręgu Feltham West, w rozmowie z JackieM StachoWiakieM Startował pan w tym roku w wyborach lokalnych. Jak była odbierana i komentowana obecność dwójki Polaków na liście w okręgu Feltham West?

– Oczywiście zastanawiałem się, czy podczas bezpośredniego kontaktu z wyborcami jakieś negatywne emocje nie zostaną wyładowane na mnie. Jednak gdy wyborcy mówili mi, że problem imigracji wymyka się spod kontroli, nigdy tego nie personalizowali i zaznaczali, że głównie chodzi o ludzi nie mówiących po angielsku i nie integrujących się z nowym środowiskiem.

Czyli fakt, że do rady dzielnicy Hounslow kandydowali Polacy nie wywołał negatywnych reakcji?

– Trzy miejsca Partii Konserwatywnej w moim rejonie były obsadzone przez dwoje Polaków i Nepalczyka. Spotkałem się z komentarzami i pytaniami, dlaczego konserwatyści nie wystawili żadnych angielskich kandydatów, lecz były to raczej marginalne głosy. Co prawda, tłumaczyłem, że nie była to jakaś celowa strategia, i że również od inicjatywy wyborców zależy, kto kandyduje i kto jest wybrany....

Patryk Maliński mieszka w Londynie od 2005 roku. Do Wielkiej Brytanii przyjechał na studia translatorskie. W Feltham, które jest częścią London Borough of Hounslow, mieszka od czterech lat. Ma żonę i dwójkę dzieci. Pracuje w szkole średniej. Uczy młodych imigrantów języka angielskiego. A jak traktowali pana Polacy, gdy pukał pan do ich drzwi?

– Kampanię oparłem przede wszystkim na tak zwanym canvassingu, czyli odwiedzaniu wyborców w ich domach. Zdecydowana większość Polaków, których odwiedziliśmy, pozytywnie traktowała polskich kandydatów. Tym większy był nasz zawód, gdy po wyborach okazało się, że w okręgu spośród prawie czterystu uprawnionych do głosowania Polaków do urn pofatygowała się niecała setka. Czy żyjąc w Wielkiej Brytanii powinniśmy budować swoją reprezentację w polityce?

– Tak, to podniesie rangę polskiej społeczności. Jeśli chodzi stricte o politykę, przede wszystkim musimy zacząć uczestniczyć w tutejszych wyborach. Politycy tylko wtedy zaczną liczyć się z poszczególnymi grupami, jeśli będą one wyrażać swój głos. Ale oczywiście reprezentacja polityczna to jeden z wielu celów. Równie ważna jest integracja. Skala polskiej migracji do Wielkiej Brytanii jednoznacznie świadczy o tym, iż nasi rodacy będą tu mieszkali przez wiele następnych pokoleń. Dlatego każdy może dołożyć swoją cegiełkę do procesu integracji. Jak się do tego zabrać?

– Należy wyjść ze swoich czterech ścian i zacząć się interesować swoim otoczeniem. Wspomagaj sąsiadów, dbaj o miejsce, w którym mieszkasz,

bądź aktywny na różne sposoby. Jeżeli lubisz grać w piłkę, zapisz się do lokalnego klubu. Jeśli interesujesz się aktorstwem, poszukaj lokalnej grupy teatralnej. Jeżeli bliskie są ci prawa pracownicze, zacznij działać w związku zawodowym. Po prostu zrób coś nie tylko dla siebie. Nie udało się wam dostać do rady, lecz to nie podcięło panu skrzydeł.

– Otrzymałem ponad osiemset głosów, połowę liczby potrzebnej do zwycięstwa. Jako nowicjusz i obcokrajowiec uważam, że absolutnie nie ma powodu do wstydu. W czasie kampanii poznałem wielu ciekawych ludzi i mam zamiar te kontakty rozbudowywać i wykorzystać. Mam też nadzieję, że udało się w pewnym sensie przetrzeć szlak, i że za cztery lata będą polscy kandydaci w każdej londyńskiej dzielnicy i to z wszystkich głównych partii. A polskie media w Wielkiej Brytanii oraz wyborcy poważniej zainteresują się tematem. W dzielnicy Hounslow mieszka dziesięć tysięcy Polaków. Społecznicy to rzadkie okazy...

– Ale jak już coś robią, to konkretnie. Ja na przykład kieruję lokalnym Neighbourhood Watch na mojej ulicy. Zaczęło się od historii jednego z sąsiadów, którego antyspołeczne zachowanie dawało się we znaki wszystkim mieszkańcom, lecz każdy był cicho. Pewnego dnia rozmawiałem o

|7

nowy czas | 08 (206) 2014

czas na wyspie

Instytut Kultury Polskiej w Londynie w nowej siedzibie Od 26 sierpnia Instytut Kultury Polskiej w Londynie rozpoczął urzędowanie w nowej siedzibie przy 10 Bouverie Street, EC4Y 8DP. Budynek znajduje się w pobliżu stacji metra Blackfriars oraz stacji kolejowej City Thames Link. Niedaleko mieszczą się także ważne zabytki oraz instytucje kultury takie, jak katedra St. Paul's, Barbican Centre czy Tate Modern. Biura Instytutu znajdują się w nowym budynku, zakupionymi i odrestaurowanych przez MSZ i sąsiadują z Konsulatem RP oraz Wydziałem Ekonomicznym Ambasady RP. – Nowa siedziba zapewni Instytutowi większą przestrzeń biurową oraz bezpieczeństwo. Ten krok przesunie nas także w stronę wschodniego Londynu, który w ciągu ostatnich lat stał

naszym kłopocie z innym sąsiadem i razem postanowiliśmy coś z tym zrobić. We współpracy z lokalną policją założyliśmy więc Neighbourhood Watch, który prowadzę do dziś. Mamy regularne spotkania. Co miesiąc dostaję od policji statystyki dotyczące przestępczości w okolicy i przekazuję je wszystkim mieszkańcom. To uświadamia ludziom, że straż sąsiedzka jest ciągle potrzebna i że należy ją wspierać. Podam też przykład mojej koleżanki Agnieszki Lipki, która tak jak ja kandydowała w tegorocznych wyborach w okręgu Feltham West. Jako matka małych dzieci zauważyła, że w jej okolicy brakuje placu zabaw. Napisała petycję do Council, zebrała wiele podpisów, wsparła ją w tym prasa, gdyż z artykułu w lokalnej „Chronicle” ludzie dowiedzieli się o akcji zainicjowanej przez Agnieszkę. W efekcie Council przeznaczył konkretną kwotę na remont istniejących placów zabaw. Szkoda, że Agnieszka nie została wybrana, bo tacy ludzie jak ona na radnych nadają się doskonale. Jest pan nauczycielem. Codziennie ma pan kontakt z imigrantami. Co jest barierą w integracji lokalnych społeczności, a co jej sprzyja?

– To jest wręcz temat na książkę! Na pewno do ułatwień integracji Polaków w Wielkiej Brytanii zaliczyć można pochodzenie z tego samego kręgu kulturowego co Brytyjczycy, podobne poczucie humoru oraz wspólne zainteresowania. Przeszkody natomiast to istniejąca wśród wielu naszych rodaków bariera językowa,

The newly refurbished Ognisko Restaurant, in the beautiful old townhouse that is the home to Ognisko Polskie, is open to the public for lunch and dinner seven days a week.

się kulturalnym sercem Londynu – powiedziała Anna Godlewska, dyrektor placówki w Londynie. Instytut Kultury Polskiej będzie kontynuował swój model działania, skupiając się na promocji polskiej kultury w Wielkiej Brytanii poprzez

współpracę z brytyjskimi kuratorami, krytykami i instytucjami kultury. W nowym budynku znajdują się tylko biura oraz sala konferencyjna, ponieważ wszystkie wydarzenia w ramach programu Instytutu odbywają się poza jego siedzibą.

brak wiedzy o świetnie prosperującym tutaj społeczeństwie obywatelskim czy jedna z naszych narodowych przypadłości – bierność.

Reprezentuje pan Partię Konserwatywną z przekonania, sympatii, przypadku?

Jakiś czas temu wysłał pan list do Davida Camerona. Co pana skłoniło, by napisać do premiera Wielkiej Brytanii?

– Były dwa listy. Pierwszy napisaliśmy prywatnie z Jarkiem Kalinowskim, moim kolegą z Partii Konserwatywnej. Zaprotestowaliśmy przeciwko przywoływaniu Polaków w negatywnym kontekście pobierania zasiłków. Pod drugim listem, dotyczącym problemu retoryki antywschodnioeuropejskiej w niektórych brytyjskich mediach i w wypowiedziach polityków złożyłem swój podpis. List ten sygnowały różne polskie środowiska, został napisany tuż po tym, jak we wschodnim Londynie został pobity polski motocyklista. To zdarzenie wywołało wiele impulsywnych emocji, również mój sprzeciw.

– Początkowo chciałem wystartować w wyborach jako kandydat bezpartyjny. Jednak szybka analiza faktów przekonała mnie, że byłaby to próba zawrócenia rzeki kijem. Postanowiłem przyłączyć się do partii, by skorzystać z ich doświadczenia, struktur i poparcia. Partia Konserwatywna była dla mnie naturalnym wyborem. Można nie zgadzać się z jedną czy drugą decyzją obecnego rządu konserwatystów, ale generalny kierunek – obniżanie wydatków na cele socjalne, obniżanie podatków dla najmniej zarabiających oraz dla przedsiębiorców, by zachęcić ich do tworzenia miejsc pracy, a także zachęcanie ludzi do brania spraw we własne ręce zamiast liczenia na pomoc państwa – współgra z moim światopoglądem.

We offer á la carte as well as set lunch and pre theatre menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from 12am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes.

Rozmawiał Jacek Stachowiak

Polskie korzenie ma jedna radna w Londynie i jeden poseł w brytyjskim parlamencie. Są nimi urodzona w Londynie Joanna Dąbrowska i Daniel Kawczynski, MP, urodzony w Warszawie. Obydwoje z Partii Konserwatywnej. Ponad sześćsetysięczna Polonia w Wielkiej Brytanii (oficjalne dane) jest największą polską społecznością w Unii Europejskiej. W wyborach lokalnych, które odbyły się w maju, Polacy startowali w Londynie, a także w Southampton i Lincoln. W Londynie aż ponad sto tysięcy Polaków mogło zagłosować. Do rady dzielnicy Ealing po raz drugi weszła Joanna Dąbrowska. Więcej radnych nie mamy, choć polscy kandydaci byli na listach tak dużych dzielnic jak Hounslow, Enfield, Haringey. Co może pocieszyć, nie odnotowano przypadków krytyki czy nagonki na kandydujących Polaków, choć w okresie wyborczym Colin Botterill, lider sekcji UKIP z Hounslow wyraził na twitterze swoje niezadowolenie z „aktualnego prawodawstwa w Unii Europejskiej”. (JS)

You can also enjoy eating outside on our covered terrace, while there is a events space on the first floor ideal for larger parties, weddings or meetings.

Ognisko Restaurant 55 Exhibition Road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk [email protected]

We look forward to seeing you at Ognisko

8|

08 (206) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

Studia w anglii PIÓReM

dlA kAżdego

ANdRZeJ lICHoTA

Po publikacjach na łamach „nowego Czasu” cyklu artykułów o polskich studentach w Wielkiej Brytanii często pojawia się pytanie o finansowanie studiów na brytyjskich uczelniach. Marta Tondera

w formie stypendium socjalnego wynoszącego 3,5 tys. funtów rocznie lub mniej.

STYPENDIA DLA ZDOLNYCH

K

iedy rząd brytyjski zadecydował o podwyżce czesnego na studia, odbyły się liczne protesty, oskarżające polityków o zmniejszanie szans edukacyjnych niezamożnej młodzieży. Rzeczywiście, kilkunaście tysięcy funtów rocznienie to nie jest wydatek, na jaki większość rodzin mogłaby sobie pozwolić. Ale prawda jest taka, że razem ze wzrostem czesnego, usprawniony został również system stypendiów i kredytów studenckich, powodując że studenci nie muszą się troszczyć o swoje utrzymanie aż do końca studiów.

ILE TO KOSZTUJE? Obecnie na większości uniwersytetów czesne za rok studiów licencjackich (undergraduate) wynosi 9 tys. funtów. Jedynie w Szkocji studia są bezpłatne. Do tego dochodzą również koszty utrzymania związane z zakwaterowaniem, wyżywieniem i transportem. Kwota ta znacznie różni się w różnych miast i oczywiście zależy od priorytetów studenta. W Londynie koszty życia są ok. 30 proc. wyższe niż gdziekolwiek indziej. Według szacunków uczelni rok życia w tym mieście może kosztować nawet 10 tys. funtów. W miastach mniejszych, takich jak na przykład Oxford czy Cambridge suma ta spada do ok. 7,5 tys. funtów. Dzieje się tak głównie za sprawą niższych opłat za wynajem mieszkania czy tańszych biletów komunikacji miejskiej. W sumie więc za rok studiów rodzice studenta będą musieli zapłacić od 16 do 19 tys. funtów. A studia trwają aż trzy lub cztery lata. Na szczęście, aby umożliwić studiowanie wszystkim, brytyjski rząd oraz uniwersytety wspierają studentów z mniej zamożnych rodzin.

Każdy uniwersytet oferuje również szereg innych stypendiów, ufundowanych zarówno przez osoby prywatne jak i uczelnie. Szczególnie uczelnie takie jak Oxford czy Cambridge dbają o to, żeby zdolni uczniowie nie byli dyskryminowani z powodu niskich dochodów ich rodziców. Na tych dwóch uczelniach studenci mają zakaz podejmowania dodatkowej pracy w czasie trymestru, ale za to mogą liczyć na hojne wsparcie, jeśli nie są w stanie sami się utrzymać. Również inne uczelnie przewidują nagrody dla najzdolniejszych i osiągających najlepsze wyniki studentów.

DORYWCZA PRACA Innym rozwiązaniem jest także podjęcie pracy na godziny. Wiele samorządów studenckich czy też uniwersytetów potrzebuje recepcjonistów, sprzedawców czy też osób do oprowadzania kandydatów na studia. Te prace są dostępne dla studentów, którzy otrzymują za nie często bardzo przyzwoite wynagrodzenie. Zaletami są: praca na kampusie, elastyczne godziny i przyjazne środowisko. Trzeba również zauważyć, że studenci w w Wielkiej Brytanii nie muszą płacić podatków, a więc to co zarobią w całości mogą przeznaczyć na swoje wydatki. Oprócz pracy na kampusie mogą również podjąć pracę w barach, pubach czy też sklepach oferujących elastyczne zatrudnienie. Często bywa to trudniejsze, szczególnie jeśli ktoś na wszystkie wakacje wyjeżdża do domu, ale wielu studentów jakoś sobie z tymi problemami radzi. Oprócz tego zawsze pozostają wakacje, które można spędzić pracując czy to w restauracji czy na praktykach, które coraz częściej są płatne. W ten sposób można zdobyć i odpowiednie doświadczenie zawodowe, i zarobić pieniądze, które można odłożyć na część wydatków związanych ze studiowaniem.

EFEKTY KREDYTY I GRANTY Kredyt studencki pokrywający koszty czesnego przysługuje każdemu studentowi z Unii Europejskiej, niezależnie od poziomu zarobków jego rodziców. Kredyt przyznawany przez Student Finance Company jest minimalnie oprocentowany (dodana jest jedynie różnica w inflacji). Nie trzeba go też od razu spłacać. Jak wiadomo, sytuacja młodych ludzi na rynku pracy jest dosyć trudna, i mimo że studia powinny ułatwić znalezienie dobrej pracy, nie zawsze tak się dzieje. Z tego powodu absolwenci nie zaczynają spłacania kredytu aż do osiągnięcia wymaganego limitu zarobkowego (obecnie 21 tys. funtów rocznie). Ten limit jest różny w zależności od tego, gdzie się pracuje – dla Polski jest kilka tysięcy funtów niższy. Gdy zacznie się już spłacać, oddaje się na raty 9 proc. swoich dochodów. Oprócz kredytu na czesne, dla studentów z Wielkiej Brytanii (a więc mieszkających tu od co najmniej trzech lat) dostępny jest również kredyt na koszty utrzymania przyznawany na podobnych zasadach co kredyt na czesne. Oprócz tego niezamożni studenci mogą dostać tzw. maintenance grant, który jest formą stypendium socjalnego i wynosi nawet 3 tys. funtów rocznie. Niektóre uczelnie w Londynie oferują również dodatkowe wsparcie dla wszystkich studentów, nie tylko tych mieszkających już w Wielkiej Brytanii,

PAZUReM

Studia w Anglii wiążą się z ogromnymi kosztami bądź też z zaciągnięciem kredytu. Po trzech latach absolwent wychodzi w kredytem jak na zakup mieszkania i z dyplomem w ręce. Co roku na studia licencjackie decyduje się kilkaset tysięcy osób, wiele z nich specjalnie przyjeżdża tu z zagranicy. Dzieje się tak dlatego, że absolwenci uczelni mają wysokie szanse na znalezienie pracy – sześć miesięcy po studiach jedynie 6 proc. absolwentów pozostaje bez zatrudnienia. Dodatkowo, tak jak w przypadku młodych Polaków chcących wrócić po studiach do kraju, obcokrajowcy zyskują świetną znajomość języka, obycie za granicą i dyplom najbardziej renomowanych uczelni na świecie.

Marta tondera jest studentką drugiego roku na wydziale natural Sciences Uniwersity College London. do anglii przyjechała cztery lata temu dzięki stypendium towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata. Artykuł powstał w ramach współpracy „Nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.

W

yobraźmy sobie miejsce, ale na razie nie przypisujmy mu szerokości geograficznej. Czas też nie jest istotny. W owym nieokreślonym miejscu i czasie odbywa się rozmowa pomiędzy mniej więcej sześcioletnim dzieckiem a kilkoma dorosłymi. Dziecko przyniosło ze sobą swoje rysunki i małe obrazki robione kredkami, długopisem, pisakami i farbami. Dziecko bawi się i opowiada co mu się podoba na świecie. Co go interesuje. Jakie ma marzenia i sny. Co lubi oglądać, czego słucha, a czego nie. Dorośli przysłuchują się opowieści i tylko czasem zadają pytania. Przed dzieckiem znajdują się stoliki, a na nich różne rekwizyty. Klocki, kredki, papier, farby, pędzle, instrumenty, zabawki, ale i kamera, aparat fotograficzny, jakieś elementy techniczne, mikrofony i kostiumy. Są tam też różne elektroniczne urządzenia jak tablety wyświetlające animacje, a niektóre z nich mają uruchomione aplikacje, na których można zagrać lub rysować. Dziecko jeśli tylko chce może sięgnąć po którykolwiek i zacząć robić co mu się podoba. Nikogo to nie dziwi. Przeciwnie, dorośli cierpliwie czekają na to co się wydarzy i kiedy dziecko skończy. Pierwsze spotkanie trwa kilkadziesiąt minut. W niedługim czasie odbędą się jeszcze dwa kolejne. Pod koniec spotkania dorośli proszą, by dziecko zabrało do domu to, co spodobało mu się najbardziej. Potem zapisują spostrzeżenia i zapraszają na rozmowę kolejnego malucha. Po takich rozmowach odbywają się spotkania z rodzicami. Przedstawiane są im możliwości twórcze ich pociech. Prezentowany jest program rozwoju i potencjał, jaki ich dzieci mogą dzięki niemu uzyskać. Tak odbywa się nabór do inkubatorów twórczych, w których dzieci i młodzież pod okiem psychologa i pedagoga specjalizujących się w kwalifikacji dzieci zdolnych i wybitnych oraz we współpracy z artystami rozwijają swoje artystyczne zdolności.

Inkubatory to część struktury ogarniającej cały kraj, której zadaniem jest rozwój wyobraźni i indywidualnych cech artystycznych. A opisane miejsce jest jednym z kilkunastu, gdzie co roku odbywa się kwalifikacja. Dzieci i młodzież związane z inkubatorami mają organizowane wystawy i warsztaty w różnych miastach Europy. Otrzymują stypendia, które pozwalają im i ich opiekunom odbyć podróże, odwiedzić festiwale i miejsca związane z zainteresowaniami wychowanków. Artyści i pedagodzy starają się przekazać jak najwięcej wiedzy i umiejętności decydujących o późniejszych sukcesach artystycznych. Dorosłym zależy, aby te dzieci w konfrontacji z ich rówieśnikami z większych i bogatszych krajów miały takie same szanse zaistnienia na rynku międzynarodowym. Oczywiście nie wszyscy wyrosną na wybitnych twórców. Niektórzy, wykazujący umiejętności współpracy, tworzą grupy, zajmują się muzyką, animacją, reżyserią dźwięku, piszą scenariusze, projektują scenografię lub uczą się podstaw produkcji. Część z wychowanków zasila swoimi umiejętnościami przemysły kreatywne, których rozwój w ostatnich latach znacznie przyspieszył. Stają się wykwalifikowaną i poszukiwaną na rynkach światowych kadrą. Ci bardziej indywidualni dysponują możliwościami międzynarodowymi i zapleczem, by realizować swoje pomysły nawet zanim rozpoczną edukację na uczelniach artystycznych. Inkubatory artystyczne co roku opuszcza kilkuset obytych z różnymi gałęziami twórczości wychowanków. Ich możliwości stworzą wkrótce kilka lub kilkanaście razy więcej miejsc pracy. Ale oprócz wymiernych ekonomicznie korzyści nie do przecenienia są te, które składają się na świadome swoich możliwości społeczeństwo. Przecież to młodzi, z pełnymi pomysłów głowami i wiarą w swoje możliwości są siłą i przyszłością każdego narodu. A teraz wyobraźmy sobie, że tym nieokreślonym miejscem jest… …Polska.

|9

nowy czas | 08 (206) 2014

czas na wyspie

TW „ANDRZEJ” donosił, dobrowolnie, ale nie kłamał Były tajny współpracownik służb komunistycznych ANDRZEJ MORAWICZ chodzi w glorii. A organizacje emigracyjne chlubiące się niezłomną postawą wobec PRL-u skwapliwie (czy może strachliwie?) tę glorię podtrzymują. Grzegorz Małkiewicz

T

en materiał leżał w mojej szufladzie prawie dwa lata. Uważałem, że znany działacz emigracyjny, prezes ważnych niepodległościowych organizacji publicznie oskarżony o współpracę z władzami PRL-owskiego reżymu ma prawo do obrony swojego imienia, do podważenia oskarżeń czy może zwykłych pomówień. Czekałem na gest, na który zdobył się w podobnej sytuacji dr Kazimierz Nowak, publikując (notabene na łamach „Nowego Czasu”) artykuł wręcz instruktażowy, jak oczyścić swoje imię z zarzutów o obecność na tzw. liście Wildstena, która – jak wiadomo – nie determinuje współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, a w wielu przypadkach chodzi o zwykłą zbieżność imienia i nazwiska. Nie doczekałem się. Andrzej Morawicz, bo o nim mowa, chodzi w glorii. A organizacje emigracyjne chlubiące się niezłomną postawą wobec PRL-u skwapliwie (czy może strachliwie?) tę glorię podtrzymują. W tej sytuacji pozostało mi tylko jedno wyjście – ujawnić, co znalazłem w zasobach archiwalnych komunistycznych służb. Wbrew narzucanej opinii przeciwników „rozliczania” (dużo by można pisać o ich motywach), archiwa komunistyczne są wiarygodne. Raporty sporządzane były w licznych kopiach i przechowywane w równie licznych miejscach. Jeśli nawet coś zostało zniszczone w jednym departamencie, kopia oryginału przechowywana była w innym. Archiwa udostępnione na mocy ustawy sejmowej to kropla w morzu ubeckich zasobów. Podobny los spotkał dokumenty świadczące o aktywności Andrzeja Morawicza – tajnego współpracownika „Andrzeja”.

agent handlowy Andrzej Morawicz (ur. 22.07.1938) jest dzieckiem polskich emigrantów niepodległościowych. W chwili zakończenia II wojny światowej miał siedem lat, był więc zbyt młody na udział w walkach polskich sił zbrojnych na Zachodzie, ale wychował się w środowisku kombatantów. Jego ojciec był lotnikiem. W aktach Instytutu Pamięci Narodowej zachował się dosyć szczegółowy i trafny opis środowiska, w którym funkcjonował Andrzej Morawicz. Znalazła się tam między innymi informacja, że jego ojciec, Jan Morawicz, nie przyjął obywatelstwa brytyjskiego, ponieważ „ślubował wierność ojczyźnie”. Swoją wierność potwierdził w sposób dosłowny odmawiając współpracy z peerelowskimi służbami, których przedstawiciele zarówno jego, jak i jego żonę Wandę do tego nakłaniali. Przez dłuższy czas Andrzej Morawicz również nie miał obywatelstwa brytyjskiego. Kiedy jednak podjął pracę związaną z wyjazdem do Warszawy, złożył podanie do brytyjskich władz o przyznanie

obywatelstwa, w czym pomagał mu znany działacz emigracyjny posiadający dobrą pozycję w środowisku brytyjskim, Stanisław Grocholski. Andrzej Morawicz, czytamy w jego biogramie, studiował na politechnice, ale studiów nie skończył. Swoje wykształcenie uzupełnił kursem komputerowym, i w tej branży będzie pracował. W 1967 roku zostaje pracownikiem International Computers Ltd. Jako przedstawiciel tej firmy (Systems Sales Executive) wyjeżdża do Warszawy. Ale już na początku swojego pobytu ma kłopoty z miejscową władzą z powodu pospolitego przestępstwa – za prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym jest zobowiązany do zapłacenia grzywny w wysokości 3 tys. złotych. Czy to zdarzenie ułatwiło rekrutację agenta handlowego na stanowisko tajnego współpracownika? Być może. Jednak mjr Marian Węcławiak, podpisany pod rekrutacją TW „Andrzeja” nie wspomina tego zajścia. Podkreśla natomiast, że „pozyskanie nastąpiło na zasadzie dobrowolności”, a Andrzej Morawicz przyjął prosty pseudonim od swojego imienia. Mjr Węcławiak zamieszcza też w swoim sprawozdaniu krótką charakterystykę TW „Andrzeja”: „lubi kobiety, alkohol, wyścigi konne, gra hazardowo w karty, ma żonę Angielkę i dwoje dzieci”.

Podwójne życie tw Rodzina została w Londynie. W Warszawie Andrzej Morawicz zamieszkał w Hotelu Europejskim, a w Bristolu miał swoje biuro. W karcie operacyjnej mjr Węcławiak zanotował: „w stosunku do personelu jest arogancki i oschły”. Dodaje też, że chociaż rodzina nie posiada żadnego herbu, Andrzej Morawicz nosi sygnet. O tym, że Andrzej Morawicz jest cennym współpracownikiem komunistycznej władzy świadczy również informacja o umieszczeniu przez komunistyczne służby agenta w londyńskim mieszkaniu rodziców Morawicza. Bowiem cenny TW nie może działać samopas, służby muszą o nim wiedzieć wszystko, bez względu na jego rangę. Mieszkający u płk. Jana Morawicza i jego żony Wandy TW „Robert” od stycznia 1971 do lutego 1972 roku jest stypendystą ONZ w Londynie i prowadzi doświadczenia związane z pracą habilitacyjną w British Leather Research Association w Egham, Milton Park, Surrey. Prawdopodobnie zadaniem TW „Roberta” było dostarczenie informacji środowiskowych na temat Andrzeja Morawicza. Sprawdzanie tajnego współpracownika nie ograniczało się tylko do jego środowiska. W Warszawie Andrzej Morawicz mieszka z Patrycją, która ma podobne zadanie – podwójnego zabezpieczenia. Patrycja jest tak dobrze zakonspirowana, że planują nawet kupno wspólnego mieszkania. W 1975 roku Andrzej Morawicz awansuje na kierownika przedstawicielstwa ICL w Warszawie. Pracuje na podstawie zezwolenia wydanego przez Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej. Firma ICL zajmuje się komputerowym przetwarzaniem danych, programowaniem,

maszynami matematycznymi i wyposażeniem uzupełniającym. Po awansie jest odpowiedzialny za podpisywanie umów z najważniejszymi przedsiębiorstwami w PRL, między innymi z Hutą im. Lenina w Krakowie. Prowadzący go w tym czasie mjr Z. Pawłowski wystawia swojemu „podopiecznemu” pozytywną opinię: „TW »Andrzej« zachowuje się w sposób lojalny w stosunku do SB [Służba Bezpieczeństwa]. Samorzutnie kontaktuje się podczas przyjazdów do Polski. Chętnie udziela informacji, dotyczących również handlowców, obywateli brytyjskich. Jest konkretny i rzeczowy”. Przekazywane informacje dotyczyły przede wszystkim umów zawieranych z Polską. Od początku współpraca Andrzeja Morawicza ze Służbą Bezpieczeństwa odbywała się bez warunków wstępnych, chociaż oficerowie prowadzący rozumieli jego położenie, co zaznaczali w swoich sprawozdaniach: „W rozmowach nie będzie eksponowana działalność na niekorzyść Anglii”. Czy o tej działalności wiedzieli Anglicy?

Zasłużony emigrant Aktywność Andrzeja Morawicza w PRL trwała do 1983 roku. Czyli tajny współpracownik Służb Bezpieczeństwa „Andrzej” przyjeżdżał do kraju jeszcze po wprowadzeniu stanu wojennego i wprowadzeniu amerykańsko-brytyjskiego em-

barga na eksport najnowszych technologii. W jakim charakterze przyjeżdżał? Czy o jego zaangażowaniu w tym czasie wiedziały władze brytyjskie? Służby komunistyczne wiedziały natomiast co ich agent podczas nieobecności w Polsce robił w Londynie, o czym świadczy notatka, że w 1980 roku TW „Andrzej” wygrał w kasynie 20 tys. funtów. Od 1983 roku Andrzej Morawicz przestał przyjeżdżać do Polski. W związku z tym kpt. Z. Kocyk proponuje: „Z uwagi na niemożliwość kontynuowania współpracy materiały należy złożyć w Wydz. „C” SUSW. Po kilku latach, 4 kwietnia 1987 roku, teczkę pracy wraz z zawartością TW „Andrzej” zniszczono komisyjnie. W skład komisji wchodzili: st. sierżant J. Szymańska, st. kapral T. Kopyt, kpt. Z. Kocyk. Zniszczono 44 dokumenty, od pozycji 2-8 tytuły wymazano. Tylko tyle, i aż tyle. Podobno w przyrodzie nic nie ginie, tym bardziej w archiwach SB. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że teczkę TW „Andrzej” przejął wywiad wojskowy. Jej zawartość jest ważna, ale i bez niej nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zaangażowanie działacza Emigracji Niepodległościowej Andrzeja Morawicza było po drugiej stronie barykady. Dziś Andrzej Morawicz kreuje się na bodaj najważniejszego spadkobiercę etosu Emigracji Niepodległościowej. Dumnie wypina pierś z medalami. Wprawdzie po nieudanej próbie sprzedaży Ogniska Polskiego przy Exhibition Road, którego był prezesem ponad dwadzieścia lat, ustąpił z zajmowanej funkcji, nadal jednak pozostaje członkiem tej szacownej instytucji. Udziela się też w innych organizacjach emigracyjnych – Zjednoczenie Polskie, POSK, POSKlub, Polonia Aid Foundation Trust. Prowadzi zebrania. Ostatnio został wpływowym członkiem Rady Powierników Polonia Aid Foundation Trust (PAFT), powstałej po rozwiązaniu Rządu RP na Uchodźstwie w celu dysponowania funduszami skarbu narodowego. PAFT nie jest organizacją prywatną ani środowiskową, jej fundusze powstały ze składek emigrantów niepodległościowych i choćby wobec tego środowiska organizacja ta powinna być transparentna. Obecność w gronie powierników PAFT-u byłego komunistycznego agenta jest otwartym i cynicznym lekceważeniem ideałów Emigracji Niezłomnych, która komunistycznego reżymu narzuconego Polsce nigdy nie zaakceptowała.

10|

08 (206) 2014 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas [email protected] 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Polsko-szkockie krewkie życie Krystyna Cywińska

2014

Ja to mam szczęście, że w tym momencie żyć mi przyszło, w kraju nad Wisłą – to słowa piosenki okresu patriotycznej euforii. Euforia minęła. A patriotyzm? Sentymentalnie rozumiany nigdy nie mija, jak podobno pierwsza miłość. Ostatnio usłyszałam inną wersję tej piosenki. Ja to mam nieszczęście, że w tym momencie... I tak dalej, i tak dalej.

Nieszczęście z powodu braku pracy. Braku zarobków. Braku własnego dachu nad głową. Braku nadziei na zmiany. I braku wiary w przyszłość kraju... Cała litania. – No i to nieszczęście z Rosją, niemal na karku – jak usłyszałam. Czy może to oznaczać nowy napływ rodaków na Wyspy? Nowy polski exodus? I nowy rozdział ksiąg pielgrzymstwa polskiego? Nie zamierzam załamywać rąk nad dolą czy niedolą ewentualnych przyszłych polskich pielgrzymów. Wiem, że sobie dadzą radę. I wiem, że nie powinni się martwić z powodu braku znajomości języka angielskiego. W tym kraju dzikiego zalewu wielu ludzi angielskiego nie zna. Milczeć można w dwudziestu pięciu różnych językach, ale porozumieć można się w jednym. Choćby po to, by się dogadać o pracę i płacę. W innych dziedzinach może to być na migi. Stara emigracja zna to z własnych doświadczeń. Dobiliśmy do brytyjskich brzegów w czasie wojny i zaraz po niej bez języka. Bez większej świadomości historii, struktur społecznych i politycznych tego kraju. Niektórzy z nas znali co nieco literaturę angielską. I na jej podstawie wyobrażali sobie ten kraj i jego mieszkańców. Wytwornych, eleganckich, kulturalnych, skromnych, małomównych i raczej chłodnych ludzi z rezerwą. Tańczących od rana do nocy fokstroty i tanga. Moja grupa byłych AK-aczek pły-

nęła do brytyjskiego brzegu okrętem. W ciemno. Płynełyśmy po burym, spienionym nieprzyjaznym Morzu Północnym. Była wśród nas jedna taka, która – jak powiadała – angielskim władała. I wydobywała z siebie okrzyki: – Hallo, zenk you and good day. Drugiego dnia podróży obwieściła stewardowi: – Butyful. – What? – zapytał steward. – Butyful morze. Jak się później okazało, my jechałyśmy do rygi, a ona w świetlaną przyszłość. – Mi first time passing water – wykrzyknęła, na co zaniepokojony lekarz okrętowy zaprosił ją do swojej kajuty. Badanie trwało dzień i noc. No a w parę miesięcy potem wzięli ślub, w Dundee. Bo przywieziono nas do Szkocji – jak się okazało. Wylądowałyśmy w porcie Leath. Wszędzie słychać było polski język. To nasi żołnierze ładowali się na statki odpływające do kraju. Wracali... Był to wtedy jeden z portów rozstajnych polskich dróg. W Szkocji, po upadku Francji w roku 1940 – że przypomnę – stacjonowały polskie oddziały. Spełniały wtedy rolę ochronną szkockich wybrzeży. Miały bronić Szkocji przed przewidywaną inwazją niemiecką (nie hitlerowską, nie nazistowską, tylko niemiecką – podkreślam). Polskie jednostki patrolowały fortyfikacje wybrzeży szkockich w latach 19401942. To wtedy nawiązała się przyjaźń polsko-szkocka. Szarża, czyli oficerowie, zostali rozmieszczeni w domach prywatnych. Szarmanccy Polacy wkrótce

dobrali się do wdzięków i serc osamotnionych Szkotek. Pozbawione przez wojnę męskich rodzimych ramion, wpadały w polskie bez oporu niczym śliwki w kompot. Nasi wojacy trzaskali obcasami, całowali w rękę, przynosili kwiatki i czekoladki, i obtańcowywali na potańcówkach. No i nacięli wiele róż w krainie sosny. Amor był na umór. W oparach kolońskiej wody lawenda. Bywało, że z miejscowymi męskimi niedobitkami dochodziło do bójek. Niedawno temu dość głośno było w szkockich mediach o pobiciu w Edynburgu pewnego Polaka. I podobno, godnie i zgodnie z tradycją, poszło o szkocką dziewczynę. Oba narody: polski i szkocki są krewkie. Skore do awantur, do bijatyk. Niepozbawione szowinizmu i narodowej megalomanii. A na dodatek Szkoci słyną ze skąpstwa. Mówi się o nich dusigrosze i liczykrupy. I powiada się, że jak Szkot się przeprowadza, to razem z tapetą zdartą ze ścian. Z powodu złej znajomości angielskiego wśród Polaków dochodziło wtedy w Szkocji do komicznych sytuacji. Pewnego oficera polskiego zakwaterowano u państwa MacTherson. Pewnego weekendu gospodarze wyjechali i zostawili dom pod opieką gościa. A tu telefon! – May I speak to Mr MacTherson, please? – No. He passed away. – Whaaat? So, is Mrs MacTherson there? – She auch passed away. – And who is speaking?. – Gost. Zszokowana rodzina zjawiła się

na pogrzeb w sam raz na powrót wracających do domu gospodarzy. Ziemia szkocka pełna jest śladów i opowieści o Polakach. I pełna jest potomków naszych rodaków. To na niej w 1942 roku uformowała się słynna Dywizja Pancerna gen. Stanisława Maczka. Słynna, że przypomnę, z bojowego szlaku w północnej Francji i oswobodzenia miast belgijskich i holenderskich. Przyjaźń polsko-szkocka przetrwała. W roku 1981 w mieście Duns odsłonięto pomnik wdzięczności i pamięci o polskich żołnierzach. A w roku 1997 zainaugurowano dzień polski z fajerwerkami i tańcami szkocko-polskimi. A teraz na szkockiej ziemi są nowi przybysze z Polski. O te polskie głosy zabiegają nieustająco szkoccy politycy. Za kilka dni referendum. Rozstrzygnie się historyczna sprawa niepodległego czy podległego Anglii bytu Szkocji. W tym referendum być albo nie być w Zjednoczonym Królestwie oddadzą też głosy liczni potomkowie polskich żołnierzy. Podobno jest ich bardzo dużo. Siła mniejszości – jak widzimy w tym kraju – polega na jej liczebności, przydatności gospodarczej i głosach w wyborach. Znajomość języka przychodzi z czasem. A głosować można milcząc w dwudziestu pięciu językach. Korzystajmy z tego wyjątkowego prawa. Ja to mam szczęście, że w tym momencie, żyć mi przyszło... A to gdzie? To już wedle wyboru. Zenk you i dozo...

Chip ugotuj w kuchence Tragedie są mniejsze lub większe. Mają jeden wspólny mianownik – nigdy nie jesteśmy w stanie ich przewidzieć. Nadchodzą z znienacka i już. Jest po wszystkim. Moja wydarzyła się w poniedziałkowy ranek, kiedy tuż po obudzeniu włączyłem ekspres do kawy oraz laptop. Sprawdzanie wiadomości z samego rana mam we krwi od ponad dwudziestu lat. Kiedyś nawet wstawałem wcześniej, by mieć czas wyskoczyć do pobliskiego kiosku po poranną gazetę, ale nie pamiętam dokładnie kiedy to się zmieniło. Bo teraz już nie muszę: wszystko jest w internecie, i dobrze, dłużej można rano poleżeć w łóżku. W poniedziałek mój sześcioletni laptop co prawda zalogował się jak zawsze, ale po chwili zaczął trzeszczeć, trochę poskakał, zatrząsł ekranem i zgasł. Z kubkiem kawy w ręku zdębiałem. Czegoś takiego jeszcze nie wdziałem i nawet przez chwilę nie dopuszczałem do siebie myśli, że biedaczyna, staruszek, mógł się po prostu zepsuć w takich konwulsjach. Jak na prawdziwie oddanego właściciela przystało próbowałem reanimacji: włączyłem go ponownie wierząc

naiwnie, że tym razem wszystko będzie ok i spokojnie dowiem się, co ważnego dzieje się na świecie. Nie było. Co prawda dawał jeszcze oznaki życia, trzeszczał twardy dysk, ale na ekranie nie pojawiało się nic poza szarzyzną. Byłem w panice. Wielokrotnie słyszałem historie ludzi, którym nagle zepsuł się komputer, zawsze byłem zdziwiony skalą paniki, w jaką wpadali z tego powodu. Tym razem ja byłem w panice. Co miałem na twardym dysku, jakie rzeczy? Czy uda mi się je odzyskać? Jak? Gdzie? Za ile? Czy zrobiłem kopie? Kiedy ostatnio archiwizowałem wszystko? A tak w ogóle, jak ja sobie poradzę bez laptopa? Przecież ja nie mogę tak funkcjonować? Kawy mogę nie pić, ale komputer musi w domu być i basta! Nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak moje życie uzależnione jest od cyfrowego zapisu danych na twardym dysku. Kiedyś były to stosy maszynopisów i książek. Teraz wszystko jest cyfrowe. Zapisane gdzieś na dysku twardym. I wszystko straciłem. Zostałem ukarany za to, że nie okazywałem sympatii znajomym, kiedy zgubili telefon lub padł im komputer.

Postanowiłem więc poszukać w internecie i dowiedzieć się czegoś więcej o przyczynach upadku laptopa. I znalazłem. Dobrzy ludzie piszą, że z tym samym modelem mają podobne problemy i że można sobie z tym poradzić. Wystarczy odkręcić kartę graficzną, opakować ją w aluminiową folię kuchenną i gotować w piekarniku przez dziesięć minut. Po ostygnięciu należy ją włożyć z powrotem, przykręcić śrubki i komputer powinien działać jak nowy. Google podaje nawet linki do stron, na których można dokładnie obejrzeć filmik jak się to robi. Jestem świadomy tego, jak bardzo absurdalnie to wszystko brzmi. Google słynie z tego, że jest pełen absurdów. Ale w moim przypadku to podziałało. Gotowałem chipa w piekarniku przez dziesięć minut i mój stary laptop znowu działa. Bez wydawania fortuny na naprawy, bez chodzenia do serwisu. Google it! I jakkolwiek absurdalnie to brzmi, Google działa. Dzięki profesorze!

V. Valdi

nowyczas.co.uk

|11

nowy czas | 08 (206) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Wybór Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej wydaje się rozwiązaniem racjonalnym. Europa nie wyszła jeszcze z kryzysu, a Polska (przynajmniej według licznych zestawień) kryzysu uniknęła. Tak postrzegają nasz kraj zagraniczni eksperci. Stąd łatwo wyciągnąć wniosek, że polski premier ma uzdrowić Europę, na co liczą nawet Brytyjczycy, znani z twardego sposobu uprawiania polityki. A Polacy, naród romantyków, mają w końcu prawo do satysfakcji z odniesionego, rzadko przecież w naszej historii, sukcesu. Niestety diabeł zawsze tkwi w szczegółach, o czym zapominać nie można. Premier Tusk w okresie dwóch kadencji (co nie udało się żadnemu politykowi przed nim) sprawdził się na krajowej scenie politycznej jako zręczny rozgrywający w swoich szeregach, z dużym poparciem (co nie jest bez znaczenia) społecznym. Partię obywatelską, którą tworzył systematycznie i metodycznie zamienił w partię wodzowską. Są tacy, którzy twierdzą, że jest to polska specyfika, wskazując na partię opozycyjną. Jeśli tak jest, to Donald Tusk pozostawił partię bez głowy. Ale konieczność znalezienia premiera w tej kadencji jest najmniejszym problemem. Większość parlamentarna jest, kandydat się znajdzie i zostanie zgodnie z konstytucją zaprzysiężony. Żaden jednak z silnych i kompetentnych konkurentów nie ma szans na schedę, bo premier skutecznie wyeliminował ich z gry. Zresztą z Tuskiem czy bez, Platforma traci swoją atrakcyjność wyborczą, więc można też potraktować wycofanie się Donalda Tuska z krajowej polityki jako ucieczkę do przodu. Taką kalkulację musi też przeprowadzać opozycja, o czym świadczą wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego gratulujące premierowi wyboru. Prezes domaga się jednak rzeczy dla Tuska niewykonalnej. Jest to lista interesów Polski w Unii. Jak wiadomo, przewodniczący Rady Europejskiej reprezentuje interesy Unii, a nie jednego jej członka. Podobnie jest z przynależnością terytorialną. Twierdzenie, że Europa Wschodnia, czyli kraje byłego bloku komunistycznego zyskały

swój głos w Radzie jest oceną entuzjastyczną, którą zweryfikują bardzo szybko realia polityczne. Bez względu na podział ról, o Unii decyduje obecnie Angela Merkel, a Donald Tusk niewątpliwie zyskał jej zaufanie. Brytyjski premier świadomie, albo i nie, wystąpił w jej imieniu promując kandydaturę Tuska. O takim scenariuszu świadczy chociażby fakt przekazania kompetencji nowemu szefowi Rady przewodniczenia w negocjacjach wewnętrznej grupy państw ze strefy euro. Polska nie jest członkiem i takie rozwiązanie do niedawna było niemożliwe, co wielokrotnie podkreślali politycy krajów powiązanych wspólną walutą. W obliczu konfliktu ukraińskiego wschodnia twarz przy stole negocjacyjnym też jest dobrym z punktu widzenia Zachodu rozwiązaniem. Będzie twardo negocjował z Putinem? Nie ma takiej obawy – Tusk pokazał już, że nie ma patologicznych obciążeń swoich rodaków. Z silniejszym rozmawia zgodnie z prawami fizyki, Nie żąda czegoś, czego dostać nie może. Jest elastyczny, co bardziej sobie ceni niż konsekwencję. Z tej perspektywy trudno wypominać premierowi, że POWROTY, sztandarowy program swojego rządu, zamienił na własny wyjazd do Brukseli. Ale kto by nie wyjechał, kiedy oferują 300 tys. euro rocznie… A pracy niewiele, jeszcze mniej stresów, i bezpiecznie, z dala od potencjalnych rozliczeń opozycji. Ponieważ jest to chwila podniosła w naszej historii, nie będę nazywał nowej roli w karierze politycznej Donalda Tuska dosłownie.

kronika absurdu Europa się pali (w Polsce media straszą III wojną światową), a ministra Sikorskiego dopadają problemy zgoła nie dyplomatyczne. Po sporach na temat wykształcenia, dziennikarze wykryli aktywność ministra w gminnych urzędach. Szef naszej dyplomacji wystąpił o wydzielenie swojego dworku leżącego w granicach wsi Chobielin (bydgoskie) jako oddzielnej jednostki administracyjnej. Radosław Sikorski chciał, aby jego posiadłość widniała w dokumentach jako Dwór Chobielin. I się zaczęło. Internauci jakby tylko na to czekali. Walka klas zrobiła swoje. Z braku miejsca nie będę tych wypowiedzi cytował. Można znaleźć w internecie. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Temat zastępczy Pod koniec wakacji codziennie z rana włączałem telewizję, konkretnie tzw. kanały informacyjne, w nadziei że może wreszcie dowiem się czegoś o przebiegu walk we wschodniej Ukrainie. Czy wojsko ukraińskie czyni jakieś postępy, czy też górą są wspierani przez Rosję bandyci? Jak przebiega i jak zmienia się linia frontu? Niestety, każdego ranka czekało mnie rozczarowanie. Żadnej konkretnej informacji o wyniku walk, żadnej o układzie sił, żadnej o postępie bądź regresie antyterrorystycznej operacji. Zamiast tego wszystkie stacje codziennie pokazywały rosyjski „biały konwój”, a reporterzy drżącym z emocji głosem obwieszczali, że oto konwój zatrzymał się i stoi, albo że ruszył i przemieścił się o 20 kilometrów, albo że znów stanął i nie wiadomo kiedy i w jakim miejscu wjedzie na ukraińskie terytorium. Tyle wszędzie było o tym konwoju, że człowiek dostawał obsesji i bał się otworzyć lodówkę, w obawie że natychmiast wyjedzie z niej ruska ciężarówka przemalowana na biało. Tym, którzy oburzą się i wykrzykną, że to przecież nie jest temat do żartów, odpowiem od razu, że nie o żarty mi chodzi, a o kwestę poważną i frapującą. Od 1990 roku, od czasu pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, perfekcyjnie relacjonowanej przez stację CNN, przyzwyczailiśmy się, że wojna

współczesna toczy się i rozgrywa w obiektywie kamer pod okiem reporterów. Przyzwyczajono nas, że dzięki satelitom, internetowi i telewizji, które uczyniły ze świata „globalną wioskę”, jesteśmy naocznymi świadkami każdej współczesnej wojny, obserwujemy jej przebieg godzina po godzinie, minuta po minucie, widzimy jak rozwija się kampania, jak wyglądają działania taktyczne oddziałów i pododdziałów a nawet pojedynczego żołnierza. Tymczasem gdy na Ukrainie toczą się walki, wszystkie stacje telewizyjne pokazują rosyjskie ciężarówki „białego konwoju”, zaś działań zbrojnych ani ruchu zbrojnych formacji nie pokazują wcale. Jest zrozumiałe, że sztabowi Putina jest na rękę, by uwaga światowej opinii koncentrowała się na konwoju, nie na walkach i rosyjskim militarnym i materiałowym wsparciu dla „buntowników” z Doniecka czy Ługańska. Pojąć jednak nie sposób, dlaczego cała machina informacyjna wolnego świata skupia się na tym, co jej Putin podsuwa przed oczy. Dlaczego akurat ta wojna nie toczy się w obliczu kamer, dlaczego właśnie te walki nie są dla światowych telewizji interesujące? Rozumiem, że skoro na Ukrainie nie ma amerykańskich żołnierzy, nie ma tam też ekip CNN czy innych amerykańskich stacji. Ale dlaczego

stacje telewizyjne polskie również nie mają ambicji dotarcia w rejon walk? Przerzucam kanały i niezmiennie widzę „biały konwój” i komentującego jego drogę czy postój reportera, który stoi na Majdanie. Co chce nam o trwającej wojnie powiedzieć ekipa telewizyjna zainstalowana w Kijowie? Przecież to samo mogłaby powiedzieć z Warszawy. To samo, czyli nic. Owszem, rozumiem że wojna na Ukrainie jest wojną nowego typu, w której dominują niszczycielskie akty terrorystyczne i działania partyzanckie. Na pewno trudniej takie działania filmować, trudniej zapewnić ekipom telewizyjnym minimum bezpieczeństwa (aczkolwiek pamiętam relacje reporterskie z terenów równie niebezpiecznych w minionych latach). Przez tyle czasu można było chyba wynegocjować jakąś możliwość towarzyszenia z kamerą siłom ofensywnym ukraińskim? Można było? A może nie można było? Nie wiem, podejrzewam że nikt po prostu nie spróbował. Co by znaczyło, że dla największych światowych stacji ta wojna nie jest tematem godnym nakładów i wysiłków. Oczywiście, marzyłoby się, żeby w takiej sytuacji polskie stacje uzupełniły tę lukę. Najwyraźniej jednak nie chcą. Wygląda na to, że łatwiej i przyjemniej jest pokazać konwój.

12|

08 (206) 2014 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

A GREAT MAN WITH A GREAT DREAM SCANDALOUSLY BETRAYED FAW L E Y C O U RT O L D B OY S

FATHER ”OJCIEC” JÓZEF JARZĘBOWSKI OF FAWLEY COURT

G

reat men have great dreams. The Polish born Father Józef Jarzębowski (18971964) was one such good and great man. Soldier, priest, scholar, and poet. His dream, his life’s work hand in hand with émigré Poles was Fawley Court, where he founded both school and museum. The school Divine Mercy College (Kolegium Bożego Miłosierdzia), the unique Polish émigré museum, remembered in his name, and later Fawley Court’s Tatra mountainstyled, Grade II listed St Anne’s Church, it’s foundation stone blessed by Cardinal Karol Wojtyła, later Pope John Paul II, founded and built by Prince Stanisław Radziwiłł, was all part of Father Józef’s great dream, and grand vision. Fawley Court represents an Anglo-Polish place of education, culture, shrine, peaceful retreats, and solace – the protector with the museum of Polish history and values. Fawley Court, that beautiful part of England that is forever Poland, this year, 13th September 2014, commemorates the 50th anniversary of Father Jarzębowski’s sudden death at Herisau, Switzerland. In early August 1964, Fr Józef delivered a eulogy at the church of St Andrzej Bobola, London, celebrating the 100th anniversary of the death of his, and Poland’s national hero Romuald Traugutt (1826-1864). The sermon was transmitted live, worldwide by Radio Free Europe. Just a month later, in early September 1964 this brave, remarkable man, aged almost seventy, travelled from his beloved Fawley Court to Herisau to rest, recuperate, and then to open the General Melchior Langiewicz military exhibition at the nearby famous émigré Poles Rapperswill Museum. Freedom fighter, and revolutionary, General Langiewicz was Fr Józef’s and Poland’s favourite son, thanks to his heroic part in the January 1863 uprising against the Russians. In 1865, the exiled, colourful, General Langiewicz also made his way from Switzerland to England, and was part of the émigré political circle, the Ognisko Rewolucjonistów Polskich. In 1873 Langiewicz married an English girl Suzanna Berry. He died in 1887 in Turkey, and is buried in the English Crimea War Cemetery at Constantinople. Alas, Fr Józef’s personal Langiewicz exhibition opening, period of rest, recovery, and recuperation from illness was not to be. Stricken with a heart attack, Fr Józef was taken from the plane and straight to hospital where he died. In accordance with his own clear testamentary wishes, that of his extensive family, and those of émigré Poles worldwide, there was the return to Fawley Court of Fr Józef’s coffin, and the historic homecoming-burial, on 26 September 1964. Father Józef’s funeral ceremony was attended by near a thousand people. These included generals, bishops, politicians, and academicians all paying homage to this brave soldier, priest, scholar, teacher-educationalist, poet, and Fawley Court Museum founder. We all, schoolboys, teachers and émigré Poles, witnessed this homecoming, the final stage of Fr Jarzębowski’s global odyssey, the return of a loyal Soldier of Christ and patriot of two nations, Poland and Britain, to his chosen, adopted Motherland – England.

)$:/(< &2857

WK $QQLYHUVDU\  &RPPHPRUDWLYH ,VVXH

WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: [email protected]

with his inspirational historical nose for researching, saving, and collecting things Polish, or otherwise – be they museum artefacts, paintings, statues, letters, bibles, first edition books, medals or swords – with émigré Poles around the world, eventually preserving and concluding this life’s work, his Polonnia Odyssey at Fawley Court.

F

FATHER “OJCIEC” -Ð=() -$5=ɣ%2:6., 2) )$:/(< &2857

The Fr Jozef 50th Anniversary, commemorative booklet by FCOB is available free from mid-September

6ROGLHU 3ULHVW 6FKRODU 3RHW 7HDFKHU DQG )RXQGHU RI 3RORQQLD·V )DZOH\ &RXUW 6FKRRO DQG 0XVHXP :\GDZQLFWZR 3DPLĈWNRZH Z 3LHƙG]LHVLȣFLROHFLH ԟPLHUFL 2MFD .VLȣG]D -y]HID -DU]ȣERZVNLHJR 

Fawley Court, that beautiful part of England that is forever Poland, this year, 13th September 2014, commemorates the 50th anniversary of Father Jarzębowski’s death

B

orn on 27 November 1897 in Warsaw, to well educated, nobly, religious parents. Fr Józef’s father passed away when he was six, and it was left to his Mother (Franciszka née Ablemowicz, 1868-1941), to inspire in him a love for learning, for his country, for his fellow human beings, and for God. Never enjoying the best of health – in 1925 he had to cut short his studies at the Univesity of Lublin due to severe bronchitis – the young Józef Jarzębowski nonetheless showed strength of character, scholarship, indomitable will, and a fierce independence. At grammar school, (Gimnazjum Zamoyskiego) when the Russian teacher declared that after the partitions, Poland had been erased from the map of Europe forever, the young Jarzębowski rebelliously declared this as folly, and wholly untrue – a very serious political misdemeanor. Poland was, is, and always will be, he yelled. He was expelled. A new school for him under Imperial Russia was impossible to find in Poland, and it was only with the aid of the Capuchin Fathers, that he eventually found school at Oświęcim in southwest Poland within the Austrian partition. Much revered for his spiritual authority, Father Józef on behalf of Catholic Warsaw, was already in 1919 welcoming from France Gen. Józef Haller (1873-1960). They became firm friends. In 1920, with the Bolsheviks surrounding Warsaw, the 23 year old Józef Jarzębowski immediately joined the Polish army in the historic fight against the communist intruder repelling the Soviet threat for the whole of Western Europe in the battle called Cud nad Wisłą. Born of this experience was a passion for teaching, and caring for his pupils. Before WW2 Fr Józef was a teacher at the famous Marian Bielany School, Warsaw. Throughout his life, he shared this ennobling educationalist gift, together

awley Court was Fr Józef’s life’s work. It was an endeavor supported in the 1950s and onwards by generous and enthusiastic help of émigré Poles. Survivors of WW2, and outcasts from their own country, Poland, for which they had battled on foreign soil, but now communist Soviet occupied. They began uncomplainingly building a fresh life in England. Embracing many of Poland’s fine traditions, it’s 1000-year history, religion, values and virtues, – some hopelessly romantic, some over gallant – the historic never-say-die Polish traits of justice and freedom, guided the Poles as they went about their business with grit and determination. Fr Józef fully understood these émigré Poles, himself having been a patriot refugee for most of his life. With the tall, gaunt figure of the resilient, gentle, and cultivated Fr. Jarzębowski at the helm, Fawley Court became the focal point of everything Polish in England. In a determined act of combined spiritual and cultural solidarity (a spirit revived recently with the radical cleanout, and momentous victory at Ognisko/The Polish Hearth Club), an academically successful Polish Catholic boys school (1953), and an extraordinarily unique émigré Polish culturalmilitary museum was set up. A later addition (1971), with important relics, and museum pieces was the unique St Anne’s Church, with seventeen urns containing ashes of émigré Poles in the crypt columbarium, and of course the entombed bodies of founder Prince Stanisław Radziwiłł, and his son Albert Radziwiłł, all in the church crypt. Every year, for fifty years the émigré high point, attracting many thousands, was the traditional Fawley Court, Polish religious festival – Zielone Świątki (Whitsun Sunday). Fr Józef was personal confessor at Brompton Oratory to General Władysław Anders, General Kopański, and other Polish officers. Doubtless lunch was then enjoyed around Gen. Anders special table, at the Polish Officers Mess, Ognisko, just around the corner. Fr Józef was a close friend of many at the ‘Cichociemni’ (Polish Secret Operations Unit – stationed at Fawley Court during WW2), and particularly of AK (Armia Krajowa/Home Army) member, Zdzisław Jeziorański, nephew of Jan Jeziorański, the ‘forgotten hero’ of the 1863 January Uprising… Fr Józef’s life itself was a remarkable Odyssey. It took him from Warsaw, Poland, where he witnessed war, to around the globe, Lithuania, Siberia, Japan, USA, and Mexico, through a series of harrowing and life examining spiritual, religious and academic adventures – tribulations.

F Fr Józef Jarzębowski, above as a schoolboy

ather Józef was duly laid to rest on 26 September 1964 at Fawley Court’s St Anne’s Church cemetery. In fact, three years earlier on 11 June 1961, in keeping with Fr Józef’s wishes, and in agreement with the

|13

nowy czas | 08 (206) 2014

drugi brzeg Marians, Polish Combatants Association, and the Polish Catholic Mission, planning permission for Fawley Court’s St Anne’s half-acre Polish Roman Catholic Cemetery was granted by Wycombe District Council, in response to the formal application of the Marian’s themselves, and their solicitors (to this day, Messrs Pothecary Witham Weld). The same solicitors, half a century later, inexplicably led the legal battle to exhume Fr Józef! Fr Józef’s wishes in his own words were clear: My grave (within the cemetery, by the future St Anne’s Church), is to be on a mound overlooking Fawley Court’s sport’s field, and my body laid thus so that I can watch my boys playing football. Father Józef rested peaceably by St Anne’s Church, when came the scandalous exhumation betrayal.

Józef cremated, things got confused and in his stead the name of the Marian trustee-priest, Wojciech Jasiński appears on the relevant form/letter as the candidate for a ‘living’ cremation! Was this a indicative of the clumsy, psychotic state of mind the Marians had/have collectively sank to? In fact the Marians sank even lower. Fr Józef was a candidate for Beatification. Information on this intended process was displayed on the Marians’ own website, but only up until the announcement of the Fawley Court sale. Canon Law requires that the remains of a candidate for beatification remain intact, ready for examination. The Marians’ abhorrent attempt at Fr Józef’s cremation would have annulled this sacred process. What a betrayal!

Robin Williams 1951 – 2014 Najzabawniejszy człowiek świata (taki tytuł uzyskał w plebiscycie czytelników „Entertainment Weekly”) popełnił samobójstwo. 12 sierpnia został znaleziony martwy w swoim domu w Tiburon, w San Francisco. Aktor, który rozweselał miliony widzów, cierpiał ostatnio na depresję. Osiągnął w życiu wszystko. Stworzył wybitne kreacje, zarówno komediowe, jak i dramatyczne. Na ekranie był zaprzeczeniem przygnębienia, a jednak nie potrafił uporać się z demonami, które go prześladowały. Mówił otwarcie o swoich problemach z nadużywaniem alkoholu. Pochodził z zamożnej rodziny, miał zostać politykiem, ale wybrał aktorstwo. Po skończeniu prestiżowej szkoły artystycznej Juilliard School w Nowym Jorku, występował na estradach kabaretowych. Przełom przyniosła mu rola w serialu Mork and Mindy, w którym przybył na Ziemię z planety Ork, by obserwować nasze zwyczaje. Po tym telewizyjnym debiucie zagrał w wielu fil-

mach. Pierwszą ważną rolę stworzył w Świecie według Garpa. To był początek jego wielkich filmowych kreacji, w skrajnych rejestrach ludzkich zachowań: psychoterapeuty, nauczyciela, psychopaty, mordercy. Pozostanie w naszej pamięci z takich filmów jak: Przebudzenie, Buntownik z wyboru, Jakub kłamca czy Bezsenność.

Prof. Jan Ekier 1913 – 2014 Niezwykle zasłużony, wybitny pianista, kompozytor i chopinolog zmarł w wieku 101 lat. Jego dziełem życia było Wydanie Narodowe Dzieł Fryderyka Chopina, którego redaktorem naczelnym był od 1959 roku. Prof. Ekier ponad 55 lat temu tak przekonywał do rozpoczęcia prac nad Wydaniem Narodowym: „Mamy dług wobec Chopina. Jego muzyka pozwalała nam przetrwać najgorsze chwile, a w okresach nadziei rozsławia kulturę polską w świecie. Jesteśmy winni twórcy to, by przedstawić jego dzieło w zamierzonej przez niego postaci. Redaktorzy wydania korzystali wyłącznie z autografów kompozytora, również z tych, o których zniszczenie Chopin prosił przed śmiercią. 36 tomów Wydania Narodowego z kompletem dzieł Fryderyka Chopina ukazało się w 2010 roku w Roku Chopinowskim w związku z 200. rocznicą urodzin kompozytora.

Father Józef’s funeral ceremony was attended by near a thousand people – generals, bishops, priests, politicians, and academicians all paying homage to this brave soldier, priest, scholar, teacher-educationalist, poet, and Fawley Court Museum founder

Fr Józef rested peaceably by St Anne’s Church for near fifty years

D

On the night of 29 August 2012 Fr Józef’s body was exhumed and unceremoniously reburied at Fairmile Cemetery, Henley on Thames

espite a monumental outcry, against a background of lengthy furious public protest, petitions to the British Government, MPs in the House of Commons, and court actions, all resisting this treacherous exhumation, the mercenary will of the incorrigible (new) Marians prevailed. Shockingly, under cover of darkness, on the night of 29 August 2012, Fr Józef’s body was furtively exhumed, and unceremoniously removed. A mantle of utter disbelief descended on Polonia… But, is it, is this really the end of the matter, and the Marians’ philistine, selfish, grotesque drama? It would seem not. Fresh evidence is emerging which suggests that the Marians, manically and mercenarily blinded by dollar and pound signs, under questionable, onerous, and almost certainly unlawful charity law sales conditions – in pursuit of the “exhumation licence”, may not have gone to the Ministry of Justice or the High Court with ‘clean hands’ In the course of this grotesque exhumation merry-goround battle, indeed at times burlesque drama, the nadir, a real low-life was reached by the Marians in 2008/9. In a horrendous bid by the Marians to have Fr

„Nowy Czas” and FCOB now learn of the existence of an extensive family of the late Father Jarzębowski. The legal, next-of-kin, family argument presented to the Ministry of Justice by Jan Radziwiłł, eldest son of Prince Stanisław, resulted in the Marians being refused outright an exhumation certificate to remove the Prince from his resting place in the crypt at St Anne’s Church, Fawley Court. Indeed, Jan Radziwiłł has gone on record with the words, to the now fugitive Marian Trustee Wojciech Jasiński: That all hell will break loose! if Jasiński continues his threats, or the Marians go anywhere near his late Father’s, the Prince Radziwiłł’s entombed remains! Are we soon to witness ‘all hell breaking loose’, and the heavens justly opening over the Marians’ scandalous betrayal of Father Józef Jarzębowski? The mountain of new evidence is certainly mounting, and it is certainly compelling...

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd The above article is available in Polish on:

nowyczas.co.uk

Jan Ekier urodził się 29 sierpnia 1913 roku w Krakowie, w muzycznej rodzinie. Studiował fortepian i kompozycję. Przed rozpoczęciem prac edytorskich był aktywny jako pianista i kompozytor. W 2010 roku prezydent Bronisław Komorowski odznaczył prof. Ekiera Orderem Orła Białego.

Richard Attenborough 1924 – 2014 Laureat Oscara, reżyser, aktor i producent filmowy Richard Attenborough zmarł w wieku 90 lat. Attenborough, zanim został reżyserem, był jednym z wiodących brytyjskich aktorów. Zagrał w takich filmach jak Wielka ucieczka, Park Jurajski czy Cud w Nowym Jorku. Jako reżyser najbardziej znany był z filmu Gandhi z 1982 roku, który przyniósł mu dwa Oscary: dla reżysera i dla producenta najlepszego filmu. W roku 1992 wyreżyserował film Chaplin, z wybitną kreacją Roberta Downeya w roli tytułowej. Ostatnie lata życia, po karkołomnym upadku ze schodów, reżyser spędził wraz z żoną, aktorką Sheilą Sim w domu opieki. Poruszał się na wózku inwalidzkim. Attenborough był starszym bratem

znanego przyrodnika, podróżnika i dziennikarza telewizyjnego Davida. Jego pasją była piłka nożna. Kibicował Chelsea, w latach 1969-1982 był dyrektorem klubu.

14|

nowy czas | 08 (206) 2014

czas przeszły teraźniejszy

Polski syndrom ofiary okres wakacyjny nie zachęca bynajmniej do ciężkich tematów i wzmożonego wysiłku intelektualnego. pewnych wydarzeń nie da się jednak przesunąć w kalendarzu, a związanych z nimi tematów nie sposób pominąć w debacie publicznej. rocznica wybuchu powstania Warszawskiego jest jednym z takich wydarzeń, które prowokuje notorycznie od lat powracający temat. czyli – jak to zgrabnie ujął minister spraw zagranicznych radosław sikorski – „murzyńskość” narodu polskiego.

Dawid Skrzypczak

S

wój krótki wywód rozpocznę od postawienia dość odważnej tezy. Radosław Sikorski miał rację. Polacy to naród ofiar. Jest to jedna z głównych chorób naszego post-komunistycznego społeczeństwa. Mocno ugruntowana w świadomości i mentalności polskiego społeczeństwa. Polaków, którzy posiadają syndrom ofiary publicysta Rafał Ziemkiewicz nazywa po prostu Polactwem. Aby lepiej zrozumieć czym jest syndrom ofiary należałoby rozłożyć to określenie na czynniki pierwsze. Syndrom jest to zespół cech charakterystycznych dla jakiegoś zjawiska. Za ofiarę natomiast uznaje się osobę, która poniosła jakąś szkodę, np. uszczerbek fizyczny lub psychiczny, dolegliwość emocjonalną, stratę materialną lub poważne naruszenie jej podstawowych praw. Ofiarą również może być jakaś zbiorowość. Zestawienie określeń syndrom i ofiara niesie ze sobą ryzyko przypisywania odpowiedzialności ofierze. Jest to w szczególności widoczne w przypaku potocznego znaczenia słowa „ofiara”, sugerującego osobę słabą, niezaradną życiowo, mało energiczną, niedołężna. Nas powinny interesować w szczególności dwa typy: ofiary przypadkowe i ofiary bezmyślne. W przypadku ofiar przypadkowych, odpowiedzialność za wyrządzoną szkodę ponosi tylko sprawca. Natomiast ofiary bezmyślne to takie, które po części ponoszą odpowiedzialność za swoją szkodę, ponieważ nie przestrzegały podstawowych zasad bezpieczeństwa. Pobieżny rzut oka na naszą historię pozwala stwierdzić, że naród polski łączy w sobie cechy ofiar przypadkowych i bezmyślnych. Jesteśmy po części ofiarami przypadkowymi ze względu na nasze położenie geograficzne pomiędzy dwiema imperialnymi potęgami: Rosją i Niemcami. Mamy w sobie też cechy ofiar bezmyślnych. W pewnym stopniu to my ponosimy odpowiedzialność za losy naszego państwa, gdyż nie byliśmy w stanie uczynić go wystarczająco silnym. W efekcie wielokrotnie w ciągu trzech stuleci padliśmy łupem tych imperialistycznych państw. A na skutek doznanej przemocy w naszym narodzie wytworzyły się cechy predysponujące nas do bycia ofiarami. Obawy przed odrzuceniem oraz poczucie bycia gorszym od innych jest w szczególności widoczne, gdy Polska jest w ogniu krytyki społeczeństw zachodnich.

Często w zachowaniu Polaków można znaleźć cechy charakterystyczne dla osobowości depresyjnej, ponurej, zniechęconej, pesymistycznej, nastawionej fatalistycznie. Ktoś zarzuci mi, że wymyślam, ale czy aby na pewno? Dość powszechną naszą praktyką jest ciągłe narzekanie na to, że się w Polsce nic nie udaje. Swoją drogą, nie dziwię się. Serce „roście”, gdy słyszy się co roku mantrę o tym, że „zima znów zaskoczyła kierowców”. Jeszcze większym „optymizmem” napawać mogą tylko informacje o „pomyślnie” rozwijających się lub zakończonych inwestycjach państwa polskiego: lotnisko w Modlinie, zakup Pendolino, „uratowanie” polskich stoczni czy gazoport w Świnoujściu... Polacy prezentują siebie jako naród narażony na niepowodzenia, bezsilny, otoczony przez wrogów i opuszczony przez wszystkich. Powszechne jest przekonanie, że w czasie wojny polsko-bolszewickiej (1919-1921), II wojny światowej oraz po jej zakończeniu zostaliśmy zdradzeni i opuszczeni przez Zachód. Jest to w jakimś stopniu prawdą, ale zamiast użalać się nad sobą, należy w końcu wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski. Gdyby nasi pradziadowie mieli podobne nastawienie zapewne Bitwa Warszawska zostałaby przegrana. W Polakach da się zauważyć także cechy charakterystyczne dla osobowości zależnej, bezradnej oraz nieudolnej. Charakteryzuje się to na przykład wiarą, że bez pomocy Unii Europejskiej nie będziemy w stanie się rozwinąć jako państwo. Polacy postrzegają siebie jako naród słaby, który musi szukać pocieszenia i akceptacji u silniejszych. Znowu na myśl przychodzi ten mityczny Zachód! Zespół tych cech w efekcie doprowadził do tego, że staliśmy się narodem, który myśli o sobie jako skazanych na rolę ofiary. Polacy w relacjach z przedstawicielami innych narodów poniżają się. Krytykują swój kraj nie widząc nic pozytywnego. Charakterystyczną cechą jest myślenie dychotomiczne w kategoriach „wszystko albo nic”, „wygrana albo przegrana”, bez barw pośrednich. Wbrew pozorom polska gospodarka była i jest jedną z najprężniej rozwijających się gospodarek państw byłego bloku wschodniego. Jednak zbyt często słyszymy, że przemiany ustrojowe w Polsce były klęską. Co prawda uważam, że powinno się mierzyć wyżej, jednak należy być świadomym pozytywnych zmian, jakie zaszły w Polsce po upadku komunizmu. Ostatnim aktem naszego dramatu jest negowanie podstawowych praw, jakie nam przysługują np. w strukturach Unii Europejskiej. Jako członek UE mamy prawo – i jest to naszym świętym obowiązkiem – walczyć o swoje własne interesy i nie ulegać interesom innych państw członkowskich jeśli kolidują z naszymi. Terapia grupowa jest potrzebna od zaraz! Jest z tego zaklętego kręgu wyjście i nie potrzebujemy do tego pomocy innych. Aby przezwyciężyć trapiącą nasz naród dolegliwość konieczne jest nie tylko samozaparcie i lata ciężkiej pracy nad sobą, ale także, a może przede

Współczesna godzina „W” poWinna stać się symbolicznym początkiem Walki z Wrogiem, który co praWda nie zagraża bezpośrednio istnieniu naszego narodu, ale pośrednio może do tego proWadzić. Walka jest o tyle trudna, że jest proWadzona przeciWko WrogoWi ukrytemu – przeciWko Własnym słabościom i kompleksom.

wszystkim, uświadomienie sobie stanu własnego zdrowia. Kiedy w końcu, jako naród, sobie to uświadomimy, kolejnym krokiem będzie spojrzenie na naszą historię w bardziej pozytywny sposób. Sam fakt przetrwania kataklizmów, z którymi przyszło nam się zmierzyć przez ostatnie bez mała dwa stulecia jest powodem do dumy, a nie wstydu. Dlatego uważam, że wszyscy ci, którzy twierdzą, że nie powinniśmy obchodzić rocznic wielkich zrywów narodowych, które zakończyły się niepowodzeniem i czcić pamięci ich uczestników oraz ofiar są w błędzie. Najprawdopodobniej osoby te same nie są wolne od polskiego syndromu ofiary i nawet sobie nie zdają z niego sprawy.

Jednakże prawdą jest, że należy odrzucić fatalistyczne wizje historii Polski, stawiające nasz kraj w roli męczennika czy Chrystusa narodów, ponieważ to one są pożywką dla narodowego syndromu ofiary. Celem ćwiczenia umysłowego powinno być nie tylko szukanie pozytywnych momentów w historii, ale także próba wyszukiwania pozytywów w pozornie negatywnych zdarzeniach. Należy podejść do nich bez nadmiernej martyrologii, a z porażek należy wyciągać odpowiednie wnioski, aby w przyszłości nie popełnić tych samych błędów, które doprowadziły do wielkich tragedii narodowych. Sztuką jest obrócenie niepowodzenia w sukces. Uczestnicy nieudanych zrywów narodowych nie walczyli dlatego, że nie widzieli sensu walki. Wręcz przeciwnie, wierzyli w zwycięstwo i chcieli przerwać to błędne koło cierpień. To jest droga, którą mentalnie jako zbiorowość musimy przebyć, aby pokonać raka toczącego naszą polską duszę. Dla obecnego pokolenia Polaków ponownie wybiła godzina „W”. Siedemdziesiąt lat była ona kryptonimem wybuchu Powstania Warszawskiego i rozpoczęcia walki z niemieckim okupantem. Współczesna godzina „W” powinna stać się symbolicznym początkiem walki z wrogiem, który co prawda nie zagraża bezpośrednio istnieniu naszego narodu, ale pośrednio może do tego prowadzić. Walka jest o tyle trudna, że jest ona prowadzona przeciwko wrogowi ukrytemu – przeciwko własnym słabościom i kompleksom. Jest to nasza wewnętrzna walka, którą musimy stoczyć. Tylko od nas zależy czy znajdziemy w sobie tyle siły, aby doprowadzić ją do końca. Kiedyś byliśmy narodem zwycięzców i zdobywców. Najwyższy czas powrócić do tej tradycji oraz postaw, które są z nią związane.

|15

nowy czas | 08 (206) 2014

czas przeszły teraźniejszy

LONDYŃSKIE WSPOMNIENIA POWSTAŃCÓW [2] Tekst i zdjęcia: Robert A. Gajdziński

Historia czołgiem spleciona

13

sierpnia to najgorszy dzień Powstania dla mnie – wspomina warszawianka, Hanna Kępińska, sanitariuszka znana pod pseudonimem „143” – Wtedy wybuchł ten niemiecki czołg czy coś co go przypominało. Stacjonowała z batalionem w kamienicy na wąskiej uliczce Kilińskiego 1/3. Chłopcy zdobyli czołg, porzucony przez Niemców na Placu Zamkowym. Triumfalnie przejechali przez Starówkę pod kwaterę batalionu. Po drodze przyłączali się inni powstańcy i ludność cywilna. Dzieci wskakiwały na czołg tryumfując rozradowane. Pani Hanna pamięta dokładnie każdy szczegół tej tragedii, bo gotowała w tym czasie zupę dla batalionu w podwórzu. Nagle wpada jej koleżanka, też Hanka, i krzyczy podniecona: „Patrz, zdobyliśmy czołg! Zostaw zupę i chodź! Przyłącz się do nas!” – i pobiegła za przejeżdżającym obok kamienicy oblepionym tłumem ludzi pojazdem. Pani Hania nie chciała jednak zostawiać kotła wypełnionego zdobytymi płatkami ziemniaczanymi i parówkami, które powstańcy zdobyli w Wytwórni Papierów Wartościowych. Poza tym bała się, że zupa może się przypalić a chłopcy przyjdą zaraz wygłodzeni, więc została, by ją mieszać. Nigdy więcej nie zobaczyła swojej imienniczki żywej. Nagle usłyszała olbrzymi huk, aż cała kamienica zatrzęsła się w posadach. Pech chciał, że czołg wybuchł akurat obok powstańczego składu butelek wypełnionych benzyną. Ledwo udało jej się uciec z podwórka do jakiegoś mieszkania, bo ogień palił już bramę. Gdy wreszcie wydostała się przez okno jednego z mieszkań na ulicę wpadła po kostki w coś strasznego, nie do opisania. Szczątki ludzkie wymieszane z tynkiem, kawałkami metalu i czerwonym błotem. W obłędzie biegała po wąskiej uliczce szukając swojej przyjaciółki, która przed chwilą namawiała ją na przyłączenie się do fetowania zwycięstwa. – Gdy zamykam oczy, widzę wszystko dokładnie ze szczegółami – wspomina pani Hanna siedząc w swoim ulubionym fotelu w domu na Wimbledonie, w parkowej dzielnicy południowo-zachodniego Londynu. Wokół cisza i spokój. Lubi swój dom z niewielkim ogródkiem, w którym mieszka od 40 lat. Nic już więcej nie pamięta z tego dnia. To był tak silny wstrząs psychiczny, że wymazał z pamięci to, co robiła później. Marzena Schejbal, od kilku lat prezes koła AK w Londynie i najstarszy powstaniec opowiada jak któregoś dnia szła po siostrę do szpitala polowego na Kilińskiego i gdy już dochodziła do drzwi, usłyszała potężny wybuch. Wszędzie naokoło krzyki przerażenia. Zachlapana krwią, pokonując fragmenty ludzkich ciał, dotarła do drzwi. To był wybuch czołgu, wyładowanego materiałami wybuchowymi. Tak krzyżowały się też losy powstańców. Nieznające się i niewiedzące nic o sobie kobiety stały obok siebie przerażone, w kompletnej ciszy, po kostki w mazi krwi, błota, fragmentów metalu i ludzkich szczątków. Dopiero po latach, poznały się w londyńskim oddziale AK i okazało się, że ich wspólni znajomi zginęli biegając rozradowani wokół czołgu. Ani pani Hania, ani pani Marzena nie pamiętają, że był to – jak okazało się

Hanna Kępińska

po latach badań – wóz pancerny. Nie widziały go, ale okropne skutki wybuchu wryły się w ich pamięć na resztę życia. Wszyscy mówili o czołgu, więc tak to zapamiętały. Pani Marzena Schejbal pamięta jak dziś straszny pośpiech, awantury i przepychania przy włazie do kanału, gdy Niemcy już im prawie siedzieli na karku. Kilku powstańców, by rozładować napięcie, zdecydowało się przeprowadzić część ludzi mniejszym kanałem, bo zapadał już zmrok. Przeszli do włazu koło więzienia. Jedna z dziewczyn, korpulentna, nie wiedząc, że studnia jest dosyć głęboka, skoczyła. Prosto na kolegę, który akurat schodził włazem. – Tylko część z nas zdążyła wejść do kanału – wspomina pani Marzena – reszta wpadła w ręce Niemców i niestety… Zamyślona ze smutkiem przypomina sobie

Marzena Schejbal

szczegóły siedząc za biurkiem w londyńskim oddziale AK w polskim Ośrodku SpołecznoKulturalnym. Zanim w pośpiechu wyciągniętego poturbowanego kolegę i dziewczynę, minęło sporo czasu i tylko kilkudziesięciu pierwszych szczęściarzy zobaczyło czyste spokojne niebo Ochoty. Reszta trafiła do obozów koncentracyjnych. Rannych Niemcy dobijali na miejscu. Pamięta, jak przestraszona utknęła z innymi w brudnym, śmierdzącym kanale, gdzie wśród ścieków spływały jakby rozłożone kawałki ciał. Wpadła w panikę, jednak wszyscy musieli zachować ciszę. Przecież Niemcy mogli nasłuchiwać przy kolejnych studniach i wrzucić granaty czy wlać benzynę i podpalić, jak to często robili. Niektórzy wpadali w histerię, pamięta jak chłopak szlochał, że on nie chce tu zginąć w kanale, że woli wyjść i poddać się Niemcom.

– Gdy wreszcie Powstanie się zakończyło – wspomina Hanna Kępińska – miałam wybór: pójść jako cywil do obozu w Pruszkowie albo jako żołnierz do obozu w Ożarowie. Według niej dowództwo nie chciało się poddać do czasu aż okupant uzna ich za żołnierzy, a nie za bandytów, których Niemcy chcieli rozstrzelać, jak tylko zakończy się Powstanie. W końcu Brytyjczycy uznali wszystkich z AK za walczących żołnierzy. Niemcy dali gwarancję, cokolwiek ta gwarancja była warta, że wszyscy żołnierze pojadą do obozów wojskowych w głąb Rzeszy. Cywile natomiast… zostaną puszczeni do domów. Problem rozwiązał ich przyjaciel porucznik, służący przy boku gen. Bora-Komorowskiego, który nakazał im iść z wojskiem, bo wszystko na to wskazywało, że cywile zostaną wysłani do obozów zagłady. I rzeczywiście, po trzech dniach pobytu w Ożarowie, pojechały do obozu koło Hanoweru. Przeważali tam mężczyźni, więc jak przyjechał transport kobiet, ich barak został otoczony drutem kolczastym, na którym wprost wisieli – jak wspomina – żołnierze, głównie z Francji, Anglii i Polski spragnieni kontaktu z kobietami. Pamięta dokładnie pierwszy prysznic w obozie, gdy nagie stały w wielkim baraku, którego jedną ścianę zajmowały wielkie okna. – Nagle zrobiło się ciemno jak w nocy – śmieje się pani Hanna. – Setki wygłodzonych żołnierzy z nosami przyklejonymi do szyb, jeden na drugim stali. Jej było wszystko jedno. Była zmęczona a to był pierwszy ciepły prysznic od wielu dni. Każda z moich rozmówczyń starała się ułożyć sobie życie w nowym, obcym kraju wyspiarzy raczej nieufnych przybyszom i zamkniętych w sobie. Imając się różnych, gorszych i lepszych zajęć trafiały w końcu do Londynu, wychodziły za mąż i wspólnie dorabiały się domów z ogródkiem, ulokowanych na spokojnych, cichych uliczkach, oddalonych od miejskich arterii. – Gdy przyjechałam do Anglii wszystko było obce, szare i niezrozumiałe – wspomina Hanna Kępińska. Nie znała języka i dokuczał jej wilgotny klimat wyspy. Na szczęście jej chłopak całą wojnę służył w Szkocji i szybko wprowadził ją w angielski styl życia. Na początku wydzierżawili farmę, na której wytrzymali dwa lata. Wynieśli się do Londynu, szukać swojego miejsca. Pani Hanna imała się różnych zajęć, jednak najbardziej dochodowe okazało się łapanie oczek w pończochach, które po wojnie były na wagę złota. To był bardzo dochodowy domowy biznes, więc szybko kupili swój pierwszy dom. Potem pracowali w polskiej agencji podróży Tazab Travel, którą odziedziczyli po śmierci właściciela. Pani Hanna dopiero w 1997 roku przeszła na emeryturę. Londyn z pierwszych dni pamięta jako miasto ponure, szare, zamglone i purytańskie, gdzie nic nie można było dostać w niedzielę, a mieszkańcy nieufni i podejrzliwi. W odwiedziny do siostry i matki w Polsce mogła pojechać dopiero w 1960 roku, po otrzymaniu brytyjskiego obywatelstwa. – Szara, smętna, smutna Polska lat sześćdziesiątych – wspomina. Wszędzie plakaty jak wspaniały i piękny jest socjalizm Gomułki. Doskonale pamięta stołówkę, czy może bar mleczny, na granicy w Słubicach z cynowymi łyżkami zabezpieczonymi przed kradzieżą łańcuchem. Jej kuzynka rozpłakała się wtedy. Ale zupa pomidorowa była pyszna…

16|

nowy czas | 08 (206) 2014

czas przeszły dokonany czegoś więcej niż tylko mechanicznej rejestracji obrazu. Był to zresztą jeden z najmniej istotnych tematów naszych nieustannych słownych potyczek. A był Pan Juliusz polemistą wybornym i wdzięcznym. Miał otwarty, błyskotliwy umysł, na każdy argument gotową celną ripostę. Czasem ciętą, ale zawsze na właściwym poziomie. I nigdy się nie obrażał. W każdym razie na mnie. A to ponoć prawie niemożliwe. Z anielskim, albo angielskim, spokojem (to by się Jemu spodobało, uwielbiał zabawy słowami, ich wieloznacznością, językowe kalambury, itp) znosił moje nieustanne przytyki na temat jego archiwum. Kolekcjonował zaś co się dało. Przede wszystkim wszelkie polonica, monety, autografy, znaczki, fotografie, wszystko co było związane z emigracją. I w ogóle wszystko. Stąd nawet w okolicznościowym wierszyku imieninowym znalazło się kiedyś takie zdanie: Jako że jestem Pańskim stronnikiem Życzę wygrania wojny z śmietnikiem Bo to jest śmietnik, daję słowo Zwany archiwum – omyłkowo” Pod koniec życia Pan Juliusz rzeczywiście intensywnie wojował ze „śmietnikiem”. Część zbiorów przekazał do Narodowego Archiwum Cyfrowego, a także Biblioteki Uniwersytetu Jagiellońskiego i polskich instytucji bibliotecznych i muzealnych w Londynie. Ciekawe, co z tej bogatej spuścizny zostanie kiedyś spożytkowane.

OJczE Święty – uŚMiEch POPROszę. i autOgRaf...

Juliusz Englert z żoną Margaret podczas swoich 80. urodzin w Ognisku Polskim w Londynie

JuLiusz L EngLERT (L bez kropki) Czy ktoś odważył się kiedyś poprosić o autograf samego papieża? Tak – Juliusz L Englert. L bez kropki. Poprosił, i w dodatku ten autograf otrzymał. Robert Małolepszy

7

września byłyby urodziny. Ach, któż by nie przybył... Niestety, wielu już by nie przybyło – prezydent Ryszard Kaczorowski, generałowa Irena Andersowa, ksiądz Bronisław Gostomski, a nawet wieloletni przyjaciel Czcigodnego Jubilata – Bohdan Mordas. Nie przybędzie również sam Jubilat. Zatem urodzin nie będzie. Od ponad czterech lat nie ma już wśród nas Juliusza Englerta. Człowieka, którego... trudno zaszufladkować i scharakteryzować w kilku zdaniach. I to naprawdę nie jest kurtuazyjny frazes. Kto trochę lepiej znał Pana Juliusza, chyba się z tym zgodzi. Jakkolwiek pewnie znajdą się i tacy, którzy potrafią zaszufladkować każdego. I o każdym coś powiedzieć, czego jednak niekoniecznie chce się słuchać. Moją dobrą pamięć o Panu Englercie żywię między innymi z tego powodu, że jak pamiętam, zawsze dobrze wyrażał się o innych. Zarówno zmarłych, jak żyjących. Niejednokrotnie korygował i tonował moje zbyt kategoryczne opinie i osądy co do pewnych osób. Nawet takich, które nie należały do kręgu Jego najbliższych przyjaciół. To doskonale utkwiło mi w pamięci z naszych licznych w swoim czasie rozmów. Był jedną z pierwszych osób, które poznałem po przyjeździe do Londynu. Do dziś za to dziękuję Bogu. Jak niemal każdy „Polak z Polski” postrzegałem Wielką Brytanię jako kraj wszelkich możliwych absurdów i zaprzeczania zasadom logiki. – Patrzy pan na Anglię jak mała mysz siedząca w kącie na duży pokój. I z takiej perspektywy ocenia pan całość – powiedział mi kiedyś Pan Juliusz. A później, przy wielu okazjach uświadamiał mi na przykładach, że nie wszystko jest tu tak bardzo pozbawione sensu i w

ogóle całkiem do kitu, jak to się przybyszowi wydaje. Pomógł mi też zrozumieć trochę „polski Londyn”, acz przyznaję, że wielu spraw nie rozumiem do dzisiaj. Uświadomiłem sobie wtedy jeszcze coś innego – Pan Juliusz bardzo kochał Polskę, ale niewątpliwie kochał również swoją drugą ojczyznę, czyli Wielką Brytanię. To niesłychanie pożądana cecha. Wydaje się, iż nie każdy emigrant, bez względu na to, która fala emigracji wyrzuciła go na Wyspę, potrafił tę cechę w sobie wykształcić. Podobnie jak nie każdy był w stanie wykrzesać w sobie choćby odrobinę sympatii i wyrozumiałości dla tzw. „Polaków z Polski”. Tzw. Emigracja Niepodległościowa zwykła tak nazywać bodaj wszystkich, którzy przyjechali do Wielkiej Brytanii trochę później niż zaraz po wojnie. Pan Juliusz traktował natomiast z dużą życzliwością Polaków... nowo przybyłych. Zaczął używać takiego określenia, gdy upierałem się ostro, iż określenie „Polak z Polski”, choć samo w sobie Bogu ducha winne, akurat tu w Londynie nabrało wybitnie pejoratywnego wydźwięku. Lubiąc zabawy językowe skrócił „Polaka nowo przybyłego” jeszcze do „PNP”. I tak mnie czasem nazywał.

Trudno było sobie wyobrazić jakieś wydarzenie społeczne lub artystyczne, konferencję, zebranie albo spotkanie bez udziału Juliusza Englerta. Lubił bywać. Lubił przebywać wśród ludzi. Lubił ludzi. Jego wszędobylskość odmalowałem kiedyś w Szopce Noworocznej: Spotkamy pewnie w pobliżu szopki Pana Juliusz L (bez kropki) Czyli Juliusza L Englerta Widywanego na koncertach Rautach, przyjęciach, różnych galach W salonach i pomniejszych salach. Zawsze miał przy sobie aparat fotograficzny. Sam jako fotograf, nawet na niezbyt ciekawej imprezie, potrafiłem natrzaskać kilkadziesiąt zdjęć. Na ciekawszej nawet kilkaset. Potem wybierałem z tej masy dwa lub trzy względnie udane. Z delikatnym zdziwieniem patrzyłem zatem, gdy Pan Juliusz wyciągał na chwilę z kieszeni spodni niewielki kompakcik, robił trzy lub cztery fotki i chował aparat. Dopiero było zdziwienie, gdy oglądając potem efekt tego pstrykania okazywało się często, iż na trzy lub cztery ujęcia, co najmniej dwa były całkiem dobre. Często publikowane, bardzo udane zdjęcie Jana Pawła II było jedynym, jakie wykonał podczas jednej z audiencji, w których uczestniczył. Miał wówczas jeszcze coś „do załatwienia”. Postanowił zdobyć... autograf Papieża. Wcześniej zapytał jednego z dostojników, czy będzie to możliwie? Nieomal zgorszony hierarcha odburknął ponoć: – Chyba pan żartuje. Gdy przybył Papież i podszedł do grupy, w której znajdował się Pan Juliusz, ten naj-

fOtOgRaf(ik), tO bRzMi duMNiE Juliusz Englert był żołnierzem Powstania Warszawskiego, pasjonatem historii Polski, społecznikiem, aktywnym uczestnikiem życia emigracyjnego, publicystą i fotografem. Tak, już słyszę z Zaświatów głos Pana Juliusza: – Nie fotografem, tylko fotografikiem! Przekomarzaliśmy się o to nieustannie. Dowodziłem, iż słowo „fotografik”, to polski dziwoląg językowy niemający swojego odpowiednika w żadnym innym języku. Wymyślił je kiedyś Jan Bułhak, żeby poprawić sobie i kolegom samopoczucie, że nie są takimi fotografami co to pstrykają pierwsze komunie i wesela, ale robią sztukę przez duże S. Pan Juliusz twierdził natomiast, że to określenie znakomicie pasuje do osoby szukającej w fotografii

Robert Małolepszy: – Niespodziewane i niebanalne ujęcia fotograficzne były specjalnością Pana Juliusza. Mnie również coś się czasem udało...

|17

nowy czas | 08 (206) 2014

czas przeszły dokonany

pierw szybko „cyknął” fotkę, a w drugiej ręce miał już notes i pióro: – Czy mógłbym mieć autograf Waszej Świątobliwości? – zapytał. Papież po prostu wziął pióro, podpisał się i powiedział krótko: – Już pan ma. To był cały Juliusz Englert.

ByłoBy „o rany, Julek!!!” A nawet Juliusz L Englert. Na drugie Ludwik Mu było. To L musiało być bez kropki. Wiązała się z tym bodaj jakaś anegdota, ale za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć o co chodziło. W każdym razie było z tą kropką, której być nie powinno, sto pociech. Redaktorzy lub korektorzy pism, w których publikował odruchowo dodawali tę nieszczęsną kropkę po „L”, bo zasady ortografii nie pozostawiały im pola manewru. A Pan Julek pieklił się niemiłosiernie. To przecież był Jego znak rozpoznawczy. Ponieważ całe swoje dorosłe życie spędził w Londynie, a dzięki wszędobylskiej naturze zawsze był blisko polskich spraw, znał i opowiadał wiele interesujących historii oraz anegdot o ludziach „polskiego Londynu”. Niejednokrotnie sugerowałem, żeby to spisał. Tak ze swadą i humorem, z właściwą sobie elokwencją, takim żywym i ciekawym językiem, którym często operował w mowie. Niestety, w piśmie już nie zawsze. Trafiłem bodaj tylko na jedną publikację, w której postacie polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii odmalowane zostały jak żywi ludzie, a nie pomniki. Ta książka, to Swoją drogą... Marii Drue. Jakże sympatycznie czytało się na przykład o Renacie Bogdańskiej, która na jednym z koncertów wystąpiła w... porannych bamboszach. Nie sądzę, żeby ucierpiał przez to wizerunek małżonki generała Andersa i znakomitej artystki. Ani innych osób opisanych z ogromną sympatią i bez niezdrowej sensacji. Ale właśnie jako ludzi z krwi i kości. Być może publikacji podobnych tematyką i stylem ukazało się więcej, ale nie spojrzałem na właściwą półkę w bibliotece. Wydawało mi się jednak, że coś takiego zawsze jeszcze by się przydało. Pan Juliusz nie był jednak do tego pomysłu przekonany. Po latach zrozumiałem dlaczego. W swojej szufladzie z różnymi „skarbami” mam kopię listu Mariana Hemara do Komitetu Pomocy Uchodźcom Polskim (ostatnim prezesem był właśnie Juliusz Englert), w którym poeta prosi o odroczenie spłaty zaciągniętej tam pożyczki w wysokości pięciu funtów. Ale pięć funtów na tamte czasy! Wygrzebałem kiedyś ten list i przyszło mi do głowy, żeby napisać tekst, jak to kiedyś wielcy ludzie borykali się tutaj z całkiem przyziemnymi problemami. Podzieliłem się tą myślą z pewną osobą i usłyszałem mniej więcej coś takiego: – Ależ to niemożliwe. Któż wtedy poży-

czał pieniądze? W ogóle, kto myślał o pieniądzach? A nawet jeżeli to prawda, to po co o takich rzeczach pisać. Lepiej napisać, jakim był wspaniałym poetą, że prowadził polski teatr w Ognisku. Oczywiście bywało się tam często, znaliśmy się doskonale... Dziś myślę, że pan Juliusz dobrze znając polsko-londyńskie realia nie chciał słyszeć na każdym kroku: O rany, Julek, coś ty napisał?! A może jednak gdzieś to wszystko, przynajmniej w formie notatek, przetrwało. W którymś z archiwów? Może ktoś kiedyś odgrzebie.

Śpieszmy się pamiętać Juliusz Englert miał wiele życiowych pasji, zainteresowań i zamiłowań. A wielką miłością Jego życia była żona Margaret. Margaretka, bo tak o niej mówił. Zawsze z nutą czułości. Z autentycznym podziwem patrzyłem, gdy telefonował do pani Margretki, gdy miał się spóźnić na obiad, choćby było to tylko kilka minut. Było to bez wątpienia odwzajemnione uczucie. Świadczyła o tym niespotykana wprost wyrozumiałość pani Margaret dla niezliczonych pasji małżonka, a także oddanie i troska o Niego do ostatnich chwil. Brakuje mi Pana Julka. Pomimo drobnej różnicy wieku, była między nami taka sympatyczna nić porozumienia. Myślę, że może nawet większa, niż z częścią osób bliższych mi rocznikowo i światopoglądowo. Zresztą metryka nie ma tu nic do rzeczy. Najwyżej tyle, że tych, którym wypisano ją szybciej, potem szybciej mi brakuje. Wiem, iż sporo osób dłużej i lepiej ode mnie znało Juliusza Englerta i pewnie lepiej Go zapamiętało. Aczkolwiek zauważyłem już dawno, i nie tylko w tym przypadku, że pamięć o ludziach, którzy odeszli zanika w „polskim Londynie” zatrważająco szybko. Smutne to. Tym bardziej że czasem niewiele trzeba, żeby trochę tej pamięci ocalić. Gdy idzie o Pana Juliusza, to chociażby nazywając jego imieniem jeden z ogłaszanych co pewien czas konkursów fotograficznych. Gdyby tylko jedni organizatorzy wiedzieli kim był Juliusz Englert, a inni umieli wznieść się ponad jakieś małostki i uprzedzenia... Daj Boże. A przy okazji taka refleksja: jak łatwo zapominamy o zmarłych znajomych. Niektórzy z braku czasu, bo rozpaczliwie próbują łapać swoje ostatnie „pięć minut”. Inni znów jakoś nie potrafią zdobyć się na powiedzenie czegoś dobrego o kimś, kogo już nie ma wśród nas, bo 30, 40 lub 50 lat temu w czymś im tam zalazł za skórę. Ksiądz Jan Twardowski pisał Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybo odchodzą. Ale też śpieszmy się pamiętać o tych, którzy odeszli. Przecież kiedyś do nich dołączymy. I co im wtedy powiemy?

Juliusz ludwik EnglERT. uR. 7.09.1927 w waRzawiE, zM. 13.01.2010 w londyniE. ŻołniERz, dziEnnikaRz, społEcznik, wydawca, FoTogFRaF(ik). inicJaToR i auToR ponad sTu wysTaw w polscE i wiElkiEJ BRyTanii, poświęconEJ ii woJniE świaTowEJ i wyBiTnyM polakoM. inicJaToR i współauToR wiElu alBuMów FoTogRaFicznych (M.in. o gEn. władysławiE andERsiE, JózEFiE piłsudskiM, gEn. sTanisławiE Maczku, gEn. TadEuszu BoRzE-koMoRowskiM i gEn. władysławiE sikoRskiM).

Te szalone LATA DWUDZIESTE Paweł Zawadzki

O

brazek z dzieciństwa: przy stole głowy pochylone nad albumem ze starymi fotografiami, i palce wskazujące, które łapią na gorącym uczynku czas przeszły dokonany. Chwila wzruszenia, zaciekawienia. Das Album zawierał 1500 fotografii. Po wielu przygodach, bezpański, porzucony, pochodzący prawdopodobnie z szabru (jeśli ktoś jeszcze pamięta to słowo…) – trafił w ręce matematyka. Ten, zirytowany – postanowił z dociekliwością detektywa-amatora ustalić, kto był autorem, gdzie i kiedy fotografie zostały wykonane, co przedstawiały. A kiedy zabawa rozkręciła się na dobre – powtórzyć ujęcia sprzed siedemdziesięciu lat, pstrykając fotografie tych samych miejsc… Tu często okazywało się, że kamienna materia stworzona przez człowieka jest zmienna, płynna, „że nic nie jest już takie, jak dawniej”. Zdarzały się jednak niespodzianki: stragan przy starym murze w Maroku – stoi przy nim wnuczek sprzedawcy z fotografii sprzed siedemdziesięciu lat. Zawirowania historii ominęły senny zaułek i jego mieszkańców, czas znieruchomiał. Autorem zdjęć w albumie okazał się niemiecki lekarz mieszkający w Kotlinie Kłodzkiej. Lubił podróże po Europie, rejsy po Morzu Śródziemnym, widoki Wezuwiusza i włoskich zabytków, kabarety w starym Budapeszcie. Znalazca albumu, człowiek dociekliwy, uzupełniał fotografie komentarzami ze starych czasopism, przewodników turystycznych, antykwarycznych znalezisk. Pozornie martwe obrazki z fotoplastikonu nabrały migotliwego życia, budziły ciekawość i nostalgię za czasami minionymi, ale także – bywało że podziw i zdumienie. Detektyw amator przeżył przygodę życia – z racji obowiązków zawodowych podróżował po różnych krajach Euro-

py, więc zabierał ze sobą stare fotografie. Porównywał krajobrazy stare i nowe, poznał dzięki temu wiele osób, przeżył sporo przygód, robił reporterskie notatki. W internecie, który okazał się bardzo pomocny, znalazł mnóstwo bezinteresownych pomocników, łańcuch ludzi dobrej woli. W tej polsko-niemieckiej opowieści napotyka też niezagojone rany pamięci, stereotypowe sądy, nieufność, podejrzliwość czy obszary niewiedzy, nieporozumień. Po sześciu latach z notatek powstała książka – rzetelny opis przygód, poszukiwań i komentarzy. Pomysł na książkę – genialny! Pozwolić przemówić starym fotografiom, stanąć po drugiej stronie obiektywu, a więc szukać prawdy obiektywnej. Podziw budzą środki użyte przez autora – detektywistyczna dociekliwość, chęć łapania historii na gorącym uczynku. Lekcja historii zajmująca, jedyna w swoim rodzaju, a zarazem łatwa do powtórzenia. Tylko komu dziś będzie chciało się zwiedzać Europę mając w ręku przewodnik sprzed siedemdziesięciu lat? Szperać po antykwariatach i starych pismach? Autor dotarł też do istniejących współcześnie instytucji, które pomagają na przykład szukać zaginionych w czasie II wojny światowej. Stare archiwum, stare książki telefoniczne i spisy adresowe, zawodna pamięć starych ludzi, urok starych widokówek… Kto w dzieciństwie zaczytywał się przygodami Sherlocka Holmesa, ten w mig zrozumie radość rozwiązywania zagadek. I radość uzupełniania pracy historyków, obcowania z mniej oficjalnym obliczem historii, a o wiele ciekawszym. Polecam! Piotr S tr załkowski, Das Album, Wydawnictwo Poligraf, 2013. www.pwydawnictwopoligraf.pl

18|

08 (206) 2014 | nowy czas

agenda

Kathmandu in the valey below

K

UpSide-doWn World of oUrS

Wojciech A. Sobczyński

T

here is a new building in the rapidly changing skyline of London. It sits on the corner of Southwark Street and Blackfrairs Road. It glistens with acres of pristine glass, clean razor sharp edges and geometry of such purity that it keeps my gaze on it, locked in admiration every time I pass it. Opposite, there was an eyesore of a semi-derelict building, until recently that is. Crumbling walls overgrown with weeds sheltered squatters of all kind. Human – adding inevitable graffiti – and rats or foxes fouling odours blending with the smell of damp and decay. One day it all changed. A temporary façade was erected by workmen

almost overnight. A high definition print of a period house was stretched over the old decrepit walls effecting instant transformation. What makes it remarkable is the way it looks – upside-down. The window arches, parapets, doors and ledges – everything is the other way round, right down to the sign For sale and the name of a famous local estate agent Field & Sons. Whoever looks at this mock-up – I saw many faces spotting it over a period of months – starts with a clear expression of disbelief followed by a big smile. Well done, is my verdict to whoever financed it. A property world with a sense of humour is a rare quality. The summer months are very nearly over. In London, for a change, it was a remarkably good summer and the press did not bother us too much with the dire warnings of climate change or global warming. Rightly or wrongly, the subject seems to have exhausted itself just like the ozone layer hole before it, global pandemics, melting ice caps and a lot more. Sadly, the war is the topic of headlines. If not in the heart of Africa, then in near East or on the doorstep of Europe in Ukraine. Against that background I found myself a month ago for a second time this year in Asia. The purpose was entirely peaceful, perhaps even eternally peaceful. The following notes were jotted down there and then almost in the form of a broadcast commentary.

atmandu. It is the 31st of July and the sun is very nearly at its zenith. I am looking at a jungle covered mountain side, lushly green after a night time of monsoon rain. Beneath the mountain, in the valley, as far as the eye can see, a vast sprawl of Kathmandu is stretching. The capital of Nepal is looking like a giant oriental carpet. The stage is set for what is about to happen. For the thousands of people who gathered in this place it is an event of cosmic significance. For some others it is an intricate spectacle, rich in centuriesold tradition and ritual, full of splendour, colour and sound. The air is scented with the smoke of incense mixed with the fragrance of the forest carried by a light breeze. The people who have gathered here came from all corners of the world to pay respects to His Holiness 14th Gyalawa Shamarpa Mipham Chokyi Lodro, whose remains will return imminently to the elements on a funeral pyre. The valley is filled with the sound of trumpets, horns, and the deep drumming of tambourines, mixed with the all-enveloping voice of thousands, chanting mantras in unison. Late Sharmapa was a much loved and respected person for Tibetans. It was his will and diplomatic skills that ensured the independence of The Kagyu Lineage from the attempts of Chinese subversion. His teaching and transmissions, a complex oral process so characteristic to Buddhism, spread beyond Asia. The numerous European and American centres benefited from his selfless energies, not only as a teacher but also as a person of charity, a poet and orator, but above all, for those who had a privilege to know him, he was a great person to be with, good humoured and sociable with a zest for life. Numerous photographs on display here testify to that. From my vantage point some distance away I see the crowd of saffron coloured robes of monks busily performing their carefully laid plans. The site looks like a landing pad on which a multicoloured space craft brought messengers from a distant civilisation. Like an ancient mastaba or a ziggurat, the steps of terraces are surmounted by a four poster platform supporting an intricate lace work of curtains, shrouds, fringes, giant tassles and bright flags of yellow, red,

green and blue. Previously drawn, the curtains are raised now revealing the pyre stupa shaped like a giant bell furnace. The crowd of spectators, many of whom are deep in contemplation, quietly awaits the first sign of inevitable smoke from the pyre, glancing from time to time at the heavens above anticipating an auspicious sign signifying unity of universal forces. The earthly forces are here, too. A discreet but powerful security operation is under way. After a temporary crisis the government of Nepal declared a “change of policy” allowing the burial of a foreign national. Late Shamar Rimpoche died in Germany. He held a passport to the Kingdom of Bhutan but his origins were in Tibet, in common with many Buddhist gathered here, who are the refugees from Tibet, fleeing it after the annexation by China. As such, the event has a deep political significance inseparable from the spiritual. The Kingdom of Bhutan, whose Royal Family are here, is a Buddhist country. Together with Nepal and India they absorbed Tibetan refugees in large numbers. It is they who surround me. The prayer beads are shuffled and lips are moving in repetitious mantras. Suddenly, the expressions on people’s faces change and chanting turns insistent. The trumpets hit a continuous high note as a first sign of blue smoke turns rapidly to more, and more again. A flock of birds startled by the commotion takes off from a jungle wall and dives straight into the plume of dense smoke. In the far distance a rainbow appears over Kathmandu. It seems all the forces of nature are at play in a united moment. Numerous high Lamas from the Buddhist world are presiding over the

The funeral pyre and birds in the sky

|19

nowy czas | 08 (206) 2014

agenda EVERY YEAR A LEADING ARCHITECT IS INVITED TO DESIGN AND BUILD A CONCEPT STRUCTURE – A PAVILION NEXT TO SERPENTINE GALLERY. THIS TIME IT IS A CHILEAN ARCHIITECT SMILIAN RADIC

The 14th Kunzig Sharmarpa remembered

rite. The most important amongst them is His Holiness 17th Karmapa Trinley Taje Dorje, who is the lineage holder of the Vajrayana School, one of the four main schools in Tibetan Buddhism, by some accounts the very incarnation of Buddha, the enlightenment, the wisdom, well, one might say, the centre of universe in the Buddhist scheme of schemes. At dusk the funeral is over. The furnace, now bricked up and sealed, smoulders, slowly encircled by onlookers immersed in the significance of its meaning. The next day, I find myself below a rooftop in a great hall, decorated lavishly for the occasion. In the middle stands a richly ornamented throne, and a modest but highly significant figure for this gathering sits placidly dispensing his blessings. It is the first visit of H.H. 17th Karmapa to Nepal and on this auspicious occasion it seems only natural for the people of Nepal to file past in a personal tribute and receive his blessing. It seems that the entire population of Nepal had turned up, forming a monumentally long line. Each head bows in supplication. The hands of Karmapa are laid firmly on the temples of each head and swiftly released to pass onto the next. Though repetitious by necessity the contact is highly personal, pausing for longer from time to time for the needy or infirm. The chamber fills with the chants of monks and smell of incense. The line is moving like a steady stream but at this rate there is no way of telling when this will end. There is an enormous air of dignity about the place. Old and young, mothers with children, dressed in their best Tibetan or Nepalese national costumes. The arrival of Karmapa was anticipated for the funeral Puja but it received only a minor publicity in the official media. However, the news had spread like wildfire through word of mouth, and modern communication networks. Like all large social groups the Buddhists world is subject to all sorts of political forces and sensitivities. To put it simply, the faithful gathered here form a core of Tibetans in exile whose new generations were born outside Tibet. Their common hope of returning to a free homeland binds their identity. This hope is shared and supported by a vast movement of followers of Buddha’s teachings spreading through the western world. They came here in large numbers from France, Germany or Great Britain. There are Czechs, Russians, Americans, Australians, Spanish and countless others. A significant number came from Poland and the Polish diaspora abroad. It is an interesting social phenomenon in itself given a strong catholic following of the Polish society and growing secular influence of the state. Western Buddhism spans all sorts of social strata and includes highly educated members of academia and the world of science. Why is this so? I do not pretend to know the answers. I can only sketch out some parallel phenomena whose similarities may approximate answers.

I

n this upside-down western world of ours, dominated by 24/7 news, targeted marketing, celebrity-driven consumerism, nothing seem to be sacrosanct. No wonder people are on the lookout for new solutions to all sorts of existential questions where old certainties held by their parents no longer provide the blue print for life today. The world of arts is not immune to such problems and much exercised by some radical practices. In 2010 the Museum of Modern Art in New York (MOMA) hosted an exhibition of Marina Abramovic titled The Artist is Present. It was a big event by any standard. When powerful dealers combine their forces with the exhibition departments such as MOMA the results of publicity are unstoppable. Acres of column inches went into print hailing Abramovic as a prophet of new art. When pressed further as to what was it exactly they were enthusing so much about the cognoscenti, and the wider public could not quite put their finger on the substance. A documentary film appeared some while later, in which Abramovic herself proclaims that she has been doing it for 40 years so there must be something in it. It??? Oh, really? The documentary film was very well made. I saw the New Yorkers camping outside, long queues, the record-breaking statistics of over 750 000 visitors at 25 dollars per head; that is very nearly 19 million dollars, a lottery figure. Am I impressed with statistics? Not a bit. Not these kinds of statistics. It is a little bit similar to tourist talk that you can overhear in a lift, from the group guide moving up the Empire State Building, or the Eiffel Tower – so many tons of steel, so many stones, so many steps, gallons of paint. Let’s agree, statistics do not validate Abramovic in any other terms but her stamina, nerve, ambition, self promotion and very many other attributes, but where is ”it”. I know when I go to MOMA there is plenty of “it”. There is Picasso, Duchamp, Stella and Calder. There is Man Ray and Raushenberg, Jasper Jones and countless more examples of “it” but they are not defined by catalogue numbers or statistics and if at this point some readers might be tempted to conclude superficially that they saw Abramovic, the artist, on the MOMA premises does it make her Frank Auerbach or Lucian Freud? No! A few day ago the very same Abramovic concluded her exhibition in London’s Serpentine Gallery. This time the title 512 Hours declared another statistic. The press was very much mixed and questioning. I went to see it, or as I should put

Marina Abramovic

it, to experience “it”. Armed with the goodwill and in the spirit of learning I went to see what happens. I never thought I would say such a thing but queueing was the best part of it, or “it”. I talked to a lot of people, from very involved and committed art lovers to art students looking for new ideas. I exchanged thoughts with Abramovic’s assistant and talked at length to an art historian from Masstricht University who is doing PhD research on the topic. More worryingly I saw some people unable to function in anticipation of meeting the performer, trembling and crying. Is this a kind of Billy Graham phenomenon? A case of mild hysteria, TV evangelism, combined with the laying of hands?

Coffee in the experimental pavilion

The “it” lies in performance and modern men in spite of progress and liberation of thought finds some sort of mystery in a common cause. Marina Abramovic marathon shows have a new term – performative. Those who trembled outside the Serpentine Gallery are convinced it is the art of the future. I remain as an observer of humanity in all its guises, be it in Kathmandu or in Kensington Gardens. The readers no doubt will have their own point of view and might find it helpful to collect their thoughts sitting down to a cup of coffee and cake at the experimental Pavilion situated just outside the Serpentine Gallery. Every year a leading architect is invited to design and build a concept structure. This time it is a Chilean-based Smilian Radic. I enjoyed it as it sheltered me from rain whilst cueing to witness the Abramovic show. This year’s Pavilion is less spectacular as many before it but more functional. It sits on a tripod of large random rocks like a huge fibreglass bun. It reminds me of concept houses of another Slav architect, the late Honza Kaplicky, whose houses in the air looked like space stations. The current Pavilion would have benefited if there was a greater distance from the gallery whose Palladian style is competing for attention to the detriment of both. An Indian summer is on the way and now is the time to visit before the onset of the autumnal gloom.

Wojciech A. Sobczyński

20|

08 (206) 2014 | nowy czas

kultura

KRAKOWSKA

PERSPEKTYWA Joanna Ciechanowska

P

rowadząc od paru lat Galerię POSK codziennie otrzymuję propozycje różnorodnych wystaw. Większość z nich jest odrzucana, z różnych powodów, najczęstszym jest poziom prac. Niestety, żeby artysta nie wiem jak promował zalety swoich dzieł i udowadniał, jaki jest doskonały, praca, którą pokazuje musi się bronić sama. Tego uczą na dobrych uczelniach na całym świecie i tego uczą na uczelniach w Polsce. Oczywiście są uczelnie i uczelnie, ale jak dostaję propozycję z Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, wiem że nie muszę się martwić – wystawa będzie dobra. Chociaż bardzo rzadko się zdarza, by była to wystawa studentki, która dopiero zaczyna trzeci rok studiów. Natalia Fundowicz-Dziobek studiuje na ASP w Krakowie na wydziale malarstwa, którego dziekanem jest dr hab. prof. Piotr Korzeniowski, prodziekanem dr hab. Witold Stelmachniewicz, w pracowni prowadzonej przez prof. Teresę Kotkowską-Rzepecką oraz w pracowni rysunku prowadzonej przez dr. Rafała Borcza. Rektorem krakowskiej ASP jest prof. Stanisław Tabisz. Autorka wystawy jest nominowana do Stypendium Janiny Kraupe-Świderskiej, a jej prace sprzedaje galeria DNA. Jest to jej pierwsza indywidualna wystawa w Londynie. W sobotę 16 sierpnia rano do Galerii POSK przyjeżdża pakunek z pracami, autorka zaczyna wyciągać obrazy, a na mojej twarzy powoli pojawia się uśmiech zadowolenia – Kraków jak zwykle nie zawiódł. Pierwsze trzy obrazy; Wolność 1, Wolność 2 i Poranek, prawie monochromatyczne, jednak z szeroką skalą cienia, światła i głębi zaskakują dojrzałością warsztatu. Następnie wycho-

dzą z paczki Kruk, Tłum i widzę zupełnie inną technikę, obrazy są graficzne, wyglądają jakby malowała je inna ręka. Następne trzy obrazy to kolorystyczne kompozycje abstrakcyjne Marzenie i Niebieski, które są jeszcze bardziej diametralnie inną formą malarstwa, i na koniec trzy, mniejsze w skali, wszystkie o tytule Gest przedstawiające realistycznie stylizowane kompozycje dłoni. Autorka sama przyznaje, że była zafascynowana kadrem filmowym, który był inspiracją do niektórych obrazów, więc moje porównanie do twórczości Edwarda Hoppera nie jest zaskoczeniem. Zastanawiam się jednak skąd wzięła się koncepcja wystawy z taką różnorodnością prac. Odpowiedź, przypuszczam, jest bardzo prosta. Natalia jest dopiero po drugim roku studiów; ma prawo do eksperymentów, co więcej, dokładnie to powinna robić. Krakowska uczelnia ma swoją renomę, studia oparte są na starej, wypróbowanej tradycji: najpierw naucz się malować i rysować – potem eksperymentuj. Nie jest to obecnie w modzie, na londyńskich uczelniach od lat 80. króluje konceptualizm. Studia na ASP w Krakowie postrzegane są jako bardziej konserwatywne. Pytam Natalię czy się z tym zgadza. – Tak, to jest prawda, przez pierwsze dwa lata, nacisk kładzie się na poznanie warsztatu, malarstwa, rysunku w tradycyjnym myśleniu, nie na sztukę konceptualną. Czy według niej, jest to dobra metoda? – Nie, wolałabym, aby był większy nacisk na sposób myślenia, prezentację, koncept. Szukanie warsztatu jest ważne, ale artysta powinien sam to sobie wypracować. Natomiast szukanie własnej drogi powinno się za-

KraKowsKa uczelnia ma swoją renomę, studia oparte są na starej, wypróbowanej tradycji: najpierw naucz się malować i rysować – potem eKsperymentuj

czynać już na studiach, które powinny dawać więcej wolności. Nie mamy dużo wyboru. Jest tylko jedna pracownia, w której uczy się tą inną, nową metodą, i tam prace są też inne, tematycznie, technicznie. Jest wideo, instalacja… Ważne jest, by uczelnia nie ograniczała studentów – podkreśla Natalia. Nasuwa mi się pytanie, które często zadaję sobie patrząc na wystawy w Londynie. Króluje tu konceptualizm, ale często długim, przeintelektualizowanym opisom i wyjaśnieniom towarzyszą prace, które nie istnieją poza przestrzenią wystawy i oglądane bez kontekstu wspierającej ich informacji są wizualnie bardzo słabe. Czy ważne jest więc uczenie warsztatu, czy lepiej uczyć myślenia koncepcyjnego? Z tej perspektywy ciekawy wydaje się powrót do tradycyjnego malarstwa i rysunku młodych artystów znanych do tej pory tylko z konceptualizmu. Dla przykładu Damien Hirst, który jest najbardziej znany z rekinów zawieszonych w akwariach czy przekrojonych na pół zwierząt w formalinie, które sprzedawał za astronomiczne kwoty, nagle wynajmuje olbrzymią salę w znanej galerii i pokazuje tylko tradycyjne malarstwo inspirowane obrazami Francisa Bacona. Czy Tracy Emin, która zdobyła sławę pokazując rozgrzebane po nocy własne łóżko i instalacje w namiocie, a teraz jest profesorem rysunku w Royal Academy Schools i regularnie na wystawach RA prezentuje tradycyjny warsztatowo rysunek i malarstwo. Czy konceptualizm się znudził? Czy może zawsze będą istnieć równoległe nurty? Zagaduję na temat wystawy artystę i londyńskiego krytyka sztuki Wojciecha Sobczyńskiego, który też jest absolwentem krakowskiej uczelni. Stary krakowianin nie może się oprzeć aby wyrazić swoją opinię na temat tego, co w trawie piszczy. Ma parę komplementów na temat prac Wolność i Poranek, dobrze również wyraża o Kruku, ale zaczyna się dziwić, że reszta prac jest tak zupełnie inna. Uważa nawet, z czym się zgadzam, że niektóre nie powinny razem wisieć, bo tworzą pewną nierównomierność wystawy. Ale – oboje zwracamy na to uwagę – artystka jest przecież jeszcze studentką. – Tak, zgadzam się, problem jest jednak w tym, że w przypadku studenta ważne jest, aby nie zniechęcić tylko zachęcić – mówi Sobczyński. – Natalia na tym etapie umiejętności warsztatowe już wyniosła, teraz od niej zależy, co z tym zrobi. Musi się ukształtować jako artysta. Na pytanie o ulubiony obraz z wystawy (dla mnie jest to bez wątpienia Wolność 1 i Poranek), Natalia wskazuje na Wolność 2. – Jest to jeden z najstarszych obrazów na wystawie, i mój ulubiony. Ale ma też szczególny sentyment do pracy Poranek. – Pamiętam, kiedy namalowałam ten obraz, powiedziałam do mojego przyszłego męża: tak właśnie chciałabym malować. Ale (śmieje się) potem oczywiście człowiek się zmienia, eksperymentuje… Eksperymenty widać wyraźnie. Kruk jest olbrzymim czarno-białym, graficznym ptaszyskiem na różowym tle. Ciekawy koncept, całkowicie kontrastujący z monochromatycznymi, filmowymi płótnami Wolność 1 i Poranek. Natalia wyjaśnia: – Obraz powstał po plenerze w Zakopanem, prowadzonym przez dr. Wojciecha Kubiaka. To on mnie popchnął do zrobienia czegoś innego, patrząc na dużą liczbę szkiców i rysunków zwierząt oraz ptaków, które robiłam na plenerze. Natalia podkreśla te, że ogromnie ceni sobie możliwość rozmowy z prof. Kotkowską-Rzepecką. – Zawsze nakłania nas do buntu, do rewolucji – dodaje młoda artystka z Krakowa. To ciekawe, zachęta do buntu od profesora, który uczy metodą raczej tradycyjną. Może jeszcze bardziej ciekawe jest to, że prof. Teresa Kotkowska-Rzepecka jest pierwszą kobietą w historii Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, która uzyskała tytuł profesora. Myślę, że Natalia jest w dobrych rękach. Bunt jest cenny czasami. A krakowska wystawa obroni się sama. U góry: Natalia Fundowicz-Dziobek na tle prac Wolność 1 i Wolność 2; poniżej: Poranek. Galeria POSK, sierpień 2014

|21

nowy czas | 08 (206) 2014

kultura wal. A w niej o wiele więcej jest tu nawiązań do tradycyjnych zabaw średniowiecznej Anglii niż do kultury karaibskiej. – Świadczy też o tym sama nazwa: Notting Hill Fayre. Pisownia Fayre jest oczywiście staromodna, co jest nawiązaniem do tradycji staroangielskich – zauważa historyk. Tu kluczową rolę odgrywała London Free School – działająca w okolicy instytucja hipisowska oferująca dorosłym edukację i przysposobienie do zawodu. To właśnie wtedy impreza staje się ruchoma. Muzyk Russel Henderson spontanicznie prowadzi ulicami dzielnicy mini procesję, zwiastując dzisiejsze kolorowe i głośne parady. Ale tylko zwiastując, bo jeszcze długo impreza była kameralna. – Mamy relacje z początku lat siedemdziesiątych, mówiących, że to były dwie ciężarówki i parę lokalnych kapelek. A poza tym impreza była wówczas zdecydowanie „biała” – dodaje Vague.

KawałeK KaraibsKiego nieba

64? 65? 66? Kiedy karnawał Notting Hill obchodzi 50. urodziny? Nie wiadomo. Kto jest prekursorem? Spory trwają. Mgła tajemnicy jest gęstsza niż w przypadku wydarzeń sprzed wieków.

Dopiero w następnej dekadzie, kiedy hippisi stracili nieco entuzjazmu do zmieniania świata, a impreza podupadła, drugie życie tchnęli w nią tacy ludzie jak Selwyn Baptiste. – Karnawał ma przynieść odrobinę karaibskiego nieba na te biedne ulic. Ma sprawić, że mieszkańcy Wysp Karaibskich poczują się jak u siebie – mówił w połowie lat siedemdziesiątych. To między innymi dzięki Selwynowi Baptiste festiwal nabierać zaczyna wyraźniejszego karaibskiego kolorytu. Bo Selwyn, który przybył na Wyspy w 1960 roku, przywiózł ze sobą słynne steelpans, stalowe bębny, które korzenie mają w Trynidadzie. Gdzieś w tle pobrzmiewały właści-

Zjednoczonych i wydalona z kraju za komunistyczne sympatie, postanawia „wyeliminować nieprzyjemny posmak”, jaki te wydarzenia po sobie pozostawiły. To była praforma. Hala pod dachem w okolicach St. Pancrass, kamery telewizji publicznej i karaibskie rytmy. – Już wtedy nazywano to karnawałem – podkreśla Tom Vague.

Adam Dąbrowski

64? 65? 66?

Z

karnawałem Notting Hill jest mały problem – nikt ma pojęcia, kiedy tak naprawdę to się wszystko zaczęło. – To zabawne, bo przecież jeszcze ja pamiętam te czasy. No i nie jest to przecież jakaś antyczna historia, otoczona mgłą czasu – mówi Tom Vague, historyk mieszkający w okolicy od ponad trzech dekad. Historii karnawału Notting Hill jest wiele. Trudno je złączyć w jednolitą narrację.

Karnawał Pod dachem Mogło się to zacząć pod koniec lat pięćdziesiątych – od okrzyków „zlinczujmy Czarnuchów”. Gdy po wojnie z wolna zaczynają napływać na Wyspy przybysze z Jamajki, brytyjskiego Hondurasu, Trynidadu i Tobago czy Barbados, wkrótce zaczyna iskrzyć. Homogeniczna dotąd Anglia mogła być wprawdzie niegdyś centrum imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce, ale jeszcze w dwie dekady po II wojnie światowej była głównie biała. – Zaczęło się od barów grających reggae – wspomina Tom Vague – calypso, bluesa. Zwykle były półlegalne, powstawały w tej okolicy z dnia na dzień. Wkrótce zaczęły się skargi na hałas. Pod wszystko podłączyły się grupki lokalnych faszystów. Liderów mieli kilku, ale najbardziej znany to Oswald Mosley. No i zaczęły się zamieszki. W parę miesięcy później dochodzi do brutalnego, rasistowskiego morderstwa Kelso Cochrane’a. A w 1959 roku Claudia Jones, urodzona w Trynidadzie, działająca potem w Stanach

Ale może zaczęło się zupełnie inaczej? Formę przypominającą tę obecną, karnawał otrzyma przecież dopiero w następnej dekadzie. Kiedy dokładnie? Cóż, tego znowu nie wiadomo. Niektórzy (na przykład policja) mówią o 1964 roku, inni – o 1965, a w obiegu jest jeszcze data o rok późniejsza. Wszystkie te problemy sprawiły, że rok temu, gdy ludzie związani z imprezą przystąpili do planowania obchodów pięćdziesiątej rocznicy imprezy, nie mogli się nawet dogadać co do tego, kiedy właściwie ją obchodzić. I choć ostatecznie stanęło na 2016, to w ramach kompromisu pomniejsze odniesienia do pięćdziesiątych urodzin obecne były już w tym roku. Efekt? Dość nielogiczna sytuacja, w której w 2014 roku świętowano pięćdziesięciolecie pojawienia się na festiwalu blaszanych bębnów (na dwa lata przed oficjalną celebracją półwiecza samej imprezy!). Wszystko dlatego, że kiedy po latach historycy próbują dociec początków imprezy, szukają zdjęć, relacji prasowych – twardych dowodów. A gdy zabawa na Notting Hill ruszała, nikt nie miał świadomości powagi chwili. Kilkunastoosobowa grupka ludzi nie miała pojęcia, że kiedyś ich pomysł napęcznieje do współczesnych rozmiarów. I nie pomyślała nawet o uchwyceniu tej chwili, co do której do dziś spierają się okoliczni mieszkańcy i historycy.

Zamiast bębnów – PinK Floyd! W latach sześćdziesiątych impreza wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Towarzyszyły jej na przykład zgoła inne rytmy. – Od 1966 do 69 roku to był właściwie karnawał hippisowski. Na dziedzińcu lokalnego kościółka swoje psychodeliczne brzmienie znane z płyty Piper at the Gates of Dawn szlifowali Pink Floydzi – tłumaczy Vague. I wyciąga ulotkę z 1966 roku reklamującą festi-

14 September 2014 7.00PM Doors

6 .30PM

The forge • 3-7 Delancey street • nw1 7nL A PiAcere Trio: BArBArA DziewięckA, Anne chAuveAu, Przemek DemBski. goŚcinnie: mAriusz miźDzioł

22|

08 (206) 2014 | nowy czas

kultura

wie od początku karnawału, a na początku lat siedemdziesiątych wychodzą zdecydowanie na pierwszy plan. Na moment. Bo potem robi się też zdecydowanie głośniej dzięki wprowadzonym w tej dekadzie nowoczesnym systemom nagłaśniania (soundsystems). Po raz pierwszy testuje je w 1973 roku Leslie Palmer, tłumacząc to tak: „Nie chodziliśmy do pubów, bo nie witano nas tam z otwartymi ramionami. W radiu nie mogliśmy usłyszeć naszej muzyki. Zamiast tego urządzaliśmy duże przyjęcia, którym towarzyszyły systemy dźwiękowe. Jeśli były w stanie zapewnić rozrywkę przez 51 pozostałych tygodni w roku, to dlaczego niby mielibyśmy je chować na czas tego jednego, najważniejszego? Dziś Notting Hill Carnival to wielka mieszanka, bo choć ciągle dominuje kultura karaibska, to przenika się tu z wpływami afrykańskimi. A na platformach występują też tancerki brazylijskiej samby. Częścią pierwszego dnia imprezy jest też wielkie utytłanie się. – To część naszej tradycji. Moje korzenie są w Trynidadzie, choć sama urodziłam się w Kent. W kraju moich rodziców organizuje się bardzo podobne błotne bitwy, choć nazwa nie jest do końca precyzyjna. Bo obrzucamy się nie tyle błotem, co przypominającą je gliną

– tłumaczy Warsi. – Przyjechałem tu specjalnie, by posmakować tej atmosfery: tej różnorodności, barw i dźwięków. U siebie czegoś takiego nie mam! – mówi Mark, który na Notting Hill Carnival przybył specjalnie z Belgii. – Zaliczyliśmy wszystkie obowiązkowe punkty programu: pobłąkaliśmy się, potańczyliśmy, zjedliśmy jamajskiego kurczaka i popróbowali samosy. No i włączyliśmy się w paradę – opowiada jego przyjaciółka, Claire. Notting Hall Carnival przeszedł długą drogę. Bardzo długą. Dziś jest największym w Europie festiwalem ulicznym. Tom Vague, który mieszka tu od ponad trzech dekad, przyznaje, że ta zmiana to nie zawsze tylko dobre wiadomości. Z jednej strony cieszy go napływ ludzi i fakt, że karnawał stał się swoistą instytucją. Ale zyskując jedno, traci się drugie. – Można powiedzieć, że ten festiwal jest klasycznym przypadkiem ofiary własnego sukcesu: od małej imprezki zorganizowanej przez grupkę fanatyków do jednego z najważniejszych punktów kulturalnego kalendarza Londynu. Wiele z oryginalnego ducha imprezy uleciało, ale mam wrażenie, że wciąż dużo tu ducha solidarności i wspólnoty lokalnej społeczności – mówi Vague.

Adam Dąbrowski

KinoKlub OGNISKO

16

września o godz. 19.30 w ramach cyklu KinoKlub Ognisko odbę-

dzie się pokaz filmu Andrzej Wajdy pt. PannyzWilka ze znakonitymi kreacjami całej plejady polskich aktorów: Daniela Olbrychskiego, Zbigniewa Zapasiewicza, Anny Seniuk, Mai Komorowskiej. Jest to obok

Brzeziny prawdopodobnie najbardziej liryczny film w całym dorobku Andrzeja Wajdy. Niespełna czterdziestoletni Wiktor Ruben po stracie przyjaciela przyjeżdża do wujostwa na wieś, gdzie w pobliskim dworku, w gronie kilku panien, spędził młodzieńcze lata. Julia doczekała się bliźniaczek, wyemancypowana Jola wyszła za mąż, Fela przedwcześnie zmarła, zmieniły się też Zosia i Kazia, mała Tunia wyrosła na piękną pannę. Pojawienie się Rubena, jego wspomnienia i chęć ożywienia przeszłości burzą spokój mieszkanek dworu, ujawniają ich powikłane losy, dramaty, życiowe klęski. Zrealizowany w 1977 roku film zyskał wielkie uznanie miedzynarodowej publicznosci, którego kulminacją była nominacja do Oscara w kategorii najlepszy film obcojezyczny (przegral z nasyconym polskimi akcentami Blaszanymbębenkiem Volkera Schlöndorffa).

Cerkiew w Londynie Odkryciam moichrrysunkowych wędrówekp poL Londynieb bywająb bardzozzaskakujące.D Dzisiajssłówk kilkao o życiurreligijnymttegom miasta,ttakjjak tow widaćzzp perspektywya architektury sakralnycho obiektów,o obserwowanycho oczamip postronnegoa ad dociekliwegotturysty. Tob bardzoiinteresującyttematssam wssobie,d dowodzącyp porrazk kolejny, jakb bardzoL Londynjjestm miastem otwartymn naw wielokulturowąm mieszaninęjjegom mieszkańców,w wttymn na obecnośćw wszystkichm możliwychrreligiiśświata. Tao otwartośćiittolerancjam maw wielorakiek konsekwencje.C Czasamissą oned dlan nasb bardzozzaskakujące,g gdy otoo odkrywamy„„kościoły”,o ok których nigdyn niessłyszeliśmyp przedtem.M Możnabyzzrzucićtton nan nasząiignorancję, alep przyb bliższymsspojrzeniuo okazuje się,żżew wielezzn nichzzostało„„wymyślonych”c całkiemn niedawnon nap potrzeby chwilib bieżącejiid dlab bardzoo ograniczonegog gronan nowychw wyznawców. Innya aspektttejk kwestiittoffakt,żże sporac częśćrreligijnychzzgromadzeń mieścissięw wp przypadkowycho obiektach.B Bywa,żżeu uprzedniozzupełnie niesakralnych,ttakich,jjakieu udałossię wynająća albod dzielićzzw wyznawcami innejw wiary.S Stądttrafiającn najjakiśb budynekn niejjestw wcaleo oczywiste,k kto sięw wn nimm modliiic czym modliw wo ogóle. Zdarzassię,żżettoc cow wyglądajjakk kościół,b byłon nimzzapewnek kiedyś,a ale terazzzamienionezzostałon nad dom mieszkalnyzza apartamentamid dow wy-

PannyzWilka czarują nie tylko grą aktorską, ale także kunsztem filmowego warsztatu. Film zajmuje w filmografii Andrzeja Wajdy szczegolne miejsce jeszcze z innego powodu: ogromny sukces filmu pozwolił Andrzejowi Wajdzie przeforsować dwa lata później projekt, o którym marzyl od ponad dziesięciu lat, czyli pod każdym wzgledem wyjątkowego w historii polskiej kinematografii Czlowiekazżelaza. KinoKlub Ognisko jest stosunkowo

najęcia. Zd dr ugiejsstronym mamyo obiekt y wybudowanen niedawnoiik których przeznaczeniejjestrrozpoznawalne nat ychmiast.N Należąd don nichiislamskizzłotym meczetw wR RegentP Parkc czy bajkowah hinduist ycznaśświątynia ShriS SwaminarayanM Mandirw wN Neasden,w wp północno-zachodnim Londynie. Wn nurtttenw wpisujessięttakżerrosyjskap prawosławnac cerkiewn naC Chiswickw wybudowanazzaledwie kilkanaściellatttemu.T Takb bardzon niespodziewanaw wttymm miejscu,sschowanaw wb boczneju uliczceH Harvard Roadp porośniętejw wysokimid drzewami,zzaskakujejjakżec charakterystycznąb błękitnąk kopułąw wieńczącą tradycyjnąb bryłęb budynku. Wpadłamn nan niąp przypadkowoii odrrazun niespodziewaniep poczułam don niejw wielkąssympatię.B Bynajmniej nied dlatego,żżejjestemsszczególnąa admiratorkąrrosyjskiejC Cerkwi,a aleo oto naglesstanęłym mip przedo oczamiu urocze cerkiewkip polskiegoB BeskiduN Niskiego,w wk którychzzakochałamssięw wc czasiem moichsstudenckichw wędrówekp po Łemkowszczyźnie. Zdynia,C Czarne,K Kunkowa,Ł Łosie, Nowica,P Przysłup,B Bartnettom miejsca, gdzieZ ZiemiasspotykassięzzN Niebem poc cichuiiw wsskupieniu,zzd dalao od spraww wielkiegośświata.

Tekst i rysunek:

Maria Kaleta

nową inicjatywą, która ma za cel stworzenie miejsca spotkań dla miłośników kina. Spotkania klubu odbywają się w TRZECI WTOREK każdego miesiąca w Ognisku Polskim przy 55 Exhibition Road, South Kensington, SW6 2PN. Po projekcji rozmowa na temat filmu oraz towarzyskie rozmowy przy winie. Zapraszamy!

Wstęp 5 funtów z lampką wina!

|23

nowy czas | 08 (206) 2014

kultura

Marynarzy na przepustce droga do Frisco Dzień (14.08.1945), w którym na nowojorskim Times Square marynarz pocałował pielengniarkę, jest początkiem nowej ery. Nic w tym wielkiego. W Ameryce nowa era zaczyna się co dwadzieścia lat. Ta jest jednak bardzo ciekawa.

Jerzy Jacek Pilchowski

W

racający z wojny mężczyźni są zawsze inni niż wyruszający na nią chłopcy. Tym razem było to całe pokolenie. Wrócili do kraju, w którym przedmioty były tanie, a praca droga. Każdy z nich mógł kupić dom, samochód, kolorową sukienkę dla żony i pójść z dziećmi do wesołego miasteczka. Równocześnie, zasypiali mając przed zamkniętymi oczami rozerwane na strzępy trupy. Wielu z nich myślało wtedy: Boże, przegiąłeś!!! I wierzyli, że są tylko… na przepustce, że druga połowa wojny będzie gorsza. Aby nazwać to co nieokreślone wymyślono słowo hipster i starano się nadać mu treść. Tak pisała o tym Caroline Bird, w tekście o „założycielskim” eseju Normana Mailera Biały Murzyn: Byle jakie przemyślenia o tym, kim jest hipster: „Nasze poszukiwania buntowników w tym pokoleniu zaprowadziły nas do hipstera. Hipster to enfant terrible na opak. Zgodnie z duchem czasów, próbuje sprzeciwić się konformistom nie zwracając na siebie uwagi. Nie można zrobić wywiadu z hipsterem, ponieważ jego głównym celem jest trzymać się jak najdalej od społeczeństwa, o którym myśli, że chce zmienić każdego na swój obraz i podobieństwo. Pali marihuanę, ponieważ daje mu to doświadczenia, których nie mają ludzie kwadratowi”. Niełatwo jest żyć dusząc się w sobie i eksplozja w głowach hipsterów była nieuchronna. Potrzebna do tego muzyka istniała wszędzie tam, gdzie Murzyni modlili się i płakali z gitarami w rękach. Poezję i literaturę trzeba było jednak napisać na nowo. Spalono przecież stare książki. Zrobiła to nie tylko komunistyczna i hitlerowska cenzura. W sposób literacki, spalił je też Ray Brandbury publikując (w 1953 r.) książkę Fahrenheit 451. Jej bohaterem jest strażak, który ma na hełmie numer 451, czyli temperaturę (liczoną w stopniach Farentheita), w jakiej książki płoną. Guy Montag pali książki. Taka jest jego praca. Wszyscy przecież wiedzą, że książki są szkodliwe. Mieszają ludziom w głowach. W trzeciej części Fahreheit 451 Guy Montag jest już – pod wpływem młodej dziewczyny i starego profesora – kimś lepszym niż w pierwszej. Ale nawet z napisanego przez autora, wiele lat później, posłowia nie dowiemy się czy Guy był już w stanie kochać i rozumieć. Na szczęście to tylko fantastyka. W tamtych latach ludzie czytali jeszcze książki. Na przykład

Salingera (Buszujący w zbożu) i kilku innych. Problem polegał na tym, że seks i brzydkie słowa były dla hipsterów jak bułka z masłem. Oni potrzebowali innej muzy. Nie nadawały się do tego ani intelektualnie zadbane absolwentki literaturoznawstwa, ani nawet Cherry Mary. Potrzebny był ktoś taki jak Neal Cassady – żyjący na bakier z prawem włóczęga, który tylko trochę przesadzał mówiąc, że ukradł 500 samochodów i przeleciał 750 kobiet. Cassady był poetą, który nie pisał wierszy. Pisał listy. Bez nich trudno rozumienieć Beat Generation, czyli hipsterowskie pokolenie, które starało się żyć w rytmie serca. Cofnijmy się do Cherry Mary. W liście (1950) do Jacka Kerouaca Cassady napisał: „Zwolnili mnie z więzienia w Nowym Meksyku, po jedenastu miesiącach i dziesięciu dniach (znasz tę piosenkę?) ciężkich robót. Krótko po powrocie do Denwer miałem wielkie szczęście i poznałem szesnastoletnią ślicznotkę z ogólniaka we wschodniej części miasta, która miała bogatą rodzinkę; dokładnie matkę i ładną starszą siostrę. Mówiłem na nią Cherry Mary, gdyż mieszkała na ulicy Czereśniowej i gdy ją poznałem była cherry. Ta przypadłość nie trwała długo. Przerżnąłem ją jak szaleniec i bardzo się to jej podobało. Świetna przygoda i długo by o tym opowiadać – trudno powstrzymać się od napisania o tym w dwudziestu lub trzydziestu zdaniach, ale chcę się skracać.” [Na cnotki mówi się w slangu She is a cherry.] Nie jest więc przypadkiem, że kierowcą, który zawiózł Jacka Kerouaca na szczyty literackiej sławy był Dean Moriarty, czyli Neal Cassady. A kto nie przeczytał jeszcze On the Road, niech się wstydzi. A kto zna angielski (chyba nie ma tłumaczenia tej książki) niech najpierw przeczyta Go (1952). To pierwsza powieść o hipsterach. Jej autor (John Clellon Holmes) nie miał takiego talentu jak Kerouac, ale i tak książka jest dobrym opisem tego środowiska. Chyba należy traktować ją jak przedmowę do On the Road. I warto pamiętać, że Cassady jest obecny nie tylko na jej kartkach. Go to słowo, które lubił używać zamiast tego na „f”. W tym czasie,pojawia się też (jak znalazł) Truman Capote i jego Śniadanie u Tiffany’ego. Czy dziewczyna może być ideałem i prostytutką równocześnie? Czy singielka skazana jest na bycie bezdomnym i bezimiennym kotem? Czy...? Czy genialny film można zakończyć w aż tak kiczowaty sposób? W świecie białych Murzynów musiało się też znaleźć miejsce dla prawdziwego. James Baldwin był z innej bajki. Ślady niektórych myślozbrodni hipsterów prowadzą jednak w kierunku wytyczonym przez Go Tell It on the Mountain (1953) i Notes of a Native Son (1955). I tak, mila za milą, rosła w ludziach potrzeba, aby tak jak Kerouac, ruszyć w stronę Frisco [San Francisco].

Czas zacytować jakiś wiersz. Po namyśle, wypadło na poemat A Coney Island of the Mind. Lawrence Ferlinghetti, buduje w nim most nad kontynentem. Na wschodzie; deptak i wesołe miasteczko (Coney Island), tajemnicze drzewa i pusta Ellis Island (wyspa-brama dla imigrantów). Na zachodzie: … Stawiali statuę świętego Franciszka przed kościołem świętego Franciszka w mieście świętego Franciszka w bocznej uliczce obok alei gdzie nie śpiewały ptaki ... I gdy „wszyscy” dotarli już do Frisco, rozległ się skowyt (Howl – 1956) Allena Ginsbrga. Dziwny to poemat. Czytałem go kilka razy. Starałem się zrozumieć. Trudne to zadanie. Miejscami Ginsberg jest genialny, miejscami bełkocze bez ładu i składu. Chyba właśnie tak być powinno. W starciu z nieokreślonym złem ma się często w głowie tylko skowyt. Są tam też słowa obsceniczne, za które wytoczono mu proces. Nic lepszego hipsterom przydarzyć się nie mogło. Weszli z przytupem w świadomość młodszego od siebie pokolenia. Od daty powstania Howl minęły dziesięciolecia. Poemat ten jest teraz kultową klasyką. Najciekawsze i najważniejsze jest jednak to, że Howl odżywa co jakiś czas. Prawie każde nowe pokolenie wkraczając w mrok dojrzałości pisze jego nową własną wersję. Najnowsza, którą znam, wyszła spod klawiatury Laury Pieroni, Howl 2.0: „Widziałam najzdolniejszych z mojego pokolenia zniszczonych przez pracę na dwa etaty w knajpach, marzących o opiece medycznej i czymś

więcej niż stawka godzinowa plus napiwki, wlekących się do domu wieczorem po dodatkowej pracy w barze, zbyt dobrze wykształceni hipsterzy którzy palą się do pracy w redakcji lub marketingu, ich bieda nie pochodzi z lenistwa tylko jest skutkiem recesji spowodowanej chciwością ich rodziców, którzy pożyczali swoje mózgi źle opłacanym profesorom w nadziei na asystenturę... A w roku 1954 opublikowano The Doors of Perception, includes heaven and hell. Autorem tej książki jest Anglik, Aldous Huxley. Dla (jakże często zapijaczonych) Europejczyków kontynentalnych, poważne pisanie o środkach psychoaktywnych jest szokujące. W krajach kolonialnych, włączając w to skolonizowaną Amerykę, temat ten traktowany jest normalnie. Amerykanie wiedzą, że Indianie przez tysiące lat palili fajkę pokoju i modlili się pod wpływem otwierających się drzwi do innego świata substancji. Trzeba było opisać co jest za tymi drzwiami. I rozległo się przejmujące do szpiku kości wycie. Naked Lunch Williama S. Burroughsa czyta się jeszcze trudniej niż Skowyt. Nie można się jednak od tej książki oderwać. A w cytowanej na okładce recenzji „Newsweeka” czytamy; „Dzieło sztuki. Krzyk z piekła rodem, brutalna, przerażająca i śmiesznie dzika książka, która szamoce się pomiędzy niekontrolowaną halucynacją i szaleństwem”. Świat nie kończy się na NYC i Frisco. Środek też trzeba było skolonizować. Gdzieś tam, wysoko w górach, włóczył się biały Indianin, czyli Gary Snyder. Nikt do dziś nie wie, czy był to hipster, „Majster Bieda” czy pierwszy hippis. Wiemy tyl-

24|

nowy czas | 08 (206) 2014

kultura

GROOVE RAZORS w Jazz Cafe POSK masz Żyrmont był odpowiedzialny za instrumenty klawiszowe. Skład uzupełniali Australijczyk Damien Cooper na gitarze i fenomenalny saksofonista amerykański Dean Mongerio. Było więc nie tylko bardzo profesjonalnie, ale i międzynarodowo. Damien jest pierwszym gitarzystą w znanym ThrillerLive w Londynie), a Dean jest jednym z najlepszych saksofonistów młodszego pokolenia w Wielkiej Brytanii, aktywnie koncertującym i nagrywającym. I przyznać muszę, że gra Deana trafiła do serc odbiorców, bo młody muzyk ma nie tylko ogromny talent, ale i charyzmę. Potrafił zaczarować słuchaczy w równym stopniu co Kevin ze swoim sześciostrunowym basem. Sala POSK-owej Jazz Cafe do najmniejszych nie należy i nie każdemu artyście udaje się ją zapełnić, jednak zespół Tomasza Żyrmonta nie miał problemu z frekwencją. Grupa zdobyła sobie już sporą liczbę fanów i sympatyków. Groove Razors przedstawili utwory ze swej pierwszej płyty, jak i nowszy materiał. Tomasz Żyrmont, który jest nie tylko liderem zespołu, ale i kompozytorem, zdradził mi, że już trwają prace nad przygotowaniem kolejnego albumu. Jednak zanim wydawnictwo ujrzy światło dzienne, kolejny koncert Groove Razors już za kilka tygodni. Polecam gorąco!

K

oncerty z cyklu TomaszFurmanekzaprasza w Jazz Cafe POSK zawsze oferują sztukę z wysokiej półki (o koncercie skandynawskiej wokalistki Evy Martensson pisałem w czerwcowym numerze NC). Nie inaczej było w połowie sierpnia. Tym razem daniem wieczoru była muzyka grupy Groove Razors, założonej przez niezwykle utalentowanego pianistę Tomasza Żyrmonta. Założyciela i lidera kwintetu poznałem kilka lat temu. Przybył do Wielkiej Brytanii w 2007 roku, by szerzej rozwijać swe talenty pianistyczne (po studiach na Akademii Muzycznej w Katowicach, uzyskał dyplom w Guildhall School of Music and Drama). Już przy pierwszym spotkaniu poczułem, że muzyka jest jego największą pasją. Zaś oglądając go na żywo miałem okazję przekonać się o jego talencie. Stworzony przez niego zespół grający muzykę fussion występował tym razem w nieco innym składzie. Po koncercie w Jazz Cafe POSK Tomasz powiedział mi, że często zaprasza różnych muzyków do wspólnego grania. Chyba dobrze robi, gdyż

ko, że śpiąc pod gołym niebem wyśnił piękną poezję i amerykański buddyzm. Panowie literaturoznawcy twierdzą, że Snyder rozwinął i upowszechnił nature writing, czyli pisanie o przyrodzie. Pewnie mają rację. Dla mnie ważniejsze jest to, że trudno przetłumaczyć jego wiersze. Jest w nich zbyt wiele słów indiańskich, buddyjskich, slangu białych ludzi z gór i nazw miejsc, które trzeba (aby zrozumieć) zobaczyć. Pójdę więc na łatwiznę i przetłumaczę tylko Jak poezja do mnie przychodzi”: przekrada się nad skałami nocą wystraszona trzyma się poza kręgiem światła z mojego ogniska idę tam aby spotkać ją A proza? Jak pisać prozę, gdy ma się pod stopami góry aż po horyzont i sto mil dalej? Snyder napisał jednak cały tłum notatek, esejów, opowiastek i przypowiastek. Dobrze się to razem z poezją przeplata i książkę The Gary Snyder Reader warto otwierać w dowolnym miejscu. A jeszcze lepiej,spotkanie ze Snyderem zacząć od książki The Dharma Bums (1958). Kerouac (Tak. Znowu Jack Kerouac.) opisał w niej niektóre przygody Japhy Rydera czyli Garego Snydera. Po tej lekturze, człowiek zaczyna rozumieć dlaczego wyprawy na Daleki Wschód tak bardzo zamieszały Snyderowi w głowie, że mu się Wielki Manitou pomieszał z bożkiem łysym i tłustym. Tak czy inaczej, hipsterowsko-hippisowska fascynacja buddyzmem jest ciekawa. Pytałem o to wielu ludzi z krajów Dalekiego Wschodu. Najczęściej uśmiechali się i mówili bla, bla, bla. Zbierając na jedną kupkę wszystko co na ten temat wiem, wygląda mi na to, że na Dalekim Wschodzie chrześcijaństwo to New Age. Oh, well. Ziemia jest okrągła i ktoś (albo my, albo oni) musi chodzić do góry nogami. Inteligenckie gry i zabawy w literaturę to jednak nie wszystko. Nie wolno zapomnieć o hipsterach do potęgi entej. Klub motocyklowy Hell’s Angles powstał w Kalifornii, w roku 1948. Jego członkami byli (najczęściej) robotnicy. Po pracy ci niegrzeczni chłopcy lubili siadać na Harleye i

Tomasz Żyrmont (fortepian), Kevin Glasgow (bas), Dean Mongerio (saksofon), Laurie Lowe (perkusja), Damien Cooper (gitara)

trafia na wyjątkowych artystów. Na mnie największe wrażenie zrobiły instrumentalne popisy basisty, pochodzącego ze Szkocji Kevina Glasgow. Bardzo często rolę basu w zespole traktuje się nieco po macoszemu, sprowadzając ten instrument do elementu

sekcji rytmicznej. Kevin pokazał, że nie jest tylko akompaniatorem. Jego długie partie solowe za każdym razem kończyły się żywiołową reakcją publiczności. Za perkusją zasiadł Laurie Lowe, będący wieloletnim członkiem Groove Razors. To-

zwartą kolumną ruszać w świat, czyli do przydrożnego baru. Zasady w klubie były (i są dalej) dziecinnie proste; jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Motocykl jest święty i niech opaczność ma w swojej bardzo troskliwej opiece każdego obcego, kto odważy się go dotknąć. A hitlerowski hełm i żelazny krzyż oznacza: zabiłem SSmana i zjadłem jego wątrobę. Don’t fuck with me! Dla policji i mieszkańców mijanych miasteczek kilkudziesięciu ludzi ubranych w podobne skórzane kombinezony i jadących na podobnych motorach to piekło. Jak się dowiedzieć, który z nich przejechał na czerwonym światle lub dał w mordę wieśniakowi? Wybuchła więc wielka wojna policji z „aniołkami”. Poematy, dramaty i komedie pisać by o tym można. Ten temat musiał jednak poczekać na odpowiedni klimat. I jak się już doczekał, na amerykańskim niebie zaświeciły dwie nowe gwiazdy. Pierwszą jest Hunter S. Thompson. Ten człowiek jest w literacko-dziennikarskim świecie kimś wyjątkowym.

Stworzył Gonzo Journalism czyli własną wersję New Journalism. Jego książka Hell’s Angels (1966) to teraz klasyka przez duże K. Drugą gwiazdą jest film Easy Rider (1969), który jak wszyscy wiemy… I jeszcze jeden Anglik. Anthony Burgess i jego książka A Clockwork Orange (1962) czyli Mechaniczna pomarańcza. Powie ktoś, że nie można zaliczyć jej do wytworów Beat Generation. To prawda. Ale ja i tak wiem swoje. W moich własnych, byle jakich przemyśleniach o tym kim jest hipster, książka ta (łącznie z filmem Kubricka) pełni rolę puenty.To wizjonerski opis postkomunistycznej mentalności. Otaczają nas przecież tłumy Aleksów. Na szczęście, najczęściej w wersji light. Nie dziwota więc, że za amerykańskimi „białymi Murzynami” i u nas pokazali się hipsterzy. Ciekawe, czy coś kiedyś napiszą? Czas kończyć. Muszę jeszcze tylko poszukać kropelki, dzięki której murzyńska muzyka rozlała się jak świat długi i szeroki. Tu nie jest potrzebna ani sekunda namysłu: Louis Armstrong. A konkretnie? Mogą być marzenia niewolników w Summertime (z Ellą Fitzgerald: Summertime, and the livin’ is easy Fish are jumpin’ and the cotton is high Oh, your daddy’s rich and your ma is good-lookin’ So hush little baby, Don’t you cry … Lato, i życie jest łatwe Ryby pluskają i bawełna jest sucha Oh, twój tata jest bogaty a mama ładna Cicho maleńki, nie płacz ... Albo marsz pogrzebowy z Nowego Orleanu, When The Saints Go Marching In (z Jewel Brown): We are traveling in the footsteps Of those who’ve gone before But we’ll all be reunited On a new and sunlit shore … Idziemy śladami Tych którzy odeszli Ale będziemy znów razem Na nowym słonecznym brzegu … A teraz go i szukaj swojego własnego Frisco.

Tekst i zdjęcie: Alex Sławiński Szczegółoweiinformacjed dotycząced działalnościzzespołuzznaleźćm możnan nasstroniew www.tomaszzyrmont.com

Artful Faces

Furmanekiisa attrainedjjazz Say others: TomaszF vocalist,ssinger-songwritera anda assuccessfulp promotero of jazzm musica andg goodm musiciing general.F Famousffor SongsuiteV VocalF Festivalp project,F Fo.Pa.– –h hiso own musicalp project/album,a andm musicalc collaborationw with wellk knowniinternationaljjazzss tars.R Responsibleffor manyssuccessfulc concertsiinP PolishJ JazzC Cafe. Reciepiento of‘‘Fryderyk’a awardfforc co-producingo ofa an albumo oftthey yeariinttheD DanceM Musicc category. andm musicalsspaceo ofjjazz. Says he: “Illovettheffreedoma PolishJ JazzC Cafeiisa affantasticp placea andiitiisg gaining greatrreputationa amongstB Britishm musiciansa and audience,ttoo.” “Id don’tllikeb beingp photographed,p please,y youc cand draw meb butn nop photos!B Bytthew way,w what’sm myffacellike?” Enigmatic.F Friendly.A Andtthesshape? Say I: “Yourfface?E Ehm…a ab bitssquare.N No,n no,n no…e ehmm…k keepssmiling!“ Nothingm matchesh hisp passionfform music.P PolishJ JazzC Cafe shouldb beg grateful.R Respecta alla around. Bottom line: Prospectivessponsorsssignh here.P Please. Text & graphics by Joanna Ciechanowska

pytania obieżyświata

Co śpiewają sikhowie w swoich świątyniach?

Włodzimierz Fenrych

S

outhall to londyńska Indiatown, widok brodatych mężczyzna w turbanach nikogo tu nie dziwi. Turbany kolorowe, brody czasem długie do pasa. To sikhowie. Pochodzą z Indii i nie są muzułmanami, ale do hinduskich światyń też nie chodzą. Ich własna świątynia, tak zwana gurdwara, znajduje się tuż obok stacji, niski żółty budyneczek po północnej stronie torów. Druga, znacznie większa gurdwara jest o kilka ulic dalej, po północnej stronie. Okazały, choć niezbyt urodziwy budynek zwieńczony kilkoma indyjskimi baniakami. Do gurdwary wejść może każdy. Nikomu nie broni się wejścia do miejsca modlitwy – jest to jedna z podstawowych zasad religii sikhów. Do wielu świątyń hinduskich wolno wejść tylko członkom wyższych kast, w wielu krajach muzułmańskich do meczetu nie wolno wchodzić niewiernym, gurdwara jest wszędzie otwarta dla każdego. Co ciekawe – każdy wchodzący zapraszany jest również do posiłku. W Indiach – gdzie jedzenie posiłku z kimś spoza kasty stanowi tabu – taki zwyczaj jest prawdziwie rewolucyjny. Wszyscy są równi w oczach Boga i wszyscy jedzą ten sam posiłek – bramini i pariasi, bogaci i biedni, kobiety i mężczyźni. W sali modlitw nie ma rzeźb wielorękich i wielogłowych bóstw. W ogóle nie ma rzeźb, jest tylko palankin, pod którym leży na poduchach święta księga – Guru Granth Sahib. Księga traktowana jest jak prawdziwy guru, cały czas ktoś omiata ją pędzelkiem do odganiania much, a każdy wchodzący pada przed nią na twarz. Jej treść recytowana jest lub śpiewana z towarzyszeniem harmonii. Co to jest ten Guru Granth? Skąd się ta księga wzięła? I kto to w ogóle są ci sikhowie? Zaczęło się od wielkiej podróży młodego człowieka rodem z Pandżabu, imieniem Naanak. To właśnie jego sikhowie uważaja za swojego mistrza. Nikt tak naprawdę nie wie, dokąd dotarł. Jego uczniowie twierdzą, że był na Cejlonie i w Tybecie, dotarł też do Mekki. Zachodni uczeni w to powątpiewają; Naanak nie pisał relacji z podróży jak Marco Polo, pisał wyłącznie poezje. Powątpiewać można, ale taka podróż nie jest wcale nieprawdopodobna. Pielgrzymki indyjskich muzułmanów

wędrowały do Mekki i Naanak bez problemu mógł się do nich przyłączyć. Podobno przed swą podróżą piastował jakiś urząd, prawdopodobnie więc znał perski, urzędowy język sułtanatu Delhi; znając perski mógł się łatwo dogadać w klasztorach derwiszów w Iranie i na Bliskim Wschodzie. Pochodził z kasty kszatrijów, wysokiej w hinduskim społeczeństwie, prawdopodobnie więc znał sanskryt, język świętych tekstów. Znając sanskryt, mógł się porozumieć w klasztorach Tybetu, gdzie ten język był studiowany tak, jak w Europie łacina, a także na Cejlonie, gdzie buddyści znają pali, język bardzo do sanskrytu zbliżony. O zasięg podróży można się spierać, wyznawcy twierdzą, że dotarł nawet do Rzymu i Chin, natomiast nikt nie wątpi, że dotarł do Benares. Wprawdzie zachodni uczeni powątpiewają w twierdzenie wyznawców, że spotkał tam Kabira, ale i to jest niewykluczone: Kabir mieszkał wówczas w Benares, Naanak miał podobne zainteresowania, a że był zafascynowany starszym od siebie poetą świadczy choćby fakt, że wiele jego wierszy włączył do swej świętej księgi. Oto co znaczy oddziaływanie poezji! Kabir wcale nie zamierzał zakładać religijnej sekty, dopiero po śmierci jego uczniowie, i to hindusi, nie muzułmanie, postanowili się zorganizować w zakon Kabiri. Naanak inaczej – w końcu nie po to odbywał swe niewiarygodne podróże, by to, czego się nauczył, chować dla siebie. Widząc gromadzącą się wokół grupę chętnych słuchaczy, zakończył podróże i osiadł w wiosce Kartarpur w Pandżabie, do końca już życia guru z długą siwą brodą, w żółtym turbanie, otoczony gronem uczniów. Tak właśnie jak szejk sufi, który spędziwszy młodość na podróżach po całym znanym świecie, w starszym wieku osiada w jednym miejscu otoczony gronem derwiszów. I tak właśnie jak u sufich – owi uczniowie przyjęli miano „poszukujących”, po pandżabsku „sikh”. Jednakże Naanak, przeciwnie niż Kabir, nie przyjął islamu, jego wyznaniem wiary było „JEDEN BÓG", ale bez dopowiedzenia o Mahomecie. Nie odrzucał hinduskich bóstw, twierdził tylko, że JEDEN jest ponad nimi. Nie odrzucał świętych Wed, nie odrzucał też specjalnie Koranu, radził tylko codzienne śpiewanie hymnów w zrozumiałym języku. Zebrał nawet w tym celu pieśni współczesnych sobie poetów, Kabira, Namdewa i innych, a także swoje własne. A na trzy tygodnie przed swą śmiercią przed jednym z uczniów, imieniem Angand, położył orzech kokosowy oraz pięć złotych monet, poczym złożył mu pokłon jako nauczycielowi, w ten sposób zapoczątkowując rytuał sukcesji. Angand był drugim w linii dziesięciu sikhijskich guru. Piąty z nich, Guru Ardżan, skompilował księgę zawierającą pieśni zebrane przez Naanaka oraz utwory następnych guru; księga ta została nazwana Adi Granth. Dziesiąty w linii, Guru Gobind Singh, przed swą śmiercią położył orzech kokosowy oraz pięć złotych monet przed tą księgą i złożył jej pokłon, w ten sposób jej przekazując status nauczyciela; odtąd zwana jest ona Guru Granth. Gobind Singh stworzył też Khalsa, zakon rycerzy, których zadaniem było bronić sprawiedliwości; nie siebie samych, lecz wszelkich pokrzywdzonych,

co w muzułmańskim władztwie Aurangzeba oznaczało przede wszystkim hindusów. Członkowie Khalsy przyjęli charakterystyczne cechy ubioru: metalową bransoletę, sztylet, turban, długie włosy i brody itd. Zakon ten nie uważa się za posiadacza jedynej prawdy, wskazana przez Naanaka droga ku Bogu jest dobra, ale nie ma powodu uważać jej za jedyną. A co tam jest napisane w tej świętej księdze? Byłem kiedyś w Amritsarze i na straganie przed Złotą Świątynią nabyłem broszurkę zatytułowana „Hymny Dżapu”. Złota Świątynia w Amritsarze to najważniejsza gurdwara na świecie a Hymny Dżapu to najważniejsza część świętej księgi. Jest to zbiór krótkich wierszy samego guru Naanaka. To one (między innymi) śpiewane są w Złotej Świątyni i w gurdwarach na całym świecie. Broszurka zawierała ich przekład na angielski, ale było to wydanie synoptyczne, obok wersji angielskiej był tam też oryginał w języku pandżabi. Na podstawie tej broszurki dokonałem kilku spolszczeń biorąc pod uwagę zarówno dosłowne znaczenie jak i brzmienie oryginału. Kilka tych przekładów dołączam – specjalnie dla tych, którzy są ciekawi co takiego sikhowie w swych gurdwarach śpiewają. Guru Granth jest zbiorem poezji, ale ma strony ciasno zapisane, bez podziału na wersy. Moje spolszczenie podobną ma formę. 1. Jeden Bóg – Imię Prawdy – Stworzyciel Świata – Bez Lęku – Nikomu wrogi – Nigdy nie umiera – Nigdy się nie rodzi – Źródło własnej mądrości – Objawiony przez Guru – powtarzaj: Prawdziwy na początku, Prawdziwy w przeciągu wieków, również teraz Prawdziwy. Rozumiejący go nie zrozumieją, choćby tysiąc lat próbowali. Milczący go nie przemilczą, choćby tysiąc lat nie rozmawiali. Chcący wciąż będą chcieli, choćby bogactwa świata zebrali. Choćby kto posiadł tysiąc mądrych myśli, na tym świecie je pozostawi. Jak osiągnąć prawdziwość? Jak z murem fałszu się rozprawić? Naanak mówi: wypełniając wolę Pana, którą nam tu zostawił. 38. Wstrzemięźliwość – piecem, cierpliwość – złotem, zrozumienie – kowadłem, Boża Mądrość – młotem, bojaźń Boża – miechem, pokuta jest żarem, miłość – garncem, płyn w nim skryty jest nektarem. W takiej kuźni można wykuć prawdziwą wiarę. Kto chce, aby On spojrzał, niech w tej kuźni kuje. Naanak mówi: Jego spojrzenie jak nektar smakuje. 39. Wiatr jest mistrzem, woda – ojcem, ziemia – matką ogromną. Dniem i nocą wszyscy ludzie bawią się pod ich osłoną. Przed Bożym Obliczem opowiedziane są dobre i złe czyny. Zgodnie z czynami jedni są blisko, gdy inni są oddaleni. Imię słyszący w dobrym kierunku opuszczą ziemię. Naanak mówi: ich twarze lśniące, a inni pójdą za nimi.

26|

08 (206) 2014 | nowy czas

miejsca mało znane

Wakacje w… Folkestone Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie…

Widoki z wiktoriańskiej promenady

Wiktoriańskie szalety wzdłuż bezludnej plaży

Adam Wojnicz

W

wakacje nie trać czasu i pieniędzy – zamiast jechać na drugą stronę Kanału, i pewnie jeszcze dalej, zatrzymaj się w Folkestone. Pogoda może nie taka jak w Hiszpanii czy we Włoszech, ale nie wydasz pieniędzy na drogie kremy i nie zmarnujesz czasu na chowanie się w cieniu. I dojazd tańszy. Zabrzmiało jak oferta agencji turystycznej? Nic z tego. Byłem, widziałem, doświadczyłem. I nie mogłem uwierzyć, że na miejsca wypoczynkowe przychodzi i odchodzi moda. Kiedyś, pod koniec XIX wieku, był to luksusowy kurort z imponującą promenadą wzdłuż wybrzeża. Luksusowy i eksluzywny do tego stopnia, że obywatele niższej kategorii nie mogli z deptaka korzystać. Czasy się zmieniły, kurort stracił swój urok, ale układ przestrzenny, bez ruchu kołowego, pozostał. Spokój, cisza i morska bryza. Zniesiono jedynie restrykcje dla niższych klas. Z duchem czasu, bo wprawdzie podział pozostał, to jednak oficjalnie go nie ma i wszyscy poddani królowej są równi w majestacie prawa. A jak sobie w życiu radzą, to już zupełnie inny problem. Od kiedy pojawił się w okolicach wjazd do tunelu pod kanałem La Manche, Folkstone kojarzy się z przeprawą na drugi brzeg kanału, parkingami i hurtowniami, samo miasteczko pozostaje na boku. Dawniej był tu jeszcze port, skąd płynęło się na pokładzie promu do Francji albo Belgii. Przeprawa na kontynent stała się głównym celem i przez długie lata nikt nie myślał o Folkestone jako miejscowości wypoczynkowej. Ten wiktoriański kurort przegrał też z preferencjami klimatycznymi i łatwością przemieszczania się do cieplejszych krajów. Zgodnie z zapotrzebowaniem powstały więc enklawy brytyjskie, bliższe i dalsze, nawet w egzotycznych krajach, gdzie słońce jest gwarantowane, a British Way of Life stanowi część pakietu wakacyjnego. W tym nowoczesnym trendzie kurorty brytyjskie skazane zostały na regres. Jako tako radziło sobie z bliskich Londynu miejscowości Brighton, z licznymi atrakcjami, nastawione na masową rozrywkę i ekskluzywną ofertę dla entuzjastów sportów wodnych, w tym właścicieli pełnomorskich jachtów. Folkestone nie przyciągał tego zainteresowania, chociaż położony jest również niedaleko stolicy, a w nieodległej przeszłości miał

Trasa widokowa, z krajobrazem poprawionym przez londyńskich budowlańców pod koniec XIX wieku. Bloki cementowe wyglądają jak naturalne skałki

podobnemożliwościicałkiembogatątradycję.Dopieroterazbudzisięzletargu.Zbytwolno,narzekająmiejscowi,alepostępyjuż widać.Sąnadalulicezaniedbane,aleteżimiejsca,którewartoodwiedzić.Niewszystkoskończone,alewidaćpotencjał.Takjestna uroczej,spadającejwkierunkuwybrzeżaHighStreet.Powstają tamgalerieirestauracje,bezzgiełkuitandetysalonówgiernadmorskichmiejscowości.Odkilkulattoczysiędysusjajakzagospodarowaćnieużywanyjużport.Swój master plan przedstawiłjeden znajwybitniejszychwspółczesnychbrytyjskicharchitektówSirNormanFoster.Ijaktobywazprojektamitegoarchitekta,wszystkich zachwycił,adorealizacjizaakceptowanokompromisowerozwiązanie.PodobnylosspotkałprojektFosteraprzebudowycentralnej wkońcudzielnicyElephantandCastle.PókicoFolekstoneHarbourstraszyczęścioworozebranązabudowąipustką.Majątujednak powstaćsklepy,galerie,kawiarnieimieszkania. Nadługiejnadmorskiejpromenadziewidaćjużpocząteknowej odsłony.Zdalaodruchuulicznego,niemawatynapatyku,lodów osmakuzmrożonejjajecznicyijednoręcznegobandyty.Jestcicho, spokojnie,kameralnie.Możetoodległeechoświetnościtegowiktoriańskiegokurortu.WXIXwiekuFolkestonebyłmiejscemdysputy,którapodzieliłaletników.Postępowiwiktorianiezaproponowali zbudowanie,jaknaobecnestandardy,niewielkiejscenynapromenadzienieopodalwybrzeża,dlaorkiestrydętej.Spórciągnąłsięlatami,wkońcukonserwatyścimusieliustąpić,scenapowstała,ale poIIwojnieświatowej,podobniejakcałyośrodek,niszczała.Dziś odnowionawitaspacerowiczówwswojejpełnejglorii. WczasieIwojnyświatowejFolkestonebyłmiejscemskądżołnierzeudawalisięczęstonapewnąśmierćwokopachnakontynencie.Przypadeksprawił,żeznaleźliśmysięwmiasteczkuwdniu upamiętnieniasetniejrocznicytegokrwawegokonf liktu.Łuk-pomnikpoświęconypoległymodsłoniłnawybrzeżuksiążęHarry. Późnymwieczoremokołogodz.22znalazłemsięwtłumiemieszkańcówiwczasowiczównauroczystymapelupoległych.Żołnierze, którzypoleglizaswojąojczyznę,wodległymjużczasie,ibez względunahistorycznąocenękonf liktu,pozostająbohaterami, którymoddajesięcześć.Trudnobyłoukryćwzruszenie.Nicspektakularnego.Tysiącelampek,grobowacisza,szummorzaimonotonnygłosodczytującynazwiskapoległych. Wświetleksiężycawracaliśmypromenadądoswoichrezydencji.Obokimponującychtarasówwiktoriańskichrezydencji.Na końcuotwartyterenidwiemonumentalnebudowlehoteliGrandi Metropolitan.Mieszkaliśmyobok,whoteluBurlington,równieżz tegookresu.Wnętrza,zniewielkąinterwencjąwspółczesności,zachowałyswojąpatynę.Kelnerzyteżnieznaszejepoki,chociażz drugiejstronykanałuLaManche.

|27

nowy czas | 08 (206) 2014

pocztówka z londynu

LONDYN na kilka dni Jest to impresja z punktu widzenia świeżego obserwatora. Dotąd gościłem w Londynie dwukrotnie i można powiedzieć, że dopiero nabieram apetytu. Andrzej Lichota

L

ondyn, jak wiadomo, to największe centrum finansowe na świecie (od 2007 roku wyprzedza Nowy Jork) i jedno z największych miast. To także centrum obrotu dziełami sztuki i jak na takie centrum przystało, panuje tu rozmach, ruch i różnorodność, a obrazy Picassa, Braque’a czy Moneta można zobaczyć za oknami prywatnych galerii w zamożnych dzielnicach miasta. Tych, których odstrasza brytyjski cennik (wiadomo, średnio co najmniej pięć razy drożej niż w Polsce), chciałbym uspokoić, w rzeczywistości nie jest tak źle. Warto ponieść koszty podróży, bo oferta kulturalna i wizualna jest ogromna. I – co było dla mnie niezwykłym zaskoczeniem – w większości darmowa! Do Tate Modern, British Museum, National Gallery, Victoria & Albert Museum itd. wejść można ile razy się chce za darmo. Mając na uwadze jak bogate są to zbiory i ile muzea oferują, jest to coś nadzwyczajnego i niespotykanego. Pominę w tej konfrontacji nasz rodzimy przykład, gdzie dość słono płaci się za bilety do muzeów i galerii, a zobaczyć można jedynie kilka dzieł światowego formatu. W Europie oczywiście z tego typu ofertą jest znacznie lepiej. Paryż, Wiedeń, Florencja, Oslo, Berlin – w tych miastach jest czym doładować wyobraźnię. Jednak za takie wizyty trzeba zapłacić od kilku do kilkunastu euro, więc wizyta w pięciu czy siedmiu muzeach to niemały wydatek. Ciekawym przypadkiem jest Moskwa. Jeśli ktoś nie miał okazji tam być, informuję, że za wejście do muzeów cudzoziemcy płacą zwykle dwa razy wyższe stawki niż miejscowi. W tej konfrontacji Londyn jawi się jak miejsce z innej cywilizacji. Swoiste Eldorado. Widocznie Anglosasi doszli do wniosku, że zabytki i najwyższej klasy dzieła sztuki światowej należą się społeczeństwu zupełnie tak jak powietrze. Od sztandarowych dzieł Rafaela, Dürera, Rembrandta czy Leonarda da Vinci w National Gallery po znakomite obrazy Turnera, Bacona, rzeźby Moore’a w Tate Britan czy Picassa, Miro, van Gogha, Degasa, Cezanne’a, Corota, Pollocka w Tate Modern.

Przy kolekcji Turnera zgromadzonej w Tate Britain zatrzymam się dłużej. Polecam ze wszech miar, bo wrażenia estetyczne nadzwyczajne, a do tego, co rzadko się zdarza, można prześledzić rozwój malarza na przestrzeni lat. Idąc od obrazu do obrazu widać jak Turner z biegiem czasu pozbywa się detali, rezygnuje z dekoracyjnej kompozycji i uładzonej formy na rzecz coraz głębszych i bardziej dramatycznych rozgrywek pomiędzy światłem i cieniem. Myślę, że był zafascynowany twórczością Rembrandta. Nie wydobywał jednak bryły z mroku, a komponował za pomocą światła. W Tate Britain ogromne wrażenie robi także Bacon, kilka obrazów, w tym dwa słynne tryptyki, i znakomite – nigdy dotąd nie widziałem ich tak wiele – rzeźby Henry Moore’a. W Tate Modern miałem okazję zobaczyć wystawy czasowe. Za pierwszym razem Paula Klee, a ostatnio Malewicza. Te ekspozycje są płatne, przeważnie około 15 funtów. Niemniej w obu przypadkach zgromadzone dzieła to absolutnie sztandarowe prace prezentowanych artystów. Większość najczęściej reprodukowanych w albumach dzieł, a do tego masa szkiców, notatki i ciekawostki. Żeby to zobaczyć rozproszone w różnych miejscach pewnie należałoby poświęcić miesiące na podróże po świecie. Jeśli tylko taka wystawa się trafi, warto wydać kilkanaście funtów i nacieszyć oko. Natomiast stała, już bezpłatna kolekcja Tate Modern to m.in. Pollock, Dali, Picasso, Miró, Bacon, Dubufett, ale i ona podlega czasowym zmianom i można w jednej z sal zobaczyć np. Richtera. Dla zainteresowanych kulturą różnych regionów świata znakomitym przystankiem będzie British Museum z imponującym i robiącym ogromne wrażenie przeszklonym dziedzińcem. Największym w Europie. Muzeum posiada ponad siedem milionów eksponatów, a wśród nich egipskie mumie, Kamień z Rosetty czy prace Albrechta Dürera. Do zgłębiania historii wzornictwa i rzemiosła różnych epok i kultur, ale także Anglii, polecam Victoria & Albert Museum. Tu poza niezwykłymi kolekcjami ubiorów, wnętrz, eksponatów z Indii, Japonii, Chin, w części prezentującej najnowszą historię, znajduje się słynny plakat wyborczy „Solidarność”. Miło zobaczyć polski akcent w tak prestiżowym miejscu. Muzea wciągają, ale oczywiście miasto robi nadzwyczajne wrażenie. Obowiązkowe przystanki to Parlament, Westminster, Ka-

tedra św. Pawła, Buckingham Palace i oczywiście Tower Bridge. Koniecznie wieczorny spacer wzdłuż Tamizy, zaczynając od St. Thomas Hospital, gdzie roztacza się najlepsza poza London Eye panorama na Parlament. Po spacerze najlepiej zajrzeć do jednego z angielskich pubów, gdzie przy pincie Guinnessa można skosztować nocnego londyńskiego życia i atmosfery. Warto odwiedzić także Kew Gardens. Największa oranżeria w tych pięknych ogrodach przypomina nieco konstrukcją słynny Cristal Palace, gdzie z Hyde Parku przeniesiono Wielką Światową Wystawę. Oryginalnie Cristal Palace miał ponad 550 m długości i 43 wysokości. Wśród atrakcji pałacu najbardziej widowiskowe były naturalnej wielkości modele dinozaurów. Cristal Palace spłonął niestety w 1936 roku, a oranżeria w Kew Gardens to jedynie namiastka, ale patrząc na nią można mieć wyobrażenie, jakim cudem architektury musiał być pierwowzór. Zaglądnąłem też do Ogniska Polskiego przy Exhibition Road. Miejsce obowiązkowe dla każdego odwiedzającego Londyn Polaka. Niegdyś było tu centrum życia społecznego, kulturalnego i towarzyskiego Emigracji Niepodległościowej. To tu bywali prezydent Raczkiewicz i Raczyński, gen. Anders i jego żona Renata Bogdańska, Marian Hemar czy Feliks Konarski. Miejsce jest znakomitą wizytówką Polski i Polaków. Można poczuć, że bije tam życzliwe i mocne serce, a polska restauracja podaje znakomite potrawy i trunki, które mają wielu rdzennych londyńskich admiratorów. Małe podsumowanie. Porównanie z Paryżem nasuwa się samo, może dlatego, że obie te stolice odwiecznie ze sobą rywalizują. Oba miasta mają nadzwyczajne zasoby, ale jednak odmienny urok. Paryż zdecydowanie nadaje się na urokliwą romantyczną wycieczkę z lekką nutą nostalgii za przedwojennym klimatem Montmartre i Montparnasse. Na pewno wielkim plusem jest francuska kuchnia. Jednak Paryż to już nie miasto przyszłości. Coraz bardziej przypomina skansen. Londyn natomiast zmienia się i ciągle formuje, jest dynamiczny, nowoczesny i multikulturowy. Nieprzypadkowo jest największym węzłem lotniczym świata, gdzie pięć głównych lotnisk przyjmuje rocznie ponad 150 mln pasażerów. Londyn na pewno jest dla tych, którzy chcą się rozwijać i zdobywać świat. To możliwość nieograniczonego dostępu do kultury i sztuki, co zdecydowanie rekompensuje niedoskonałość angielskiej kuchni. Ale nie samą bagietką i winem człowiek żyje. Z całą odpowiedzialnością potwierdzam, że nic się nie zmieniło od XVIII wieku, kiedy Samuel Johnson kategorycznie oświadczył: …when a man is tired of London, he is tired of life; for there is in London all that life can afford.

28 |

08 (206) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Jacek Ozaist

WYSPA

S

iedzę na werandzie i patrzę na ogród. W oddali suną samoloty niby paciorki nanizane na niewidzialny rzemyk. Codziennie pojawiają się w kolejce do lądowania na Heathrow z tą samą imponującą regularnością. Nie słyszę ich, nie przeszkadza mi huk ich silników. Właściwie to mieszkam na wsi, choć do Big Bena mam jakąś godzinę drogi. Powietrze pachnie niedawno skoszoną przeze mnie trawą. Biorę łyk zimnego piwa i przyglądam się roślinom, które posadziliśmy. Tym razem wszystko, absolutnie wszystko zrobiliśmy wedle własnego widzimisię – kuchnię, łazienkę, sypialnię, taras, ogród. Ciekawe, co goście powiedzą na samoopuszczającą się deskę klozetową? Siedzę i patrzę przed siebie. Aż po horyzont. Zupełnie, jak wtedy, dziesięć lat temu, na balkonie bloku nowohuckiego osiedla. Ale to jedyne podobieństwo. Nie ma we mnie cienia tamtego umęczonego, zalęknionego, zdesperowanego człowieka. O ile jednak londyńska pogoń za szczęściem i dobrobytem w sensie samego procesu

oraz poniesionego wysiłku w niczym nie odbiega od polskiej szarpaniny, o tyle stopa zwrotu zainwestowanych sił i środków, nie ma sobie równych. Zasiałem, to zbieram. Na owoce mojej pracy nie czyha żaden ZUS, Urząd Skarbowy czy wiecznie niezaspokojony nałóg wspólnika-alkoholika. Ktoś trąca mnie w ramię. – Prezes, rusz się. Trzeba rozpalić grilla. To Ania. Nasz skarb. Pracownik, członek rodziny, nasze dziecko. W do imentu przenicowanym interesownością emigranckim ćwierćświatku bardzo ciężko znaleźć kogoś, na kim można bezgranicznie polegać. Tutaj każdy sobie, każdy w sobie i pod siebie. Upadnij, a zdepczą cię i pójdą dalej. Nigdy dotąd własne ego nie było stawiane tak wysoko na piedestale. Tu żyją i pracują najlepsi fachowcy. Budowlańcy osiągają szczyty możliwości, wierszokleci piszą najdonioślejsze poematy, kucharze tworzą takie cuda, że klienci tracą oddech z zachwytu. A potem przychodzi zderzenie z rzeczywistością i okazuje się, że budowlaniec spaprał robotę i sufit leci na głowę, samozwańczy poeta napisał tak marne wierszydło, że słuchaczom mdleją uszy, zaś kucharz podał taką potrawę, że klient zastanawia się, za co ma płacić. Ania nie musi nikogo przekonywać do siebie. To samo rzuca się w oczy. Zamarynowała karkówkę i kurczaki dzień wcześniej. Pozostaje mi tylko ułożyć je na grillu i parę razy poobracać. Będą pyszne, choćby stał przy nich najgorszy kucharz świata. Powoli schodzą się goście, znosząc, jak to zwykle przy takich okazjach, wiele zupełnie nieprzydatnych przedmiotów. Parapeto-urodziny to dość skomplikowana impreza, wymagająca nie lada kunsztu w doborze prezentów. Nawet nie wiedziałem, że znam

Agnieszka Siedlecka

O tożsamości ogórka

S

iedzę w samolocie z Gdańska do Londynu. W jednej ręce dzierżę świeżuteńką kanapkę z żytniego chleba z szynką, w drugiej zaś nieodłączny rarytas towarzyszący moim sierpniowym urlopom w ojczyźnie – ogórek małosolny. Taki, co to w kamionkowym garnku w zaprawie pływał sobie tylko jeden dzień, no może dwa – jeszcze nie do końca gotowy do zjedzenia, jeszcze dla wielu koneserów za twardy, ale ja takie właśnie lubię najbardziej. Rzekłabym – ogórek w stanie przejściowym. Bajka. Delektując się, z należnym szacunkiem spożywam go powoli, a w tym czasie następuje dyfuzja zapachu chrzanu i czosnku z wielokrotnie przefiltrowanym, suchym, klimatyzowanym powie-

tu tylu ludzi. Mam dość trudny charakter i nie waham się mówić o sprawach, które ludzie zwykle przemilczają. To nie przysparza znajomych, a już na pewno nie czyni człowieka lubianym. Lepiej klepać po ramieniu, prawić komplementy, mydlić oczy. Witam wszystkich na progu, odbierając od gości podarki. Nie wiem, które są dla Anety, występującej jako gospodyni, a które moje – solenizanta. Zresztą nieważne. Jest mi tak miło, że zaczynam roztapiać się. Są już wszyscy. Kucharze, kelnerki, przyjaciele i znajomi. Na samym końcu Marcelina, ta od przejętej knajpy w Greenford, sapiąc, że się spóźniła, bo robiła tort. – Oprócz tego przygotowałam parę rzeczy na stół – mówi drżącym jeszcze głosem. – Karkówkę po mazursku i sałatkę węgierską. Jak na komendę, wybuchamy gromkim śmiechem. Rechoczemy, wprost kwiczymy, głośno tupiąc nogami. – No co? – pyta speszona Marcelina. – Chciałam jeszcze zrobić pasztet po meksykańsku, ale czasu brakło. Odpowiadamy jednym wielkim rykiem. Niektórzy płaczą, tarzając się po wciąż pachnącym nowością parkiecie. Odkąd Marcelina przejęła tamtą knajpę, udoskonaliła menu i zaczęła wymyślać swoje własne obiady dnia. Zawsze musiało być coś po mazursku, węgiersku, meksykańsku, rycersku albo pastersku. No i dostało jej się. Lepszego początku nie mogłem sobie wyobrazić. Ludzie płaczący ze śmiechu to dowód naprawdę udanej imprezy. Jeszcze dobrze nie usiedliśmy przy wielkim stole na werandzie, gdy ktoś zaczął wspominać co śmieszniejsze sytuacje z naszego kuchennego życia. – Pamiętacie, jak o wpół do pierwszej w nocy przyszedł zgłodniały facet i pyta: co jeszcze macie? A Ania na to: mamy jeszcze pół godziny.

Albo o podobnej porze gość pytał o świeży chleb, a my że tylko wczorajszy mamy, bo kupiliśmy go koło 23-ciej. Po świeży niech idzie prosto do piekarni. Albo jak kucharz wrzeszczał do pani na zmywaku, żeby mu zwolniła dziurkę, bo będzie cedził!? Akurat biegł z garnkiem ziemniaków do odcedzenia. – A zupę po brukselsku pamiętacie? – Z czego? – Jak to z czego? – Z brukselek! Teraz śmieje się również Marcelina. Psor proponuje nalewkę pigwową własnej roboty jako aperitif. Odmawia tylko Jarek, tłumacząc, że do grobowej deski pozostanie zdeklarowanym piwoszem. Na potwierdzenie swoich słów unosi niebieską puszkę Fostersa. Lekko obrażony Psor, odwraca się z niesmakiem. – Popatrz – Jarek zwraca się do mnie z rubasznym uśmiechem – jeszcze dziesięć lat temu mieszkaliśmy na squacie. – Piękny czas – przyznaję, melancholijnie zapatrzony w zachodzące między rzadkimi chmurami słońce. – Wszyscy byliśmy tam szczęśliwi. Jak w łonie matki, jak w inkubatorze. Squat chronił nas przed światem, przed pogonią za kasą, nawet przed pokusą spełniania marzeń. Nigdzie się nie spieszyliśmy. A wiesz, ostatnio zajrzała do naszej budy ta Polka z Ealingu, u której Aneta sprzątała, a ja strzygłem ten trzymetrowy żywopłot. – I co? – I nic. Nie wiedzieliśmy jak się zachować. W końcu jej i mężowi podaliśmy deser na koszt firmy. Głupia sytuacja: kosisz komuś trawę, a po latach ten ktoś przychodzi do twojej restauracji. – Mój drogi, to świadczy o pokonanym dystansie – stwierdza z całą powagą Jarek.

trzem samolotu. Siedzący obok Anglik rzuca mi pytające spojrzenie – może się zastanawia czy ta dziwna woń ma jakiś związek z tym, czym ja się tak delektuję? Szesnaście lat temu, gdy nie było tzw. tanich linii lotniczych i na bilet do Polski odkładałam cały rok, wstyd było mi jeść własnoręcznie przygotowaną kanapkę. Czekałam co poda stewardesa i choć zwykle smakowało jak plastik, było wliczone w cenę i takie… światowe, lepsze. Dziś bez żadnych kompleksów wsuwam ogórka i szynkę bez chemii zamiast plastikowych hot dogów z pokładowej mikrofalówki. A że intensywnie pachnie? A niech pachnie! Niech wiedzą co jem, niech zazdroszczą! Samolot pnie się w górę, a mnie ogarnia znajome uczucie. Próbuję czytać, spać, wiercę się niespokojnie, by je do siebie nie dopuścić. Im większe ciśnienie w samolocie, im bardziej zatykają mi się uszy, tym bardziej wyraźny ścisk w gardle. Przez chwilę wydaje mi się nawet, że zaraz się rozpłaczę. Po kilku tygodniach w rodzinnym Gdańsku wracam do Londynu, a to, co czuję nazywam radością powrotu i smutkiem wyjazdu. Niełatwa to do opisania mieszanka emocji – z jednej strony cieszę się, że wracam do mojego angielskiego domu, z drugiej jednak opuszczam przecież ten polski. Nie ma znaczenia ile razy w roku odbywam tę podróż, za każdym razem czuję się podobnie, jedną nogą tu, drugą tam. Jedyne, co się zmieniło, to to, iż po tylu latach ten stan zawieszenia trwa raptem dzień, a kiedyś nawet i trzy. Jakby kanał La Manche przeciął mi serce na pół, a ja gdzieś między przegrodami, zdezorientowana błądzę i pytam: „Zaraz, to gdzie właściwie jest mój dom?” Gdy odzyskuję równowagę, czuję ulgę. W zeszłym roku mój brat zauważył, że opowiadając o Wyspach, nie używam już określenia w Anglii, tylko mówię „u nas”. Zaskoczyło mnie to i uświadomiło, iż być może nie zdaję sobie do końca sprawy, jak bardzo wsiąkłam w ten kraj. A raczej, jak on wsiąkł we mnie, jak stał się, prawdopodobnie w tym samym stopniu co Polska, nieodłączną częścią mnie. Czyżby była to swe-

Dzwoni mój telefon. To Matuś. – Co tam? – Wszystkiego najlepszego! Chętnie bym wpadł z prezentem osobiście. – No to wpadaj. Siadaj na rower i wio. Ilekroć byliśmy daleko od siebie, a chcieliśmy, żeby ten drugi przy nas był, mówiliśmy, żeby wsiadał na rower i przyjeżdżał. – Dobra. Będę za pięć minut. – Oki. Pa. Wracam do swoich gości. Akurat omawiają jesienne menu, które mamy wprowadzić za miesiąc. – Cicho, zboczeńcy! – wydzieram się. – Dość o robocie. Pogadajmy o tym, co grają w kinach! I wtedy wydarza się coś absolutnie surrealistycznego. W drzwiach staje Matuś razem z żoną. Uśmiechają się serdecznie, widząc jak opada mi szczęka. Długo mrugam oczami i odganiam omamy ręką. Oni wciąż tam są. – Niespodzianka! – mówią chórem – Najlepszego! Przygarniam oboje do siebie. Jestem szczęśliwy. Dobrze umiejscowiony we wszechświecie. Dumny, że mam takich przyjaciół. Razem z resztą gości idziemy popatrzeć jak mięso skwierczy na kracie z żelaza. Zrobienie grilla wydaje się wszystkim tak oczywiste, jak pójście na kebab. Jest integralną częścią emigracyjnej polskości. – Czy są tu panowie Borys Polewoj albo Dolej Lama? – pyta z namaszczeniem Jarek. Ktoś polewa, ktoś dolewa, pijemy. Niech sąsiedzi walą do drzwi. Chciałbym, aby w tym momencie na niebie pojawił się samolot ciągnący napis: The end, ale to nie film, tylko jedna z moich historii. Kończę więc i wyruszam na spotkanie nowej. Do miłego. Pa.

go rodzaju emocjonalna naturalizacja bez pośrednictwa Home Office? Co w takim razie z tożsamością narodową? Gdy spory czas temu odbywałam jury service (czyli byłam ławnikiem), jeden z przysięgłych podczas przerwy na kawę stwierdził: – You’ve been in this country so long and you are on the electoral register, that means you’re British. Ja na to, że jestem Polką i zawsze nią zostanę. Mam to ogromne szczęście, że nie czuję się już w Wielkiej Brytanii gościem, ale nie chcę też być określana Brytyjką. Zresztą znaczenie tego słowa przeżyło taką rewolucję w ciągu ostatnich 40 lat i wzbudza tyle kontrowersji, że temat ten zostawię na inną okazję. Podczas urlopu w rodzinnym domu czytam, a raczej połykam Znaki szczególne Pauliny Wilk – mistrzowsko napisaną książkę o pokoleniu transformacji, z którym się utożsamiam, mimo iż jestem od autorki o kilka lat starsza. Określa nas generacją analogowo-cyfrową, wychowaną na starych wartościach, puszczoną na głęboką wodę po 1989 roku, gdzie obowiązują już zupełnie nowe, twarde zasady gry. Ludzie zarówno szczęśliwi, jak i rozdarci. Zastanawiam się, na ile my, Polacy mieszkający w Anglii, do pewnego stopnia podobnie postrzegamy naszą emigrację i wiążące się z nią tożsamościowe rozdwojenie jaźni? Czy nie jesteśmy troszkę jak ten ogórek małosolny (wiem, niezbyt to wyrafinowana analogia), który nadal zagryzam, gdy samolot osiąga wysokość przelotową? Już nie świeży, ale jeszcze nie kiszony. My – geograficznie podzieleni, zawsze pomiędzy. Gdy lądujemy na lotnisku Stansted, łzy już nie cisną mi się do oczu. Następnego dnia gotuję mojej drugiej, angielskiej połowie kaszę i pulpety w sosie grzybowym. Kaszę ukochany je po raz pierwszy w życiu, a cały zastaw, który ja nazywam stołówkowym, nad wyraz mu smakuje. Ogórków nie lubi, więc o małosolnych zapominam i tytułem kompromisu serwuję fasolkę szparagową. Ta mała Polska w mojej londyńskiej kuchni powinna mi do następnego wyjazdu wystarczyć.

|29

nowy czas | 08 (206) 2014

historie nie tylko zasłyszane

Pan ZenobiusZ. L i s t d o Da nu si irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

Kochana Danusiu Piszę do Ciebie, bo tak sobie myślę, że czytając ten list będziesz miała więcej czasu, aby pomyśleć zanim mi odpowiesz. Teraz nikt prawie już nie pisze listów. Wszyscy siedzą na tych skypach albo esemesy wysyłają. Ja jeszcze pamiętam jak pisałaś do mnie listy przed ślubem i zawsze takie serduszko przebite strzałką rysowałaś koło swojego imienia. Te Twoje listy to ja zawsze wąchałem, bo miałem nadzieję, że skoro siedziałaś i pisałaś ten list to zapach Twojej skóry wsiąknął w ten papier. A teraz tylko rachunki i wezwania do zapłaty pocztą przychodzą. Tak więc piszę do Ciebie i na pewno jesteś przerażona, bo widzisz, że piszę ten list z więzienia. Danusiu, mówię Cię, nic złego nie zrobiłem, ale zacznę od tego, że tutaj w tej Anglii to jest jakieś pokręcone to prawo. Idziesz sobie na przykład przez las albo pole, nic na nim nie rośnie i ciągnie się kilometrami w jedną i drugą stronę, i stoi sobie jabłonka z takimi pięknymi jabłkami, czerwonymi. Większość już leży na ziemi i nikt ich nie zbiera, no to zaczynasz zrywać, a tu okazuje się, że nie możesz, bo to do kogoś należy to pole i ten las, i te gnijące na ziemi jabłka. Największa paranoja jest z rybami. Pamiętasz, ileśmy to razy na ryby jeździli, a Ty zawsześ przygotowywała taki piknik, jaja gotowane na twardo, pomidorki i pajdki chleba posmarowane masełkiem… A jak rybkę złowiliśmy, to smażyliśmy ją na ognisku. Widzisz Danusiu, tutaj tak nie można, jak rybę złowisz to musisz z powrotem wrzucić ją do wody. A jak chcesz rybę zjeść, to w sklepie ją musisz kupić. I te jabłka też w sklepie, a te co na polu leżą, to mają leżeć i gnić. Bo te pola, te lasy, rzeki i rybki i grzybki, wszystko na co się natkniesz to podobno ma już tutaj właściciela. I tak mi się wydaje, że tutaj ludzie myślą, że to, co u nich w ogrodzie rośnie, to znaczy te śliwki, jabłka, gruszki to są jakieś niejadalne czy co? Bo oni, ci tutejsi ludzie ich w ogóle nie zrywają tylko do sklepu lecą

kupić, a w sklepie tutaj to te owoce wyglądają jakby z plastiku były, wszystkie takiego samego kształtu i wielkości i smakują jak plastikowe. A te owoce w ogrodach spadają i gniją. Wiem, że jak to czytasz, to już się denerwujesz, bo po prostu chcesz wiedzieć, za co do tego więzienia trafiłem, ale proszę, przeczytaj moje wyjaśnienia, bo siedzę za niewinność. I widzisz, piszę Tobie o tych jabłkach, bo chcę żebyś widziała co to za dziwny kraj ta Anglia. Tutaj taki jeden ze mną siedział w areszcie, też Polak, i mówił, że on to w żonę zrazem wołowym rzucił, a ona zaraz na policję zadzwoniła i go za napaść na żonę zaaresztowali. No, wiadomo, że kobiety to nawet kwiatkiem nie powinno się uderzyć, ale tutaj to te kobiety jakoś to prawo wykorzystują do swoich celów. Pamiętasz ileśmy się to razy pokłócili i Ty raz we mnie talerzem rzuciłaś i trafiłaś mnie w czoło? Tutaj to byś za to do więzienia poszła. Tak, Danusiu, piszę to, abyś wiedziała, że naprawdę za niewinność tutaj siedzę. Więc tak, zarzut, jaki mi postawili to zakłócanie porządku publicznego i posiadanie ostrego narzędzia w miejscu publicznym. Otóż, Danusiu, niestety za dużo nie pamiętam, bo przyznam się, że kilka piw wypiłem i podobno psem, którego za tylne nogi złapałem waliłem w przechodzących ludzi. Po pierwsze powiedziałem im na policji, że psa nie posiadam i że jeżeli to robiłem, to nie był to mój pies. Policja mnie przeszukała i znaleźli finkę. Toć ja zawsze, jak wiesz, finkę przy sobie noszę, bo a to jabłuszko trzeba obrać, a to kiełbasę pokroić, a oni tu zaraz do mnie jak do terrorysty. Adwokata na początku nie chciałem, bo myślałem, że to jakaś pomyłka z tym nożem. Niewinny jestem, to po co mi adwokat. Powiedzieli, że jeden telefon mogę wykonać, no to zadzwoniłem do pani Irenki i ona mi powiedziała, żebym wziął tego adwokata. Zatrzymali mnie do sprawy, bo stałego adresu zamieszkania nie mam i bali się, że do Polski wyjadę i na sprawę nie przyjdę. I mówię Ci, że te-

raz to pewnie bym pieszo do kraju poszedł, bo tutaj to ludziom żyć normalnie nie dają. Adwokat mówi, że pewnie tylko jakieś godziny społeczne dostanę do odrobienia, jeżeli uda nam się wyjaśnić w sądzie dlaczego miałem z sobą ten nóż, że do jabłek i do kiełbasy, a nie do zabijania go miałem. A z tym psem to przecież wiesz, że ja zwierzęta lubię, ale coś mi się przypomina, że ktoś mnie tym psem poszczuł, no to przecież musiałem się bronić przed bestią, ale tak naprawdę to nie pamiętam, bo tego piwska jednak trochę wypiłem. Danusiu, wolałem Ci to wszystko napisać, proszę, Twojej matce nic nie mów, bo ona zaraz z tego aferę zrobi i całe osiedle będzie wiedziało, a ze mnie zaraz kryminalistę zrobi. Twój Zenek

W sobotę 13 września o godz. 18.30 w Sali Malinowej w POSK-u odbędzie się spotkanie z ks. stanisławem małkowskim oraz redaktorem wojciechem sumlińskim. Tematyką spotkania będą przekłamania w śledztwie dotyczącym mordu na błogosławionym ks. Jerzym Popiełuszce oraz powiązania prezydenta Bronisława Komorowskiego z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Organizatorem spotkania jest Koło Członków Indywidualnych Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Br ytanii. Wiecej informacji: 07435352744

J C E r h a r d t : S i ze M a t t e r s Am I afraid of high notes? Of course I am afraid. What sane man is not? Luciano Pavarotti

He ca me in ever so q uiet ly; I hadn’t heard a sound until I noticed a huge, black bag in t he hallway. Somebody else had opened t he door and directed him to t he broken down boiler in t he kitchen. The usual clinking of t ools and shuff ling of r ubbish in t he cupboard followed. I snea k out to t he garden out of sight a nd out of sound, hoping t he shower a nd hot water will be operational soon. Suddenly I hear a sound. What is t his bird singing? The sound is unusual. High notes, much more melodic than anyt hing I’ve ever heard before amongst the bushes. A concer t in the trees? The leading highpitched cont ralto soars. Ha ndel; I can definit ely hear t he par t of Joad from At ha lia. (Am I imagining t hings?). Next comes T he Voice of Apollo from Deat h in Venice by Benjamin Br it ten. I can’t believe my luck. (I am hearing things, am I going mad?) And then, the sound of Death from Paradise Lost by Krzysztof Penderecki. I sink down to the

grass and dream. I am hearing voices in my head. (Is this the first sign of galloping schizophrenia?) I am sitting ver y still and pretending I didn’t notice, that the heavenly sounds are in fact, coming from the kitchen. I tur n my head very slowly and see a very, very substantial-looking man repairing the boiler and singing his head off. Handel. Penderecki. Britten. Contralto… All alive in my kitchen in the shape of a plumber? His name is St efan and he is Hungar ian. No, he wa sn’t always a plumber; he was a singer, trained in t he best music schools in Buda pest. And now he is repairing boilers and heaters. How come? Enigmat ic smiles between t he fat cheek s… He doesn’t want to explain, he is evasive. ‘No, no, really not.’ It didn’t work out, t hat’s what life is. Something to do with his larynx being too small. Or t he voice not the r ight tone. More contralto t han counter tenor. Or his lungs in the wrong place… an illness he couldn’t overcome. He smiles, excuses himself and goes back to the boiler. And is not singing anymore. (I should have kept my mouth shut). Sometimes ca reers are r uined by early bad review s, ill healt h or ‘just life’; too lit tle

money, too much money, dea th and circumsta nce, while others have it just like t ha t. Pavarot ti’s childhood drea m wa s to play professiona l footba ll a s a goa lkeeper. Sometimes t he unlucky one st ar ts a new venture and succeeds; sometimes he st ar ts eat ing instead and ends up t he size of t hree boiler cupboa rds. I’ve heard that new r ules are being considered in Br ussels regarding fat people. It is being proposed that the condition is classified as ‘being handicapped’ and therefore, such persons should be allowed two seats on the plane for the price of one. Wider spaces would be introduced in public transport, cinemas and restaurants especially for fat people. They haven’t mentioned Covent Garden Opera seats. I wonder how wise it is. Eating disorders are r uining people’s lives, and yes, overeat ing is a condition t hat should be addressed by aut hor ities, but how? Somehow, I don’t t hink a fat person wants to be reminded a nd pointed at and awarded t he pr ivilege of a w ider seat. He might wish for a bigger sea t in genera l, but maybe not specially built for him. Unless he is on st age in Covent G arden Opera .

Gra phics: Joanna Ciechanowska

Some time ago I watched a T V int er view wit h Luciano Pavarot ti, w here t he famous opera singer was asked what t he g reatest compliment he has ever received was. Pavarotti, who was a considerably -sized ma n, replied t hat one day he was on his bicycle, cycling along a river ba nk, when he almost knocked down a woman who, unexpectedly, walked int o his pat h. She said: “Sorr y, I didn’t notice you.”

30 |

08 (206) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino More London free film festival

Welcome to New York jest powalający. Gra postać w oczywisty sposób wzorowaną na niedoszłym francuskim prezydencie, ministerze finansów Francji Dominique Strauss-Kahnie, którego kariera legła w gruzach po oskarżeniach o molestowanie seksualne. Rzecz jasna nazwiska musiały zostać zmienione, ale wszyscy i tak wiedzą, o kogo chodzi...

muzyka

guardians of the galaxy

Filmowe pożegnanie lata. Przez niemal trzy tygodnie na ekranie nieopodal Tower Bridge zobaczymy filmy stare i nowe. Razem z Indianą Jonesem rozwiążemy zagadkę Arki Przymierza, poszukamy sensu życia z bohaterem Life of Pi, potrzymamy kciuki za Jima Carreya próbującego przebić się przez starannie utkaną iluzję, w której dorastał od urodzenia w The Truman Show. Dzieciaki (i nie tylko) ucieszą się zapewne z E.T. czy LEGO Movie. A najlepsze, że nic to nie kosztuje. Na miejscu za drobną opłatą wypożyczyć można poduszkę. Jedyny problem to pogoda, która na przełomie lata i jesieni w Londynie może sprawić, że niektóre seanse będzie trzeba odwołać. Szczegółowy program na stronie www.morelondon.com.

Kubeł coli, kubeł popcornu, nieco dystansu i recepta na ostatnie letnie weekendy gotowa: Guardians of Galaxy zbiera świetne recenzje za poczucie humoru, efekty specjalne i wartką akcję. No i za wyrazistych bohaterów, wyjętych z mniej znanej serii komiksowej Marvela – przede wszystkim Petera Quilla granego przez Chrisa Pratta. Quill ma problem, bo podpadł nieprzyjemnej bandzie. I teraz musi się jakoś jej przeciwstawić. Na szczęście pomaga mu w tym inna banda – ta dobra. Skład? Różnorodny: Człowiek-drzewo oraz Człowiek-góra. Podrasowany genetycznie szop (w dodatku gadający głosem Bradley'a Coopera) i zielonoskóra księżniczka. Fabuła? Lepiej nie mówić. A i tak zabawa przednia. Chinatown

The Ultimate Tango Znakomite, przewrotne, nowe interpretacje utworów legendy argentyńskiego tanga Astora Piazolli w wykonaniu A Piacere Trio, który dostał nagrodę publiczności w konkursie kameralistycznym St Martin in the Fields w ubiegłym roku). Założone przez mieszkającą w Londynie skrzypaczkę Barbarę Dziewięcką Trio płytę The Ultimate Tango przygotowało we współpracy z wybitnym akordeonistą Mariuszem Miździołem. Oprócz tej dwójki muzyków wystąpi także Przemek Dembski – fortepian oraz Anne Chauveau – wiolonczela. Uczestnicy ubiegłorocznej ARTerii w Ognisku Polskim z pewnością doskonale pamiętają ich elektryzujący występ. Radzimy – kto kocha tango, nie powinien tego koncertu przepuścić. 14 września, godz. 19.00 The forge 3-7 Delancey Street, NW1 7NL

3 września – 26 września Dziedziniec Town hall, Se1 2DB

Kult Joe Film Davida G. Greena, nieźle przyjęty na Festiwalu w Toronto. Joe jest lojalny, pomocny i ofiarny. Ale ma nieciekawą pracę: zatruwa drzewa, co pomaga korporacji, która korzysta z jego usług, sprawniej wycinać las i przejmować teren. Pewnego dnia spotyka piętnastoletniego chłopaka szukającego pracy dla siebie i uzależnionego od alkoholu ojca. Joe i Gary nawiązują znajomość. Ale wkrótce na jaw zaczynają wychodzić rzeczy z przeszłości, o których nasz bohater wolałby zapomnieć... W roli głównej Nicolas Cage, który po raz pierwszy od dłuższego czasu zmienia nieco rejestr i odpuszcza sobie granie papierowych bohaterów ratujących świat. Welcome to New York

Gérard Depardieu wystawia nos z Putinowskiej Rosji – swojej nowej ojczyzny, która nie gnębi go podatkami, tak jak Francja Hollande’a. I choć co do jego intuicji politycznych można mieć poważne wątpliwości, to co do formy artystycznej krytycy się zgadzają: w

Roman Polański zabiera nas w złote czasy czarnego kryminału: gęsta fabuła, atmosfera ciągłego zagrożenia i poczucie, że ufać nie można nikomu. Prywatny – i raczej pechowy – detektyw daje się wciągnąć w intrygę, która wyraźnie go przerasta. Jego specjalność? „Sprawy małżeńskie”. Więc kiedy pewnego dnia do jego biura przychodzi piękna Evelyn Mulwray prosząc by pomógł jej zdobyć dowody na niewierność męża, naszemu detektywowi wydaje się, że to rutynowy przypadek: parę fotek i pieniądze zarobione. Na początku idzie gładko, aż do momentu, gdy Jake Gittes nie przekonuje się, że tak naprawdę nie spotkał nigdy prawdziwej pani Mulwray, a kobieta w jego gabinecie tylko się pod nią podszywała. Pytanie brzmi: „po co?”. Wkrótce pojawia się kolejny, niepokojący element układanki: mąż pani Mulwray zostaje znaleziony martwy. Nasz detektyw mógłby w tym momencie przymknąć oczy i czekać na następną sprawę. Ale podejmuje inną decyzję. Decyzję, która zaprowadzi go w najmroczniejsze zakamarki przeżartego korupcją Los Angeles. No i przyprawi o bolesną ranę zadaną przez samego... Polańskiego. Piątek, 3 października, godz. 18.20 Prince Charles Cinema 7 Leicester Place, WC2h 7BY

Polska, Jeśli zechcesz odejść, odejdź, Gdy nie ma dzieci – lista klasyków jest niemal nieskończona. W ponad trzydziestoletniej karierze Kazik Staszewski i spółka zapracowali na miano jednego z najważniejszych zespołów polskiego rocka: wyrastającego z punka, ale uzupełnionego o instrumenty dęte i wycieczki w krainy folku czy jazzu. Oprócz zaprezentowania kawałków z całej swojej kariery, panowie promować będą swoją ostatnią płytę Prosto, na której Kazik, pośród wielu tematów podejmuje też problem starzenia się, co w przypadku rockmana zawsze jest kwestią wyjątkowo delikatną. Więc jak jeszcze długo będzie dla nas wygłupiał się na scenie? „Jak Bóg da zdrowie, to chciałbym, ile się da. To jest zajęcie niezwykle miłe, lekkie, łatwe i przyjemne, i uwielbiam to robić. Dopóki audytorium będzie raczyło mnie słuchać, to będę to robił. Kiedyś wydawało mi się, że mało smaczne jest oglądanie kogoś na scenie, kto ukończył 30 lat. Potem – 40, a teraz to już nie myślę w tych kategoriach. Już za długo to trwa, żebym potrafił sobie wyobrazić siebie w jakiejś innej roli” – mówił Kazik w rozmowie z dziennikiem „Polska. The Times”. Sobota, 27 września, godz. 20.00 hMV forum 9-17 highgate road, NW5 1JY

Kylie Minouge Od I Should Be So Lucky – elektronicznej, popowej papki z lat osiemdziesiątych, przez flirt z rockiem w Some Kind of Bliss i duet z Nickiem Cavem, po klubowy Can't Get You Out of My Head – Kylie

Minouge jest z nami już przez trzy dekady. Od tego czasu dorosła i z dziewczynki, która spoglądała na nas z okładki pierwszego, wydanego w 1988 roku krążka, zmieniła się w charyzmatyczną, pełną klasy divę. Urodzona w 1968 roku Australijka, początkowo grająca w miejscowych telenowelach, została zaadoptowana przez Brytyjczyków. Na Wyspach, gdzie spędza dużo czasu, artystka cieszy się niesamowitą popularnością, czego wyrazem było chociażby wzięcie przez nią udziału w tutejszej edycji „X Factor”. W samym Londynie da trzy koncerty, podczas których skupiać się będzie na prezentowaniu kawałków ze swej ostatniej płyty Kiss Me Once.

29 września, 1 października, godz. 19.30 o2 Arena Penisula Square, Se10 0DX

Przemysław Strączek Urodzony w 1976 roku gitarzysta jazzowy, kompozytor i aranżer. Absolwent Instytutu Jazzu w Akademii Muzycznej w Katowicach. Przez osiem lat stał na czele zespołu Tres Jazz. Teraz angażuje się w szereg projektów solowych. A na nich – różnorodne brzmienia: muzyka modalna, latynoamerykańska, bluesowa oraz poważna. W Jazz Café POSK za-

prezentuje swój najnowszy projekt muzyczny wraz z międzynarodową grupą w składzie: Przemek Strączek – gitara, Michał Wierba – fortepian, Francesco Angiuli. 27 września, godz. 20.30 Jazz Cafe PoSK 238-246 King Street, W6 0rf

Pharell Williams Skomponował hity dla połowy współczesnych gwiazd amerykańskiego popu: Solange, Jaz-Z. Biritney Spears... a w przerwach zdążył jeszcze podbić listy przebojów swoim Happy, nuconym chyba w każdym zakątku świata. Jego głos usłyszelismy też niedawno w reaktywowanym (z dużym sukcesem) Daft Punk. No i napisał muzykę do sequelu Despicable Me. Temu panu braku energii zarzucić z pewnością nie można! Pharell doskonale opiera się upływowi czasu, co akurat w przypadku stylistyki, w której celuje jest szczególnym osiągnięciem. W Londynie dawno go nie było. Możemy się spodziewać mieszanki: kawałki z najnowszego krążka Girl sąsiadować będą z tymi sprzed piętnastu lat, nagranymi pod szyldem The Neptunes. 9 i 10 października o2 Arena Peninsula Square, Se10 0DX

teatry KABAreT MorALNego NIePoKoJU: Jerzyk dzisiaj nie pije Najnowszy program Kabaretu Moralnego Niepokoju pt. Jerzyk dzisiaj nie pije będzie miał premierę dopiero w listopadzie. Zatem do Londynu zawita przedpremierowo. I dobrze, bowiem dzięki temu obejrzymy absolutnie świeże skecze, niedostępne w telewizji, nieodparcie śmieszne i niezmiennie zaskakujące. Zobaczymy m.in. jak

TEATR POSK

KABARET MORALNEGO NIEPOKOJU Najnowszy program. Prapremiera w Londynie. Piątek 26 września 2014, godz. 20:00 Sobota 27 września 2014, godz. 17:00 i 20:00 Niedziela 28 września 2014, godz. 17:00 i 20:00 Bilety w cenie £28, £25 i £23 do nabycia w kasie POSK od 5 września. Tel.: 020 8741 1887 lub 020 8741 0398. Kasa czynna w godzinach 18:00 – 20:00. POSK, 238-246 King Street, London W6 0RF. Wcześniejsze rezerwacje i informacje – Pan Jurek, tel: 0747 657 3860

|31

nowy czas | 08 (206) 2014

co się dzieje ojciec odrabia lekcje z synem i co w takiej sytuacji wnosi obecność dziadka, przysłuchamy sie o czym mówią panowie, gdy się przypadkiem spotkają na spacerze z psami i, przede wszystkim, dowiemy się dlaczego Jerzyk dzisiaj nie pije. Nie zabraknie, jak zawsze pięknych, klasycznie skomponowanych i przebojowych piosenek. 26 września, godz. 20.00 27 września, godz. 17.00 i 20.00 28 września, godz. 17.00 i 20.00 Sala Teatralna POSK 238-246 King Street, W6 0RF

mocny makijaż, zasnute papierosowym dymem piwnice. I tylko historia Violetty, „upadłej kobiety”, na skraju śmierci i jej ostatniego romansu z czarującym Alfredo pozostaje taka sama. Wszystko przygotowane przez grupę OperaUpClose, która ma już na koncie adaptacje La Boheme czy Don Giovanniego. Recenzje entuzjastyczne. „Rzadko widuję przedstawienie tak pełne emocjonalnej szczerości” – zachwycał się krytyk „Evening Standard”. Przedstawienie oglądać można do 14. września.

Streetcar Named Desire

Soho Theatre 21 Dean Street, W1D 3NE

się wtedy działo – mówi rabin Alexandra Wright. St John’s Wood Liberal Synagouge 28 St John's Wood Road, NW8 7HA

Truth and Memory: British Art of The First World War

imperial War Museum Lambeth Road, SE1 6HZ

Gilbert & George

wystawy The World Knew: Jan Karski's Mission for Humanity

Klasyk Tennessee Williamsa. Starzejącą się piękność Blanche, panicznie łapiąca ostatnie uroki młodości, przybywa do Nowego Orleanu, gdzie mieszka jej siostra Stella wraz z mężem Stanleyem. Przybywa w tramwaju, na którego froncie wisi tabliczka z nazwą: Pożądanie. Chaos i zgiełk okolicy, w której mieszka jej siostra sprawiają, że Blanche traci pewność siebie i już w pierwszych scenach, gdy dowiadujemy się o jej kłopotach finansowych, widzimy jak maska opada. Pod nią znajduje się krucha, zagubiona istota. Od momentu przekroczenia progu znajduje się na kursie kolizyjnym z prostackim, brutalnym, promieniującym pewnością siebie i testosteronem szwagrem Stanleyem. W roli Blanche – znana z Archiwum X Gillian Anderson. Young Vic 66 The Cut, SE1 8LZ

Wystawa w St John’s Liberal Synagouge prezentuje życiorys Jana Karskiego: dzieciństwo, szkoła, edukacja wojskowa i działalność wojenna. Szczęśliwe uniknięcie Katynia, przerażenie wizytami w gettcie i rozmowy z Żydami proszącymi, by dał świadectwo. Wreszcie – wydanie raportu o Holocauście i lata powojenne: wykłady w Georgetown University i występ w słynnym dokumencie Shoah. Ale to nie wszystko, bo Brytyjczycy dowiedzą się też o strukturze Polskiego Państwa Podziemnego oraz karach grożącym Polakom za pomaganie osobom pochodzenia żydowskiego. – Misja, jakiej się podjął była bardzo odważna. Płynęła pod prąd ludzkiego strachu. Karski nie wahał się wystawić na zagrożenie własnego życia. Nie bał się mówić głośno o tym, co

futuryści, z których prac czerpał inspirację, uważał, że Wielka Wojna przyniesie ludzkości korzyści, raz na zawsze wietrząc świat – Wojna miała spełnić funkcję oczyszczającą. To była nadzieja, że konflikt usunie stare, zatęchłe konwencje XIX wieku i da początek nowej erze: technologii, nauki i maszyn – wylicza kurator Richard Slocombe. Nevinsonovi wystarczyło parę dni na froncie, by pozbył się tej nadziei. Zamiast wizji nowego świata – przejmująco oddał tu grozę Verdun i Sommy.

Podtrzymujący się nawzajem ślepcy, którzy stracili wzrok w wyniku ataku gazem musztardowym chwiejnym krokiem opuszczają pole bitwy. Nad nimi – ołowiane niebo. To obraz Johna Singera Sargenta. Nieopodal, poprzecinana okopami, pełna nagich kikutów drzew pustynia, pozostałość po frontowych walkach na Zachodzie. To gorzki obraz Paula Nasha Tworzymy nowy świat. Obrazy stworzone przez brytyjskich artystów pod wpływem I wojny światowej podziwiać można na wystawie Prawda i pamięć w londyńskim Imperial War Museum. To niemal sto płócien pełnych przerażenia i smutku. Ale być może największe wrażenie robią tu prace Richarda Nevinsona, który jako świadek wojny przeszedł wielką przemianę. Bo początkowo, podobnie jak włoscy

„Nie chcielibyśmy, żeby nasze mamy były niezadowolone ze sztuki, jaką uprawiamy” – powtarzają Gilbert & George: ekscentryczna para artystów, których nową wystawę podziwiać można w White Cube w Bermondsey. Trudno powiedzieć, co na to wszystko powiedziałyby mamy, bo najnowsza ekspozycja na celownik bierze religię, szczególnie w jej fundamentalistycznym wydaniu. W zamierzeniu nie jest to jednak prosty przekaz: „Chcemy, by nasza sztuka wydobyła bigota z liberała. I odwrotnie” – głosi wielki napis w galerii. Monumentalne prace, najczęściej z samymi artystami w centrum („to nasz sposób na to, by sztuka była tak osobista, jak to tylko możliwe” – podkreślają Gilbert i George) skupiają się przede wszystkim na wschodnim Londynie, w którym para artystów mieszka od lat sześćdziesiątych. Główne tematy? „Paranoja, fundamentalizm, inwigilacja, religia i wiktymizacja” – wyliczają artyści w rozmowie z

Southwark Playhouse 77-85 Newington Causeway SE1 6BD

La Traviata Zamiast orkiestry – klarnet, wiolonczela i fortepian. Zamiast XIX wieku – lata dwudzieste minionego wieku: podwiązki, kabarety, kolorowe drinki,

White Cube Bermondsey 144-152 Bermondsey Street SE1 3TQ

wykłady/odczyty Thames Oddities Tajemnice Tamizy odsłonią przed nami osoby, które Londynowi poświęciły szmat życia. Przewodnik po dzielnicy Westminster Peter Berthoud oraz redaktor portalu Londonist Matt Brown opowiedzą nam o rzece, która od zawsze stanowiła integralną część miasta. Pomogą im w tym stare mapy i fotografie. A wszystko to w idealnej scenerii – na przycumowanym przy Victoria Embankment statku HMS President. 20 września, godz. 14.30 HMS President Victoria Embankment, EC4Y 0HJ

English Renaissance: England Under The Tudors Na to wydarzenie trzeba sobie zarezerwować pół dnia. Historyk Nicole Mezey przeprowadzi nas przez trzy pokolenia Tudorów, którzy rządzili Wyspami ledwie sto lat, a tak silnie wpisali się w historię. Pomyślmy o tak wyrazistych postaciach jak Henryk VIII ze swoimi ambicjami dominacji i burzliwym życiem osobistym czy Elżbieta I, za czasów której kraj przeżył pierwszy ze swoich złotych wieków. Podróż zacznie się od sierpnia 1485 roku, kiedy podzielony kraj zostaje zjednoczony przez Henryka Tudora... 24 września, godz. 10.45 The University Women's Club 2 Audley Square, W1K 1DB

KATE BUSH W LONDYNiE 26 sierpnia w Hammersmith Apollo w Londynie odbył się historyczny koncert Kate Bush, która pojawiła się na scenie po raz pierwszy od 1979 roku.

Dogfight Niezależny teatr w okolicach Elephant and Castle zabiera nas do Stanów Zjednoczonych 1963 roku. Trzej młodzi marines mają następnego dnia wyruszyć do Wietnamu, gdzie czekać ich może śmierć (choć z rozmiarów zagrożenia nie zdają sobie jeszcze sprawy). Ostatnią noc „na wolności” spędzają w mieście bawiąc się w dogfight – okrutną zabawę żołnierzy, w której panowie konkurują ze sobą, sprowadzając na imprezę jak najbrzydszą dziewczynę. Podczas poszukiwań jeden z bohaterów, Eddie, poznaje ujmująco niewinną Rose, która marzy, by zostać nową Joan Baez… Na tarasie nad sceną – sześcioosobowy zespół gra na żywo ścieżkę dźwiękową.

dziennikiem „The Independent”.

Jeszcze rok temu, gdyby spytać o to któregokolwiek krytyka, odpowiedziałby: nie ma szans. A teraz? Teraz w zachodnim Londynie trwają koncerty, które przejdą do historii muzyki rockowej. Bilety wyprzedały się w piętnaście minut. Zwyciężyli najbardziej zdesperowani (albo po prostu ci, którzy mieli najwięcej szczęścia). Ci, którzy rezerwowali z kilku komputerów równocześnie, ci którzy przyswoili sobie krążące po sieci rady dotyczące zmaksymalizowania szans w wielkiej loterii („otwórz parę okien zamiast cały czas odświeżać jedno!”, „dogadaj się z przyjaciółmi i próbujcie razem!”), to szczęśliwcy, którzy zobaczą pierwsze od 1979 koncertu Kate Bush. Wszystkie w Hammersmith Apollo – miejscu, w którym 35 lat temu zakończyła swoje poprzednie tournée. Poprzednio się działo: kilkanaście zmian stroju, skomplikowane układy taneczne, światła i dużo dymu. A w samym środku tego wszystkiego – delikatna dziewczyna, wyjęta jakby żywcem z płócien prerafaelitów. Dlaczego Kate Bush mimo entu-

zjastycznego przyjęcia owych koncertów nie wyruszyła ponownie w trasę? Główny powód to sceniczna trema. A poza tym męczące podróże. No i nieczęsta w rockowym świecie niechęć do ekshibicjonizmu. Artystka zawsze z namaszczeniem broniła swojej prywatności. Rzadko pojawiała się na wręczeniu nagród, unikała przyjęć i rautów. A po śmierci mamy, w połowie lat dziewięćdziesiątych, na dobre wycofała się z życia publicznego. Tym większe było zaskoczenie, gdy gruchnęła wiadomość o jej scenicznym powrocie. „Chcę to zrobić, zanim stanę się już zupełnym antykiem” – oznajmiła artystka. W Londynie zaprezentuje przekrój swojej twórczości. Z pierwszych doniesień wynika jednak, że zrezygnowała z utworów ze wczesnych płyt, co oznacza brak A Man With a Child in His Eyes czy słynnego Wuthering Heights. Usłyszymy kompozycje z albumów, które Kate sama wyprodukowała: poczynając od The Dreaming. „To płyta, o której ludzie powiedzą, że dowodzi, że Kate oszalała” – tak mówiła artystka o tym krążku, pierwszym, który do po-

jawiających się tu i ówdzie „dziwactw” z pierwszych trzech albumów dokładał potężne, wyrafinowane, eksperymentalne aranżacje, które zdefiniują jej brzmienie w latach osiemdziesiątych. Tak, jak stało się na następnej płycie Hounds of Love, która obok dwóch nowocześnie jak na owe czasy wyprodukowanych przebojów zawierała jeszcze na drugiej stronie ambitną suitę, przywodzącą na myśl na przemian kawałki Pink Floyd i Petera Gabriela. Artystka mogła wybrać jakąś wielką salę. Z pewnością nie miałaby problemów z zapełnieniem gigantycznej O2 Arena w North

Greenwich (przekonują o tym astronomiczne ceny, jakie bilety osiągają na aukcjach internetowych). Ale nieprzypadkowo zdecydowała się właśnie na ten stosunkowo niewielki budynek. Przed koncertami wystosowała do fanów apel, by ci powstrzymali się od rejestrowania występu przy pomocy tabletów czy telefonów komórkowych. „Chcę mieć kontakt z wami, a nie z waszymi telefonami” – prosiła. A jak wrażenia fanów po pierwszym wieczorze z Kate? Fan nr 1: – Po każdym utworze była owacja na stojąco. Najkrótsza trwała chyba całe pięć minut. Zagrała mieszankę przebojów i utworów dla fanów, na przykład Sky of Honey. Fan nr 2: – Podczas trzech, czterech pierwszych piosenek byłem nieco zawiedziony. Zastanawiałem się czy Kate będzie sobie tak po prostu siedzieć i śpiewać. Poza tym wyglądało na to, że jest nerwowo. Ale potem jest taki moment, kiedy spada na ciebie confetti. W ten sposób rozpoczyna się część teatralna. No i wtedy wszystko się zmienia! Fan nr 3: – Kate była niesamowicie wzruszona. Dużo z nami rozmawiała i mówiła, że jest wdzięczna, że ludzie dalej o niej pamiętają.

Adam Dąbrowski