Drodzy Czytelnicy! Maciej Parowski

Drodzy Czytelnicy! NUMER 10 (121) PAŹDZIERNIK 1992 Opowiadania i nowele Mike Resnick Ja i mój cień Michaił Brataszow Kałuża James Morrow Próbując...
10 downloads 4 Views 8MB Size
Drodzy Czytelnicy! NUMER 10 (121) PAŹDZIERNIK 1992

Opowiadania i nowele Mike Resnick

Ja i mój cień Michaił Brataszow

Kałuża James Morrow

Próbując napisać imię Boga

Galeria Ryszard Wojtyński

Powieść Robert A. Heinlein

Obcy w obcym kraju (7)

Z polskiej fantastyki Maciej Żerdziński

Krew i deszcz

Film i fantastyka Jerzy Szyłak

Koniec Kina Nowej Przygody

Krytyka Czy kryzys fantastyki naukowej? Recenzje

Nauka i SF Robert A. Monero

Światy równoległe - Obszar III (2)

Komiks Naród wybrany (6)

...3…2…1 Adam Hollanek

Dyskusje, zderzenia różnych zapatry wań i idei, trochę nostalgicznych powrotó w -oto, co znajdziecie w bieżącym numerze. Taki numer, jakie czasy; właśnie dlatego w ten polifoniczny, pluralistyczny sposób otwieramy druga dekadę istnienia pisma. Za komuny ..społeczeństwo losu", obecnie, jak definiują to socjologowie, „społeczeństwo wyboru" - musimy się nauczyć wybierać. W krytyce zaaranżowana przez Oramusa dyskusja - krach czy kryzys SF? Wbrew pozorom to nie to samo. Wśród dyskutantów optujących za różnymi sposobami wyciągania SF z impasu, trójka kokgów-redaktoró w z dwu konkurencyjnych periodyków, „Fenixa" i .,Voyagera". W dziale filmowym pierwsze nasze tak obszerne podejście do fenomenu Kina Nowej Przygody pióra Jurka Szyłaka z łagodną glosą Doroty Malinowskiej. Najlepszy okres K NP przypada na pierwsze lata istnienia „Fantastyki", byliśmy wó wczas entuzjastami tego kina, zapewne częściowo jemu za wdzięczaliśmy czytelników, ale z. czasem coraz, więcej było w KNP intelektualnych i artystycznych po wtórek. Fala KNP wygoniła z kina dorosłych, bowiem, jak powiedział któryś z krytyków, większość tych filmów znaliśmy dobrze już przed obejrzeniem. Bliżej mi więc do Jerzego niż Doroty, choć jej argument, że kino ma obowiązek absorbować nowe technologie i podążać za nowoczesnością, częściowo trafia do przekonania. Zęby jeszcze poda żuło oryginalnie i mądrze. Podobny spór w dziale plastycznym. Z Ryszardem Wojtyńskim, związanym z nami od 1982 roku, rozmawiamy o różnych spojrzeniach plastyków i pisarzy na grafikę SF, o zaletach i wadach zastosowania komputerów na terenie sztuki, o urokach i cieniach szkoły amerykańskiej reklamy, o polskim gastarheiterstwie i... wielkim Szwajcarze, Gigerze. W opowiadaniach zagranicznych i polskich Dobro jak zwykle walczy ze Ziem (zwracam uwagę na trzeci już znakomity kawałek Żerdzińskiego); w dziale recenzji krytycy boksują z tandetą, zaś w komiksie „naród wybrany" wałczy z... No właśnie, czy domyślają się już Państwa, o co tu chodzi? A propos, czy nie przestaliście tęsknić za Funkym? Miła wiadomość z Białegostoku. Na Połamie '92 (sprawozdanie za miesiąc) Nagrodę Fandomu im. Janusza A. Zajdta zdobył Marek S. Huberath (pseudonim fizyka z Krakowa) za opowiadanie „Kara większa" („NF" nr 7/91). Przypomnę, że opowiadanie wywołało dyskusję, którą przedsta wiliśmy na lamach („NF" nr 3192), a także wyjaśnię, że Huberath nie wypo wiedział się w nim ani „za" ani „przeciw" usta wie, tylko za życiem człowieczym od momentu poczęcia. Ochronę życia poczętego wpisał w swoją słynną przysięgę już dwadzieścia cztery wieki temu grecki lekarz Hipokrates, Europejczyk jak cholera, nic katolik, lecz materialista. W prasie, w Sejmie jakby się umówili: nikt nie wymienił jego nazwiska. ! jeszcze jedno - pragnę Państwa przeprosić za opóźnienia z. wydaniem reklamowanego na naszych lamach i przygoto wanego z naszym udziałem „Mówcy Umarłych" Carda, Oddano tę książkę do druku w Jugosławii, ale są tam teraz, zgoła czym innym zajęci niż dotrzymywaniem wydawniczych terminów.

Maciej Parowski

Czy tyrania pomaga? UWAGA * UWAGA * UWAGA * UWAGA * UWAGA Nie z ochoty, lecz z finansowego przymusu podnosimy cenę „Nowej Fantastyki" do 15000 zł Prenumeratorzy, jak zwykle, zyskują: nie musza dopłacać ani grosza. Nawet ci Czytelnicy, którzy zdecydują się na prenumeratę dopiero teraz nie odczują wcale podwyżki - wręcz przeciwnie! Cena 1 egzemplarza wyniesie dla nich tylko 10000 zł. a więc zapłacą o 2000 zł mniej niż dotychczas płacili w kiosku. Zachęcamy do prenumeraty! Redakcja

Czytelnicy i „Fantastyka" Coś niesamowitego W majowej „Nowej Fantastyce" szczególnie zainteresował mnie tekst p. Mariana Wierzchonia „Czy miraż jest tylko złudzeniem?". Prawdę mówiąc, nie mogę jeszcze otrząsnąć się z szoku, jakim była postawiona tam hipoteza dotycząca tzw. ś wiatów równoległych. Coś niesamowitego. To jest właśnie to. Sebastian Glabuś Jelenia Góra

Parada wydawców Chciałbym gorąco podziękować za opublikowanie w majowym numerze artykułu „Jak zarżnąć powieść". Podobnie jak jego autor, Piotr W. Cholewa, zdziwiłem się, że książka powszechnie uznana za wybitną, przeszła w Polsce bez większego poruszenia. Spodziewałem się czegoś naprawdę rewelacyjnego. Niestety, po lekturze „Pana Światła" pozostał mi niedosyt i spore rozczaro wanie. Dzięki wyjaśnieniom pana Cholewy wiem komu powinienem za to podziękować: wydawnictwu „Atlantis" i Robertowi Reszke... Adam Piasecki Bydgoszcz

strony). Chociaż jest i plus nowego komiksu. Zaskakująca realność scen, tak ładnie nakładająca się na nasze wspomnienia z dzieciństwa (może z młodości) i na to, o czym się teraz mówi i co się pokazuje. Ale czy nie za dużo w naszym życiu polityki? Wałęsa, Belweder, czołgi etc. Gdzieś to już widziałem, słyszałem -jeśli nie dzisiaj, to wczoraj, tydzień temu. To zaczyna nużyć. Wróćmy więc do komandora Kovala, do jego śmiałych akcji i fantastycznych wyczynów, oraz do... no właśnie, do tej bezczelnej i jakże c waniackiej, ale na pewno ludzkiej, ludzko-polskiej postawy. Notabene, został niedosyt po ostatniej przygodzie, jakoś tak dzi wnie zakończonej.(...)Co się tyczy „Galerii"... Mimo wszystko bo ma ona też swoje plusy - uważam ją w obecnej formie za przegrany pomysł. Coś z nią nie tak, skoro dopychana jest nowinkami technicznymi. Przecież na takie rzeczy jest odpowiedni dział - czyż nie? Po lekturze czerwco wej „NF" stwierdziłem, że w miejscu filmowo-komputerowej „Galerii" chętniej widziałbym dalsze fragmenty „Obcego w obcym kraju". To świetna, naprawdę świetna pozycja... Grzegorz Bugaj (22 lata) Warsza wa

Wspaniałe dzieło Kinga Funky, Naród, Galeria Powodem mojego listu jest Koval. Chciałbym odpowiedzieć na pytanie pana Parowskiego ze wstępu do czer wcowej „NF". TAK! Stęskniłem się już za Funkym. Dopiszę wręcz więcej. Ja stanowczo ŻĄDAM powrotu Funky'ego na łamy miesięcznika (w końcu, do diabła, kto płaci i kto utrzymuje „NF"?!?). Kilka słów o „ Narodzie wybranym". Czy ten trochę terminator, trochę supermen, trochę agent, czyli „niewiadomokto" ma zastąpić Funky'ego? Pomysł może był i dobry, ale czy nikt nie pomyślał i nie zauważył tego, że Koval też był komiksem „ upolitycznionym" ? Chociaż bardziej nierealny, ale za to o wiele głębiej zakorzeniony w ś wiadomości czytelników. Kto nie kojarzył przygód Kovala z rzeczywistością ? Czy to przypadkiem nie on był tym, który mógł dokładać i dokładał tym tam „na górze"? Uff... miało być o „Narodzie...". Pierwszy rzut oka i wrażenie niedosytu. To znane skądś „zstąpienie", zagmatwana akcja - i brak zrozumienia, o co tu w ogóle biega (to ostatnie, to z mojej

Adres redakcji: 00-640 WARSZAWA ul. Mokotowska 5/6 Telefony: 25-34-75 (red. nacz., sekretariat, działy: techn., graf.), 25-50-51 (sekretariat, działy: zagr., publicystyki).

PL ISSN 0867I32X

W czerwco wym numerze z tego roku na stronie drugiej ujrzałem list jednego z czytelników potępiający dział „Bazar" w „Fenixie". Nigdy tego magazynu nie czytałem, więc nie wiem, czy u wagi owego czytelnika są słuszne, ale krew mnie zalała, gdy dowiedziałem się, iż „trudno nazwać dziełem wybitnym «Misery» Stephena Kinga". Zupełnie mnie to rozstroiło nerwowo, gdyż uważam ten utwór Kinga za jeden z najlepszych thrillerów, jakie istnieją. Oczywiście, aby go zrozumieć należy go uważnie czytać i starać się wczuć w rolę głównego bohatera. Oczywiście, nie należy przy tym być fanatykiem horroru, w którym leją się hektolitry krwi, a trupy ścielą się setkami. Z pewnością autor owego nieszczęsnego listu pobieżnie tylko przeczytał »Misery« i nie znajdując tam wspomnianych atrybutów uznał, iż wspaniałe dzieło Kinga jest nic nie warte. Sądzę, iż powinniście uważać z druko waniem tego rodzaju opinii, gdyż mogą one zniechęcić innych czytelników do czytania książek

Stephena Kinga, czym wyrządziliby sobie wielką szkodę. A przy okazji, zgadzam się w 100% z opinią „Ciemnego Chłopa" zamieszczoną w tym samym numerze „Fantastyki". O wiele bardziej chciałbym w „ Galerii" zobaczyć ilustracje Borisa Vallejo niż informacje o filmach... Marcin Żurawski Kalisz

Przede wszystkim Tolkien! Moją prawdziwą pasją jest fantasy. Nie znaczy to, że ulegam modzie i zaczytuję się krwistymi przygodami umięśnionych idiotów w stylu Conana czy bajeczek, które się szybko czyta i szybko zapomina, jak „Jednym Zaklęciem" Lawrencea Watt Evansa. Niestety, ludzie często utożsamiają fantasy z taką literaturą, mało skomplikowaną i raczej bezwartościową. Dla mnie fantasy to przede wszystkim Tolkien! W świat stworzony przez Mistrza można uciec od każdych kłopotów. Nie będę się o tym rozpisywał, bo utwory Tolkiena - mówiąc krótko - rzucają na kolana. „ Władcę Pierścieni" przeczytałem nie pamiętam ile razy, ale zdaje się, że ponad pięć, nie mówiąc już o „ Hobbicie" czy „ Silmańllionie" (...) Ostatnio wyczytałem gdzieś, że w Anglii istnieje The Tolkien Society. Czy moglibyście podać adres tej instytucji, a także adres Śląskiego Klubu Fantastyki, przy którym istnieje Sekcja Tolkienowska? Chciałbym założyć Korespondencyjny Klub Miłośników Tolkiena w celu wymiany materiałów i informacji na temat jego twórczości. Wszystkich zaintereso wanych proszę o listy. Poszukuję także wszystkich egzemplarzy fanzinu „Gwaihir", które odkupię lub wymienię na książki SF oraz fantasy. Marcin Płużański (uczeń LO, 17 lat) ul. Pawia 12 05-420 Józefów Oto poszukiwane adresy: • The Tolkien Society, Membership Secretary, Mr Chris Oakley, Fiat 5, 357 High Street, Cheltenham, Glos., GL 50 3 HT, United Kingdom (Wielka Brytania). • Śląski Klub Fantastyki, Pocztowa 16, p. 14 i 18, 40-956 Katowice, skr. poczt. 502.

Redaguje „Fantastyka" sp. z o.o.: Andrzej Brzezicki (dział graficzny). Dorota Malinowska (dziat zagraniczny), Marek Oramus (dział publicystyki), Teresa Pajdzińska (korekta), Maciej Parowski (dział literatury polskiej, redaktor naczelny), Hanna Sosińska-Balcer (dział techniczny), Krzysztof Szolginia (sekretarz redakcji). Stali współpracownicy: Adam Hollanek, Jacek Inglot. Lech Jęczmyk. Andrzej W. Kaczorowski, Sławomir Kędzierski, Arkadiusz Nakoniecznik, Andrzej Niewiadowski, Jacek Rodek oraz Denuncjator, Karburator, Kunktator, Negocjator, Predator, Sekator i Wibrator. Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.

© Copyright by „Fantastyka" sp. z o.o., Warszawa 1992

Wydaje

Pruszyński i S-ka Jacek Herman-lżycki, Mieczysław Prószyński. Zbigniew Sykulski, Tadeusz Winkowski spółka Cywilna Adres: 02-569 Warszawa, ul. Różana 34. Tel. 49-67-54. , Skład, druk, oprawa: Drukarnia Prasowa SA, 90-950 Łódź. Al. Piłsudskiego 82. Zam. 1131/92. Nakład 100 000 egz.

INDEKS 358398

opowiadania zagraniczne MIKE RESNICK

Ja i mój cień (Me and My Shadow)

To wszystko zaczęło się, kiedy... Nie. Skreśl to. ; Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiem. Ale po raz drugi to się zaczęło, kiedy strzelił gaźnik jakiejś ciężarówki, a ja padłem na chodnik z szybkością i wprawą sportowca, co mnie diabelnie zaskoczyło, jako że byłem łamagą od urodzenia - czy też od ponownych narodzin, zależnie jak na to spojrzysz. Wstałem, otrzepałem się i spojrzałem wokoło. Jakiś tuzin przechodniów (choć czułem, jakby ich była setka) gapił się na mnie i wiedziałem, co myśli każdy z nich: Czy ten facet jest jakimś świrem, czy może to Wytarty? A jeśli to Wytarty, to czy wcześniej go spotkałem. Czy jestem mu coś winien? Oczywiście, nawet jeśli mnie wcześniej znali, teraz nie byli w stanie mnie rozpoznać. Wiem coś o tym. Sam spędziłem prawie trzy lata próbując odkryć, kim byłem, zanim zostałem Wytarty - ale prócz tego, co zrobili z moim mózgiem, dali mi nową twarz i starli odciski palców. Jestem nowym człowiekiem: mam dwa lata, jedenaście miesięcy i siedemnaście dni. Jestem (fanfary i trąbki proszę!) ***William Jordan***. Nazwisko takie sobie, przyznaję, ale to jedyne, które ostatnio posiadam. Kiedyś miałem inne nazwisko. Powiedzieli mi, żebym się tym nie przejmował, że wszystkie moje wspomnienia zostały skasowane, że nie będę mógł wydobyć z pamięci najmniejszego faktu, choćbym się starał nie wiem jak,

choćbym nawet dostał mały Pentotal od jakiegoś hipnotyzera. I po kilku tygodniach musiałem im przyznać rację - co nie znaczy, że przestałem próbować. Wytarci n i g d y nie przestają. Może lekarze i technicy z Instytutu mają rację. Może to dla mnie lepiej, że nie wiem. Może świadomość tego, co zrobiłem, doprowadziłaby moje Nowe Poprawione Ja do samobójstwa. Ale coś ci powiem: cokolwiek zrobiłem, cokolwiek zrobił k a ż d y z nas (o tak, mówię do innych Wytartych, spędzamy mnóstwo czasu kręcąc się przy archiwach i Biurach Osób Zaginionych, i nie tak trudno nas znaleźć), byłoby łatwiej żyć ze wspomnieniami niż z niepewnością. Na przykład: Życzę pani miłego dnia. Ładną mamy pogodę. Przepraszam, że ośmielę się zapytać: czy przypadkiem nie zgwałciłem pani córeczki cztery lata temu? A może zrobiłem z pani synów pederastów? Rozszarpałem pani męża od krocza po szyję? Och, tak sobie pytam; po prostu byłem ciekaw. Zaczynasz chwytać problem? Oczywiście, mówią nam, że jesteśmy wyjątkowi, żadni tam pospolici przestępcy czy oszołomy; t a k i c h pełne są więzienia. Ach, uciechy w Instytucie! To doświadczenie samo w sobie. - Zadbamy o twoją indywidualność - mówią, usuwając boleśnie moje wspomnienia. (Zabawne: ból pozostaje długo po zniknięciu wspomnień). - Społeczeństwo potrzebuje ludzi z twoją energią i am-

bicją - uśmiechają się, aplikując mojemu wstrząsanemu drgawkami ciału miliony szoków elektrycznych. - Miałeś dość siły, żeby przeciwstawić się systemowi podkreślają i rozrywają moją twarz na strzępy, by dać mi nową. - Z twoją energią bez dwóch zdań zajdziesz daleko, teraz, kiedy na tym wspaniałym libido zaszczepiliśmy nową osobowość i nowe sumienie - schlebiają mi, zastanawiając się, czy wyszkolić mnie na dozorcę psiarni, czy może na akwizytora encyklopedii. (Wybierają kompromis i przemieniają mnie w księgowego). - Szczęściarz z ciebie, masz nowe nazwisko, twarz i wspomnienia, pięćset dolarów w kieszeni i ciągle jeszcze swoją energię i ambicję - mówią, instalując boleśnie ostatni blok pamięci. - A teraz idź i załatw ich na amen. - Mówiąc w przenośni - dodają pośpiesznie. - Aha, jeszcze jedno - wypychają mnie za drzwi Instytutu. - Jesteśmy strasznie zajęci, Williamie Jordanie, więc nie wracaj tu, chyba że zajdzie konieczność. KONIECZNOŚĆ. - Ale dokąd mam pójść? - spytałem. - Co robić? - Coś wymyślisz - zapewniają mnie. - W końcu miałeś dość sprytu i siły, żeby przeciwstawić się naszemu systemowi społecznemu. Chłopcze, zazdrościmy ci! A teraz spływaj; czeka na nas robota - a może ci się wydaje, że jesteś jedynym antyspołecznym mizantropem z manią wielkości, jaki kiedykolwiek został Wytarty? Najzabawniejsze, że mieli rację: większość Wytartych świetnie sobie radzi. Może brzmi to dziwnie, ale my n a prawdę mamy więcej energii niż zwykli śmiertelnicy, tac y faceci, co to tylko chcą lawirować pomiędzy wierzycielami, aż przejdą na emeryturę i będą mogli spokojnie odcinać kupony. Tak, tak, jesteśmy grupką charakterniaków tyle tylko, że żaden z nas nie wie, dlaczego został Wytarty. To fakt -ja sam nie miałem żadnego sygnału, dopóki nie strzelił ten gaźnik. (Widzisz? Założę się, że myślałeś „całkiem już o tym zapomniał". Nie ma siły, przyjacielu. Wytarci nic nie zapominają - to znaczy, od momentu opuszczenia Instytutu. Natomiast znaczną część swego czasu poświęcają na to, by przypomnieć. Na próżno). Wprawdzie moja pamięć została do cna wyczyszczona, ale instynkty nadal działały normalnie, no i powiedziały mi rzecz następującą: byłem trochę bardziej przyzwyczajony do tego, że strzela się do mnie na ulicy niż zwykły śmiertelnik. To na pewno niewiele na początek, ale przynajmniej wynikało z tego, że natura mojego grzechu miała więcej wspólnego z przemocą fizyczną niż, powiedzmy, z wyrafinowanymi machinacjami bogaczy z Wall Street. Więc poszedłem do biblioteki publicznej, wynająłem kwadrans przy końcówce Centralnego Komputera i zabrałem się do wystukiwania pytań. WYMIEŃ WSZYSTKICH PRZESTĘPCÓW MIERZĄCYCH METR OSIEMDZIESIĄT SZEŚĆ, KTÓ-

RZY ZOSTALI UJĘCI I SKAZANI W NOWYM JORKU POMIĘDZY A.D. 2008 I 2010. ***TAJNE. Spodziewałem się tego. Ta informacja była tajna ostatnich pięćdziesiąt razy, kiedy o nią pytałem. WYMIEŃ WSZYSTKIE MORDERSTWA POPEŁNIONE PRZY UŻYCIU PISTOLETU W NOWYM JORKU POMIĘDZY A.D. 2008 I 2010. Na ekranie ukazała się lista, szesnaście nazwisk na sekundę. STOP. Komputer przerwał wyświetlanie, a ja spróbowałem mniej obszernego pytania. NIE PODAJĄC ICH TOŻSAMOŚCI, POWIEDZ, ILU PRZESTĘPCÓW ZOSTAŁO SKAZANYCH ZA WIELOKROTNE MORDERSTWO Z UŻYCIEM PISTOLETU W NOWYM JORKU POMIĘDZY A.D. 2008 I 2010. ***TAJNE. Po czym kliknął i dodał: ALE TO BYŁ DOBRY STRZAŁ. DZIĘKUJĘ. CZY JAKIŚ WYTARTY ODKRYŁ KIEDYKOLWIEK SWOJĄ TOŻSAMOŚĆ ALBO POWÓD, DLA KTÓREGO ZOSTAŁ WYTARTY? JAK DOTĄD NIE. CZY Z TEGO WYNIKA, ŻE TO JEST MOŻLIWE? ODPOWIEDŹ NEGATYWNA. WIĘC TO NIEMOŻLIWE? ODPOWIEDŹ NEGATYWNA. CO TO MA DO LICHA ZNACZYĆ? ŻE NIC Z TEGO NIE MA WYNIKAĆ. Spojrzałem na swój zegarek. Zostało pięć minut. JESTEM WYTARTYM - zacząłem. KTO BY POMYŚLAŁ. Tylko tego brakowało - ironia ze strony komputera. One są ostatnio za cwane. NIEDAWNO ZAREAGOWAŁEM INSTYNKTOWNIE NA DŹWIĘK BARDZO PODOBNY DO WYSTRZAŁU PISTOLETU, CHOĆ ŚWIADOMIE NIE MIAŁEM KU TEMU POWODÓW. CZY Z TEGO WYNIKA, ŻE BROŃ PALNA ODGRYWAŁA ISTOTNĄ ROLĘ W MOIM ŻYCIU, ZANIM ZOSTAŁEM WYTARTY? ***TAJNE. TAJNE, NIE - ODPOWIEDŹ NEGATYWNA? WŁAŚNIE. Wstałem, choć pozostawały mi jeszcze trzy minuty do dyspozycji. Moim następnym przystankiem była księgarnia Doubleday na Piątej Ulicy. Poszedłem prosto do działu kronik kryminalnych, ale prawie natychmiast zrezygnowałem, widząc sam rozmiar kronik dla Manhattanu za jeden dzień. Zadzwoniłem do pracy, że jestem chory, a potem znalazłem w książce wideofonicznej numer pewnej strzelnicy. Umówiłem się, pojechałem chodnikiem Midtown do wejścia, wypożyczyłem pistolet i zszedłem po schodach do dźwiękoszczelnej galerii strzelniczej.

Zajęło mi parę minut, zanim się połapałem, jak ładować amunicję, nie rokowało to najlepiej. Zważyłem w ręce pistolet - najpierw w lewej, potem w prawej - z nadzieja, że przyniesie to jakieś znajome uczucie. Nic z tego. Czułem się niezręcznie i głupio, i przez następnych parę minut nie poczułem się lepiej. Wycelowałem starannie w figurę zawieszoną o jakieś piętnaście metrów przede mną i fatalnie spudłowałem. Chwyciłem pistolet oburącz i jeszcze raz chybiłem. Spudłowałem z prawej ręki i z lewej. Spudłowałem z zamkniętym prawym okiem i z lewym, spudłowałem z otwartymi obydwoma oczami. Dobrze, jeśli tylko mój instynkt działał na moją korzyść, to dam instynktowi szansę. Rzuciłem się na podłogę, przetoczyłem dwukrotnie i szybko wypaliłem - no i zestrzeliłem lampę pod sufitem. To by było na tyle, jeśli chodzi o instynkt, pomyślałem.

łem sprawdzić, czy potrafię otworzyć zamek bez klucza, ale dałem sobie spokój po dziesięciu minutach, w samą porę, bo przechodzący policjant patrzył na mnie krzywo. Nalałem solidnego drinka - mieszkania Wytartych różnią się rozkładem, wystrojem i pod wieloma innymi względami, ale w każdym znajdziesz alkohol, jak również taśmy z tanimi ćwiczeniami pamięci i z „Who's Who w świecie Zorganizowanej Przestępczości" - i próbowałem, po raz kwadrylionowy, wydobyć jakiś obraz z mojej przeszłości. Wojenna rzeź, krzyki i błagania gwałconych ofiar, jęki masakrowanych starców i dzieci, leżących w kałużach krwi w Central Parku, wszystko to mełło się w młynie mojego umysłu - i wszystko wydawało się kompletnie obce. A więc nie umiałem strzelać, nie umiałem forsować zamków i nic nie mogłem sobie przypomnieć. To z jednej strony.

Najwyraźniej człowiek, którym byłem, czuł się swojsko kiedy uskakiwał przed strzałami, a nie gdy strzelał. Opuściłem strzelnicę, złapałem paru przyjaciół - Wytartych - i spytałem ich, czy kiedykolwiek doświadczyli czegoś podobnego do mojego małego rozbłysku deja vu. Jeden z nich uznał to za zabawne - może uczynili go niegroźnym, ale normalny to on chyba nie był - a pewna koleżanka przyznała się do fal wzburzenia nachodzących ją, kiedy tylko słyszy pewien marsz Johna Philipa Sousy, co nie było odpowiedzią, jakiej poszukiwałem. Wpadłem na lunch do lokalnej jadłodajni, spędziłem następny bezowocny kwadrans w bibliotece z zaprzyjaźnionym komputerem, a potem wróciłem do mojego bliźniaka z ciemnego piaskowca. Podczas jazdy chodnikiem do domu toczyłem bokserską walkę z cieniem, odskakiwałem od wyimaginowanych przeciwników i sięgałem po nie istniejący rewolwer pod lewą pachę, ale nie czułem się naturalnie, tylko wręcz głupio. Po zejściu z chodnika i pokonaniu ostatniego odcinka drogi do domu postanowi-

Z drugiej był jeden, odosobniony fakt: uskakiwałem przed kulami. Ale gdzieś głęboko w bebechach (bo na pewno nie w mózgu), wiedziałem, wiedziałem, że człowiek, którym kiedyś byłem, wrzeszczał mi bez słów do ucha, żebym padł, zanim mój jego nasz cholerny, głupi łeb zostanie roztrzaskany. Było to sprzeczne ze wszystkim, co powiedzieli mi w Instytucie. Jakakolwiek komunikacja z moim dawnym ja miała być wykluczona. Nawet w sytuacji, kiedy powietrze będą ciąć kule. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że to jest właśnie autentyczny nagły przypade k uprawniający do odwiedzenia Instytutu. Więc włożyłe m marynarkę i wyszedłem. Nie miałem szans na złapanie taksówki -jak przestraszone kury, nowojorscy taksówkarze chowają się z pierwszymi oznakami zmierzchu - więc ruszyłem pieszo ku chodnikowi East River. Przeszedłem może dwie przecznice, kiedy spomiędzy

domów wyskoczył na mnie złowrogi człowieczek z załzawionymi oczami, dziobami po ospie, haczykowatym nosem i paskudnie wyglądającym nożem w ręce. No cóż, trzy lata bez ataku rabusia na Manhattanie, to jak 200 lotów nad Irakiem, Paragwajem, czy gdzie tam jeszcze w tym miesiącu zwariowali. Widzisz, że nadeszła twoja kolej i przyjmujesz wszystko, co ma się stać ze stoickim spokojem. Więc podałem mu portfel, ale był w nim tylko pojedynczy drobny banknot i kilka kart kredytowych sterowanyc h brzmieniem mojego głosu. Tamten rzucił nagle portfel na ziemię i wpadł w szał, deklamując wrzaskliwie, jak bardzo go oszukałem. Zacząłem się wycofywać, co chyba rozwścieczyło go jeszcze bardziej, bo z przekleństwem pognał ku mnie unosząc nóż nad głową, z wyraźnym zamiarem zatopienia go w mojej szyi lub piersi. Pamiętam, że pomyślałem: Ze wszystkich miejsc, w których chciałbym umrzeć, Druga Aleja pomiędzy 35 i 36 Ulicą jest ostatnim. Pamiętam, że miałem wołać pomocy, ale byłem zbyt przerażony, żeby wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Pamiętam widok opadającego noża, jak w zwolnionym tempie. Następne, co dotarło do mojej świadomości to, że tamten leży na plecach, ma obydwie ręce złamane, a z nosa tryska mu krew jak z fontanny, ja zaś klęczę obok niego i mam właśnie wbić czubek noża w jego gardło. Zesztywniałem, starając się odtworzyć, co się stało, kiedy z głębi mnie jakiś głos - wcale nie wściekły, ani krwiożerczy, ale łagodny i uwodzicielski - wychrypiał: Zrób to, zrób to. - Nie zabijaj mnie! - zajęczał mężczyzna, wijąc się pod moimi rękami. - Proszę, nie zabijaj mnie! - Będziesz miał frajdę—wyszeptał głos. - Zobaczysz. Pozostałem jeszcze przez chwilę znieruchomiały, a potem rzuciłem nóż i pobiegłem na północ, nie zważając na sygnały uliczne i nie zwalniając, aż wpadłem na autobus blokujący skrzyżowanie przy 42 Ulicy. Głupi! - szepnął głos. - Czyż nie ocaliłem ci życia? Zaufaj mi. A może to nie był żaden głos. Może tylko wyobrażałem sobie, co by mówił, gdyby był. W każdym razie postanowiłem w ogóle nie iść do Instytutu. Przeczuwałem, że jeśli wpadnę tam bez tchu i brudny, cały zbryzgany krwią bandyty, oni po prostu w y t r ą mnie po raz drugi, zanim zdążę im powiedzieć, co się stało. Toteż wróciłem do domu, wziąłem szybki Suchy Prysznic, znalazłem w książce telefon dra Brozgolda i zadzwoniłem do niego. - Słucham - odezwał się po dwóch dzwonkach. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałem: wysoki i truposzowaty, z czarnymi wąsami i krzaczastymi brwiami, taki typ faceta, który nawet w świeżo odprasowanym ubraniu będzie wyglądał niechlujnie. - Jestem Wytartym - powiedziałem, przechodząc od razu do rzeczy. - Pan pracował nade mną. - Obawiam się, że mamy jakąś awarię na linii - powiedział, zezując na monitor. - Nie dociera do mnie wizja. - To dlatego, że położyłem ręcznik na mojej kamerze wyjaśniłem mu.

- Przypuszczam, że zachodzi stan wyższej konieczności? - spytał oschle, unosząc jedną ze swych zmierzwionych brwi. - I owszem, zachodzi - odpowiedziałem. - Dobra, panie X - mam nadzieję, że nie będzie pan miał nic przeciwko takiemu zwracaniu się do pana - w czym problem? - O mało nie zabiłem dziś wieczorem człowieka. - Naprawdę? - spytał. - Czy nie jest pan zaskoczony? - Jeszcze nie - odrzekł, kładąc przed sobą dłonie i ściągając palce. - Muszę najpierw poznać szczegóły. Prowadził pan samochód, napadł na bank, czy jak? - Omal nie zabiłem człowieka gołymi rękami. - Cóż, kimkolwiek pan jest, panie X, i kimkolwiek pan był powiedział doktor, gładząc z zadumą swe nastroszone wąsy - myślę, że mogę pana zapewnić, iż omal nie mordowanie prawdopodobnie nie było pańską specjalnością. - Pan nie rozumie - powiedziałem z uporem. - Zastosowałem karate lub kung-fu, anie znam karate ani kung-fu. - Kto mówi? - spytał nagle doktor. - Nieistotne - odpowiedziałem. - Chciałbym tylko wiedzieć, co u diabła się ze mną dzieje? - Proszę posłuchać, naprawdę nie mogę panu pomóc nie znając historii przypadku - powiedział doktor, starając się stłumić w głosie nerwową nutę, co mu się niezupełnie udało. - Ja nie mam historii - powiedziałem. - Jestem jak nowo narodzony - pamięta pan przecież. - No to co stoi na przeszkodzie, żeby mi pan powiedział, kim jest? - Staram się dowiedzieć, kim jestem! -powiedziałem niecierpliwie. - Jakiś głosik powtarzał mi, że zabijanie ludzi to frajda. - Jeśli stawi się pan w Instytucie z samego rana, zrobię, co będę mógł - powiedział Brozgold nerwowo. - Wiem, co może mi pan zrobić. To już raz się stało. Chcę wiedzieć, czy to nie zaczęło się o d s t a w a ć. - Absolutnie nie! - powiedział stanowczo. - Kimkolwiek pan jest, pańska pamięć została totalnie wykorzeniona. Żaden Wytarty nigdy nie osiągnął nawet cząstkowego przypomnienia. - Więc jak udało mi się ciężko poturbować zawodowego bandytę, który zaatakował mnie nożem? - Ciało ludzkie pod najwyższą presją jest zdolne do różnych rzeczy. - Nie mówię o wyskakiwaniu na trzy metry w powietrze albo przebiegnięciu czterdziestu metrów w cztery sekundy, gdy kogoś goni dzikie zwierzę! Mówię o zrobieniu z przeciwnika kaleki za pomocą trzech precyzyjnych ciosów. - Naprawdę nie jestem w stanie odpowiedzieć na to tak od razu. Jeśli wpadnie pan do Instytutu i zapyta o mnie, ja... - Tak? - zapytałem. - Usunie pan ten mały skrawek, który został przeoczony za pierwszym razem? - Jeśli nie chce pan zdradzić swojego nazwiska ani przyjść do Instytutu - powiedział - to czego ode mnie pan chce?

- Chcę wiedzieć, co się dzieje. - Już mówiłem - rzucił oschle. - I chcę wiedzieć, kim byłem. - Nie możemy tego powiedzieć - odrzekł. Potem zamilkł i uśmiechnął się przymilnie do kamery. - Oczywiście, być może w tym wypadku zrobilibyśmy wyjątek, zważywszy naturę problemu. Ale nie możemy tego uczynić, dopóki nie wiemy, kim jest pan obecnie. - Jakie mogę mieć gwarancje, że nie zostanę znowu Wytarty? - Ma pan moje słowo - powiedział z ojcowskim uśmiechem. - Ostatnim razem też prawdopodobnie ktoś dawał mi słowo. - Ta rozmowa staje się nudna, panie X. Nie mogę panu pomóc, nie wiedząc, kim pan jest. Według wszel-

Nagle poczułem się uwięziony, jakby ściany zaczęły się zaciskać, a powietrze stawało się zbyt gęste, by oddychać, więc znowu założyłem marynarkę i wyszedłem na spacer, trzymając się z dala od Drugiej Alei. Unikałem bardziej ruchliwych ulic, trzymając się dzielnic mieszkalnych - w każdym razie na tyle mieszkalnych, na ile to możliwe na Manhattanie - i parę godzin zeszło mi na włóczędze bez celu i próbach analizy moich przeżyć. W dwóch ciężarówkach strzelił gaźnik, ale nie padłem ani razu. Minął mnie olbrzymi, czarny mężczyzna z rękojeścią noża wystającą nachalnie zza paska, rzucając mi przeciągłe, twarde spojrzenie, ale nie rozbroiłem go. Przejechał obok samochód policyjny, ale nie poczułem pokusy ucieczki. W zasadzie prawie przekonałem sam siebie, że wpraw-

kiego prawdopodobieństwa nic niezwykłego się z panem nie działo i nie dzieje. A jeśli rozwija pan nową, przestępczą osobowość, nie wątpię, że i tak niezadługo się spotkamy. Więc jeśli nie ma pan nic więcej do powiedzenia, to wolałbym już skończyć. Czeka mnie praca. - Zamilkł i spojrzał ostro do kamery. -Co naprawdę pana niepokoi? Jeżeli rzeczywiście jest to niewielkie przypomnienie, to dlaczego miałoby to sprawiać panu przykrość? Czyż nie o tym zawsze marzyli Wytarci? - Głos - powiedziałem. - Jaki głos? - naciskał. - Nie wiem, czy mu wierzyć, czy nie. - Ten, który ci mówi, żeby zabijać ludzi? - Sprawia wrażenie, że wiepowiedziałem cicho. Brzmi sugestywnie. - O Boże - szepnął doktor i przerwał połączenie. Jesteś tu jeszcze? - spytałem głosu. Odpowiedzi nie było, ale naprawdę jej nie oczekiwałem. Nie było w pobliżu nikogo do zabicia.

dzie doktor Brozgold nie był zbyt miły, ale miał absolutną rację: moja wyobraźnia jest zbyt wybujała, kiedy nagle tandetnie ubrana blond dziwka wyszła na ulicę i puściła do mnie oko. -Tawyszeptał głos. Moja trasa urwała się nagle, znieruchomiałem strasznie zmieszany. Zaufaj mi - wychrypiał. Dziwka uśmiechnęła się do mnie jak w transie. Odwzajemniłem uśmiech i pozwoliłem jej zaprowadzić się na górę, do skąpo umeblowanego pokoju. Cierpliwości — ostrzegł mnie głos. - Nie za szybko. Delektuj się. Ona zamknęła drzwi na klucz. A jak zacznie krzyczeć? - pomyślałem. Jesteśmy na trzecim piętrze. Jak się stąd wydostanę? Odpręż się - powiedział głos, brzmiał łagodnie i słodko. - Wszystko po kolei. Wydostaniesz się, nie ma strachu. Zaopiekuję się tobą.

Teraz dziwka była naga. Znowu uśmiechnęła się do mnie, wymruczała coś niewyraźnie, po czym podeszła i zaczęła odpinać mi koszulę. Wbiłem kciuk w jej lewe oko, usłyszałem trzask kości, kiedy wciskałem jej pięść pod żebra, słuchałem jej wrzasku, kiedy krawędź mojej dłoni opadła na jej kark. A potem była tylko cisza. To było bajeczne! -jęknął głos. - Po prostu bajeczne! Nagle ogarnęła go troskliwość. - Czy tobie też było dobrze? Poczekałem chwilę, aż mój oddech wróci do normy, a fala podniecenia ustąpi albo chociaż trochę opadnie. - Tak - powiedziałem na głos.Tak, to było przyjemne. - A nie mówiłem? - powiedział głos. - Mogli zmienić wspomnienia, ale nie duszą. Ty i ja zawsze to lubiliśmy. - Czy my po prostu zabijamy kobiety? - spytałem zaciekawiony. - Me pamiętam - przyznał głos. - To skąd wiedziałeś, że mam zabić właśnie ją? Wiem, jak tylko je widzą - zapewnił mnie głos. Przemyśliwałem nad tym, kiedy robiłem porządek w pokoju, wycierałem klamkę chusteczką, starając się przypomnieć sobie, czy dotykałem jeszcze czegoś. Oni usunęli twoje odciski palców - powiedział głos. Me warto zawracać sobie głowy. W ten sposób nie zorientują się, że ścigają Wytartego powiedziałem. Rzuciłem ostatnie badawcze spojrzenie na pokój i wyszedłem. Wróciłem do domu, przykryłem ręcznikiem kamerę wideofonu i połączyłem się z drem Brozgoldem. - Znowu ty? - powiedział, kiedy stwierdził brak obrazu. - Tak - odpowiedziałem. - Przemyślałem to, co pan powiedział i przyjdę jutro rano. - Do Instytutu? - upewnił się, z wyrazem olbrzymiej ulgi. - Owszem. Punkt dziewiąta - odpowiedziałem. - Jeżeli pana tam nie będzie, odchodzę. - Będę - obiecał. Odłożyłem wideofon, sprawdziłem jego adres w książce i wyszedłem. - Sprytnie - powiedział głos z podziwem, kiedy pokonywałem dwadzieścia dwie przecznice w kierunku mieszkania Brozgolda. - Nigdy bym na to nie wpadł. - Prawdopodobnie dlatego cię złapali - szepnąłem w zimne powietrze nocy. Dotarcie do mieszkania Brozgolda zajęło mi prawie godzinę. (Chodniki wyłączają dla oszczędności o ósmej). Byłem dziwnie przekonany, że znajdę go w jednym z czteropiętrowych, stuletnich budynków mieszkalnych; facet, który ubierał się jak on i nie wiedział, do czego służy grzebień, nie będzie marnował pieniędzy na apartament w wysokościowcu, żeby zaimponować przyjaciołom. Odszukałem numer jego mieszkania, potem poszedłem od tyłu, wgramoliłem się po rachitycznych, drewnianych schodach na drugie piętro, odliczyłem okna i kiedy natknąłem się na kuchnię ze stosem około pięćdziesięciu książek na podłodze i czterodniową na oko stertą

nie zmytych naczyń w zlewie, wiedziałem, że to tu. Nie byłem w stanie otworzyć zamka wytrychem lepiej niż mojego własnego, ale drzwi były drewniane, starego typu, więc w końcu naparłem na nie ramieniem i wyłamałem je. - Kto tam? - spytał Brozgold, wychodząc z sypialni w piżamie. Wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie niż zwykle. - Cześć - powiedziałem rozpromieniony, wpychając go z powrotem do sypialni. -Pamiętasz mnie? Zamknąłem za sobą drzwi, żeby mieć pewność, że nikt nam nie przeszkodzi. W pokoju panował stęchły zapach tytoniu albo to była stęchlizna ubrań w szafie. Meble komoda, biurko, podwójne łóżko, para szafek nocnych i krzesło - musiały sporo kosztować, ale nie zaznały politury ani nawet odkurzacza od dnia, kiedy je dostarczono. Gapił się na mnie szeroko otwartymi oczami z rosnącym wyrazem rozpoznania. - Ty jesteś... ojej... Jurgins? Johnson? Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć nazwiska. To ty do mnie dzwoniłeś? - Ja - powiedziałem, popychając go na krzesło . - A nazywam się William Jordan. - Jordan. Jasne.-Wyglądał na oszołomionego, jakby się jeszcze całkiem nie obudził. - Co tu robisz, Jordan? Myślałem, że spotykamy się w Instytucie jutro rano. - Wiem, że tak myślałeś - odpowiedziałem poufale. Chciałem mieć pewność, że cała twoja obstawa będzie tam, byśmy mogli odbyć prywatną pogawędkę właśnie tu i teraz. A teraz ty mnie posłuchaj, Jordan... - Doktor wstał. Posadziłem go z powrotem mocnym pchnięciem. - Właśnie po to tu przyszedłem - powiedziałem. - Najpierw chcę usłyszeć, jakie były powody mojego wytarcia. - Byłeś przestępcą - powiedział zimno. - Przecież wiesz. - Jakie przestępstwo popełniłem? - Tego nie mogę ci powiedzieć! -wrzasnął, starając się ukryć rosnący strach za zasłoną złości. - A teraz wynoś się stąd i... - Ile osób zabiłem gołymi rękami? - spytałem pogodnie. - Co? - Właśnie zabiłem kobietę - powiedziałem. - Sprawiło mi to przyjemność. Prawdziwą f r a j d ę. W tej chwili zastanawiam się, jak przyjemne byłoby zabicie lekarza. - Jesteś szalony - warknął. - Niestety - odpowiedziałem - posiadam zaświadczenie stwierdzające, że stan Nowy Jork uznaje mnie za całkowicie normalnego. - Uśmiechnąłem się szeroko. - Zgadnij, kto to podpisał. - Odejdź! - Jak tylko mi powiesz to, co chcę wiedzieć. - Nie mogę! - Jesteś wciąż ze mną? - spytałem bezgłośnym szeptem.

- Jestem tu - powiedział głos. - Przejmij kontrolę we właściwym momencie, bo sobie złamię rękę - powiedziałem mu. - Jestem gotów na każde życzenie - odrzekł głos. - Może potrzebujesz dowodów moich umiejętności i mojej szczerości - powiedziałem do Brozgolda, podchodząc do komody. Uniosłem dłoń wysoko ponad głowę i zacząłem ją opuszczać na litą, drewnianą powierzchnię. Zadrżałem tuż przed uderzeniem, ale nie bolało ani trochę - a po chwili blat i dwie górne szuflady były rozłupane na dwoje. - Dzięki - szepnąłem. - Zawsze do usług. - To równie dobrze mógłbyś być ty - powiedziałem, odwracając się do Brozgolda. - I naprawdę, jeśli

- To ci nic nie da - powiedział, był teraz na granicy płaczu. - Wszystko na twój temat, najdrobniejszy fakt, zostało utajnione. Nie będziesz w stanie pójść żadnym tropem na podstawie tego, co ja wiem. - Może nie będzie trzebapowiedziałem. - Ile osób zabiłem? - Nie mogę. Sięgnąłem ku małemu biurku i machnąłem ręką w dół. Rozpadło się na dwoje. - Ile? - powtórzyłem, wbijając w niego wzrok. - Siedemnaście! - wrzasnął i łzy popłynęły po jego twarzy. - Siedemnaście? - powtórzyłem z niedowierzaniem. - Przynajmniej o tylu wiemy. Nawet mnie samego zdziwił ogrom tej kolekcji. Kim oni byli? Mężczyźni? Kobiety? - Nie odpowie-

nie powiesz mi tego, co chcę wiedzieć, to b ę d z i e s z ty- I tak mnie zabijesz - powiedział, drżąc ze strachu, ale kurczowo trzymając się swojej linii. - Zabiję cię, jeśli mi n i e powiesz. Jak powiesz, obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy. - Ile jest warta obietnica mordercy? - spytał z goryczą. - To ty wyposażyłeś mnie w honor - zwróciłem uwagę. - Czy zajmujesz się produkowaniem kłamców? - Nie, ale nie zajmuję się też produkowaniem morderców. - Chcę tylko wiedzieć, kim byłem i co zrobiłem. - powtórzyłem cierpliwie. - Nie mam zamiaru znowu tego robić. Potrzebuję tylko jakichś faktów, żeby zdusić w sobie ten przeklęty głos. - Dobrze, to mi się podoba - powiedział głos. - Nie mogę - powtórzył Brozgold. - Jasne, że rhożesz - powiedziałem, robiąc parę kroków w jego stronę.

dział, więc zrobiłem ku niemu następny krok i dorzuciłem groźnie: - Lekarze? - Nie! - rzucił pośpiesznie. - Nie lekarze. Nigdy lekarze! - Więc kto?

- Każdy, za kogo zabicie ci zapłacono - wydusił w końcu. Byłem zawodowcem? Przytaknął. - Musiałem naprawdę lubić tę pracę, skoro zabiłem siedemnaście osób - powiedziałem w zamyśleniu. - Jak mnie złapali? - Twoja dziewczyna doniosła. Wiedziała, że zostałeś wynajęty, żeby zabić Carlo Castinerrę... - Tego polityka? - Tak. Więc policja wystawiła go na wabia i nakryła cię. Wlazłeś prosto w ich pułapkę. Potrząsnąłem smutno głową. Oto co się otrzymuje w zamian za zaufanie. A to -

dodałem, spuszczając kant dłoni na jego kark i wydając z siebie stęknięcie - dostajesz t y. - To było nieetyczne - powiedział mój głosik. - Obiecałeś nie robić mu krzywdy, jeśli ci powie to, co chciałeś wiedzieć. - Już raz komuś zaufaliśmy i popatrz, gdzie to nas zaprowadziło - odpowiedziałem, chodząc po sypialni i wycierając różne powierzchnie. - A co z tą dziwką? Czy ktoś zawarł na nią kontrakt? - Nie pamiętam - powiedział głos. - Po prostu miałem frajdę. - A jak wrażenia z zabijania dra Brozgolda? - spytałem. - W porządku - powiedział głos po chwili zastanowienia. - Całkiem dobrze. Przyjemnie było. - Mnie też - przyznałem. - No to wracamy do biznesu? - Nie - powiedziałem. - Jeśli nauczyłem się czegoś jako księgowy, to tego, że wszystko ma właściwy sobie schemat. Jak popadniemy w znany, stary schemat, to skończymy z powrotem w Instytucie. - To co będziemy robić? - spytał głos. - Och, będziemy nadal zabijać ludzi - zapewniłem go. Muszę przyznać, że to wciąga. Ale ja zarabiam więcej niż wydaję, a nie sądzę, żeby dla ciebie pieniądze miały jakiekolwiek znaczenie. - Żadnego - powiedział głos. - Więc teraz będziemy sobie zabijać kogo przyjdzie nam ochota na różne przyjemne sposoby - powiedziałem. Williama Jordana uczyniono fanatykiem drobiazgów, więc sądzę, że będzie nas dużo trudniej złapać niż wtedy, kiedy byłem tobą. - Wycierałem komodę najdokładniej, jak umiałem. - Oczywiście - dodałem, zabierając się do wycierania biurka - uważam, że można by zacząć od Carlo Castinerry, na konto starych czasów. - Już się cieszę - powiedział głos, starając się stłumić podniecenie. - Liczyłem na to - powiedziałem oschle. - Poza tym to będzie wyrównanie ostatniego rachunku z naszego poprzedniego życia. Nienawidzę nie wyrównanych rachunków. To chyba moja dusza księgowego. Więc tak właśnie mają się teraz sprawy. Ostatnie dwa dni spędziłem w biurze, nadganiając zaległości. Nocami rozpracowuję dom Castinerry. Znam wszystkie drzwi i okna, wiem jak wydostać się na ulicę przez wyjście kuchenne, o której godzinie odchodzi służba, o której gasną światła. I w piątek, punkt siedemnasta, wyjdę z biura i pójdę na obiad do szykownej francuskiej restauracji. Potem kopnę się do tego, co zostało z dystryktu teatralnego i złapię ten klasyczny kawałek Sondheima, który odgrzebali po latach. A potem, z niewielką pomocą mojego cienia, wywiążę się z dawno zaległej roboty na szacownym panu Castinerra. Tylko tym razem załatwię to jak trzeba. Ogólnie biorąc Wytarci to ludzie cholernie samotni. Nie wyobrażasz sobie, jak miło znaleźć hobby, które można dzielić z przyjacielem. Przełożył Jacek Suchocki

S

ą w Moskwie pozornie najzwyklejsze pod słońcem podwórka, ale spróbujcie wejść na nie i splunąć, a niewątpliwie traficie w samochód, zachodniej najczęściej marki. Mają te podwórka jeszcze jedną cechę szczególną - otoczone są płotami z siatki pomalowanej zawsze na ciemnozielony kolor. Niczym granica państwa. Takie właśnie podwórko ma budynek przy ulicy Dużej Pierejasławskiej. Zwykły dom z wielkiej płyty. Balkony. Wieczorami płynie z jego okien przytulne światło. Mieszkają w nim ludzie o różnym kolorze skóry i tak różnojęzyczni, iż wydaje się, że właśnie tu budowa wieży Babel osiągnęła stadium końcowe. Jakiś czas po pojawieniu się tego budynku na Dużej Pierejasławskiej, najczęściej po deszczu, kiedy strumienie wody bez trudu przebywając płot z siatki wyrywały się z podwórka na wolność i wlewały do olbrzymiej, mieniącej się tęczowymi plamami kałuży, zaczęły się dziać prawdziwe cuda. Na początku nie były to wielkie rzeczy, raczej drobiazgi. Ot, przebiegnie chłopiec w zwyczajnych sandałach przez kałużę, a do domu wraca w nowiuteńkich modelowych półbutach firmy Salamandra. I stoi potem przed rodzicami i rozmazując łzy po umorusanym pyszczku nie potrafi wyjaśnić, skąd się wzięły na jego stopach te wspaniałe pantofle, na które nie stać nawet ojca. A później znowu ten sam chłopak staje się prymusem z francuskiego w pobliskiej szkole o profilu językowym. Innym znów razem niósł butelkę taniego portwajnu stały bywalec pierejasławskich delikatesów i przypadkowo upuścił butelkę do kałuży. Poszukał w wodzie i wyciągnął butelkę francuskiego szampana, czego świadectwem była naklejka. Natchniony znaleziskiem przelał całą wodę za pomocą szufelki na pobliskie łyse trawniki, ale swojego portwajnu nie znalazł. Trawniki natomiast tego roku upodobniły się do angielskich, mimo że nikt ich nie wysiewał ani nie strzygł. Krótko mówiąc - cokolwiek zetknęło się z wodą z kałuży, całkowicie zmieniało swoje jakościowe parametry. Dowiedzieli się o tych cudach paskudni obywatele z chciwymi duszami. I jak tylko zbierze się na deszcz - meldują się z torbami i walizami, żeby swoje szmaty przepłukać w kałuży. Pewien najbezczelniejszy facet swoje żyguli wpakował do kałuży i ochlapał cały wóz posługując się wiadrem. Wynik eksperymentu przeszedł wszelkie oczekiwania - otrzymał ni to mercedesa, ni to volvo, ale z waszyngtońską rejestracją i bez dokumentów. Wobec czego pierwszy milicjant z drogówki bezczelnego obywatela przystopował. Byli i tacy, co do kałuży wrzucali swoje dowody, ale kałuża zdecydowanie odmawiała wymiany dokumentów. Jesień owego feralnego roku była, co się zowie, złota i sucha - deszcz nie padał aż do listopada. Lud powiada, że na suchą ziemię śnieg się nie kładzie, ale po święcie październikowym zaczęło trochę mżyć, a mżawka przerodziła się w opady śniegu. Potem ścisnął mróz. Tak więc na Dużej Pierejasławskiej aż do Sylwestra było sucho i cicho. Tuż przed Sylwestrem za drucianą siatką pękła magistrala ciepłownicza i buchająca kłębami pary gorąca woda, topiąc śnieg i lód wypłynęła na ulicę, po której akurat brnął wesolutki Dziadek Mróz z firmy „Zorza". Wesolutki, bo w każdym mieszkaniu, w którym rozdawał prezenty, częstowano go według starego obyczaju. Podśpiewując „W lesie choinka się urodziła, w lesie wy-

bina w izolatce, skąd rozlegać się zaczęło: „Let my people go!". Po wytrzeźwieniu obywatel Nielubin nadal mówił, że nazywa się Santa Klaus, zdecydowanie negował ufimskie pochodzenie, twierdząc, iż przyleciał do Nowego Jorku, by obdarować dzieci bożonarodzeniowymi prezentami z Bieguna Północnego, gdzie zamieszkuje na stałe. Następnie zeznał, że szedł po jakiejś uliczce, poślizgnął się i wpadł do kałuży... W tym właśnie momencie komendant komisariatu zaczął coś kapować. Od dawna docierały doń pogłoski o cudach z kałuży na Dużej Pierejasławskiej. Wysłany w te okolice patrol stwierdził, że jeszcze dwie godziny temu rzeczywiście istniała tam kałuża, ale magistralę naprawiono i woda zamarzła. Poszkodowanego obywatela Nielubina odesłano do Ufy licząc, że terapia wstrząsowa przywróci mu pamięć i umiejętność posługiwania się językiem ojczystym. Natomiast miejsce występowania kałuży jeszcze tej samej zimy wyasfaltowano. Skończyły się cuda na ulicy Dużej Pierejasławskiej, ale komendant komisariatu numer 22 na wszelki wypadek wystawił tam całodobowy posterunek. Minęło kilka lat. Pewnego późnego wieczora zaparkowałem wóz nie opodal wysokiego płotu z siatki i już ruszyłem do swojego zwykłego radzieckiego domu, gdy zatrzymali mnie dwaj mężczyźni. Jeden ściskał w garści gumową pałkę, a drugi, posługując się znakomitą angielszczyzną, przeciągając samogłoski jak Amerykanin powiedział:

Michaił Brataszow

KAŁUŻA (Czudiesa na Pierejasławkie)

rosła..." nie zauważył, że wszedł do kałuży, gdzie poślizgnął się i grzmotnął jak długi. A kiedy nieszczęsny Dziadek Mróz wydostał się z kałuży, to wrzeszczał na całe gardło: „Jingle Bell, Jingle Bell...". Wtedy właśnie zwinął go radiowóz i odstawił do komisariatu numer 22, w którym Dziadek Mróz nie ustawał krzyczeć: „I am Santa Klaus! I am Santa Klaus!", podczas gdy ze znalezionych przy nim dokumentów wynikało, że jest to Nielubin Siergiej Pawłowicz, doktorant akademii medycznej zamieszkały w Ufie. Do wyjaśnienia sprawy potrzebny był czas, więc na wszelki wypadek umieszczono obywatela Nielu-

Hej, chłopie, chciałbym rzucić okiem na twoje prawo jazdy! Co? Co? - zapytałem oszołomiony po rosyjsku. Wtedy ten, który do mnie mówił, wyszarpnął z kabury ogromny pistolet, wycelował we mnie i krzyknął wciąż po angielsku: Ręce na kark i niech ci nie drgnie tyłek! Drugi zaczął mnie rewidować. Na jego piersi zauważyłem gwiazdę szeryfa stanu Nowy Jork. Przełożył Eugeniusz Dębski

1 lipca 2059 Procyon-5, Kontynent Południowowschodni, Uniwersytet Greenrivet. Powietrze tutaj przypomina zawartość płuc nałogowego palacza. Ale to nic nie szkodzi - wciąż upajamy się sukcesem na Arcturus-9. W ciągu zaledwie dwóch tygodni nie tylko udało się nam z Marcusem wyzwolić mieszkańców z przesądu, że kamienne lalki z dużym biustem leczą bezpłodność, ale także wpoiliśmy im podstawy naukowej medycyny. Przypuszczam, że gdy wrócimy za jakiś czas na Arc9, znajdziemy tam państwowe szpitale, centra diagnostyczne, kliniki, programy ochrony zdrowia... Praca misjonarza nauki może nie przynosi dużych dochodów i czasem jest trudna, ale ileż daje satysfakcji. Nasze przybycie na lotnisko międzyplanetarne w Greenri-

teligencją, a bez interwencji ludzkiej? Przed Wielkim Kryzysem Ekonomicznym Wydział Socjobiologii Uniwersytetu Harvardzkiego bardzo się interesował tym prowokacyjnym problemem. Podjęto badania. Harvard ufundował Greenrivet, zaludnił go androidami serii 8000 i pozostawił ich własnemu losowi... Nasza chatka, którą dr Polycarp upiera się nazywać domem, jest okropnym stosem kamieni nad brzegiem moczarów i wspaniałym schronieniem dla komarów i obrzydliwych zapachów. Za to z okna jadalni widać miły oku sad i ogród. Z łatwością mogę sobie wyobrazić siebie, jak siedzę w spokoju przy stole - przygotowuję lekcje, sprawdzam prace, popijam herbatę i patrzę, jak wiatr kołysze pąkami na drzewach. Biedny Marcus ze swoimi alergiami! Mimo że jesteśmy bliź-

PRÓBUJĄC NAPI vet było prawdopodobnie najbarwniejszą uroczystością od czasu, kiedy HMS „Bounty" przybił do brzegów Tahiti. Tubylcy - same androidy - zjawili się tłumnie przynosząc prezenty, między innymi grube, pachnące wieńce, które uroczyście zawiesili nam na szyi. Marcus jest uczulony na kwiaty, ale zniósł to ze stoickim spokojem. Nawet gdyby nie był moim bratem bliźniakiem i tak uważałbym go za największego i najbardziej utalentowanego misjonarza nauki naszych czasów. Możliwe, że prosto stąd zostanie przeniesiony do pracy w Instytucie Heurystyki - ma zadatki na wielkiego Arcybiskupa Geofizyki. Pośród kubków, garnuszków i krawatów był jeden prezent, który bardzo mnie zdziwił: reprint oryginalnej wersji z 1859 roku „O powstawaniu gatunków" Karola Darwina, drukowany na pięknym pergaminie i oprawiony w ślicznie tłoczoną skórę. Ofiarowując mi to dzieło rdzewiejący, przestarzały już modę! 605 podniósł ręce do góry, krzyżując je tak, że przypominały metalowe X. Liczne gatunki, rodzaje i rodziny zamieszkujące Ziemię pochodzę, każde w obrębie swojej gromady lub grupy od wspólnych rodziców - wyrecytował robot „O powstawaniu", rozdział 14, paragraf 7, akapit 4, wers 1. Podziękowałem, mimo że stary android wydawał się mnie nie słuchać. Rektorem Uniwersytetu w Greenrivet jest dr Polycarp, model 349. Ma oślepiająco jasne oczy i zęby, które przypominają drut kolczasty. Przywiózł nas z lotniska swoim prywatnym samochodem i oprowadził po szkole, która mieści się w kilku kopulowatych budynkach, przypominających metalowe igloo stojące na betonowym pasie startowym. W uniwersyteckiej świetlicy spotkaliśmy profesora Hippolytusa i dziekana Tertulliana. Polycarp i jego koledzy wydają się dość rozsądni. Nie ma jednak wątpliwości, że ich umysły zanieczyszczone są mitami i przesądami, które my z Marcusem powinniśmy wykorzenić za pomocą skutecznego narzędzia, jakim jest logiczny pozytywizm.

2 lipca 2059 Jaką kulturę mogą rozwinąć maszyny, ze swoją sztuczną in-

niakami - urodził się pięć minut przede mną - zawsze myślałem o nim jako o moim młodszym bracie, który potrzebuje opieki i ciepła. Nasza gosposia, Vetch, jest walcowatym modelem 905. Żąda, żeby zwracać się do niej „panno Vetch" - tytuł ten całkowicie się kłóci z bezpłciowością androidów. Kiedy dziś rano zszedłem ze strychu, na którym śpię, Vetch zauważyła - zauważyło - mój egzemplarz „O powstawaniu gatunków" wystający z kieszeni płaszcza. Jak to miło pracować dla dobrego, prawego wyznawcy Darwina - powiedziała - powiedziało - robiąc znak X, który widziałem już na lotnisku. Pogwizdując jak mały imbryczek panna Vetch podała nam śniadanie.

6 lipca 2059 Pierwszy dzień letniego semestru. Wykładałem kurs sto pierwszy Wiedzy i Prawdy Wyższej. Sala jest ciasna i duszna. W pierwszym rzędzie siedzi wyjątkowo szczupły i lśniący model 692 odsłaniając w uśmiechu metalowe zęby. Dlaczego wydaje mi się, że to kobieta? Jest tak samo pozbawiona płci jak nasza gosposia. Nazywa się panna Blandina. Przerobiliśmy trochę Euklidesa, zahaczyliśmy o topologię. Wszystko szło gładko. Zostałem zasypany inteligentnymi pytaniami, szczególnie przez pannę Blandinę. Te maszyny szybko się uczą. Trzeba im to przyznać.

7 lipca 2059 Bez problemu przełknęli pierwsze i drugie prawo termodynamiki. Przechodzimy do trzeciego! Marcus mówi, że to najłatwiejsza misja, jaką mieliśmy. Zgadzam się z nim. Za każdym razem, kiedy panna Blandina się uśmiecha, ciepły dreszcz przechodzi mi po plecach.

9 lipca 2059 Każdy na tym uniwersytecie wydaje się być wybitnym specjalistą w dziedzinie rozmnażania. Mamy tu profesora od hybrydyzacji, profesora od mutacji, katedrę embriologii... dzi-

Świat nie jest więzieniem, aie rodzajem duchowego przedszkola, gdzie miliony zagubionych dzieci próbuję napisać imię Boga, Edward Arlinglon Robinson JAMES MORROW

Dotknęła plastykową dłonią mojego policzka i zamrugała rzęsami z włókna szklanego. Przyjdź w niedzielę do kościoła.

10 lipca 2059 - Jak powstaliście? - spytałem studentów na zajęciach z Prawdy Wyższej. Zapadła kompletna cisza. - Pytam poważnie - kontynuowałem. - Skąd pochodzicie? Kto was stworzył? - Nikt nas nie stworzył - powiedziała panna Blandina. Wyewoluowaliśmy. - Wyewoluowaliście? - spytałem. - Powstaliśmy na drodze ewolucji! - podkreślił model 106, którego imienia jeszcze się nie nauczyłem. - Ale jak powstaliście?

SAĆ IMIĘ BOGA (Spelling Crod with Wrong Blocks)

- Od naszych przodków - odpowiedział pan Valentinus. - Skąd to wiecie? - Z testamentów - powiedziała panna Blandina. - Ze Starego Testamentu? Czy z Nowego? - Z Pierwszego Testamentu proroka Darwina - stwierdził pan Heracleon - „O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras istot organicznych w walce o byt". - I z Drugiego Testamentu - dodała panna Basilides. „O pochodzeniu człowieka". - Lecz dobór naturalny jest to sita nieustannie gotowa do działania - panna Blandina zacytowała z zapałem - „O pochodzeniu", rozdział 3, paragraf 1, akapit 2, wers 9. - Takie rozumowanie wyjaśnia całkowicie, dlaczego ludzie i inne kręgowce wykazuję jednolitość typu w budowie ciała - włączył się pan Callistus. „O pochodzeniu", rozdział 1, paragraf 5, akapit 2, wers 9. - Zrobił znajomy gest X. Oniemiały z zakłopotania poświęciłem resztę zajęć na wyjaśnianie elektrodynamiki kwantowej.

11 lipca 2059

wne. Bóg jeden wie, czego oni tu uczyli przed naszym przyjazdem. Kiedy wyszli studenci Prawdy Wyższej - właśnie wyłożyłem im rozumowe podstawy teorii względności - spytałem pannę Blandinę, czy ma jeszcze tego dnia jakieś wykłady. - Religię porównawczą - powiedziała. - A jakie religie porównujecie? - Agassizm i lamarkizm - brzmiała odpowiedź, - Obydwie równie bluźniercze - dodała. - Nie nazwałbym ich religiami.

Obiad. Jak na kogoś, kto nie ma żołądka, panna Vetch wie całkiem sporo o jedzeniu. Jej krewetki pieszczą każdą brodawkę smakową, jakby to była najważniejsza strefa erogenna. Dyskutowaliśmy z Marcusem o sprawie proroka Darwina. Pierś, bracie - powiedział Marcus. - Na jutrzejszym zebraniu musimy wziąć to krowie łajno za rogi. Mój brat jest niefortunnym połączeniem delikatnego ciała i niewyparzonego języka. Zanim nie opanowaliśmy sztuki negocjacji, podwórkowi siłacze załatwiali mu częste wizyty w gabinecie lekarskim. Mimo podobnych genów nie mam delikatnych kości Marcusa i przeżyłem chłopięce lata bez uszczerbku. Co prawda, mogłem w ogóle nie włączać się w te konflikty. Jednak chętnie podejmowałem walkę, pewnie dlatego, że to, co Marcus mówił, było zawsze prawdziwe.

12 lipca 2059 Zebranie zaczęło się późno, a nasza sprawa była ostatnim

punktem porządku dziennego, więc kiedy Marcus zaczął mówić, wszyscy byli już dosyć rozdrażnieni. Jest pewien problem - zaczął mój brat. - Znaczna część studentów wydaje się wierzyć, że powstaliście w wyniku procesu, który Darwin nazywa doborem naturalnym. Profesor Hippolytus, jeden z embriologów, napełnił swoją fajkę magnezem. - Czyżbyś wątpił w słowa Darwina? - spytał i podniósł wysoko brwi. - Darwin nie miał na myśli robotów - powiedział Marcus tonem, jakiego używa dziewięcioletnia dziewczynka zwracając się do nieznośnego młodszego brata. - On pisał o istotach żywych - dodał z pobłażliwym uśmiechem. - Objawiona prawda to rzadki i cenny dar - powiedział dr Polycarp - mamy szczęście, że testamenty zostały nam przekazane. Uśmiech zniknął z twarzy Marcusa. - Prawda jest taka, doktorze, że wy nie powstaliście w drodze ewolucji. - Ależ oczywiście, że powstaliśmy - odparł dr Ignatius, ekspert w dziedzinie hybrydyzmu. - Tak jest napisane w „O powstawaniu". - I w „O pochodzeniu" - profesor Hippolytus wypuścił w stronę sufitu biały płomień magnezu. - Powstaliście w sposób nienaturalny - powiedziałem. Zostaliście stworzeni na Uniwersytecie Harvardzkim przez grupę socjobiologów. Każdy z was jest oddzielnym, niezmienialnym produktem. - Dobór naturalny może przekształcić budowę młodych odpowiednio do rodziców i budowę rodziców odpowiednio do młodych - zacytował profesor Hippolytus. - „O powstawaniu", rozdział 4, paragraf 1, akapit 11, wers 1. - No właśnie! - wykrzyknął Marcus zrywając się na równe nogi. - Widzicie o co mi chodzi? Wy nie możecie mieć dzieci. Prawa doboru naturalnego was nie dotyczą. - Boski plan jest nieodgadniony - stwierdził dziekan Tert ul lian. - Musimy być cierpliwi. - Nie brałem nigdy prysznica z żadnym z was - uśmiechnięty Marcus przygotowywał się do ostatecznego ataku. Ale mogę się założyć, że wasza budowa nie jest przystosowana do rozmnażania się. No... Czy... Mam rację? - Ewolucja wymaga czasu - stwierdził profesor Hippolytus. - Dużo czasu. Powoli przystosujemy się. - To nadejdzie - powiedział dr Ignatius. - Tak jest napisane, przeczytaj słowa Darwina. Zwierzęta sg rozdziełnopłciowe - zacytował. - Tak więc organy rozrodcze samców i samic muszę się różnić. „O pochodzeniu", rozdział 8, paragraf 1, akapit 1, wers 1. - Ale do tego czasu zatrzymajcie swoją teorię o naszym powstaniu z daleka od naszych sal wykładowych - dodał dr Polycarp. - To szalona teoria - powiedział dziekan Tertullian. - Niemoralna - podkreślił dr Ignatius. - I niezgodna z prawem - dokończył profesor Hippolytus. Płomień unoszący się z jego fajki zmienił kolor na żółty. - Według prawa publicznego, tom 37, przepis numer 31428, uważa się za przestępstwo wykładanie jakiejkolwiek teorii o pochodzeniu androidów sprzecznej z poglądami przedstawionymi w dziele Darwina „O powstawaniu gatunków". - Przestępstwo? - spytałem otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. - Jakie przestępstwo? - Poważne przestępstwo - stwierdził dr Ignatius. - Zamykam zebranie - ogłosił dr Polycarp.

13 lipca 2059 Niedziela. Nie ma wykładów. Leje jak z cebra albo nawet jak z dwóch cebrów. Postanowiliśmy posłuchać panny Blandiny i udać się do kościoła. Szliśmy aleją imienia Gregora Mendla, gdy Marcus nagle złapał mnie za rękaw i wciągnął do bu-

dynku poczty. Wyjął z kieszeni kopertę i nadał ją do Instytutu Heurystyki. Spojrzałem na adres. Czego chcesz od Arcybiskupa Clementa? Marcus nie odpowiedział. - Mam nadzieję, że nie będziesz łamał prawa - powiedziałem. - Przepis prawa publicznego, tom... czy jak to tam było. - Opiekuję się bratem i więzienie to jedno z miejsc, od których chciałbym go trzymać z daleka. - Czy jako misjonarze nauki nie powinniśmy zastępować ignorancji wiedzą, Pierś? - spytał Marcus. - Przestępstwo - odpowiedziałem. - Poważne przestępstwo, pamiętasz? Uśmiechając się wyszedł na ponurą ulicę. Zawsze wierzyłem, że mój odważny i prostolinijny brat daleko zajdzie, ale teraz nie byłem już taki pewien, czy idzie w dobrym kierunku. Kilkuset wiernych wypełniło kościół, niektórzy stali nawet pod stalowymi ścianami. W pierwszym rzędzie siedziała panna Blandina, świeża i błyszcząca. Emanowała z niej taka joie de vivre, o jaką nie posądziłbym żadnej maszyny. Ołtarz był repliką HMS „Beagle", a wnęki w prezbiterium zawierały marmurowe posągi Alfreda Wallace'a, Charlesa Lyella, Herberta Spencera, J.D. Hookera, T.H. Huxleyai, oczywiście, Darwina, najwyższego proroka. Pastor, model 415, którego głos dochodził do nas jak ze studni, przeczytał czytanie z „Podróży na okręcie Beagle", potem podniósł swoją wielką głowę i zawołał: - Organizmy jednokomórkowe dały początek... - Organizmom wielokomórkowym! - odkrzyknęli wierni. - A organizmy wielokomórkowe dały początek... - kontynuował pastor. - Robakom! - odpowiedzieli wierni. - A robaki dały początek... - Rybom! - A ryby dały początek... - Gadom i płazom! - A gady i płazy dały początek... - Ptakom latającym i zwierzętom lądowym! - A zwierzęta lądowe dały początek... - Ludziom! - A ludzie dali początek... - Androidom! Ławka za mną skrzypnęła. - Marcus, co było w tym liście? - spytałem, pochylając się w jego stronę. - Dowiesz się. - Wpędzasz nas w kłopoty - stwierdziłem.

14 lipca 2059 Pada i pada. Mogłoby już przestać. Po śniadaniu - panna Vetch umie sprawić, że jajka z serem smakują wspaniale pojawił się kompletnie przemoczony urzędnik poczty i przyniósł drewnianą skrzynkę wielkości małej szafki. Ku zbiorowemu przerażeniu panny Vetch i urzędnika Marcus wyrwał ostatnią stronę z naszego egzemplarza „O powstawaniu", napisał na niej coś i przyczepił ją do skrzynki, którą kazał dostarczyć do mieszkania dr. Polycarpa. Co jest w tej skrzynce? - zapytałem nie licząc na konkretną odpowiedź.

JAMES MORROW Po raz pierwszy przedstawialiśmy tego amerykańskiego autora średniego pokolenia w „Nowej Fantastyce" nr 3/92 opowiadaniem „Abe Lincoln u McDonalda". Tym razem drukujemy zupełnie inny - w stylu starej fantastyki - utwór ze zbiorku autorskiego wydanego przez Pulphouse Publishing w 1990 roku, a pierwotnie wydrukowany w magazynie „Fantasy and Science Fiction" w maju 1987 roku.

Antidotum na złudzenia, Pierś.

16 lipca 2059 Zebranie. Skrzynka Marcusa była pierwszym punktem porządku dziennego. - Starannie przestudiowaliśmy te dowody - zwrócił się dr Polycarp do mojego brata. - Bardzo starannie - podkreślił dr Ignatius. Dr Polycarp sięgnął do klatki, która stała na środku stołu, jakby zawierała jakieś bezcenne znaleziska archeologiczne może klejnoty albo egipską urnę. Jednak wyjął tylko odbitki jakiejś dokumentacji i kilka hologramów. Zgromadzono tu nieodparte dowody teorii nienaturalnego powstania androidów - powiedział profesor Hippolytus. Absolutnie nieodparte dowody - dodał dr Ignatius. Marcus uśmiechnął się jak Wolter na pomniku dłuta Houdona. Jednak - powiedział dr Polycarp. - Są one niewystarczające. Wolter spojrzał groźnie. Na przykład - tłumaczył dziekan Tertullian. - O ile te hologramy mogłyby rzeczywiście służyć na poparcie pańskiej teorii, wszystkie argumenty przemawiają za tym, że linia montażowa androidów, którą przedstawiają, powstała w drodze doboru naturalnego. Wolter jęknął. - Jest tu dokumentacja dotycząca modelu 517, modelu 411 i modelu 973 - zauważył profesor Hippolytus - ale nie znalazłem nic na temat modelu 604 i 729. Tak się składa, że ja jestem modelem 729. - Poklepał się po klatce piersiowej, wydając przy tym pusty, metaliczny dźwięk. - Krótko mówiąc - stwierdził dr Ignatius. - W tej dokumentacji są poważne luki. - Znaczące luki - dorzucił dziekan Tertullian. - Istotne luki - dodał dr Polycarp. - Wnioski są oczywiste - podsumował profesor Hippolytus. - Teoria Darwina jest znacznie bardziej przekonująca niż teoria nienaturalnego powstania. Doceniamy jednak pańską pracę - dr Polycarp położył swoją metalową dłoń robota na ramieniu mojego brata. - Może pan śmiało wystawić rachunek i zwrócimy koszty przesyłki. Marcus wyglądał jakby coś dużego i ostrego stanęło mu w gardle. Nie rozumiem was-wyszeptał. Na twarzy dr. Polycarpa pojawił się radosny uśmiech. Kąciki jego ust lekko zaskrzypiały. - Kiedy czytam prace Darwina - powiedział - jestem wdzięczny Bogu za cud, dzięki któremu istnieję. „O powstawaniu" uczy, że życie jest braterstwem gatunków, połączonych genetycznie. Wy, misjonarze nauki, chcecie nas pozbawić tego świętego dziedzictwa. - Z nieukrywaną pogardą profesor Hippolytus wrzucił dokumentację dotyczącą modelu 346 z powrotem do skrzynki. - Według was powstaliśmy na zamówienie Uniwersytetu Harvardzkiego, wymyśleni przez grupę socjobiologów do jakichś im tylko znanych celów. - Kiedy się tego słucha - stwierdził dziekan Tertullian ma się wrażenie, jakby cała wartość i celowość opadała z naszych dusz, jak niepotrzebny, suchy, chitynowy pancerz z owada. - Nie, nie, mylisz się - powiedział Marcus. - Być dzieckiem Harvardu, to powód do dumy. - Mamy dziś jeszcze wiele spraw do omówienia - zakończył dyskusję profesor Hippolytus, dmuchając w swoją pustą fajkę. Mojemu bratu nie udało się wtrącić żadnej złośliwej uwagi. Punkt drugi - dr Polycarp postawił krzyżyk na swoim

planie. - Unowocześnienie uniwersyteckiego salonu masażu.

17 lipca 2059 Na środku naszego salonu stoi skrzynka. Przybiłem jej wieko tak, jakbym zamykał trumnę. Używamy jej jako stolika. Marcus bez przerwy rozmyśla. Zamiast rozmawiać ze mną cytuje Herberta Spencera: Me ma większej zdrady niż strach przed prawdą choćby najgorszą.

18 lipca 2059 Nienawidzę tej planety.

21 lipca 2059 Schodząc na śniadanie zauważyłem, że ktoś otworzył wieko skrzynki. Większość dokumentacji i hologramów zniknęła. Po południu wykładałem prawo ciążenia, ale moje myśli krążyły wokół... sali 329, gdzie był Marcus. Co się tam mogło dziać? Mój niepokój rósł z każdą upływającą sekundą. Studenci - nawet panna Blandina - spoglądali na mnie wrogo, prawie drapieżnie, jak koty skradające się do gołębnika. Było już dobrze po północy, kiedy pojawił się Marcus. Jego twarz wykrzywiał dziwny uśmiech. Przyciskał do siebie dokumentację dotyczącą nienaturalnego powstania androidów. Widać było, że dużo wypił. Udało mi się do nich dotrzeć! - powiedział z trudem wymawiając słowa. Ostrożnie włożył papiery do skrzynki. Słuchali mnie! Zadawali pytania! Zrozumieli! Pierś, racjonalne myślenie jest cudowną rzeczą!

22 lipca 2059 Kiedy piszę, moje spocone palce przyklejają się do klawiatury komputera. Zjawili się o świcie. Około trzydziestu androidów w czarnych strojach i skórzanych maskach. Wywlekli Marcusa z łóżka. Kopiąc zaciągnęli go do sadu. Błagałem, żeby wzięli mnie zamiast niego. Mieli grupą linę. Drzewo, do którego go przywiązali, wyglądało jak szpony gigantycznego sępa. Panna Vetch polała drżące ciało benzyną. Ktoś rzucił płonącą zapałkę. Zakapturzony android z pustą fajką w ustach zrobił znany mi gest X i przeczytał głośno akt prawa publicznego, z tomu 37, przepis 31428. Marcus zaczął krzyczeć coś o hologramach i dokumentacji. Płomienie sięgały coraz wyżej. Krzyki Marcusa sprawiały mi fizyczny ból. Zacząłem się przedzierać przez obłoki ciemnego, śmierdzącego dymu. Słychać było jakby ktoś rozgniatał owoce wojskowymi butami. To skóra pękała pod wpływem gorąca. Po godzinie pozostało już niewiele - trochę węgli, które nigdy nie zostaną Arcybiskupem Geofizyki. Trudno byłoby je nawet pochować.

30 lipca 2059 Naturalnym stanem wszechświata jest ciemność.

3 sierpnia 2059 Wszedłem do klasy spóźniony o kilka minut, machając teczką. Zgromadzeni studenci siedzieli cicho, pełni szacunku. Pan Valentinus pochylił się w moim kierunku. Pan Callistus wyglądał na zaciekawionego. Panna Basilides wydawała się spragniona wiedzy. Jeżeli jest coś, co naprawdę lubię robić - to uczyć. Otworzyłem teczkę i wysypałem jej zawartość na biurko. Moje przekrwione oczy szukały panny Blandiny. Wymieniliśmy uśmiechy. Dziś - powiedziałem - chcę wam przedstawić pewną dokumentację... Przełożyła Anna Koszur

GALERIA

z Ryszardem WOJTYŃSKIM, plastykiem, rozmawia Maciej Parowski

Na szczęście buchnęli mi rower

Maciej Parowski: - Plastykówilustratorów zgrupowanych wokół „Fantastyki" w 1982/83 roku dzieliłem na „publicystów" (ściągniętych przez Brzezickiego z „Przeglądu Technicznego"), „amerykanów" i„wrażeniowców". Najszybciej wykruszyli się „publicyści", przewrotnie ilustrujący dziennikarskie tezy i paradoksy. Ty krążyłeś między „amerykanami" i „wrażeniowcami". Robiłeś sprawne ilustracje pod Fossa, Vallejo, Gigera, ale prezentowałeś też własne impresje. Niezdecydowany szukałeś siebie w różnych plastycznych wcieleniach? Ryszard Wojtyński: - Byłem zdecydowany. Jako student ASP powiedziałem sobie, że po wyjściu ze szkoły będę umiał namalować wszystko - krowę, kobietę, konia, co zechcę. Robiłem wiele, żeby się doskonalić technicznie i wcale nie odczuwam dziś wstydu, że wzorowałem się na Fossie, Beksińskim, Starowieyskim czy Gigerze. Nie traktowałem ich jako twórców konwencji, z których pomocą

i ja będę robić pieniądze, tylko jak nauczycieli rzemiosła: ten Giger jest taki niepokojący, ciekawe czy umiałbym robić coś podobnego? - No i umiałeś. Pamiętam twoją Gigerowską okładkę do Dickowskiego numeru z lutego '83. Pewnie i dziś moje obrazki zawierają elementy wzięte od tych nauczycieli, ale nie powiesz, że to jest dosłownie Starowieyski czy Beksiński. Raczej odwołanie do pewnego kanonu. Także moich mistrzów można zawsze porównać do kogoś z przeszłości. Trudno wymyślić całkowicie własną drogę: wydaje się, że Beksiński czy Giger taką drogę znaleźli. Tym bardziej warto iść ich tropem, bo to może otworzyć oczy na nową jakość, którą trudno byłoby dostrzec nie przerabiając ich problemów technicznych. Uważałem, że rzeczy przez nich odkrytych nie muszę żmudnie wymyślać po raz drugi. - Miałeś wizję swoich artystycznych po-

winności i drogi. Natomiast pisarze i krytycy w „Fantastyce" starali się nakłonić ciebie i twoich kolegów do spełniania roli ilustratorów, tzn. wyrazicieli idei literackich. Odbijaliśmy się od was z tym oczekiwaniem jak od ściany. To szerszy problem. Beksiński, którego rozsypujące się i spopielałe światy, pokiereszowane ciała mogłyby być plastycznym wyrazem przeczucia końca epoki, pewnego systemu czy kultury twierdził, że rozwiązuje w swoich obrazach jedynie problemy malarskie, a ich anegdotyczna czy intelektualna zawartość nie ma dla niego znaczenia. - Ze mną było inaczej. Chciałem być ilustratorem, tyle że pisarz oczekujący od malarza dokładnego epickiego wyrażenia tego, o czym pisze - robi błąd. Malarz nie chce być bezmyślnym narzędziem w ręku pisarza. Jeśli ma być Kopenhaga, syrenka, jeśli się oczekuje, że plastyk dokładnie to zrobi, to lepiej zwrócić się do fotografa. Chciałem, żeby

w moich obrazach było trochę czystej idei malarskiej i jeśli tu, w Polsce, robiłem obrazki do tekstów, to zawsze marzyły mi się ilustracje bądź okładki, będące kwintesencją nastroju danego tekstu, a nie jego strony opisowej. Powtarzam - w Polsce; w Stanach te rzeczy wyglądają inaczej. - Pisarze i plastycy rozwijają się osobno, ich wyobraźnie także, mają inne ideały, przebywają w odrębnych światach, które stykają się na krótko. Jeden Lem w latach sześćdziesiątych doczekał się genialnie rozumiejącego ilustratora, Daniela Mroza. Baraniecki, Oramus, młodzi autorzy z czwartej generacji mieli mniej szczęścia. Zobaczymy, jak rynek oceni współpracę Polcha z Sapkowskim. Wyjątkiem jest zgodna współpraca pisarza-scenarzysty z rysownikiem komiksów, tylko że wtedy ustępuje pisarz - myśli obrazem, pisze scenariusze „klatkami" komiksowej opowieści. Mógłbym się bronić cyklem moich ilu-

GALERIA

stracji do Grabińskiego, poszedłem tam za literą i duchem pisarza bardzo daleko. Nowy typ ilustracji podążający za nowym typem pisarskiego odkrycia, wyrażający je? Na pewno Mróz dla Lema, Tenniel dla „Alicji w krainie czarów", Seymour i Phiz dla „Klubu Pickwicka", Shepard dla „Kubusia Puchatka"... Tu rzeczywiście występują czasem sprzeczności założeń i interesów. Moim artystycznym ideałem, pisałem o tym w pracy magisterskiej, jest pozostawienie dużej swobody wyobraźni i intuicji artysty. Kiedy się od początku wie, co ma być na obrazku - wtedy to jest raczej wykonawstwo, nie sztuka. Najważniejsze w czasie malowania jest uczucie; jeśli jakiś fragment obrazu je rujnuje, muszę ten fragment wyeliminować. Ważne są pomysły, jeden wywołuje następny, trzeba pielęgnować w sobie ten stan otwarcia na pomysły i na natchnienie. Na autentyczne natchnienie trzeba zaczekać, umieć na nie zapracować, pielęgnować je. Aż

wreszcie przychodzi dzień, że mówisz sobie, cholera, muszę to namalować. I nie wolno tego nastroju przegapić, bo szybko umyka. - / co, poczułeś nad sobą bądź przed sobą rodzaj artystycznego sufitu czy ściany, że w 1988 roku wyjechałeś do Stanów? - Nie czułem wcale ograniczeń, miałem dobre kontakty z pismami i wydawcami. Pojechałem do Stanów z powodów ekonomicznych, chciałem zarobić na budowę domu. I to nie była żadna robota artystyczna, tylko tzw. construction - tynkarstwo, malarstwo, remonty za marne pieniądze po trzynaście godzin dziennie, w soboty i niedziele także. Harowałem jak wół, przeżyłem kryzys i po dwu miesiącach zdezerterowałem ze zwykłej tęsknoty. Ale zastrzyk dewiz szybko się skończył i trzeba było znowu wyjeżdżać. Wiedziałem już, że nie wezmę construction, że poszukam roboty, która mnie nie usidli w jednym miejscu. Istnieje w

USA forma szybkiej poczty tzw. messengers service, jeździ się na rowerze, dostarcza z jednego biura do drugiego listy i paczki. Kupiłem sobie rower, poszedłem do firmy messengerskiej i oczekiwałem kokosów - okazało się, że pod względem finansowym jest bardzo marniasto. Ale trafiało się do różnych firm wydawniczych, artystycznych, a to był plus. Doręczając kiedyś paczkę w studiu graficznym spytałem, czy nie potrzebują grafika. Jesteś z Polski? Tak, a bo co? Bo pracował tu kiedyś Polak i był dobry, masz swoje prace? - Oczywiście, miałeś. Te z „Fantastyki". Nawet nie. Przypadkowe slajdy, wcale nie najlepsze. Od tego dnia woziłem je ze sobą i nie mogłem znaleźć czasu, żeby znów wpaść do tej firmy. Trzeba trafu - po dwu tygodniach buchnęli mi rower. Powiedziałem sobie: nie dramatyzuj, weź to za dobrą monetę. Doręczyłem ostatnią przesyłkę i polazłem do tej firmy ze slajdami. Oglądał je boss i jeszcze

GALERIA

jeden facet. Ten drugi ni stąd, ni zowąd pyta, czy słyszałem o Gigerze? Ja, że go wielbię, a on, że reprezentuje interesy Gigera w Stanach. Zgłupiałem. - Ja myślę. To tak jakby Ora mus w Paryżu (robił tam to, co ty w USA, tyle że w 1985 roku) zgadał się z agentem Dicka na Europę. - Z tą różnicą, że Giger żyje i ja dzięki temu agentowi z czasem do niego trafiłem. W przypadku Dicka to niemożliwe. Dobra, oglądają moje prace, nawet im się spodobały i mówią, że za tydzień będzie tu nowy komputer do projektowania z Hongkongu i nowy program. Czy bym do nich nie dołączył? - Miałeś już jakieś pojęcie o pracy na komputerach graficznych? - Żadnego. Wcześniej bałem się dotknąć jakiegokolwiek guzika. Ale okazało się, że to nie takie trudne. Miałem wielkie szczęście, przeskoczyłem pewien etap, moja pozycja i zarobki wzrosły. Forma pracy nie miała zrazu nic wspól-

nego z ilustracjami czy obrazami, projektowałem wzory materiałów - program drukował 400 000 kolorów, było w czym wybierać. Ten agent Gigera był bardzo dobrze ustawiony w kręgach artystycznych i wciągnął mnie w ich świat. Poznałem ludzi, którzy robili słynne zdjęcia Madonny do „Penthouse'a" i tych, którzy pośredniczyli w ich sprzedaży, poznałem innych, którzy w świecie artystycznym Nowego Jorku zaszli dość wysoko. - On miał w tym jakiś interes, jakiś cel, że cię do nich prowadzał? - Myślę, że nie. Pewnie chciał się trochę pochwalić, był rozwiedziony/miał dużo czasu i lubił towarzystwo. Było w nim też sporo życzliwości do przybysza z egzotycznego kraju. Natomiast w pracy lepiej poznawałem komputer i coraz częściej zastanawiałem się, jak wykorzystać to narzędzie do artystycznych celów. I tak zrobiłem na nim pierwszą ilustrację, a potem jeszcze zacząłem na uzyskanym wydruku malować. Zawsze lubiłem to

robić - mieszać techniki, zmieniać, przemalowywać rzeczy gotowe, wydobywać z nich nowe znaczenia. Tutaj niedoskonałość, mechaniczność komputerowego wydruku wypełniałem pędzlem, kredką, aerografem. Ten człowiek zdziwił się, jak to możliwe, przecież komputer nie drukuje tak dobrze. Połączenie wytworów maszyny i ręki uznał zarlobry pomysł, dający nowy efekt. Powiedział, że spróbuje to sprzedać. Próbował ponad rok. Wtedy wydawało mi się, że to strasznie długo, potem zobaczyłem, że wielu nawet w ciągu kilkunastu lat nie dochodzi do tego miejsca, w którym ja się znalazłem. - Jakie były te pierwsze komputerowomanualne prace? Co było w nich z komputera, a co z ręki? - Na początek służyły tylko artystycznej satysfakcji. Były efektem podobnego poszukiwania i zabawy, jakim kiedyś oddawałem się przed płótnem. Poszukiwaniem nastroju, emocji, mnożeniem pla-

stycznych skojarzeń. Komputer dawał idealną seryjność powieleń różnych form, jeśli tego potrzebowałem, doskonałe lustrzane odbicia, tzn. umożliwiał efekty, które przy pracy „na piechotę" byłyby pracochłonne bądź wręcz nie do uzyskania. Natomiast dodanie temu miękkości, wprowadzenie drżenia ręki sprawiało, że wzrok nie ślizgał się na doskonałych liniach i miał się o co zaczepić. Następowało złamanie mechanicznego porządku i rzecz zaczynała żyć, zbliżać się do twórczości artystycznej. - Komputer może zacierać nieumiejętność techniczną, dodaje zręczności plastykowi? Otwiera nowe horyzonty? - Oczywiście. Pozwala np. powtórzyć formę, która tylko raz ci wyszła... Przecież po Akademii 70 proc. ludzi nie umie rysować, bo ich tego nie uczą. Stawia się na wartości wrażeniowe, ulotne, nie na technikę. Komputer daje ci możliwość zeskanowania dowolnej rzeczy, wkładasz zdjęcie, wybierasz zeń dowolne ele-

menty, łączysz z innymi. Są też programy, które ze zdjęcia zrobią ci wydruk imitujący obraz olejny, pastel, solaryzację. Ale to jest jednak mechaniczne. W wyniku doświadczeń z komputerem zacząłem robić nowe rzeczy - zabawy na kserografie, przetwarzanie odbitek, podmalowywanie, różne deformacje typu kolaż, cięcie, znowu łączenie, podkolorowywanie. Taka symbioza świadomego i nieświadomego, manualnego i mechanicznego. Teraz zaczynam nową działalność na innych typach maszyn - zmierzę się z animacją komputerową. Mam ambicje, żeby być na bieżąco z techniką, choć nadal chcę jednocześnie malować. - Dobrze. Jesteśmy w Stanach. Człowiek chodzi z twoimi obrazkami do różnych wydawców. Co potem? - Trafia do agenta, który zajmuje się wieloma plastykami i wydaje katalog demonstrujący ich możliwości. Łapię się do tej księgi. Dostaję pierwsze zlecenie. Do

serii o sataniście, który morduje ludzi w Los Angeles. Chwyciło. Dla innego wydawcy zrobiłem serię okładek do książek o snach, myśleniu transcendentalnym, bioterapeutyce, psychotronice. Zacząłem się rozpędzać. Mam teraz jedną okładkę do zrobienia na półtora miesiąca. To nie jest źle, zwłaszcza w przypadku związania z jednym tylko agentem. - Wspomniałeś o specjalnych wymogach dotyczących okładek i plakatów w USA. - Nie ma tam takiej swobody jak u nas. Tam np. po obejrzeniu plakatu filmowego dokładnie wiesz, jakiego filmu się spodziewać. Rzeczy związane ze świadomością człowieka, z wejściem w głąb (np. „Linia życia", „Total Recall") mają plakaty w ciemnych kolorach, niebieskim bądź zielonkawym. Akcja - zawsze brąz z przewagą czerwieni. Obowiązuje tam kodyfikacja chwytów, producent dopuszcza wolną grę wyobraźni artysty w ograniczonym zakresie. Kandydat na ilustratora musi być przygotowany, że mu

powiedzą - słuchaj, to my wydajemy tę książkę, chcemy ją sprzedać, wybraliśmy ciebie, bo widzieliśmy twoje prace i chcemy, żebyś zrobił coś podobnego. Musisz oczywiście spełniać wymogi techniczne, być perfekcjonistą. Ale potem podporządkowujesz się regułom gry, że jeśli horror to krew, zęby, świecące oczy wychodzące z orbit. Jeśli SF, to obrazek musi być technicznie idealny. Miałem szczęście, że moi wydawcy nie zawsze wiedzieli, czego chcą, pozwalali mi wymyślać, proponować. Potem każdy z nich zmieniał mój projekt, z czego się nauczyłem komercyjnych zagrań, bo zmieniali tak, żeby się sprzedawało. Nie można tam za dużo polewać, powiedzmy, transcendentalnym sosem, bo tego nie lubią. Wolą konkrety. - Cholera, dziwnie to brzmi po poprzednim odsłonięciu twojej filozofii twórczej! - Wiem. W momencie, kiedy zarabiasz pieniądze, myślisz tylko o tym, żeby był

efekt komercyjny, żeby biło po oczach. Więc reżyserujesz odbiorem widza, a nie wyrażasz prawdy własnego wnętrza. Nie podtrzymujesz tego płomyka, nie szukasz nastroju i... słabnie wartość i intensywność twego natchnienia. Kiedy się maluje dla siebie, to pomysłów jest coraz więcej. Jeśli się wejdzie w wykonawstwo - okładki, reklamy - do czego dochodzi zawsze cudzy nadzór myślowy, zaczyna być tych pomysłów coraz mniej. Widzisz, ten zaczęty obrazek na sztalugach jest próbą rozniecenia tego płomyka i powrotu do tego, co zostawiłem w Polsce. - Co byś chciał i lubił robić? Co lubisz u innych, co cię inspiruje na przykład w kinie? - W kinie nie lubię Bergmana, lubię spektakularne filmy, podniecające od strony technicznej, dające pomysły rozwiązań, inspirujące. Przy czym w fantastyce bardziej interesuje mnie to, co wewnątrz człowieka. Dlatego nie robiłbym już statków kosmicznych, to jest tylko

konwencja i technologia. Raczej krążyłbym wokół takich tajemnic filozoficznych, jakie były w „Blade Runner" - robot jako człowiek i odwrotnie. Tam bym poszukał mroczności, piękna i plastycznego wyrazu, w kręgu problemów genetycznych, informatycznych, biologicznych. - Giger! Parę słów o nim na zakończenie. Jesteś jednym z nielicznych Polaków, który go poznali. - Jego agent poradził, żebym napisał do Gigera list. Zrobiłem to, przesyłając mu dodatkowo prezent, wykonaną własnoręcznie miniaturę jajka Obcego. Odpisał bardzo przyjaźnie, przesłał jedną ze swych litografii. Korespondowaliśmy. Po moim powrocie ze Stanów było akurat otwarcie baru Gigera w jego rodzinnym mieście Chur. Pojechałem tam, poznałem go osobiście. Nie jest obsesyjny ani straszny, to sympatyczny facet, nie podejrzewałbyś go, że maluje gwałt, otwarte ciała, wężowiska, emblematy śmierci.

GALERIA

- Może on też, podobnie jak Beksiński, rozwiązuje problemy malarskie? - Na pewno jakaś filozofia i prywatna wizja w tym są, refleks przekonań, może urazów. Ale on, moim zdaniem, nie jest ani satanistą, ani człowiekiem Kościoła. Jest poza. Podejrzewam, że po prostu staje przed białym płótnem i zaczyna malować. Cała jego pracownia jest wymalowana na czarno, pokój gościnny też, wiszą obrazy. Ostatnio przeszedł na inny etap, mniej maluje aerografem, więcej szkicuje, obrazy stają się surowe, znacznie mniej w nich miękkich linii. O komputerze nawet nie chce słyszeć, jest tradycjonalistą. Na pewno nie jest człowiekiem okrutnym, jego pomyleni tanowie przysyłają mu czasem kasety wideo z zarejestrowanymi rytualnymi mordami robią tym Gigerowi przykrość i krzywdę, on to odchorowuje. Jest poza tym samotnym człowiekiem, rozwiedzionym, była żona pełni obecnie rolę organizatora jego życia zewnętrznego, załatwia korespondencję, a on tylko maluje. Utrzymuje bardzo ładne, wręcz wzorowe stosunki z matką. Jest dziwakiem, pielgrzy-

muje do niego wielu ludzi, także zwariowanych, ale takich, którzy umieją docenić tę twórczość za jej mistrzostwo techniczne jest niewielu. Poznałem jednego z nich, bardzo inteligentnego 26-latka z Finlandii, kręcił o Gigerze film. Giger dość długo nie uchodził w Szwajcarii za twórcę poważnego; to Scott odkrył go, a „Alien" przyniósł mu sławę. Słyszałem, że kolekcjonuje go Polański, paru znanych ludzi. Ja też kolekcjonuję, ale tylko litografie i limitowane edycje pewnych wydruków. Obecnie Giger pracuje nad własnym projektem powieści, komiksu i filmu jednocześnie pt. „Tajemnica góry Świętego Gotarda". W tej słynnej alpejskiej górze jest wiele tuneli, są schrony, wyrzutnie, lotniska, magazyny... U Gigera zamienia się to w scenerię opowieści SF o wojnie i badaniach nad ludźmi, o dziwnych mutantach. Chyba nic więcej nie powinienem zdradzać, Giger jest tą pracą pochłonięty już od 2-3 lat. - Czy można powiedzieć, że nie doszłoby do waszego spotkania, gdyby nie powstała „Fantastyka", gdybyś ty się w

niej nie zjawił i nie zaczął robić obrazków również pod niego? - Nie wiem. Może spotkanie wypaliło, bo ukradli mi rower? 10 lat temu fantastyka była instynktownym wyborem młodego człowieka na studiach, ale także metodą na ucieczkę od rzeczywistości. Barwną odskocznią, na którą nie wszyscy mogli sobie wówczas pozwolić; natomiast malarze, pisarze, a z nimi młodzi czytelnicy-tak. Pewnie bez „Fantastyki" wielu prac bym nie zrobił, paru rzeczy nie zrozumiał, kilku ludzi nie poznał. Bez Ameryki i bez tego roweru z kolei... Albo gdybym był twardszy i nie uciekł z construction, pewnie do dziś zasuwałbym obrazki na piechotę. Pewne rzeczy po prostu się zdarzają, trzeba umieć wykorzystać przypadki czy nawet je prowokować. Z „Fantastyką" było mi wówczas po drodze, bo bardzo mnie interesowała, nie było nic równie interesującego wtedy. To chyba wystarczy? - Też tak myślę. Dziękuję.

Rozmawiał Maciej Parowski

powieść

Robert A. Heinlein OBCY W OBCYM KRAJU (7) (Stranger in a Strange Land) przełożył Arkadiusz Nakoniecznik

Rozdział XXIII Przez całe drogę do kościoła Jubal usiłował ostrzec Mike'a - ale przed czym, Mike nie miał najmniejszego pojęcia. Słuchał, co mówi jego wodny brat, lecz przesuwający się w dole krajobraz wręcz dopraszał się o uwagę, więc poszedł na kompromis zapamiętując dokładnie każde słowo. - Pamiętaj, że tym fosterytom chodzi przede wszystkim o pieniądze - upominał go Jubal. - I o rozgłos, jaki przyniosłoby im twoje przystąpienie do ich Kościoła. Wezmą cię mocno w obroty, więc musisz być twardy. - Proszę? - Do licha! Ty mnie w ogóle nie słuchasz! - Przepraszam, Jubal. - Cóż... Spójrz na to z tej strony: wielu ludziom religia przynosi znaczną ulgę i nie jest wcale wykluczone, że któraś z religii istotnie jest Prawdą Ostateczną, ale wiara często wbija w pychę. Ta, w której mnie wychowywano, wkładała mi bezustannie do głowy, że jestem lepszy od innych; ja byłem zbawiony, oni potępieni, my żyliśmy w stanie łaski, oni byli poganami. Przez pogan rozumiano ludzi takich jak nasz brat Mahmoud. Głupi nieokrzesańcy, którzy rzadko kiedy korzystali z wanny, natomiast siali zboże wyłącznie podczas pełni księżyca, twierdzili, że znają odpowiedzi na ostateczne pytania dotyczące Wszechświata, co jakoby dawało im prawo do spoglądania z góry na innych. Nasze pieśni były przesycone arogancją; mówiły głównie o tym, jak wspaniale układa nam się współżycie z Wszechmocnym, ^akie wysokie mamy o sobie mniemanie i jaki okropny los spotka w Dniu Sądu wszystkich, którzy do nas nie należą. Nasze usta były rzekomo krynicami prawdy, a... - Jubal! - przerwała mu Jill. - Przecież on tego nie grokuje. - Hę? Przepraszam. Moi starzy chcieli zrobić ze mnie kaznodzieję. Zdaje się, że czasem to widać. - Rzeczywiście. - Nie drwij ze mnie, dziewczyno. Byłbym znakomitym kaznodzieją, gdyby nie to, że wpadłem w fatalny nałóg czytania. Gdybym wykazał odrobinę więcej pewności siebie i ignorancji, na pewno zostałbym słynnym ewangelistą. Do licha, może nawet to miejsce, do którego lecimy, nazywałoby się Sanktuarium Archanioła Jubala? Ciałem Jill wstrząsnął dreszcz. Jubal, proszę! Nie zaraz po śniadaniu.

Robert A. Heinlein - Mówię poważnie. Człowiek pewny siebie zdaje sobie sprawę z tego, że kłamie, i to ogranicza jego możliwości, ale dobry szaman wierzy w to, co mówi, dzięki czemu jego możliwości nie są niczym ograniczone. Niestety, zabrakło mi przekonania o mojej nieomylności, w związku z czym nie mogłem zostać prorokiem, a co najwyżej krytykiem, czyli kimś w rodzaju trzeciorzędnego proroka ze złudzeniami. - Jubal zmarszczył brwi. - Właśnie tego najbardziej obawiam się u fosterytów: wydaje mi się, że traktują to poważnie, a Mike chłonie jak gąbka wszystkie takie sprawy. - Jak sądzisz, co będą chcieli zrobić? - Nawrócić go, a potem położyć łapę na jego majątku. - Myślałam, że tak wszystko urządziłeś, żeby nikomu to się nie udało? - Tylko tak, żeby nikt nie mógł tego zrobić wbrew jego woli. Właściwie nie mógłby rozdać tego bez zgody rządu, ale przekazanie fortuny Kościołowi o znacznych politycznych wpływach to zupełnie inna sprawa. Dlaczego? Jubal skrzywił się. - Moja droga, religia znajduje się właściwie poza prawem. Kościołowi wolno robić wszystko, co wolno każdej organizacji, ale nie dotyczą go żadne ograniczenia. Nie płaci podatków, nie musi publikować sprawozdań finansowych, nie dotyczą go kontrole - a Kościołem jest wszystko, co każe się w ten sposób nazywać. Były już próby wprowadzenia rozróżnienia na prawdziwe religie, którym należą się wszelkie immunitety, i kulty. Niestety, nie da się tego zrobić. Lekarstwo okazałoby się gorsze od choroby. Tak więc zarówno według tego, co pozostało z Konstytucji Stanów Zjednoczonych, jak i w myśl ustaleń Układu o Federacji, wszystkie Kościoły korzystają z takiej samej nietykalności, szczególnie jeśli mogą dostarczyć znacznej liczby głosów. Jeżeli Mike zostanie nawrócony na fosteryzm, zapisze im cały swój majątek, a potem pewnego pięknego dnia pójdzie do nieba - wszystko odbędzie się zupełnie legalnie i nikomu nie uda się na to nic poradzić. - Dobry Boże! A ja myślałam, że wreszcie jest bezpieczny... - Po tej stronie grobu nie ma mowy o bezpieczeństwie. - Co masz zamiar zrobić, Jubal? - Nic. Mogę tylko obgryzać palce. Mike zapamiętał ich rozmowę nawet nie próbując jej zgrokować. Wiedział, że dotyczy problemu bardzo prostego w języku marsjańskim, lecz nadzwyczaj skomplikowanego w ziemskim. Od chwili, kiedy nie udało mu się osiągnąć wzajemnego grokowania z jego bratem Mahmoudem, w wyniku niedokładnego tłumaczenia wszechogarniającej marsjańskiej koncepcji „Tyś jest Bogiem", postanowił czekać. Czekanie prędzej czy później przyniesie pożądane owoce. Jego brat Jill szybko uczyła się języka i on wszystko jej wytłumaczy. Będą wspólnie grokować. Senator Boone powitał ich na lądowisku Sanktuarium. - Jak się macie! Niech Bóg błogosławi was w ten piękny sabat. Panie Smith, cieszę się, że znowu pana widzę. Pana też, doktorze. - Wyjął cygaro z ust i spojrzał na Jill. - A ta młoda dama... Czy ja pani nie widziałem w Pałacu? - Owszem, senatorze. Jestem Gillian Boardman. - Właśnie tak myślałem. Czy jesteś zbawiona? - Eee... Chyba nie, senatorze. - Na to nigdy nie jest za późno. Zapraszamy serdecznie do wzięcia udziału w nabożeństwie dla poszukujących w Zewnętrznej Świątyni. Zaraz zawołam Strażnika, żeby cię zaprowadził. Pan Smith i doktor pójdą do Sanktuarium. -Senatorze... - Słucham, doktorze? - Jeżeli panna Boardman nie może wejść do Sanktuarium, to będzie lepiej, jeśli wszyscy weźmiemy udział w nabożeństwie dla poszukujących. Ona jest jego pielęgniarką. Boone nie wyglądał na uszczęśliwionego. Czy on zachorował? Jubal wzruszył ramionami. Jako jego lekarz wolałbym, żeby była z nami pielęgniarka. Pan Smith jeszcze nie zdążył się zaaklimatyzować na naszej planecie.

Zresztą dlaczego sam go pan nie spyta? Mike, czy chcesz, żeby Jill poszła z nami? - Tak, Jubal. - Ale... Jak pan sobie życzy, panie Smith. - Boone ponownie wyjął cygaro z ust, zastąpił je dwoma palcami i gwizdnął. Cherubin, szybko! Co sił w nogach podbiegł do nich kilkunastoletni chłopak ubrany w krótką tunikę, rajstopy i pantofle. Miał złote kędziory, słoneczny uśmiech i doczepione skrzydełka. Jill pomyślała, że jest apetyczny jak z reklamy piwa. - Poleć do Biura Sanctum i powiedz pełniącemu służbę Strażnikowi, żeby natychmiast kazał dostarczyć do bramy Sanktuarium jeszcze jedną plakietkę pielgrzyma. Hasło „Mars". - Tak jest, „Mars"! - wykrzyknął chłopak, zasalutował po harcersku i wykonał sześćdziesięciostopowy skok nad tłumem. Dopiero teraz Jill zrozumiała, dlaczego tunika była taka obszerna; kryły się pod nią minirakietki odrzutowe. - Musimy pilnować tych plakietek - poinformował ich Boone. Zdziwilibyście się, ilu grzeszników chciałoby dzielić z Bogiem Jego Radość nie obmywszy się najpierw ze swoich grzechów. Oprowadzę was trochę, zanim ją przyniosą. Przepchnąwszy się przez tłum weszli do Świątyni i znaleźli się w długiej, wysokiej sali. Boone przystanął. Chciałem zwrócić wam na to uwagę: sprzedać trzeba umieć wszystko, nawet dzieło Pana. Każdy turysta bez względu na to, czy ma zamiar uczestniczyć w nabożeństwie dla poszukujących, czy nie a nabożeństwa są odprawiane przez dwadzieścia cztery godziny na dobę - musi przejść przez tę salę. I co widzi? Okazję, by spróbować szczęścia. - Wskazał rzędy jednorękich bandytów stojących przy obu ścianach. - Bar przekąskowy i z napojami jest na samym końcu, więc zanim tam dotrze, prawie na pewno skusi się. Mówię wam, tylko najbardziej zatwardziali grzesznicy wychodzą stąd z nienaruszonym portfelem. Ale to wcale nie jest tak, że zabieramy im pieniądze, nie dając nic w zamian. Zresztą, przekonajcie się sami... - Boone przepchnął się do jednej z maszyn i poklepał po ramieniu stojącą przed nią kobietę. - Przepraszam, Siostro. Kiedy się odwróciła, wyraz zniecierpliwienia na jej twarzy natychmiast ustąpił miejsca uśmiechowi. - Oczywiście, biskupie. - Błogosławię cię. Jak zauważycie - ciągnął wrzucając w szczelinę dwudziestopięciocentówkę - bez względu na to, czy grzesznikowi uda się wygrać nieco ziemskich dóbr, czy nie, otrzyma w nagrodę błogosławieństwo i pamiątkowy tekst. Pociągnął za lewarek i w okienkach pojawił się napis: BÓG PATRZY NA CIEBIE. Za to płacą trzy do jednego - poinformował ich Boone, chowając wygraną do kieszeni. - A oto pamiątkowy tekst. - Oddarł fragment papierowej wstęgi i wręczył go Jill. - Zatrzymaj to, młoda damo, i zastanów się nad tym głęboko. Jill zerknęła na kawałek papieru, zanim schowała go do torebki. „Lecz brzuch Grzesznika wypełnion jest po brzegi plugastwem N.O. XXII 17." - Może zwróciliście uwagę, że wygrana jest wypłacana nie w gotówce, lecz w żetonach - mówił dalej senator - kantor wymiany znajduje się dopiero za barem... a podczas zwiedzania jest wiele sposobności, aby złożyć ofiarę na biednych lub w innym zbożnym celu, więc grzesznik najczęściej postanawia zagrać jeszcze raz, w nagrodę za co otrzymuje kolejne błogosławieństwa i pobożne teksty. Rezultat końcowy jest wręcz niewyobrażalny! Niektóre z naszych najwierniejszych owieczek nawróciły się właśnie tutaj, w tej sali! - Nie wątpię - odparł Jubal. - Szczególnie jeśli udało im się rozbić bank. Każda kombinacja jest nagradzana błogosławieństwem, ale bank rozbija się tylko wtedy, kiedy uzyska się po trzykroć Święte Oczy. Mówię wam, kiedy zobaczy się te Święte Oczy w jednej linii i spojrzy się w nie, a jednocześnie z Nieba zaczyna sypać się manna, zmusza to człowieka do zastanowienia. Niektórzy nawet mdleją. Proszę, panie Smith... - Boone wręczył Mike'owi żeton. - Może zechce pan spróbować?

Obcy w obcym kraju Mike zawahał się. Jubal wyjął mu żeton z dłoni - do licha, nie pozwoli na to, żeby chłopak dał się okpić jednorękiemu bandycie. Ja zagram, senatorze. Wrzucił żeton w szczelinę. Mike nieco rozszerzył swoje postrzeganie i badał wnętrze maszyny, starając się odgadnąć jej przeznaczenie. Był zbyt nieśmiały, żeby samemu ją uruchomić. Ale kiedy uczynił to Jubal, Mike obserwował z zainteresowaniem kręcące się cylindry i zwrócił uwagę, że na każdym z nich znajduje się rysunek wyobrażający oko. Zastanawiał się, co może znaczyć rozbicie banku; wyrażenie to miało kilka znaczeń, ale żadne nie wydawało się pasować do tej sytuacji. Nie mając najmniejszego zamiaru wywoływać jakiegokolwiek zamieszania, Mike spowolnił ruch wszystkich cylindrów, a wreszcie zatrzymał je tak, że przez okienka wyglądało na zewnątrz troje oczu. Rozległo się bicie dzwonów, chór zaśpiewał hosanna, automat zaś zamigotał światełkami i zaczął wymiotować żetonami. Boone promieniał zadowoleniem. A niech pana Bóg błogosławi! Doktorze, ma pan dzisiaj szczęśliwy dzień. Niech pan zakręci jeszcze raz, żeby wyłączyć taśmę. Wręczył Jubalowi żeton. Mike'a bardzo to zainteresowało, więc na wszelki wypadek zatrzymał cylindry w tej samej pozycji. Wydarzenia powtórzyły się, z tą tylko różnicą, że obfity wodospad żetonów zamienił się w skromny strumyczek. Boone wybałuszył oczy. Coś takiego! Jeszcze nigdy nikomu nie udało się trafić dwa razy pod rząd, i nie powinno się udać, ale dopilnuję, żeby wypłacili panu tyle, ile pan wygrał. Pośpiesznie wrzucił jeszcze jeden żeton. Mike w dalszym ciągu nie rozumiał, co to znaczy rozbić bank. Oczy pojawiły się w okienkach po raz trzeci. Boone zaniemówił, Jill zaś ścisnęła rękę Mike'a i szepnęła: Mike, przestań! -Aleja tylko... - Nic nie mów, tylko po prostu przestań. Poczekaj, aż wrócimy do domu! - Wahałbym się nazwać to cudem - wykrztusił wreszcie Boone. - Prawdopodobnie ta maszyna po prostu wymaga naprawy. Cherubin, tutaj! - ryknął. - Lepiej to wyłączmy - dodał i wsunął żeton w szczelinę. Tym razem bez pomocy Mike'a w okienkach pojawił się napis: FOSTER-CIĘ-KOCHA. Pojawił się Cherubin. Życzę miłego dnia - powiedział. - Potrzebujecie pomocy? Trzy razy pod rząd - poinformował go Boone. -Trzy?... Nie słyszałeś muzyki? Jesteś głuchy, czy co? Idziemy do baru, a ty w tym czasie wymień żetony. I każ komuś sprawdzić tę maszynę. -Tak jest, biskupie. Boone zaprowadził ich do baru. - Muszę was stąd zabrać, zanim doprowadzicie Kościół do bankructwa - powiedział jowialnie. - Doktorze, czy zawsze ma pan takie szczęście? - Zawsze - odparł poważnie Harshaw. Powtarzał sobie bezustannie, że przecież nie ma żadnego dowodu na to, że chłopak maczał w tym palce, lecz mimo to wolałby, żeby wizyta u fosterytów już się skończyła. Boone poprowadził ich do lady, na której stała tabliczka z napisem „Zarezerwowane". - Tu powinno nam być wygodnie... Chyba że młoda dama wolałaby usiąść? - Dziękuję, będzie mi bardzo wygodnie - (Jeśli jeszcze raz powiesz do mnie „młoda damo", napuszczę na ciebie Mike'a!) Natychmiast zjawił się barman. - Życzę szczęśliwego dnia. To co zwykle, biskupie? - Podwójną. A dla pana, doktorze? Panie Smith? Proszę się nie krępować, jesteście gośćmi nadbiskupa. - Poproszę brandy. Z odrobiną wody.

- Poproszę brandy - powtórzył Mike. - Dla mnie bez wody - dodał. W tym przypadku woda nie była najważniejsza, lecz mimo to nie chciał jej pić w tym miejscu. - To mi się podoba! - wykrzyknął z entuzjazmem senator, trącając Jubala łokciem w żebra. - A co dla naszej małej damy? Cola? Mleko na cerę? Czy prawdziwy drink razem z dorosłymi? Jill zdołała się jakoś opanować. - Senatorze, czy mogłabym prosić o martini? - powiedziała spokojnie. - Oczywiście! Mamy najlepsze martini na świecie, bez vermouthu, ale za to z błogosławieństwem. Podwójne martini dla naszej młodej damy! Błogosławię cię, synu, ale uwiń się z tym szybko. Zaraz musimy złożyć uszanowanie archaniołowi Fosterowi, a potem idziemy do Sanktuarium, żeby wysłuchać nadbiskupa. Wraz z drinkami pojawiła się wypłata za trzykrotne rozbicie banku. Wypili pobłogosławione przez Boone'a napoje, a on wepchnął Jubalowi trzysta dolarów, upierając się, że cała wygrana należy do niego. Harshaw w końcu ustąpił, ale natychmiast poprosił, żeby przekazano pieniądze na cele dobroczynne. Boone skinął z aprobatą głową. To bardzo ładnie z pana strony, doktorze. Myślę, że uda nam się pana zbawić. Jeszcze po jednym? Jill miała nadzieję, że ktoś powie tak; co prawda, gin był potwornie rozwodniony, lecz rozpalił w jej wnętrzu niewielki płomyk tolerancji. Niestety, nikt się nie odezwał, więc Boone poprowadził ich

Robert A. Heinlein w górę po schodach, obok tabliczki z napisem: GRZESZNIKOM I POSZUKUJĄCYM - TO ZNACZY TOBIE TEŻ! - WSTĘP SUROWO ZAKAZANY. Dotarli do bramy. Biskup Boone i troje pielgrzymów, gości nadbiskupa - oznajmił senator. Kiedy brama otworzyła się, poprowadził ich wygiętym łukowato przejściem do obszernego, luksusowo urządzonego pokoju; Jill wygląd tego pomieszczenia skojarzył się z salonem jakiegoś fabrykanta, gdyby nie dźwięki żywej muzyki. Były to „Dzwoneczki" z dodatkiem akompaniamentu sekcji rytmicznej z Konga. Jill uświadomiła sobie, że ma ochotę zatańczyć. Przeciwległa ściana była wykonana z doskonale przezroczystego szkła. Znaleźliśmy się w Obecności - poinformował ich z ożywieniem Boone. - Nie musicie klękać, ale zróbcie to, jeśli macie ochotę. Większość pielgrzymów klęka. Oto ondokładnie taki sam jak wtedy, kiedy wezwano go do Nieba. - Machnął trzymanym w palcach cygarem. - Czy nie wygląda naturalnie? Cudownym sposobem zachowany w nienaruszonym stanie. Ciało w ogóle nie ulega rozkładowi. Siedzi w fotelu, w którym pisał swoje Posłanie, w tej samej pozie, w której został zabrany do Nieba. Nikt go nie ruszał. Zbudowaliśmy Świątynię dokoła niego, oczywiście najpierw rozebrawszy stary kościół i zabezpieczywszy jego święte kamienie. Jakieś dwadzieścia stóp przed nimi, w przypominającym tron wielkim fotelu, siedział stary mężczyzna. Wyglądał tak, jakby żył... i przypominał Jill starego kozła z farmy, na której w dzieciństwie spędzała letnie miesiące: wysunięta dolna warga, bokobrody, ogniste, przeszywające spojrzenie. Poczuła na ciele gęsią skórkę; archanioł Foster nie wywarł na niej zbyt sympatycznego wrażenia. - Mój bracie, czy to jest Stary? - zapytał Mike po marsjańsku. - Nie wiem, Mike. Oni twierdzą, że tak. - Nie grokuję Starego. - Już ci powiedziałam, że nie wiem. Grokuję niewłaściwość. -Mike! Pamiętaj!... -Tak, Jill. - Co on mówi, młoda damo? - zapytał Boone. - O co pan pytał, panie Smith? - Och, to nic takiego, senatorze - odpowiedziała szybko Jill. Czy mogę stąd wyjść? Boję się, że zemdleję. Spojrzała na ciało. Unosiły się nad nim skłębione obłoki, przez które przedostawał się pojedynczy promień słońca, padając na twarz. Błyszczące oczy wydawały się należeć do żywego człowieka. - Za pierwszym razem to często robi takie wrażenie - powiedział uspokajająco Boone. - Może powinna pani pójść na galerię dla poszukujących ^ patrzy się wtedy z dołu, przy innej muzyce. Zdaje się, że z podkładem poddźwiękowym. To chyba przypomina im o grzechach. Ten pokój to komnata Radosnych Medytacji przeznaczona wyłącznie dla wysokich dostojników Kościoła. Kiedy mam zły nastrój, często przychodzę tutaj, żeby wypalić cygaro. - Senatorze, proszę... - Tak, oczywiście. Poczekaj na zewnątrz, moja droga. Panie Smith, pan może tu zostać, jak długo zechce. - Czy nie powinniśmy już udać się na nabożeństwo? - zapytał Jubal. Wyszli wszyscy. Jill trzęsła się jak galareta. Bała się, że Mike zrobi coś z tą okropną ekspozycją i fosteryci natychmiast ich zlinczują. Przy wejściu prowadzącym do Sanktuarium dwaj strażnicy zagrodzili im drogę kopiami. Dajcie spokój! - skarcił ich Boone. - Ci pielgrzymi są osobistymi gośćmi nadbiskupa. Gdzie ich plakietki? Plakietki natychmiast się znalazły, a wraz z nimi numery miejsc. Proszę tędy, biskupie - powiedział z szacunkiem szwajcar i zaprowadził ich po szerokich schodach do centralnej loży usytuowanej dokładnie na wprost ołtarza. Boone zatrzymał się, przepuszczając Jill. Pani pierwsza, młoda damo.

Najwyraźniej chciał zająć miejsce obok Mike'a, ale Jubal nie dopuścił do tego i Mike usiadł między nim a Jill, Boone zaś rad nierad zajął miejsce z boku. Loża była luksusowo wyposażona: fotele dostosowujące się do kształtu ciała, popielniczki, rozkładane stoliki. Znajdowali się wysoko nad zgromadzeniem, nie dalej niż sto stóp od ołtarza. Młody kapłan starał się wprowadzić tłum w modlitewne uniesienie, podrygując w rytm muzyki i wymachując muskularnym ramieniem. Jego niski mocny głos przyłączał się od czasu do czasu do chóru, by zaraz wznieść się o rejestr wyżej: Dalej, podnieść tyłki! Chcecie, żeby Diabeł przyłapał was na drzemce? Wzdłuż prawej nawy przesuwał się wąż utworzony z tańczących ludzi, skręcał przed ołtarzem i kierował się główną nawą w stronę wejścia do Sanktuarium. Stopy uderzały rytmicznie w posadzkę zgodnie z synkopowanym śpiewem chóru. Żup, łup... jęk! Żup, łup... jęk! Jill natychmiast podchwyciła rytm i nagle zdała sobie z zażenowaniem sprawę," że ma ochotę przyłączyć się do tańca, co zresztą czyniło coraz więcej ludzi, ulegając namowom krzepkiego kapłana. - Ten chłopak nieźle się zapowiada - stwierdził z uznaniem Boone. - Prowadziłem z nim grupowe modły i mogę zaświadczyć, że potrafi zmiękczyć każdy tłum. To wielebny „Kubek" Jackerman. Kiedyś grał na lewym skrzydle u Ramsów, na pewno nie raz go widzieliście. - Obawiam się, że nie - odparł Jubal. - Nie interesuję się futbolem. - Doprawdy? Podczas sezonu większość wiernych zostaje po nabożeństwie na lunch i ogląda mecz. Ściana za ołtarzem rozsuwa się, a za nią jest największy odbiornik stereowizji, jaki kiedykolwiek zbudowano. Można powiedzieć, że ma się grę na wyciągnięcie ręki. Odbiór jest lepszy niż w domu, a w dodatku to bardziej ekscytujące, kiedysiedzi się w tłumie widzów. - Gwizdnął przeciągłe. - Cherubin, tutaj! Szwajcar zjawił się natychmiast. - Słucham, biskupie? - Synu, tak szybko uciekłeś, że nie zdążyłem złożyć zamówienia. - Przepraszam, biskupie. Przepraszając nie dostaniesz się do Nieba. Powtarzamy to samo, przyjaciele? - Zamówiwszy drinki dodał: - Przynieś mi parę cygar. Główny barman będzie wiedział, jakie. -Takjest, biskupie. Błogosławię cię, synu. Zaczekaj chwilę... - utworzony z ludzi wąż zbliżał się powoli do nich. Boone wychylił się z loży, przysunął do ust złożone w tubę dłonie i wrzasnął, przekrzykując hałas: Dawn! Hej, Dawn! - Jedna z kobiet uniosła głowę i spojrzała w jego kierunku. Skinął na nią, a ona uśmiechnęła się w odpowiedzi. Dodaj jeszcze whisky z cytryną i znikaj. Kobieta dotarła do nich bardzo szybko, podobnie jak drinki. Boone przysunął dla niej jeden z foteli stojących w drugim rzędzie. - Przedstawiam wam pannę Dawn Ardent. Kochanie, ta młoda dama w kącie to panna Boardman... ten dżentelmen przy mnie to słynny doktor Jubal Harshaw... - Naprawdę? Doktorze, pańskie opowiadania są po prostu boskie! - Dziękuję. - Ależ tak! Co wieczór włączam taśmę z jednym z nich, żeby szybciej zasnąć. - Żaden autor nie mógłby liczyć na większą pochwałę - odparł Jubal z kamienną twarzą. - Wystarczy, Dawn - wtrącił się Boone. - A ten młody mężczyzna między nimi to... pan Valentine Smith, Człowiek z Marsa. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy. - O, mój Boże! - Niech cię błogosławi, dziecko! - ryknął Boone. - Ale ci zrobiłem niespodziankę, co? - Czy pan naprawdę jest Człowiekiem z Marsa? - Tak, panno Dawn Ardent. -Mów mi po prostu Dawn. O, Boże!...

Obcy w obcym kraju Boone poklepał ją po ręce. - Nie wiesz, że to grzech nie wierzyć słowu biskupa? Moja droga, czy chciałabyś pomóc Człowiekowi z Marsa odnaleźć drogę ku światłu? - Och, z rozkoszą! (No pewnie, parszywa suko! - warknęła w myślach Jill.) Od chwili, kiedy przyłączyła się do nich panna Ardent, zaczęła ją ogarniać coraz większa złość. Suknia kobiety miała bardzo skromny krój i niczego nie zasłaniała. Jill doszła do wniosku, że panna Ardent wygląda tak, jakby przed chwilą wstała z łóżka i marzyła o tym, żeby tam jak najprędzej wrócić. Z Mike'em. Przestań podsuwać mu swoje zwłoki, ty tania wydro! - Porozmawiam o tym z nadbiskupem, moja droga - powiedział Boone. - A teraz wracaj i poprowadź dalej ten pochód. Kubek cię potrzebuje. - Tak jest, biskupie. Miło mi było pana poznać, doktorze. I panią, panno Broad. Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy, panie Smith. Będę się za pana modlić. Powiedziawszy to odeszła, falując wszystkim, czym można było falować. - Świetna dziewucha - stwierdził z satysfakcją Boone. - Widział pan kiedyś jej numer, doktorze? - Obawiam się, że nie. Co ona robi? Nie wie pan? -Nie. - Nie słyszał pan o niej? To Dawn Ardent - najlepiej zarabiająca striptizerka w Baja California. Występuje zawsze w świetle reflektora punktowego z przesłoną wycinkową, a kiedy jest już tylko w butach, światło pada tylko na jej twarz, tak że nie widać nic poza tym. Bardzo efektowne. Nadzwyczaj inspirujące. Czy uwierzyłby pan, patrząc na tę słodką buzię, że kiedyś była nadzwyczaj amoralną kobietą? - Nie uwierzyłbym. - No więc była. Niech ją pan sam o to spyta. Opowie panu. Albo lepiej niech pan przyjdzie na seans oczyszczający dla poszukujących - dam panu znać, kiedy i ona tam będzie. Kiedy się spowiada, inne kobiety nabierają odwagi, żeby wyznać swoje grzechy. Niczego nie ukrywa. Świadomość, że pomaga ludziom, napełniają ogro-

mną radością. Jest bardzo zaangażowana - w każdą sobotą wieczorem po ostatnim występie przylatuje tutaj, żeby w niedzielę prowadzić lekcje w naszej szkółce. Odkąd przejęła zajęcia w Klasie Szczęścia Młodych Mężczyzn, frekwencja wzrosła trzy razy. Wcale mnie to nie dziwi - odparł Jubal. - Po ile lat mają ci szczęśliwi Młodzi Mężczyźni? Boone wybuchnął śmiechem. - Nie nabierzesz mnie, stary diable... Ktoś już musiał powiedzieć panu, pod jakim hasłem ona prowadzi swoje zajęcia: „Nigdy nie jest za późno na to, żeby być młodym". - Naprawdę nie miałem o niczym pojęcia. - Nie można brać udziału w nabożeństwie, dopóki nie ujrzało się światła i nie przeszło przez oczyszczenie. To jest Jedyny Prawdziwy Kościół, pielgrzymie, nie taki jak te pułapki Szatana, te cuchnące jamy wypełnione grzechem, które zwą się Kościołami. Nie można do nas wejść ot, tak sobie, żeby przeczekać deszcz - najpierw trzeba zostać zbawionym. W gruncie rzeczy... - nagle w ogromnym wnętrzu zamigotały światła. - Oho, zaczynają filmować. Kubkowi udało się wprowadzić ich w niezły trans. Zobaczycie, co się teraz będzie działo! Wężowy taniec przyciągał coraz więcej chętnych. Nieliczni wierni, którzy pozostali w ławkach, wystukiwali rytm i podskakiwali w górę i w dół. Szwajcarzy zbierali z podłogi tych, którzy się na nią osunęli; niektórzy, szczególnie kobiety, wili się i skręcali. Ci byli kładzeni przed ołtarzem, gdzie miotali się niczym wyjęte z wody ryby. Boone wskazał cygarem wymizerowaną rudowłosą kobietę w podartej sukni. Widzicie ją? Od ponad roku podczas każdego nabożeństwa wstępuje w nią Duch. Czasem archanioł Foster przemawia do nas poprzez jej usta i wtedy musi ją trzymać czterech krzepkich akolitów. Może pójść do nieba w każdej chwili, jest już gotowa. Komuś jeszcze nalać? Obsługa nie jest najlepsza, kiedy włączą kamery i wszystko nabiera życia. Mike pozwolił, by uzupełniono zawartość jego szklanki. Nie podzielał odrazy, z jaką Jill przyglądała się rozgrywającej się w dole scenie. Fakt, że Stary, którego mu pokazano, był jedynie zepsutą żywnością, bardzo go zaniepokoił, lecz postanowił odsunąć na bok tę kwestię i zająć się wchłanianem tego, co widział przed sobą. Było

Robert A. Heinlein to tak marsjańskie w swojej istocie, że poczuł jednoczesny napływ tęsknoty i zadowolenia z tego, że znowu znalazł się w domu. Oczywiście żaden szczegół nie miał nic wspólnego z Marsem wszystkie były zupełnie obce - ale Mike grokował zbliżanie się równie realne jak to, jakie następuje podczas ceremonii dzielenia się wodą, tyle że w ilości i intensywności, jakich nigdy nie spotkał poza swoim gniazdem. Żywił żałosną nadzieję, że ktoś zaprosi go do wspólnego podskakiwania w górę i w dół. Jego stopy aż drżały z chęci przyłączenia się do innych. Dostrzegł w tłumie pannę Dawn Ardent - może ona go zaprosi? Nie musiał rozpoznawać jej po rozmiarach i proporcjach, choć była równie wysoka jak jego brat Jill i miała niemal identyczne kształty. Panna Dawn Ardent miała swoją własną twarz, na której pod ciepłym uśmiechem wyryty był cały jej ból, troska i radość. Przemknęła mu myśl, czy pewnego dnia panna Dawn Ardent nie zechciałaby podzielić się z nim wodą. Senator biskup Boone nie wzbudzał jego zaufania i Mike był zadowolony, że Jubal nie posadził ich obok siebie, lecz było mu bardzo przykro, że panna Dawn Ardent nie została z nimi w loży. Panna Dawn Ardent nie spojrzała na niego, a w chwilę potem tłum zabrał ją ze sobą. Człowiek stojący na podwyższeniu uniósł oba ramiona; gwar wypełniający wielkie wnętrze nieco przycichł. Nagle opuścił je i zapytał: - Kto jest szczęśliwy? - MY JESTEŚMY SZCZĘŚLIWI! - Dlaczego? -Bo Bóg... KOCHA NAS! - Skąd o tym wiecie? - FOSTER NAM POWIEDZIAŁ! Mężczyzna padł na kolana, unosząc zaciśniętą pięść. Usłyszmy ryk LWA! Wszyscy ryczeli, wyli i krzyczeli, a on wymachiwał pięścią jak batutą, to wzmagając rwetes, to go przyciszając, sprowadzając do ledwie słyszalnego pomruku, by zaraz potem poprowadzić go w górę raptownym crescendo, od którego trząsł się cały balkon. Mike pławił się w hałasie doświadczając tak ogromnej rozkoszy, iż bał się, że lada chwila będzie musiał się na jakiś czas wycofać. Pamiętał

jednak, że Jill pozwoliła mu to robić wyłącznie w jego pokoju, opanował się więc i pozwolił omywać swoje ciało kolejnym falom uniesienia. Człowiek dyrygujący tłumem podniósł się z klęczek. Sponsorem naszego pierwszego hymnu - powiedział z ożywieniem - są „Piekarnie Manny", producent Anielskiego Chleba, bochenków miłości, na których opakowaniu widzicie uśmiechnięte oblicze naszego nadbiskupa. Możecie w nich znaleźć kupon premiowy, który zrealizujecie w najbliższym kościele Nowego Objawienia. Bracia i siostry, już od jutra „Piekarnie Manny" za pośrednictwem swoich oddziałów w całym kraju zaczynają wielką promocyjną sprzedaż przed świętem zrównania dnia z nocą! Wasze dziecko musi pójść do szkoły z pękatym pudełkiem ciasteczek archanioła Fostera - wszystkie są pobłogosławione i zawinięte w opakowanie z pobożną sentencją - i módlcie się, aby każde ciasteczko, którym wasze dziecko kogoś poczęstuje, sprowadziło grzesznika na drogę wiodącą ku światłu. A teraz połączmy się wszyscy śpiewając naszą starą, ulubioną pieśń „Naprzód, dzieci Fostera!" Dalej, wszyscy razem! Naprzód, dzieci Foste-ra! Precz z wrogami naszy-mi! Nasza wiara dech im odbie-ra! Zmiećmy ich z powierzchni zie-mi! Druga zwrotka! Tępić grzeszników nam trze-ba! Bóg jest po naszej stro-nie!... Mike był tak zachwycony, że nawet nie próbował zgrokować słów pieśni. Grokował, że nie mają one większego znaczenia; najważniejsze było zbliżanie się. Wąż znowu ruszył, a tworzący go ludzie dołączali swoje głosy do chóralnego śpiewu. Po hymnie nastąpiły ogłoszenia, informacje z Nieba, reklamówki i podanie szczęśliwych numerów loterii. Kolejny hymn („Unieśmy w górę rozjaśnione twarze") sponsorowały Sklepy Dattelbauma, w których wszyscy zbawieni mogą dokonywać zakupów w spokoju i bez pośpiechu, gdyż oferuje się tam wyłącznie towary zaakceptowane przez Kościół, a w tym czasie dzieci przebywają w sali zabaw pod opieką zbawionej siostry. Kapłan zbliżył się do tłumu i przyłożył dłoń do ucha.

Obcy w obcym kraju -Chcemy... Digby'ego! -Kogo? - Chce-my DIG-BY'E-GO! - Głośniej! Niech was usłyszy! - CHCE-MY DIG-BY'E-GO! - Żup, łup, szur, szur! CHCEMY DIG-BY'E-GO! - Żup, łup, szur, szur!... Trwało to bardzo długo, aż wreszcie wydawało się, że cała budowla chwieje się w posadach. Jubal nachylił się do Boone'a. - Jeszcze trochę, a uda wam się to samo, co Samsonowi. - Może się pan nie obawiać - odparł Boone, nie wyjmując z ust cygara. - Świątynia jest wzmocniona siłą wiary. To pomaga, choć i tak została odpowiednio zaprojektowana. Światła przygasły, zasłony rozsunęły się i w oślepiającym blasku ukazał się nadbiskup Digby, uśmiechnięty i pozdrawiający zebranych złączonymi nad głową dłońmi. Wierni odpowiedzieli potwornym rykiem, a on zaczął przesyłać im całusy. W drodze do ambony przystanął, podniósł jedną z wciąż jeszcze wstrząsanych lekkimi drgawkami kobiet, pocałował ją, położył delikatnie z powrotem na podłodze i ruszył przed siebie... lecz nagle zatrzymał się ponownie, tym razem przy rudowłosej chudzinie w podartej sukni. Wyciągnął rękę do tyłu i ktoś podał mu mikrofon. Otoczywszy ramieniem szczupłe barki zbliżył mikrofon do ust kobiety. Mike nie zrozumiał ani słowa z tego, co mówiła. Odniósł wrażenie, że nie było to po angielsku. Nadbiskup tłumaczył wypluwane z niezwykłą energią słowa, przerywając w chwilach, kiedy kobieta nabierała oddechu. Archanioł Foster jest z nami... Jest z was zadowolony. Ucałuj siostrę z prawej strony... Archanioł Foster kocha was. Ucałuj siostrę z lewej strony... Ma wiadomość dla jednego z was... Digby zawahał się. Co powiedziałaś? Proszę, powtórz to głośniej. Kobieta wymamrotała coś pod nosem, a następnie przeraźliwie wrzasnęła. Digby spojrzał z uśmiechem na zgromadzenie. Wiadomość jest przeznaczona dla pielgrzyma z innej planety dla Valentine'a Michaela Smitha, Człowieka z Marsa! Gdzie jesteś, Valentine Michaelu? Pokaż się! Jill chciała mu przeszkodzić, lecz Jubal powstrzymał ją. Lepiej się w to nie wtrącać. Niech wstanie. Pomachaj ręką, Mike. Usiądź. Mike zrobił to, zdumiony, że tłum skanduje teraz: Człowiek z Marsa!... Człowiek z Marsa!... Kazanie wygłoszone przez nadbiskupa również zdawało się być skierowane do niego, ale nic z niego nie rozumiał. Słowa były angielskie, lecz odnosił wrażenie, iż zostały połączone ze sobą w nieprawidłowy sposób, a poza tym w Sanktuarium panował tak straszny hałas, odzywało się tyle okrzyków „Alleluja!" i „Szczęśliwego dnia!", że poczuł się zupełnie zdezorientowany. Zakończywszy kazanie Digby przekazał prowadzenie dalszej części nabożeństwa młodemu kapłanowi i zniknął. Boone wstał z fotela. Chodźcie, kochani. Musimy umknąć przed tłumem. Mike szedł za nim trzymając J ill za rękę. Wkrótce weszli w tunel o bogato zdobionym sklepieniu. - Czy tędy idzie się na parking? - zapytał Jubal. - Kazałem kierowcy na nas czekać. - Co? Tak, cały czas prosto. Ale najpierw zobaczymy się z nadbiskupem. - Proszę? - zdziwił się Jubal. - Bardzo dziękujemy, ale na nas już czas. Boone spojrzał na niego przeciągle. Doktorze, nadbiskup czeka na was. Musicie złożyć mu wyrazy szacunku. Jesteście jego gośćmi. Jubal poddał się. - No, cóż... Mam nadzieję, że nie będzie tam wielkiego tłoku? Chłopak miał już dzisiaj dość przeżyć. - Tylko my i nadbiskup.

Boone wprowadził ich do windy, a w chwilę potem znaleźli się w salonie apartamentu Digby'ego. Otworzyły się drzwi i szybkim krokiem wszedł nadbiskup Digby. Zdjął już strój liturgiczny, zastąpiwszy go powłóczystą szatą. Uśmiechnął się. Przepraszam, że kazałem wam na siebie czekać, kochani, ale zaraz po kazaniu muszę natychmiast wskoczyć pod prysznic. Nawet nie macie pojęcia, ile się człowiek namęczy boksując z Szatanem! Więc to jest Człowiek z Marsa? Niech cię Bóg błogosławi, synu. Witamy w Domu Pana. Archanioł Foster życzy sobie, żebyś czuł się tu jak u siebie w domu. On ma cię pod swoją opieką. Mike nie odpowiedział. Jubal zdziwił się, że Digby jest tak niski. Czyżby na scenie występował w butach na obcasie? A może to kwestia odpowiedniego oświetlenia? Z wyjątkiem krzaczastych bokobrodów, które nosił na pamiątkę Fostera, wyglądał jak sprzedawca używanych samochodów - miał ten sam uśmiech i serdeczny sposób bycia. Ale Jubalowi Digby przypominał jakąś konkretną osobę. .. Oczywiście! Simona Magusa, od dawna nieżyjącego męża Becky Vesey. Jubal natychmiast poczuł przypływ cieplejszych uczuć do nadbiskupa; Simon był najsympatyczniejszym skurczybykiem, jakiego kiedykolwiek znał... Tymczasem Digby skoncentrował swój urok osobisty na Jill. - Nie klękaj, córko. To prywatne spotkanie przyjaciół. Żywię głęboki szacunek dla twego powołania, córko. Cytując błogosławione słowa archanioła Fostera: „Bóg każe nam troszczyć się o ciało, aby dusza mogła skoncentrować się wyłącznie na poszukiwaniu światła." Wiem, że jeszcze nie jesteś jedną z nas, ale Pan przychylnym okiem spogląda na twoją pracę. - Odwrócił się do Jubala. - Pan też, doktorze. Archanioł Foster mówi nam, że Bóg chce, byśmy byli szczęśliwi. Niejeden raz odkładałem mój pastorał, ledwie żywy ze zmęczenia, i.spędzałem radosną godzinę lub dwie nad którymś z pańskich opowiadań, by potem wstać odświeżony i znowu gotów do walki. - Bardzo dziękuję, biskupie. - Mówię to zupełnie serio. Kazałem sprawdzić w Niebie pański rejestr... zresztą, nieważne. Wiem, że jest pan niewierzący, ale nawet Szatan ma swoje miejsce w Boskim Planie. Po prostu nie nadszedł jeszcze czas, by pan uwierzył. Ze swoich trosk i bólu tworzy pan szczęście, które daje innym. To wszystko jest zapisane w księdze Wielkiego Rejestratora. Bardzo proszę! Nie zaprosiłem was tutaj, żeby dyskutować o teologii. Nigdy o niej nie dyskutujemy, tylko czekamy, aż zobaczycie światło i wtedy witamy was z otwartymi ramionami. Dziś po prostu spędźmy wspólnie kilka miłych chwil. Jubal musiał przyznać, że złotousty oszust był dobrym gospodarzem; kawa, trunki i jedzenie były najwyższej jakości. Mike wydawał się nieco spięty, szczególnie po tym, jak Digby wziął go na stronę i przez chwilę rozmawiał z nim sam na sam, ale przecież kiedyś chłopak musiał zacząć się przyzwyczajać do spotkań z obcymi ludźmi. Boone pokazywał Jill relikwie Fostera trzymane w skrzynce w przeciwległym kącie salonu; Jubal zerkał z rozbawieniem w tamtą stronę, smarując grzankę pasztetem z gęsich wątróbek. W pewnej chwili usłyszał stuknięcie zamykanych drzwi; kiedy rozejrzał się dookoła, stwierdził, że Digby i Mike zniknęli. - Dokąd oni poszli, senatorze? - Proszę? Kto taki, doktorze? - Biskup Digby i pan Smith. Gdzie oni są? Boone udał, że dopiero teraz dostrzegł zamknięte drzwi. - Och, weszli na chwilę do pokoju przeznaczonego dla prywatnych audiencji. Zdaje się, że pan też tam był, kiedy nadbiskup oprowadzał pana po domu? - Owszem. W pokoju znajdował się stojący na wysokim podium fotel - raczej tron, poprawił się z uśmiechem Jubal - i klęcznik. Harshaw zastanawiał się, który z nich zasiądzie na tronie, a który zajmie miejsce na klęczniku. Gdyby ten malowany biskup zechciał dyskutować z Mike'em na tematy religijne, czekałoby go spore zaskoczenie. - Mam nadzieję, że nie będą tam zbyt długo? - Na pewno nie. Być może pan Smith pragnął zamienić z nadbi-

Robert A. Heinlein skupem kilka słów na osobności. Wie pan co, doktorze? Zawiadomię waszego kierowcę, żeby czekał przy końcu tego tunelu, którym szliśmy do windy. To prywatne wejście nadbiskupa. W ten sposób oszczędzicie dobrych dziesięć minut. - To bardzo miło z pańskiej strony. - Jeśli więc pan Smith ma na duszy coś, co chciałby wyznać, nie będziemy go poganiać. Pójdę zatelefonować. Boone wyszedł z salonu. - Jubal, to mi się wcale nie podoba - powiedziała Jill. - Myślę, że celowo tak nas wymanewrowali, żeby Digby mógł zostać z Mike'em sam na sam. - Oczywiście. Nie maję prawa tego robić! Zaraz tam wejdę i powiem Mike'owi, że pora jechać. - Zrobisz, jak zechcesz - odparł Jubal - ale wyjdziesz wtedy na idiotkę. Nawet jeśli Digby próbuje nawrócić Mike'a, to prędzej Mike nawróci jego. Ma argumenty trudne do zbicia. - Mimo to nadal nie jestem zachwycona. - Uspokój się. Może coś zjesz? - Nie jestem głodna. - Ja też nie, ale gdybym odmówił przyjęcia darmowego poczęstunku, wyrzuciliby mnie ze Związku Literatów. Położył szynkę na chlebie posmarowanym grubo masłem, dołożył kilka dodatków, po czym wepchnął do ust chwiejną piramidę. Kiedy minęło dziesięć minut, a Boone nie wracał, Jill powiedziała ostro: Jubal, idę wyciągnąć stamtąd Mike'a. - Proszę bardzo. Podeszła do drzwi. -Są zamknięte! - Tak właśnie podejrzewałem. - Co zrobimy? Może je wyważymy? Jubal przyjrzał się im uważnie. - Hmm... Gdybym miał taran i dwudziestu silnych ludzi, może bym się na to zdecydował. Jill, takich drzwi nie powstydziłby się nawet skarbiec. - Więc co robimy? - Jeśli chcesz, możesz walić w nie pięścią. Ja tymczasem zobaczę, co zatrzymało Boone'a. Kiedy Jubal wystawił głowę na korytarz, ujrzał wracającego senatora. - Bardzo przepraszam - powiedział Boone. - Musiałem wysłać cherubina, żeby znalazł waszego kierowcę. Jadł lunch w Pokoju Radości. - Senatorze, musimy już wracać do domu. Czy byłby pan tak uprzejmy i zawiadomił o tym biskupa Digby'ego? - Mógłbym do niego zadzwonić, skoro pan nalega - odparł z zakłopotaniem Boone. - Nie mogę tam wejść w czasie prywatnej audiencji. - W takim razie proszę zadzwonić. Jednak Boone'owi oszczędzono kłopotu, gdyż w tej chwili drzwi otworzyły się i z pokoju audiencyjnego wyszedł Mike. Nic ci nie jest? - wykrzyknęła Jill, zobaczywszy jego twarz. -Nic, Jill. Powiem nadbiskupowi, że odlatujecie. - Boone wszedł do pokoju sąsiadującego z salonem i natychmiast wrócił. - Wyszedł - oznajmił. - Jest tam przejście prowadzące do jego gabinetu. - Senator uśmiechnął się. - Tak jak koty i kucharze, nadbiskup znika bez sło■ wa uprzedzenia. To oczywiście żart. On zawsze powtarza, że „do widzenia" nie da nikomu ani trochę więcej szczęścia. Nie czujcie się urażeni. -Nie jesteśmy urażeni. Dziękujemy za nadzwyczaj interesujące przeżycie. Nie, proszę się nie trudzić, senatorze. Trafimy do wyjścia.

Rozdział XXIV Kiedy znaleźli się w powietrzu, Jubal zapytał: Mike, co o tym myślisz?

Człowiek z Marsa zmarszczył brwi. - Nie grokuję. - Nie ty jeden, synu. Co ci powiedział biskup? Mike zawahał się. - Mój bracie Jubal, muszę się zastanowić, zanim to zgrokuję. - Zastanawiaj się, ile chcesz, synu. - Jubal? - odezwała się Jill. - W jaki sposób uchodzi im to na sucho? - Co takiego? - No, wszystko. Przecież to nie żaden kościół, tylko dom wariatów. - Nie, Jill. To j est kościół... połączony z eklektyzmem wynikającym logicznie z czasów, w jakich żyjemy. - Jak to? - Nowe Objawienie to, wbrew pozorom, nic nowego. Ani Foster, ani Digby nie wpadli na żaden oryginalny pomysł, tylko sklecili do kupy stare kawałki, pomalowali świeżą farbą i zaczęli robić interesy. Grube interesy. Jedyne, co mnie niepokoi, to że mógłbym dożyć czasów, kiedy to będzie obowiązkowe. -Och, nie! - Och, tak. Hitler zaczynał ze znacznie mniejszym kapitałem i miał do zaoferowania tylko nienawiść. Jeżeli ktoś ma zamiar utrzymać się dłużej na rynku, powinien handlować szczęściem. Wiem o tym, bo prowadzę stragan z tym samym towarem, czego zresztą Digby nie omieszkał mi przypomnieć. - Jubal skrzywił się. - Powinienem był walnąć go w zęby, a nie potakiwać mu z zapałem. Właśnie dlatego boję się go -jest sprytny. Wie, czego chcą ludzie: szczęścia. Świat przeżył długie stulecie wypełnione strachem i poczuciem winy, a teraz Digby mówi ludziom, że nie muszą się niczego bać, ani teraz, ani później, i że Bóg każe im być szczęśliwymi. Powtarza im to codziennie, bez chwili przerwy: nie bójcie się, bądźcie szczęśliwi! - To prawda - przyznała Jill. - Ciężko nad tym pracuje. Ale... - Dobre sobie! Ciężko udaje, nie pracuje. - Wcale nie. Wywarł na mnie wrażenie szczerze oddanego sprawie. Kogoś, kto poświęcił wszystko dla... - Bzdury! Już ci kiedyś powiedziałem, Jill, że ze wszystkich nonsensów, które wstrząsają światem, najgorszy jest tak zwany altruizm. Ludzie zawsze robią tylko to, na co mają ochotę. Jeżeli konieczność dokonania wyboru sprawia im ból -jeśli jest to coś w rodzaju poświęcenia - możesz być pewna, że to tylko poczucie niewygody spowodowane przez chciwość; muszą wybrać jedną z dwóch rzeczy, a pożądają i jednej i drugiej. Przeciętny facet cierpi zawsze, kiedy musi podjąć decyzję, czy wydać dolara na piwo, czy kupić dzieciakom cukierków' i czy ma wstać rano do pracy, czy zostać w łóżku i stracić robotę. Zawsze wybiera to, co sprawia mniej bólu lub daje więcej przyjemności. Łotr i święty dokonują tych samych wyborów, tyle tylko, że na inną skalę. Tak samo Digby. Święty czy łotr, na pewno nie jest nawiedzonym durniem. - A kim on właściwie jest, Jubal? - Uważasz, że istnieje jakaś różnica? - Pozujesz na cynika, ale nim wcale nie jesteś. Oczywiście, że istnieje różnica! - Hmm... Chyba rzeczywiście. Mam nadzieję, że jest łotrem, bo święty może spowodować dziesięć razy więcej nieszczęść. Podkreśl to, co powiedziałem. Możesz powiesić przy tym tabliczkę z napisem „cynizm", ale to niczego nie zmieni. Jill, co najbardziej zaniepokoiło cię w tym nabożeństwie? - No... wszystko. Nikt mi nie wmówi, że to było prawdziwe nabożeństwo. - Co oznacza, że nie robili tego tak jak w Małym Drewnianym Kościółku, do którego chadzałaś w dzieciństwie? Obudź się, Jill. W ten sposób nie robią tego ani w Bazylice Świętego Piotra, ani w Mekce. - Tak, ale... Ale żeby aż t a k? Tańce... jednoręcy bandyci... nawet bar! W tym nie ma nic wzniosłego! - Nie wydaje mi się, żeby było coś wzniosłego w świątynnej prostytucji. -Hę?...

Obcy w obcym kraju

- Mam wrażenie, że istota o dwóch grzbietach równie zabawnie wygląda służąc jakiemuś bogu, co w każdej innej sytuacji. Co do tańców... Widziałaś kiedyś mszę Szakerów? Ani ja. Wiara zakazująca stosunków seksualnych nie ma szans na przetrwanie. Ale okazywanie Bogu czci za pomocą tańca ma długą historię. Nie musi mieć nic wspólnego z artyzmem - Szakerzy na pewno nie stanowiliby konkurencji dla baletu Teatru Wielkiego z Moskwy ale powinno być możliwie jak najbardziej entuzjastyczne. Czy indiański Taniec Deszczu budzi w tobie odrazę? - To zupełnie inna sprawa. - Każda kolejna sprawa jest inna od poprzedniej, ale im bardziej się zmienia, tym bardziej pozostaje taka sama. Natomiast jednoręcy bandyci... Widziałaś kiedyś, jak w kościele gra się w bingo? - No... tak. Nasz proboszcz spłacał w ten sposób dług hipoteczny parafii. Ale tylko w piątki wieczorem, nigdy podczas mszy! I co z tego? Przypomina mi to historyjkę o żonie chełpiącej się

swoją wiernością. Sypiała z innymi mężczyznami tylko wtedy, kiedy mąż wyjeżdżał z domu. - Jubal, te sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego! - Może tak, a może nie. Analogia to bestia jeszcze trudniejsza do okiełznania niż logika. Jednak, „młoda damo"... - Uśmiechnij się, kiedy to mówisz! -... „to był tylko żart". Jill, jeśli jakaś rzecz jest grzechem w niedzielę, to nie przestaje nim być w piątek. Przynajmniej ja to tak grokuję, a niewykluczone, że również Człowiek z Marsa. Jedyna różnica polega na tym, że fosteryci dają ci za darmo kartkę z pobożną sentencją, nawet jeśli przegrasz. Czy podczas waszej gry w bingo też tak było? - Kłamliwe bzdury! Teksty z Nowego Objawienia. Szefie, czytałeś to kiedyś? - Owszem. - W takim razie wiesz, co to jest. Przesłodzone mądrości ubrane w biblijną stylistykę, oprócz tego masa bzdur i parę naprawdę wstrętnych rzeczy. Jubal milczał przez dłuższą chwilę. - Jill, czy znasz święte teksty hinduizmu? - zapytał wreszcie. - Obawiam się, że nie. - A Koran? Jakieś inne ważne księgi? Co prawda mógłbym przytoczyć odpowiednie przykłady z Biblii, ale nie chciałbym zranić twoich uczuć. - Możesz się tego nie obawiać. - Posłużę się Starym Testamentem, bo on ludzi tak bardzo nie obchodzi. Czytałaś o Sodomie i Gomorze i o tym, jak Jahwe zniszczył oba miasta, pozwalając ujść z życiem tylko Lotowi? - Oczywiście. Jego żona zamieniła się w słup soli. - Zawsze wydawało mi się, że to odrobinę zbyt surowa kara. Ale teraz mówimy o Locie. Piotr opisał go jako uczciwego, bogobojnego i prawego człowieka, w którym budziły odrazę plugawe rozmowy niegodziwców. Świętego Piotra musimy traktować jako autorytet w sprawach cnoty, ponieważ to jemu powierzono klucze do Królestwa Niebieskiego. Jednak doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego uważał Lota za taki wzór. W całej Biblii znajduje się tylko jedna wzmianka świadcząca o niezwykłej cnocie Lota - cnocie tak ogromnej, że Niebiosa uznały za stosowne ocalić mu życie. Zajrzyj do Księgi Rodzaju, rozdział dziewiętnasty, wiersz ósmy. - Co tam jest napisane? - Sama przeczytaj. Wątpię, czy byś mi uwierzyła. Jubal! Jesteś najbardziej nieznośnym człowiekiem, jakiego spotkałam w życiu! - A ty jesteś bardzo ładną dziewczyną, więc nie wezmę ci za złe twojej ignorancji. Dobra, powiem ci, ale obiecaj, że później tam zajrzysz. Otóż sąsiedzi Lota dobijali się do jego drzwi, żeby pogadać z tymi dwoma typkami z miasta. Lot miał dwie córki - obie dziewice; zaproponował sąsiadom, że da im je, żeby sobie z nimi robili, co chcą, byle tylko dali mu spokój. Błagał ich, żeby zechcieli się z nimi zabawić. - Jubal, czy to naprawdę jest tam napisane? - Trochę unowocześniłem język, ale sens pozostał ten sam. Lot zaproponował grupie mężczyzn - „byli młodzi i starzy", jak mówi Biblia - żeby dokonali zbiorowego gwałtu, a w zamian zrezygnowali z zamiaru wyważenia jego drzwi. - Jubal rozpromienił się. - Powinienem był zrobić to samo, kiedy służby specjalne wyważały moje drzwi! Może i ja dostałbym się do nieba? -Nagle posmutniał. - Nie, nic by z tego nie wyszło. W przepisie jest wyraźnie podane, że chodzi o virginis intactae, więc skąd miałbym wiedzieć, której z was zaproponować? - Och! Trzeba było m n i e o to zapytać. - Zresztą nawet Lot mógł się pomylić. W każdym razie obiecał im młode, delikatne, przerażone dziewice, w dodatku swoje córki, i zachęcał sąsiadów, żeby zechcieli je zgwałcić. Najważniejsze, żeby jego zostawili w spokoju. - Jubal parsknął wściekle. - I Biblia przedstawia tego łajdaka jako prawego człowieka! - Nie wydaje mi się, żeby tak właśnie uczono nas tego na lekcjach religii... - powiedziała z zastanowieniem Jill.

Robert A. Heinlein - Do licha, znajdź ten fragment, jeśli mi nie wierzysz! To nie jedyny wstrząs, jaki czeka na tych, którzy naprawdę czytają Biblię. Weź na przykład Elizeusza. Był podobno takim świętoszkiem, że potem, kiedy umarł, martwi wracali do życia, jak tylko dotknięto ich jego kośćmi. Miał również łysą pałę, tak samo jak ja. Pewnego dnia dzieci zaczęły wyśmiewać się z jego łysiny, jak i wy to robicie, więc Bóg przysłał niedźwiedzie, a te rozdarły czterdzieścioro dwoje dzieci na krwawe strzępy. Tak jest napisane w drugim rozdziale Drugiej Księgi Królewskiej. - Szefie, ja nigdy nie śmieję się z twojej łysiny. - A kto wysłał moje nazwisko do tego szarlatana od przeszczepiania włosów? Ja nie wiem, ale Bóg wie, więc lepiej niech ta osóbka uważa, czy gdzieś w pobliżu nie ma jakichś niedźwiedzi. W Biblii jest mnóstwo takich opisów. Zbrodnie, od których zbiera się na wymioty, są przypisywane boskiej interwencji i nieomylności, uzasadniają je zaś twarde poczucie zdrowego rozsądku i funkcjonujące dość sprawnie reguły współżycia społecznego. Nie staram się zdeprecjonować Biblii; przynajmniej nie jest to sterta pornograficznego śmiecia, która jest uważana za świętość wśród hinduistów lub wśród wyznawców wielu innych religii... Ale i c h też nie potępiam, bo nie można wykluczyć, że jedna z tych mitologii jest jednak Prawdziwym Słowem Boga i że Bóg jest w rzeczywistości paranoikiem każącym rozszarpać na kawałki czterdzieścioro dwoje dzieci tylko za to, że nabijały się z Jego kapłana. Nie pytaj mnie o teologiczne uzasadnienie; ja tu tylko sprzątam. Chcę jedynie zwrócić ci uwagę, że Kościół Nowego Objawienia stara się wyglądać jak słodziutki cukierek, a biskup Digby udaje dobrego Jasia: zależy mu wyłącznie na tym, żeby wszyscy zaznali szczęścia na Ziemi, a potem jeszcze wiecznej rozkoszy w Niebie. Nie wymaga od nikogo cielesnych umartwień, wręcz przeciwnie. To ogromne przedsięwzięcie ekonomiczne. Jeśli lubisz pić, uprawiać hazard, tańczyć i uganiać się za dziwkami - przyjdź do kościoła i rób to pod naszym świątobliwym zwierzchnictwem. Możesz mieć czyste sumienie. Korzystaj, ile się da. Bądź szczęśliwy! - Jednak Jubal wcale nie sprawiał wrażenia szczęśliwego. - Oczywiście, trzeba za to zapłacić. Bóg Digby'ego oczekuje, że w zamian staniesz się jego wyznawcą. Wszyscy głupcy, którzy nie chcą dać się uszczęśliwić na Jego warunkach, są grzesznikami i zasługują sobie na wszystkie nieszczęścia, jakie się na nich zwalą. Ale ta reguła jest wspólna dla wszystkich bogów; nie można za to winić ani Fostera, ani Digby'ego. Zwykła woda, którą zachwalają jako cudowny lek na wszystkie zmartwienia, spełnia dokładnie warunki stawiane tego rodzaju specyfikom. - Szefie, mówisz tak, jakbyś już się prawie nawrócił. - Mnie to na pewno nie grozi. Nie lubię wężowych tańców, nie znoszę tłumu i nienawidzę, kiedy byle kto mówi mi, gdzie mam chodzić w każdą niedzielę. Po prostu uważam, że nie należy krytykować ich za rzekome zło, które czynią. Nowe Objawienie wyrasta poziomem literackim wysoko ponad przeciętność - nie ma w tym nic dziwnego, gdyż jest to plagiat wielu świętych pism. Co się tyczy wewnętrznej logiki, to większości tego rodzaju utworów nie można oceniać za pomocą tradycyjnych kryteriów, lecz i w tym przypadku Nowe Objawienie trzeba uznać za chlubny wyjątek, bo niezwykle rzadko można przychwycić je na tym, jak zaczyna pożerać własny ogon. Spróbuj porównać Stary Testament z Nowym lub doktrynę buddyzmu z jego apokryfami. Pod względem moralnym fosteryzm jest freudyzmem pokrytym grubą warstwą lukru, żeby mogli go ■ przełknąć ludzie niezdolni do przyswojenia sobie wprost odrobiny psychologii, choć szczerze mówiąc wątpię, czy ten stary rozpustnik, który to napisał - przepraszam: „został zainspirowany do napisania" - zdawał sobie z tego sprawę. Chyba nie, bo nie był uczonym, ale czuł doskonale ducha swoich czasów. Strach, poczucie winy, kryzys wiary... W jaki sposób mógł nie trafić? Dobra, dosyć tego! Chcę się zdrzemnąć. - A kto tu gada? Ja, ale skusiła mnie kobieta - odparł Jubal i zamknął oczy. Dotarłszy do domu zastali tam Caxtona i Mahmouda, którzy przylecieli w odwiedziny na cały dzień. Ben był bardzo zawiedziony, że nie zastał Jill, lecz zdołał jakoś otrząsnąć się z przygnębienia

w towarzystwie Annę, Miriam i Dorcas. Mahmoud jak zwykle twierdził, że zjawia się wyłącznie w celu spotkania Jubala i Człowieka z Marsa, ale on również zadowolił się towarzystwem jedzenia, picia, ogrodu i pięknych dziewcząt. Miriam masowała mu grzbiet, a Dorcas skronie. Jubal spojrzał na niego. - Nie musisz wstawać. - Nie mogę. Ona na mnie siedzi. Cześć, Mike. - Cześć, mój bracie Śmierdzielu doktorze Mahmoud. Następnie Mike przywitał się poważnie z Benem i zapytał, czy może odejść. - Zmykaj, synu - odparł Jubal. - Mike, jadłeś już lunch? - spytała Annę. - Nie jestem głodny - odpowiedział ponuro. - Dziękuję, Annę. Odwrócił się i bez słowa odszedł do domu. Mahmoud przekręcił się na bok, o mało nie wysadzając Miriam z siodła. - Jubal, co mu się stało? - Wygląda, jakby miał chorobę morską - dodał Ben. - Zostawcie go w spokoju. To przedawkowanie religii. Jubal zdał im skrótową relację z wydarzeń tego przedpołudnia. Mahmoud zmarszczył brwi. - Czy musiałeś zostawiać go sam na sam z Digbym? Wybacz mi, bracie, ale wydaje mi się to co najmniej nierozsądne. - Śmierdzielu, on musi stopniowo oswajać się z takimi sprawami. Ty pierwszy zacząłeś wkładać mu do głowy teologię - powiedział mi o tym. Dlaczego Digby nie mógłby mieć swojej szansy? Odpowiedz mi jak naukowiec, nie jak muzułmanin. - Mogę mówić tylko jako muzułmanin - odparł spokojnie doktor Mahmoud. -W takim razie przepraszam. Rozumiem cię, choć się z tobą nie zgadzam. Jubal, użyłem słowa muzułmanin w jego dosłownym sensie. Nie chodzi mi o wyznanie, które Maryam cały czas błędnie nazywa m ah ometa n izmem. I będę tak na ciebie mówiła, dopóki wreszcie nie nauczysz się wymawiać poprawnie mojego imienia. Przestań się wiercić! - Dobrze, Maryam. Auu!... Kobiety nie powinny mieć takich mięśni. Jubal, jako naukowiec uważam Michaela za ukoronowanie mojej kariery, natomiast jako muzułmanin dostrzegam w nim chęć podporządkowania się woli Boga... co bardzo mnie cieszy, choć są jeszcze pewne trudności, jak choćby ta, że on w dalszym ciągu nie grokuje, co my rozumiemy przez słowo Bóg. - Mahmoud wzruszył ramionami. - Jednak jako człowiek, który zawsze jest Niewolnikiem Boga, kocham naszego przybranego syna i wodnego brata, i nie chcę, żeby dostał się pod złe wpływy. Abstrahując od spraw wiary, wydaje mi się, że Digby'ego można właśnie nazwać złym wpływem. A co t y o tym myślisz? - To podstępny skurczybyk - wykrzyknął z entuzjazmem Ben. - Nie ujawniłem jego matactw w moich artykułach tylko dlatego, że syndykat boi się to wydrukować. Śmierdzielu, mów tak jeszcze, a zacznę uczyć się arabskiego i kupię sobie dywan. Mam nadzieję. Dywan akurat nie jest konieczny. Jubal westchnął ciężko. - Zgadzam się z wami. Wolałbym, żeby Mike zaczął palić marihuanę, niż został nawrócony przez Digby'ego, ale nie wydaje mi się, żeby dał się wciągnąć w ten synkretyczny bigos... a poza tym powinien już zacząć się uodparniać na złe wpływy. Uważam, że akurat ty wywierasz na niego dobry wpływ, choć podejrzewam, że masz równie mało szans - chłopak dysponuje zdumiewająco silnym umysłem. Możliwe, że Mahomet będzie musiał ustąpić miejsca nowemu prorokowi. - Jeśli taka będzie wola Boga... - odparł Mahmoud. - Z tym rzeczywiście trudno dyskutować - zgodził się Jubal. - Kiedy was nie było, rozmawialiśmy trochę o religii - odezwała się Dorcas. - Szefie, czy ty wiesz, że kobiety mają dusze? - Naprawdę? - Tak twierdzi Śmierdziel.

Obcy w obcym kraju - Maryam chciała się dowiedzieć, dlaczego my, mahometanie, uważamy, że dusze posiadają wyłącznie mężczyźni - wyjaśnił Mahmoud. - Miriam, to równie wulgarne uproszczenie jak to, że Żydzi składają w ofierze chrześcijańskie dzieci. Według Koranu do Raju dostają się całe rodziny, kobiety i mężczyźni. Weź na przykład „Złote ornamenty", wers siedemdziesiąty - zgadza się, Śmierdzielu? - Wejdźcie do Ogrodu, wy i wasze żony, abyście stali się szczęśliwymi - potwierdził Mahmoud. - Nie dam rady tego lepiej przetłumaczyć. - Słyszałam o pięknych hurysach, które mahometanie trzymają dla rozrywki w swoim Raju - zauważyła Miriam. - W jaki sposób miałoby się znaleźć tam jeszcze miejsce dla żon? - Hurysy to zupełnie inny rodzaj istot, tak samo jak dżinnowie i anioły - wyjaśnił Jubal. - Nie potrzebują dusz, bo od razu są samymi duchami - wiecznymi, niezmiennymi i pięknymi. Istnieją również męskie hurysy, czy coś w tym rodzaju. Nie muszą sobie zasłużyć na wejście do Raju, gdyż należą do obsługi. Roznoszą smakowite potrawy i drinki nie powodujące kaca, i zabawiają gości tak, jak oni sobie tego zażyczą. Natomiast dusze żon nie mają powodów do narzekań, bo nie muszą pracować. Zgadza się, Śmierdzielu? - Mniej więcej, oczywiście biorąc poprawkę na dość dowolny dobór słów. Hurysy... - Nagle przerwał i usiadł gwałtownie, zrzucając z siebie Miriam. - Hej, dziewczęta! Możliwe, że jednak nie macie dusz! - Och, ty niewdzięczny psie! - syknęła Miriam. - Natychmiast toodszczekaj! - Uspokój się, Maryam. Jeżeli nie masz duszy, to znaczy, że jesteś nieśmiertelna. Jubal... Czy to możliwe, żeby człowiek umarł i wcale tego nie zauważył?

- Nie wiem. Nigdy nie próbowałem. - Czy nie mogło być tak, że umarłem na Marsie i tylko śnię, że wróciłem do domu? Rozejrzyjcie się dookoła! Jesteśmy w ogrodzie, który wzbudziłby zazdrość samego Proroka. Cztery piękne hurysy podają o dowolnej porze znakomite potrawy i wyśmienite drinki. Jeśli się uprzeć, można nawet uznać, że są też ich męskie odpowiedniki. Czy to Raj? - Zapewniam cię, że nie - uspokoił go Jubal. - Wkrótce będę musiał zapłacić podatek. - Ale przecież m n i e to nie dotyczy. - Co zaś tyczy się tych hurys... Nawet jeśli założymy, że są wystarczająco ładne, bo to przecież rzecz gustu... - Mogą być. - Zapłacisz za to, szefie! - ...pozostaje jeszcze kwestia jednego koniecznego atrybutu hurys - dokończył Jubal. - Hmm... - mruknął Mahmoud. - Lepiej się w to nie zagłębiajmy. Gdybyśmy rzeczywiście znajdowali się w Raju, byłby to nieodłączny atrybut duchowy, całkowicie oczywisty. - Skoro tak - stwierdził stanowczo Jubal - to mogę cię zapewnić, że one nie są hurysami. Mahmoud westchnął z żalem. - W takim razie będę musiał nawrócić jedną z nich. - Dlaczego jedną? Są takie miejsca, gdzie mógłbyś wykorzystać cały limit. Nie, mój bracie. Jak mądrze mówi Prorok: prawo pozwala mieć cztery, lecz uczciwie można się zająć tylko jedną. - Miło to słyszeć. Którą wybierasz? - Zobaczymy. Maryam, czy czujesz się odpowiednio uduchowiona? - Idź do diabła! Widzicie ich, wymyślili sobie hurysy! -Jill? - Nie zgadzam się! - zaprotestował Ben. - Ja nad nią pracuję. - W takim razie Jill później. Annę? - Przykro mi, ale jestem umówiona. - Dorcas? Jesteś moją ostatnią szansą. Powiedz mi, Śmierdzielu, jak bardzo mam być uduchowiona? zapytała łagodnie.

Mike poszedł na górę do swojego pokoju, zamknął drzwi, położył się na łóżku, przyjął pozycję embrionalną, wywrócił oczy, połknął język i spowolnił bicie serca. Jill nie lubiła, kiedy robił to w dzień, ale nie zgłaszała sprzeciwu, dopóki nie zabierał się do tego przy ludziach. Nie mógł robić przy ludziach wielu rzeczy, lecz tylko ta jedna wywoływała jej gniew. Czekał na stosowną chwilę od momentu, kiedy opuści tamto pomieszczenie zawierające straszliwą niewłaściwość; musiał jak najszybciej wycofać się i spróbować wszystko zgrokować. Uczynił coś, czego Jill zakazała mu robić. Odczuwał bardzo ludzką chęć usprawiedliwienia się tym, że został do tego zmuszony, lecz jego marsjańskie wychowanie nie pozwalało mu skorzystać z tej drogi ucieczki. Znalazł się w sytuacji, kiedy musiał postąpić właśnie tak, a nie inaczej i świadomie dokonał wyboru. Grokował, że uczynił słusznie, ale przecież jego wodny brat Jill zakazał mu tego robić... Jednak gdyby tego nie zrobił, nie miałby żadnego wyboru, a to doprowadziłoby do powstania sprzeczności. Wyboru należało dokonywać zawsze, kiedy istniała taka konieczność, gdyż prowadziło to do rozrastania się ducha. Czy Jill byłaby zadowolona, gdyby podjął inne działanie, nie marnując żywności? Na pewno nie. Grokował, że zakaz Jill dotyczył również tego drugiego wariantu. W tym momencie istota powstała z ludzkich genów i ukształtowana przez marsjański sposób myślenia, która nie mogła stać się ani człowiekiem, ani Marsjaninem, zakończyła jeden z etapów roz-

Robert A. Heinlein woju, przestając być młodym w gnieździe. W jednej chwili spadła na Smitha świadomość samotności wynikającej z posiadania wolnej woli, a także marsjański spokój pozwalający ogarnąć jej gorycz, rozkoszować się nią, zachwycać i akceptować wszystkie konsekwencje. Z tragiczną radością zdał sobie sprawę, że od tej pory sam będzie musiał podejmować wszelkie decyzje; jego wodny brat Jill mógł go uczyć i służyć mu radą, lecz decyzja należała wyłącznie do niego. Na tym właśnie polegała wieczna całość, ostateczny dar i końcowe zahipotekowanie: własność i właściciel zgrokowani jako niepodzielna jedność. Już nigdy nie będzie mógł uwolnić się od następstw swoich decyzji. . Teraz, kiedy już wie, że jest sobą, będzie mógł jeszcze lepiej grokować swoich braci, łącząc się z nimi bez reszty. Integralność osobowości była, jest i będzie; Mike przestał zachwycać się istnościami swoich niezliczonych braci na Marsie, tych niewielu, ale tym bardziej cennych, na Ziemi, niewyobrażalną liczbą innych, dopiero czekających na uwielbienie i zgrokowanie - i zaczął grokować i wielbić samego siebie. Cały czas pozostawał w transie; tyle miał do zgrokowania, taki galimatias spraw, które musiał rozplatać i wprowadzić w proces swojego dorastania... Wszystko, co widział, słyszał i w czym bra ł udział w Sanktuarium Archanioła Fostera (nie tylko chwila, kiedy znalazł się sam na sam z Digbym)... dlaczego tak źle się czuł w towarzystwie biskupa senatora Boone'a... dlaczego panna Dawn Ardent smakowała jak wodny brat, chociaż nim nie była... skąd wziął się zapach dobra podczas podskakiwania i śpiewu, którego nie zdążył do końca zgrokować... Rozmowy, które prowadził Jubal... Słowa Jubala sprawiały mu najwięcej kłopotów. Analizował je, porównywał z tym, czego nauczył się w gnieździe, starając się pokonać przepaść dzielącą oba języki - ten, w którym myślał i ten, w którym dopiero uczył się myśleć. Szczególny problem pojawiał się przy słowie kościół, przewijającym się bezustannie przez to, co mówił Jubal. W marsjańskim sposobie myślenia nie istniało pojęcie, któremu można było je przyporządkować, chyba że wzięłoby się razem kościół, modlitwę, Boga, zgromadzenie i jeszcze wiele innych słów, i przyrównałoby sieje do całości jedynego świata, jaki poznał w trakcie swojego czekania-dorastania... a następnie przełożyło wszystko z powrotem na angielski, na wyrażenie, które zostało odrzucone przez Mahmouda, Jubala i Digby'ego - choć przez każdego w odmienny sposób. Tyś jest Bogiem. Mike był teraz bliższy zrozumienia tego zdania, aczkolwiek zdawał sobie sprawę, że nigdy nie uda mu się zawrzeć w nim ostateczności marsjańskiego pojęcia, które miało wyrażać. W myślach powtarzał je jednocześnie z marsjańskim słowem, czując, jak z każdą chwilą coraz bardziej je grokuje. Przed północą przyśpieszył bicie serca, zaczął znowu normalnie oddychać, sprawdził działanie poszczególnych organów, rozprostował się i usiadł. Przedtem czuł się zmęczony, ale teraz był rześki, świeży, z otwartym umysłem, gotowy podjąć każde z wielu działań, o jakich wiedział, że już wkrótce go czekają. Tak, jak poprzednio pragnął spokoju, tak teraz odczuwał szczenięcą chęć przebywania w czyimś towarzystwie. Wyszedłszy do holu uradował się, widząc jednego ze swoich wodnych braci. - Cześć! - Cześć, Mike. Wyglądasz jak skowronek na wiosnę. - Czuję się dobrze! Gdzie są wszyscy? - Śpią. Ben i Śmierdziel godzinę temu polecieli do domu. - Aha. - Mike był trochę rozczarowany, że Mahmoud wyjechał, bo chciał się z nim podzielić swoim nowym grokowaniem. - Ja właściwie też powinnam już spać, ale zachciało mi się jeść. Jesteś głodny? -Oczywiście, że jestem głodny! - Chodź, w kuchni powinien być kurczak na zimno, a może coś jeszcze. - Zeszli na dół i załadowali obficie tacę. - Wyjdźmy na zewnątrz. Jest bardzo ciepło. - Dobry pomysł - zgodził się Mike. - Tak ciepło, że można pływać. Prawdziwe babie lato. Zapalę światła. - Nie warto - powiedział Mike. - Wezmę tacę.

Widział doskonale nawet w całkowitej ciemności. Jubal twierdził, że ta umiejętność najprawdopodobniej miała związek z warunkami, w jakich się wychowywał; Mike zgrokował, że to prawda, lecz grokował również, że nie jest to pełne wyjaśnienie. Jego przybrani rodzice po prostu n a u c z y 1 i go widzieć. Noc istotnie była ciepła, choć Mike mógłby swobodnie przebywać bez ubrania nawet na szczycie Mount Everestu. Jednak jego wodni bracia przejawiali niewielką tolerancję na zmiany temperatury i ciśnienia. Od chwili, kiedy dowiedział się o ich słabości, zawsze starał się brać ją pod uwagę. Mimo to z utęsknieniem oczekiwał na pierwszy śnieg; pragnął przekonać się na własne oczy, że każdy płatek stanowi niepowtarzalną konstrukcję utworzoną z kryształków zamarzniętej wody, chodzić po nim na bosaka, a nawet tarzać się w zaspach. Tymczasem jednak cieszył się przyjemnym ciepłem nocy i jeszcze przyjemniejszym towarzystwem wodnego brata. - W porządku; weź ją, a ja włączę światła w basenie. - Dobrze. Mike bardzo lubił wydobywający się spod wody blask, załamywany w maleńkich falach. Było w tym dobro i piękno. Zjedli posiłek przy basenie, a potem położyli się na trawie i zaczęli wpatrywać w gwiazdy. - Mike, tam jest Mars. To Mars, prawda? Czy Antares? - Mars. - Mike... Co oni robią tam, na Marsie? Smith zawahał się. Pytanie obejmowało zbyt szeroki zakres, jak na jego jeszcze niedoskonałą znajomość angielskiego. Po stronie w kierunku horyzontu... to znaczy, na południowej półkuli, jest teraz wiosna. Rośliny są uczone, jak mają rosnąć. -Są uczone...? Ponownie zawahał się. - Larry też uczy rośliny, jak mają rosnąć. Pomagałem mu. Ale moi ludzie... to znaczy Marsjanie - wiem, że teraz w y jesteście moimi ludźmi - uczą rośliny w inny sposób. Na drugiej półkuli robi się coraz zimniej i nimfy, którym udało się przeżyć lato, przyprowadza się do gniazd, żeby je przyśpieszyć i wzrosnąć. - Zastanowił się przez chwilę. - Jeden z ludzi, których zostawiliśmy na równiku, odcieleśnił się, a inni są smutni. - Tak, mówili o tym w wiadomościach. Mike nie oglądał tych wiadomości. O tym, co powiedział swojemu bratu, dowiedział się dopiero wtedy, kiedy został o to zapytany. - Nie powinni być smutni. Pan T. W. Jones, technik żywnościowy pierwszej klasy, nie jest smutny, bo Starzy go umiłowali. - Znałeś go? - Tak. Miał własną twarz, ciemną i piękną. Ale tęsknił za domem. - Mój Boże! Mike, czy ty też czasem tęsknisz za domem? Za Marsem? - Początkowo tęskniłem - odparł. - Byłem zawsze samotny. Przetoczył się bliżej niej i wziął ją w ramiona. - Ale teraz nie jestem samotny. Grokuję, że już nigdy nie będę samotny. - Mike, najdroższy... Pocałowali się, a pocałunek trwał i trwał... Wreszcie wodny brat Człowieka z Marsa oderwał się od niego, by zaczerpnąć tchu. - O, rety! To było chyba jeszcze gorsze niż za pierwszym razem. - Nic ci nie jest, mój bracie? - Nic. Zupełnie nic. Pocałuj mnie jeszcze raz. Dużo później, licząc według zegara kosmicznego, powiedziała: - Mike, czy to... To znaczy, czy ty wiesz... - Wiem. To jest po to, żeby się zbliżać. Teraz zbliżamy się. Właściwie... Chciałam tego od dawna. Mój Boże, wszystkie tego chciałyśmy, ale... Zresztą, nieważne. Posuń się troszeczkę, pomogę ci. Kiedy stopili się w jedno, grokując się coraz bliżej, Mike oznajmił tryumfalnie; -Tyś jest Bogiem! Odpowiedź, jaką otrzymał, nie składała się ze słów. Potem, kiedy grokowanie stało się jeszcze bliższe i Mike poczuł, że właściwie

Obcy w obcym kraju jest już gotów się odcieleśnić, usłyszał jej szept: - Och!... Och! Tyś jest Bogiem! - Grokujemy Boga.

Rozdział XXV Na Marsie ludzie budowali kopuły ciśnieniowe dla wyprawy składającej się z kobiet i mężczyzn, która miała przybyć następnym statkiem. Zaawansowanie prac wyprzedzało harmonogram, gdyż Marsjanie okazywali dużą pomoc. Część zaoszczędzonego w ten sposób czasu wykorzystywano na wstępne obliczenia i pomiary związane z projektem uwolnienia tlenu związanego z różnymi minerałami w piaskach Marsa, by uczynić tę planetę nieco bardziej przyjazną dla przyszłych pokoleń. Starzy ani nie pomagali, ani nie przeszkadzali w tych czynnościach; jeszcze nie nadszedł czas. Ich medytacje zbliżały się do punktu krytycznego, który miał na długie tysiąclecia zadecydować o kształcie marsjańskiej sztuki. Na Ziemi odbywały się kolejne wybory, a pewien poeta opublikował w niewielkim nakładzie wiersz składający się wyłącznie ze znaków interpunkcyjnych i spacji. Recenzent „Time'a" zasugerował, żeby w tej samej postaci drukowano sprawozdania z posiedzeń Najwyższej Rady Federacji. Rozpoczęto gigantyczną kampanię mającą na celu zwiększenie sprzedaży narządów płciowych roślin, cytując przy tym wypowiedź pani Douglas („Cień wielkości"): „Nie usiadłabym przy stole, na którym nie ma kwiatów, tak samo jak nie usiadłabym przy stole bez obrusa." Tybetański swami * z Palermo na Sycylii ogłosił w Beverly Hills o odkryciu zupełnie nowego, aczkolwiek wywodzącego się ze starożytnej jogi, sposobu oddychania, zwiększającego siłę kosmicznego oddziaływania między płciami. Jego uczniowie musieli siedzieć w pozie matsyendra, ubrani w ręcznie tkane szaty, podczas gdy on czytał im na głos Rygwedę, jego asystent zaś w pokoju obok przeglądał zawartość portfeli i torebek. Nie zanotowano żadnej kradzieży, gdyż obu dżentelmenom przyświecały bardziej długofalowe cele. Prezydent Stanów Zjednoczonych ogłosił pierwszą niedzielę listopada Narodowym Dniem Babci i zachęcał Amerykę, aby uczciła to święto ogromną liczbą kwiatów. Właściciel sieci domów pogrzebowych został oskarżony o stosowanie nadmiernych obniżek cen. Biskupi Kościoła Nowego Objawienia (fosteryci) po tajnym konklawe oznajmili o drugim Wielkim Cudzie: nadbiskup Digby dostąpił wniebowstąpienia i mianowany został archaniołem, ustępując rangą jedynie archaniołowi Fosterowi. Informacji tej towarzyszyła wiadomość o mianowaniu nowego nadbiskupa, którym po długich targach, dzięki poparciu frakcji senatora Boone'a, został Huey Short. „L'Unita" i „Hoy" opublikowały jednobrzmiące demaskatorskie artykuły na ten temat, „l'Osservatore Romano" i „Christian Science Monitor" zignorowały to wydarzenie, „Times of India" wykpił je, natomiast ukazujący się w Manchesterze „Guardian" po prostu zrelacjonował-fosteryci w Anglii byli nieliczni, ale nadzwyczaj wojowniczo nastawieni. Digby niezbyt ucieszył się ze swojego awansu. Człowiek z Marsa nie pozwolił mu dokończyć doprowadzonego zaledwie do połowy dzieła, a ten głupi osioł Short na pewno nie da rady tego dokonać. Foster wysłuchał z anielską cierpliwością wszystkich żalów Digby'ego, po czym rzekł: Posłuchaj, junior: jesteś teraz aniołem, więc daj sobie z tym wszystkim spokój. W wieczności nie ma czasu na to, żeby się nawzajem obwiniać. Ty też zachowywałeś się jak głupi osioł, dopóki nie wpadłeś na pomysł, żeby mnie otruć. Potem radziłeś sobie całkiem nieźle. Teraz, kiedy Short został nadbiskupem, na pewno da sobie radę, bo nie ma innego wyjścia. Tak samo jest z papieżami; niektórzy byli zupełnie do niczego, dopóki nie dostali tej posady. Pogadaj z którymś z nich. Nie bój się, tu nie ma czegoś takiego jak profesjonalna zawiść. * swami (hindi) - mędrzec, uczony (przyp. tłum.).

Digby uspokoił się, ale przedstawił jedną prośbę. Foster potrząsnął aureolą. Nie wolno ci go tknąć. Nawet nie powinieneś próbować. Naturalnie, jeśli koniecznie chcesz zrobić z siebie głupca, możesz złożyć prośbę o zgodę na dokonanie cudu, ale zapewniam cię, że jej nie uzyskasz. Jeszcze nie rozumiesz Systemu. Marsjanie mają własny układ, odmienny od naszego, i jak długo potrzebują tego gościa, nie

możemy mu nic zrobić. Robią wszystko po swojemu - we Wszechświecie istnieje ogromna różnorodność, dla każdego coś miłego. Wy, pracownicy operacyjni, często nie zdajecie sobie z tego sprawy. - Chcesz powiedzieć, że ten punk może machnąć mnie na tę stronę, a mnie nie wolno mu się niczym odwdzięczyć? - Ja chyba postąpiłem tak samo, prawda? Zdaje się, że ci teraz pomagam? Posłuchaj, jest masa roboty do odwalenia. Szef wymaga fachowości, nie jakichś przepychanek. Jeśli będziesz potrzebował wolnego dnia, żeby się odprężyć, poleć do Raju muzułmanów i rób tam, co ci się podoba, ale na co dzień masz wyprostować aureolę, nastroszyć skrzydła i zakasać rękawy. Im wcześniej zaczniesz się zachowywać jak anioł, tym szybciej poczujesz się jak w Niebie. Uśmiechnij się, junior! Z piersi Digby'ego wyrwało się głębokie eteryczne westchnienie. W porządku, jestem Szczęśliwy. Od czego mam zacząć? Jubal dowiedział się o zniknięciu nadbiskupa z pewnym opóźnieniem. Co prawda, zaświtało mu w związku z tym pewne podejrzenie, lecz natychmiast przestał sobie zaprzątać tym głowę; nawet

Robert A. Heinlein

jeśli Mike miał z tym coś wspólnego, załatwił to nie zostawiając żadnych śladów. Tymczasem w jego domu rozszalały się gwałtowne burze. Harshaw domyślał się, co było ich powodem, choć nie miał zamiaru przeprowadzać śledztwa. Mike osiągnął już pełnoletność i gdyby chciał, z pewnością potrafiłby wyjść obroną ręką z każdego zwarcia. Poza tym i tak był już najwyższy czas, żeby stał się mężczyzną. Jubal nie mógł zrekonstruować zbrodni na podstawie zachowania dziewcząt, ponieważ układy były płynne i ulegały bezustannym zmianom: ABC przeciwko D, BCD przeciwko A, AB przeciwko CD, AD przeciwko CB... I tak dalej, przez wszystkie możliwe kombinacje, w jakich cztery kobiety mogły skakać sobie nawzajem do oczu. Trwało to niemal przez cały tydzień zapoczątkowany fatalną wyprawą do kościoła; w tym okresie Mike przebywał głównie w swoim pokoju, najczęściej pogrążony w tak głębokim transie, że Jubal natychmiast uznałby go za martwego, gdyby już wcześniej nie widział go w podobnym stanie. Harshaw nie miałby nic przeciwko temu, gdyby nie to, że właściwie nie miał go kto obsługiwać. Dziewczyny spędzały większość czasu na sprawdzaniu, „czy Mike'owi nic nie jest" i były zbyt zajęte, żeby gotować, nie wspominając już o wypełnianiu obowiązków sekretarek. Nawet niewzruszona jak skała Annę... Do diabła, Annę była najgorsza! Roztargniona, wybuchająca bez powodu płaczem... Mimo to Jubal gotów był założyć się o swoją głowę, że nawet gdyby miała teraz znaleźć się jako Świadek przy Powtórnym Przyjściu w Chwale, bez problemu zapamiętałaby datę, czas, osoby biorące udział, porządek wydarzeń i ciśnienie atmosferyczne. W czwartek wieczorem Mike nagle przebudził się z transu i w jednej chwili miał ABCD na swoje usługi. Dziewczęta zaczęły także • zajmować się Jubalem, choć ten miał nieprzyjemne wrażenie, że nawet gdyby zwiększył im pięciokrotnie pensję, w chwili kryzysu one i tak wybrałyby Mike'a. Ponieważ jednak do domu wreszcie powrócił spokój, Harshaw nie miał nic przeciwko temu, żeby tymczasowe rządy sprawował nie on, a ktoś inny. Posiłki znowu były o czasie, nawet lepsze niż poprzednio; kiedy zawołał „Pierwsza!", dziewczyna, która się pojawiała, była uśmiechnięta, szczęśliwa i chętna do pracy. Jubala w najmniejszym stopniu nie interesowało, kto zajmuje pierwsze miejsce na liście popularności. Oprócz tego bardzo interesujące były zmiany, jakie dokonały się

w Mike'u. Jeszcze w ubiegłym tygodniu chłopak był wręcz nienormalnie potulny, teraz zaś stał się tak pewny siebie, że Jubal nie zawahałby się określić go jako czupurnego, gdyby nie to, że był w dalszym ciągu nadzwyczaj grzeczny i uprzejmy. Hołdy składane mu przez dziewczęta odbierał jako coś zupełnie naturalnego, sprawiał wrażenie starszego, niż wynikało to z jego wieku, głos pogłębił mu się, mówił donośnie i dobitnie, a nie cicho i nieśmiało. Jubal ocenił, że Mike'a można już było przestać traktować jak pacjenta. Z jednym tylko wyjątkiem: Mike w dalszym ciągu nie potrafił się śmiać. Czasem tylko uśmiechał się, usłyszawszy jakiś żart i zdarzało się nawet, że nie prosił o wyjaśnienie. Był pogodny, nawet wesoły - ale nigdy się nie śmiał. Jubal doszedł do wniosku, że nie ma to większego znaczenia. Pacjent był normalnym zdrowym człowiekiem. Jeszcze niedawno Harshaw zawahałby się przed postawieniem jakiejkolwiek sumy na to, że tak się sprawy potoczą, więc teraz zdobył się na dosyć pokory, by nie przypisywać sobie zasług. Człowiek z Marsa znacznie więcej miał do zawdzięczenia dziewczynom... a może dziewczynie? Od samego początku Jubal powtarzał Mike'owi, że jest mile widzianym gościem, ale powinien także zobaczyć nieco świata, jak tylko poczuje się wystarczająco silny. W związku z tym nie powinien czuć się zaskoczony, kiedy pewnego dnia przy śniadaniu Mike oznajmił, że wyjeżdża. Był jednak zaskoczony, a także urażony. Harshaw ukrył te uczucia ocierając niepotrzebnie usta serwetką. - Doprawdy? A kiedy? - Wyjeżdżamy dzisiaj. - Aha. Użyłeś liczby mnogiej. Czy mam rozumieć, że od tej pory Larry, Duke i ja będziemy sami sobie gotować? - Rozmawialiśmy o tym - odparł Mike. - Ja muszę mieć kogoś przy sobie. Jeszcze nie znam ludzi i często popełniam błędy. Powinienem zabrać Jill, bo ona chce w dalszym ciągu uczyć się marsjańskiego, ale może to być Larry lub Duke, jeśli nie chcesz rozstać się z żadną z dziewcząt. - Mam prawo głosu? Jubal, ty musisz zadecydować. Wszyscy o tym wiemy. (Synu, prawdopodobnie właśnie powiedziałeś swoje pierwsze kłamstwo. Wątpię, czy zdołałbym zatrzymać nawet Duke'a, gdybyś ty postanowił inaczej.) Ja też uważam, że to powinna być Jill. Ale pamiętajcie, dzieciaki: tu jest wasz dom.

Obcy w obcym kraju - Wiemy o tym. Wrócimy. Znowu będziemy dzielić się wodą. - Na pewno, synu. - Tak, ojcze. -Hę?... Jubal, w marsjańskim nie ma słowa ojciec, aleja ostatnio zgrokowałem, że jesteś moim ojcem. I ojcem Jill. Jubal zerknął na dziewczynę. Hmm... Grokuję. Uważajcie na siebie. -Tak. Chodź, Jill. Odeszli, zanim Jubal zdążył wstać od stołu.

Rozdział XXVI Było to typowe wesołe miasteczko: karuzele, wata na patyku i masa innych atrakcji mających na celu pozbawienie odwiedzających ich pieniędzy. Nieustraszony Fenton wykonywał swoje Śmiertelne Skoki do Basenu. W Salonie Atrakcji zamiast jasnowidza był magik, zamiast brodatej kobiety hermafrodyta, zamiast pożeracza noży połykacz ognia, zamiast wytatuowanego mężczyzny wytatuowana kobieta, będąca jednocześnie zaklinaczką wężów, pokazującą się w finale numeru „...zupełnie nago! Ubrana jedynie w swoją skórę przyozdobioną egzotycznymi wzorami!" Każdy z widzów, któremu udałoby się znaleźć choćby jeden cal kwadratowy jej ciała poniżej szyi nie pokryty tatuażem, zdobyłby nagrodę w wysokości dwudziestu dolarów. Jak do tej pory nikt nie zgłosił się po nagrodę. Pani Paiwonski rzeczywiście występowała „ubrana jedynie w skórę" - swoją i czteraastostopowej długości boa-dusiciela imieniem Pieszczoch. Gad owijał się tak szczelnie wokół najbardziej strategicznych miejsc, że żaden duchowny kontroler nie miał się do czego przyczepić. W celu zapewnienia dodatkowej ochrony - tym razem wężowi - pokaz odbywał się w szklanym terrarium z kilkoma jadowitymi kobrami. Poza tym oświetlenie nie należało do najmocniejszych. Twierdzenie pani Paiwonski było jednak zgodne z prawdą. Jej mąż do samej śmierci prowadził w San Pedro studio tatuażu; kiedy ruch nieco malał, wraz z żoną przyozdabiali nawzajem swoje ciała. Po pewnym czasie na skórze kobiety poniżej szyi nie pozostał naj-

mniejszy skrawek wolnego miejsca. Chełpiła się tym, że jest najbardziej przyozdobioną kobietą na świecie, w dodatku przez największego artystę w dziejach ludzkości - taką właśnie opinię miała o swoim mężu. Patrycja Paiwonski nie ponosiła żadnych moralnych szkód w związku z kontaktami z grzesznikami i jarmarcznymi przekupniami, gdyż wraz z mężem została nawrócona przez samego Fostera i kiedy tylko mogła, odwiedzała najbliższy kościół Nowego Objawienia. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby występować bez żadnego okrycia, gdyż wierzyła święcie w to, że stanowi dzieło sztuki religijnej znacznie przewyższające wartością te znajdujące się w muzeach i katedrach. Kiedy wraz z George'em ujrzeli światło, pozostały na niej jeszcze mniej więcej trzy stopy kwadratowe nietkniętej skóry; kiedy George umarł, nosiła już na sobie obrazkową historię życia Fostera, poczynając od jego kołyski otoczonej aniołami, kończąc na chwalebnym dniu, w którym zajął należne mu miejsce. Niestety, znaczna część tej świętej historii przez większość czasu musiała pozostawać zakryta, lecz Patrycja z radością prezentowała ją podczas zamkniętych spotkań wierzących w Nowe Objawienie, jeśli tylko poprosił ją o to kapłan - a prosił prawie za każdym razem. Nie potrafiła wygłaszać kazań, nie umiała śpiewać, ale za to stanowiła żywe świadectwo prawdy. Występowała jako przedostatnia w programie. Miała jeszcze dość czasu, by otrząsnąć się ze wspomnień i wśliznąć za zasłonę, czekając na jej uniesienie. Tymczasem trwał występ magika. Doktor Apollo rozdał publiczności stalowe pierścienie, aby wszyscy mogli się przekonać, że są solidnie wykonane. Następnie kazał złożyć je tak, żeby zachodziły jeden na drugi, dotknął każdego magiczną różdżką... i pierścienie utworzyły łańcuch. Położywszy różdżkę w powietrzu wziął od asystentki kosz z jajami i zaczął żonglować sześcioma z nich, lecz uwaga publiczności była zwrócona raczej na asystentkę niż na niego. Miała na sobie nieco więcej niż pani Paiwonski, mimo to można było z całą pewnością stwierdzić, że nie jest nigdzie wytatuowana. Widzowie nie zauważyli, kiedy sześć jaj zamieniło się w pięć, pięć w cztery... trzy, dwa... aż wreszcie doktor Apollo podrzucał jedno jedyne jajko. Co roku mamy coraz mniej jajek - powiedział i rzucił je w tłum. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że jajko nie dotarło do celu.

ATLANTIS S.C. ATLANTIS S.C. ATLANTIS S.C. UWAGI

Jest to pierwsze w Polsce bibliofilskie wydanie największego dzieła J.R.R. Tolkiena. Albumowa edycja (format A-4, twarda oprawa z obwoluta zawrze w sobie pięćdziesiąt dwie kolorowe ilustracje brytyjskiego grafika Allana Lee, a także pakiet barwnych map. PIERWSZY TYSIĄC egzemplarzy tej edycji zostanie opatrzony kolejnymi numerami z dołączonym imiennym certyfikatem własności. O przydzieleniu numerów zadecyduje kolejność napływających do Wydawnictwa opłaconych talonów subskrybcyjnych. Będziemy o tym powiadamiać każdego ze

subskrybentów, przesyłając na jego adres umowę subskrybcyjną. Ostateczny termin przyjmowania wpłat upływa 10.11.1992 r. Decyduje data stempla pocztowego. Cena egzemplarza dla SUBSKRYBENTA wynosi 329.000 złotych. Koszty wysyłki książki do odbiorcy ponosi Wydawnictwo. Książki będzie można również odbierać w Dziale Handlowym Wydawnictwa ATLANTIS S.C. w Warszawie (ul. Kolejowa 21, I piętro, pok. 5) po uprzednim skontaktowaniu się telefonicznie pod numerami: 32-02-61 wewnętrzny 42 lub 27-7299.

Robert A. Heinlein Doktor Apollo przywołał na scenę jakiegoś chłopca z widowni. Synu, wiem, co myślisz. Myślisz, że nie jestem prawdziwym magikiem. Dostaniesz za to dolara. Podał chłopcu banknot, który nagle zniknął. O, rety! Damy ci jeszcze jedną szansę. Masz go? W takim razie zmykaj. Powinieneś już być w domu, w łóżku. - Dzieciak umknął ze swoim dolarem. Magik zmarszczył brwi. - Madame Merlin, co teraz zrobimy? Asystentka szepnęła mu coś na ucho. Doktor Apollo potrząsnął głową. Chyba nie tutaj, przy tych ludziach? Szepnęła coś ponownie, a on westchnął. Przyjaciele, madame Merlin pragnie położyć się do łóżka. Czy któryś z panów zechciałby jej pomóc? Rzucił się cały tłum. Nie wszyscy! Który z panów był w wojsku? Ochotników w dalszym ciągu było zbyt dużo. Doktor Apollo wybrał dwóch i powiedział: Za kulisami stoi wojskowa prycza. Zechcą panowie wnieść ją na scenę? Madame Merlin, proszę na mnie spojrzeć. Podczas kiedy mężczyźni ustawiali pryczę, doktor Apollo wykonywał tajemnicze ruchy rękami. Śpij... Śpij... Już śpisz. Przyjaciele, ona jest pogrążona w głębokim transie. Panowie, a teraz proszę położyć ją na łóżku. Tylko ostrożnie... Sztywne niczym zwłoki ciało dziewczyny zostało przeniesione na pryczę. - Dziękuję. - Magik wziął różdżkę z powietrza i skierował ją na stół ustawiony w głębi sceny. Leżące tam wraz z wieloma innymi rzeczami złożone prześcieradło poszybowało w jego kierunku. Rozłóżcie je i nakryjcie ją razem z głową. Nie wypada przyglądać się śpiącej kobiecie. Dziękuję, możecie panowie odejść... Znakomicie. Madame Merlin, słyszy mnie pani? - Tak, doktorze Apollo. - Zasypiając była pani bardzo ciężka, teraz stała się pani znacznie lżejsza. Stąpa pani po obłokach... Unosi się pani... - Przykryte prześcieradłem ciało uniosło się o stopę nad łóżko. - Ostrożnie! Nie może pani stać się zbyt lekka!

Z widowni dobiegł chłopięcy szept: Kiedy nakrywali ją prześcieradłem, wyśliznęła się przez klapę w podłodze. To, co widać, to tylko druciany szkielet. Kiedy on zdejmie prześcieradło, druty złożą się i znikną. Każdy by to potrafił. Doktor Apollo nie zwrócił na niego uwagi. -Proszę wyżej, madame Merlin. Jeszcze wyżej... Dobrze. Okryty płótnem kształt unosił się sześć stóp nad sceną. Jest tam stalowy pręt, którego nie widać - szepnął wścibski młodzieniec. - W miejscu, gdzie prześcieradło zwisa dotykając łóżka. Doktor Apollo poprosił na scenę ochotników, by zdjęli z jego asystentki prześcieradło. Ona już go nie potrzebuje, bo śpi na obłokach. - Odwrócił się do zawieszonego w powietrzu kształtu i zdawał się nasłuchiwać. Proszę głośniej... Tak? Mówi, że nie chce prześcieradła. (Teraz zniknie druciany szkielet.) Magik szybkim ruchem zdjął prześcieradło. Publiczność prawie tego nie zauważyła, gdyż wpatrywała się w madame Merlin, unoszącą się sześć stóp nad sceną. I gdzie ten stalowy pręt? - zapytał kolega chłopca, który wiedział wszystko o kulisach czarnej magii. - Musisz patrzeć w miejsce, od którego starają się odwrócić twoją uwagę. Nic nie widać, bo tak ustawili światła, żeby świeciły prosto w oczy. - Wystarczy, księżniczko! - powiedział doktor Apollo.* - Podaj mi rękę. Obudź się! Pomógł jej wyprostować się, a następnie zejść na scenę. (Widziałeś, gdzie postawiła stopę? Właśnie tam był ten pręt. Zwykła sztuczka, nic więcej - wyszeptał z satysfakcją chłopak.) - A teraz, przyjaciele, zechciejcie poświęcić nieco uwagi naszemu uczonemu gościowi, profesorowi Timoszenko, który... - Proszę, nie wychodźcie! - przerwał mu prowadzący program. - Dzięki porozumieniu z Radą Uniwersytetów oraz Departamentem Bezpieczeństwa tego pięknego miasta, jeden z widzów tego jednego jedynego przedstawienia otrzyma od nas dwudziestodolarowy banknot... Zachęta na nikogo nie podziałała. Kiedy ostatni widz wyszedł z

Informacje o subskrybcji na odwrocie talonu Wszystkich dodatkowych potrzebnych informacji udzielamy pod numerem 27-73-99 w godz. II00 — 1300.

Obcy w obcym kraju namiotu, obsługa zaczęła natychmiast szykować go do zwinięcia. Następnego ranka cały zespół czekała podróż pociągiem w nowe miejsce. Konferansjer, będący jednocześnie właścicielem interesu, wszedł za kulisy. - Zaczekaj, Smitty. - Wręczył magikowi kopertę. - Chłopcze, przykro mi to mówić, ale ty i twoja żona nie jedziecie z nami do Paducah. - Wiem o tym. - Ja tam nic do ciebie nie mam, ale muszę myśleć o intresach. Zatrudniliśmy zespół telepatów; on odczytuje teksty z kartek w zaklejonych kopertach, a ona demonstruje podstawy frenologii *. Sam wiesz, że nie umawialiśmy się na cały sezon. - Wiem - zgodził się magik. - Nie mam do ciebie żalu, Tim. - Cieszę, że tak do tego podchodzisz. - Konferansjer zawahał się. - Smitty, chcesz usłyszeć ode mnie dobrą radę? - Chętnie usłyszę od ciebie dobrą radę - odparł magik. - To dobrze. Smitty, twoje sztuczki są dobre, ale sztuczki to za mało, żeby zostać magikiem. Ty się w to nie angażujesz. Zachowujesz się jak człowiek showbiznesu - nie wtykasz nosa w cudze sprawy, nie podkładasz nikomu świni, pomagasz każdemu, kto cię poprosi - ale nim nie jesteś. Nie potrafisz wyczuć, w jaki sposób robi się z widza balona. Prawdziwy magik potrafi zadziwić publiczność nawet wyczarowując z powietrza dziesięciocentówkę. Ta twoja lewitacja... Nigdy nie widziałem, żeby ktoś robił to lepiej od ciebie, ale ludzi to nie bierze. Nie masz psychologicznego podejścia. Weź na przykład mnie: ja nie potrafię wyczarować dziesięciocentówki. Nic nie potrafię - tylko jedno, co się naprawdę liczy: znam ludzi. Wiem, czego im trzeba, nawet jeśli oni tego nie wiedzą. Chodzi o to, żeby umieć się sprzedać, synu. Wszystko jedno, czy jesteś politykiem, księdzem czy magikiem. Jeżeli wiesz, czego ludzie chcą, wtedy możesz nawet się zbytnio nie wysilać. - Jestem pewien, że masz rację. - Jasne, że mam. Ludzie chcą seksu, krwi i pieniędzy. Nie dajemy im krwi, ale pozwalamy mieć nadzieję, że połykacz ognia albo człowiek rzucający nożami popełnią jakiś błąd. Nie dajemy im pieniędzy, ale zabieramy tak mało, że mogą to sobie odbić przy najbliższej drobnej kradzieży. Nie dajemy im seksu, ale pokazujemy dziewczyny tak rozebrane, że pozostaje tylko wysilić odrobinę wyobraźnię. Więc choć nic nie widzą, idą do domów zadowoleni. Czego jeszcze chcą ludzie? Tajemnicy! Chcą sobie wyobrażać, że świat jest cholernie romantyczny, podczas kiedy w rzeczywistości wcale taki nie jest. Właśnie na tym polega nasza praca... ale ty jeszcze się tego nie nauczyłeś. Do licha, synu, oni wiedzą, że twoje sztuczki to lipa, a twoim zadaniem jest pomóc im uwierzyć, że nie mają racji. Tego ci brakuje. - Jak mam to zdobyć, Tim? - Do diabła, z czasem sam się nauczysz. Ale... Ten twój pomysł, żeby występować jako Człowiek z Marsa! Nigdy nie wolno wpychać widzom czegoś, w co nie są w stanie uwierzyć. Oni wszyscy widzieli Człowieka z Marsa na zdjęciach albo w stereowizji. Jesteś do niego trochę podobny, ale nawet gdybyś był jego bliźniakiem, to wszyscy wiedzą, że ktoś taki nie występowałby w wesołym miasteczku. To tak samo, jakbyś ogłosił, że połykaczem ognia jest prezydent Stanów Zjednoczonych. Widz chce we wszystko uwierzyć, ale nie znosi, kiedy nie docenia się jego inteligencji, zakładając, że ją w ogóle ma. A chyba ma, bo nawet najgłupszy widz ma przecież w łepetynie trochę mózgu. - Będę o tym pamiętał. - Za dużo gadam. To nawyk wszystkich konferansjerów. Dacie sobie radę, dzieciaki? Jak tam stoicie z forsą? Właściwie nie powinienem pytać, ale może potrzebujecie pożyczki? - Dziękuję, Tim. Damy sobie radę. No to trzymajcie się. Cześć, Jill. I wyszedł. * frenologia - pogląd, według którego z ukształtowania czaszki można wnioskować o zdolnościach i właściwościach psychicznych człowieka.

W chwilę potem zjawiła się Patrycja Paiwonski ubrana w płaszcz kąpielowy. Dzieciaki, Tim skreślił wasz numer! - I tak mieliśmy zamiar wyjechać, Pat. Jestem na niego tak wściekła, że mam ochotę zerwać przedstawienie! -Daj spokój, Pat... - Niech sam sobie tańczy z wężami! A resztę programu wypełnią mu clowni. Tylko ciekawe, kto mu na to przyjdzie! - Pat, Tim ma rację. Nie jestem showmanem. - Hmm... Będzie mi was brakowało. Słuchajcie! Na pewno nie zwiną nas do rana, więc może chodźcie do mnie, to posiedzimy razem i pogadamy? - Mam lepszy pomysł, Patty - odparła Jill. - Ty przyjdź do nas Co byś powiedziała na długą, gorącą kąpiel? -O, rety... Dobra. Przyniosę butelkę. -Nie trzeba-zaprotestował Mike. -Wiem, copijes?. Mamy to. W takim razie... Mieszkacie w „Imperialu", prawda? Sprawdzę tylko, czy moim maleństwom nie dzieje się krzywda i powiem Pieszczochowi, że wychodzę. Wezmę taksówkę. Zjawię się najpóźniej za pół godziny. Samochód prowadził Mike. Było to małe miasteczko, bez komputerowego sterowania ruchem; Mike jechał dokładnie z najwyższą dozwoloną szybkością wślizgując się w niedostrzegalne dla Jill odstępy między pojazdami. Czynił to bez najmniejszego wysiłku. Jill również powoli się tego uczyła, a przynajmniej wiedziała, jak to robił: przedłużał subiektywny odbiór czasu tak bardzo, że wszystko wydawało się poruszać w zwolnionym tempie. Nasunęła jej się refleksja, że jest to dość niezwykłe u człowieka, który zaledwie kilka miesięcy temu nie potrafił sobie poradzić nawet ze sznurowadłami. Nie rozmawiali, gdyż porozumiewanie się między umysłami pracującymi z różną szybkością nie należało do najłatwiejszych. Jill rozmyślała o życiu, które zostawiali za sobą, wspominając je i zachwycając się nim, zarówno po marsjańsku, jak i po ludzku. Do chwili poznania Mike'a przez całe życie ulegała tyranii zegara najpierw w szkole, potem na studiach i wreszcie w szpitalu. W wesołym miasteczku żyło się zupełnie inaczej. Z wyjątkiem obowiązku kilkukrotnego w ciągu dnia pojawienia się na sce;:;tI wyglądania możliwie najładniej, nigdy nie musiała nic/ego robić o wyznaczonej porze. Mike nie zwracał uwagi na to, czy jedzą raz czv sześć razy dziennie - we wszystkich kwestiach domowych zdawał się całkowicie na nią i wszystko mu odpowiadało. Mieli własny wóz mieszkalny i często zdarzało się, że przez cały czas występów w jakimś miasteczku ani na chwilę nie opuszczali terenu lunaparku. Traktowali go jak gniazdo, do którego nie miały dostępu troski zewnętrznego świata. Oczywiście wszędzie roiło się od widzów, lecz Jill nauczyła się traktować ich w sposób przyjęty w środowisku. Widzowie nie byli ludźmi, tylko istotami, których jedyne zadanie polegało na przynoszeniu forsy. Dobrze im się żyło w wesołym miasteczku. Wtedy, kiedy wyruszyli w świat, by poszerzyć edukację Mike'a, sprawy nie przedstawiały się tak różowo. Co chwila ktoś ich rozpoznawał i czasem z najwyższym trudem udawało im się uciec - bynajmniej nie przed prasą, tylko przed rzeszami ludzi, którym wydawało się że mają prawo domagać się czegoś od Mike'a. Po pewnym czasie Mike pomyślał sobie nieco inną, doroślejszą twarz i dokonał kilku innych zmian, co w połączeniu z faktem, że odwiedzali miejsca, gdzie rączej nie spodziewano się Człowieka z Marsa, zapewniło im nieco spokoju. Wtedy także, kiedy Jill podawała przez wizjofon ich nowy adres, Jubal zaproponował postawienie zasłony dymnej. Kilka dni później Jill przeczytała w jakiejś gazecie, że Człowiek z Marsa udał się na medytacje do tybetańskiego klasztoru. Klasztor był w rzeczywistości zajazdem „Hank's Grill" w prowincjonalnym miasteczku, gdzie Jill zatrudniła się jako kelnerka, Mike zaś zmywał naczynia. Kiedy szef nie patrzył, Mike korzystał ze swoich zdolności, „zmywając" w okamgnieniu ogromną slertę talerzy. Zostali tam przez tydzień, a potem ruszyli w dalszą drogę,

Robert A. Heinlein czasem pracując, a czasem nie. Odkąd Mike dowiedział się o istnieniu bibliotek publicznych, odwiedzali je niemal codziennie. Chłopak myślał dotąd, że biblioteka Jubala zawierała przynajmniej po jednym egzemplarzu wszystkich książek, jakie istniały na Ziemi. Kiedy odkrył cudowną prawdę, że tak nie jest, a stało się to w Akron, zostali tam cały miesiąc - Jill głównie robiła zakupy, gdyż Mike'a z książką w ręku trudno było uznać za towarzystwo. Ale najlepiej żyło im się w Wesołym Miasteczku Baxtera. Jill przypomniała sobie z rozbawieniem, jak w którejś mieścinie -jak to się ona nazywała? - zaaresztowano „żywe obrazy". Było to nieuczciwe, gdyż wcześniej zawsze dogadywali się z władzami co do najistotniejszych szczegółów: z biustonoszami czy bez, światła jasne czy przyćmione, i tak dalej. Mimo to szeryf zaaresztował dziewczyny, a sędzia pokoju miał wyraźną ochotę przymknąć je na dłużej. Lunapark zawiesił działalność, jego załoga zaś udała się na salę rozpraw, wraz z tłumem gapiów pragnących ujrzeć na własne oczy „bezwstydne kobiety". Mike i Jill wcisnęli się z trudem i stanęli pod samą ścianą. Jill udało się wymóc na Mike'u przyrzeczenie, że nigdy nie będzie robił nic niezwykłego, jeżeli mogłoby to zostać zauważone. Jednak Mike zgrokował kryzysową sytuację... Szeryf właśnie rozwodził się szeroko i z zapałem nad obrazą moralności publicznej, kiedy zarówno on jak i sędzia stali się całkowicie nadzy. Jill i Mike umknęli z sali, korzystając z zamieszania. Podobnie uczyniły wszystkie oskarżone, lunapark zaś przeniósł się do bardziej uczciwego miasteczka. Nikt nie skojarzył cudu z obecnością Mike'a. Dla Jill wyraz twarzy szeryfa stanowił jedno z najwspanialszych wspomnień. Zaczęła nawet mówić do Mike'a w myślach, żeby przypomnieć mu, jak śmiesznie wyglądał wtedy przedstawiciel prawa, lecz nie mogła mu tego przekazać, gdyż Marsjanin nie miał poczucia humoru. Łączyły ich głęboko zgrokowane telepatyczne więzy - ale tylko po marsjańsku. (-Tak, Jill?) (Później.) Kiedy dojechali do hotelu, wyraźnie poczuła, jak jego umysł przyśpiesza upływ czasu. Jill wolałaby mieszkać na terenie wesołego miasteczka, gdyby niejedno: wanny. Prysznice były w porządku, lecz nic nie mogło zastąpić kąpieli w wannie wypełnionej gorącą wodą. W związku z tym od czasu do czasu przenosili się do hotelu i wynajmowali samochód. Mike nie podzielał jej niechęci do brudu. Był teraz równie czysty jak ona, ale wyłącznie dzięki temu, że dużym nakładem sił przyzwyczaiła go do dbania o higienę. Aby utrzymać swoje ciało w czystości, nie potrzebował się wcale myć, podobnie jak nie musiał chodzić do fryzjera, odkąd dowiedział się, jaka fryzura najbardziej podoba się dziewczynie. Natomiast każda możliwość zanurzenia się w wodzie życia sprawiała mu taką samą przyjemność, co dawniej. Hotel „Imperial" był stary i zaniedbany, za to wanna w apartamencie dla nowożeńców miała ogromne rozmiary. Jill weszła do łazienki, odkręciła kurki... i nawet specjalnie się nie zdziwiła, kiedy poczuła, że jest już rozebrana do kąpieli. Kochany Mike! Wiedział o tym, że ona uwielbia robić zakupy, więc niejako zmuszałją do folgowania temu upodobaniu wysyłając w niebyt wszystkie stroje, które już przestały się jej podobać. Robiłby to nawet częściej, gdyby nie powiedziała mu, że paradując codziennie w nowym ubraniu zwracałaby na siebie uwagę. Dziękuję, kochanie! - zawołała. - Chodź, wskakujemy! Albo zdążył się już rozebrać, albo również „zniknął" swoje ubranie. Doszła do wniosku, że w grę wchodziło raczej to pierwsze. Mike'a nie interesowało kupowanie odzieży; uważał, że jej głównym zadaniem jest ochrona przed skutkami zmian atmosferycznych, a do tego celu nie była mu zupełnie potrzebna. Weszli do wanny zwróceni twarzami do siebie. Jill nabrała nieco wody w złożone dłonie, uniosła do ust i podała mu. Rytuał nie był konieczny, lecz Jill lubiła przypominać im w ten sposób o czymś, o czym i tak żadne nigdy by nie zapomniało.

Przypomniałam sobie, jak śmiesznie wyglądał na golasa ten okropny szeryf. Czy on wyglądał śmiesznie? -I to jeszcze jak! - Wytłumacz mi, co w nim było śmiesznego. Nie rozumiem tego żartu. - Hmm... Wątpię, czy potrafię. To nie był żart taki jak kawały i dowcipy, które można wyjaśnić. - Nie grokuję, dlaczego szeryf był śmieszny - powtórzył Mike. W obu grokowałem dużą niewłaściwość. Gdybym nie wiedział, że będziesz niezadowolona, odesłałbym ich. - Mój kochany. - Dotknęła jego policzka. - Kochany, dobry Mike. Bardzo dobrze, że tego nie zrobiłeś. To była dla nich wystarczająca kara. Przez najbliższe pięćdziesiąt lat w tym miasteczku nie będzie żadnych aresztowań za obrazę moralności publicznej. Ale pomówmy o czymś innym: chciałam ci powiedzieć, że przykro mi z powodu skreślenia naszego numeru. Napisałam scenariusz najlepiej jak umiałam, aleja też nie jestem zawodowcem. - To moja wina, Jill. Tim mówił prawdę... Ja nie grokuję gapiów. Mimo to bardzo się cieszę, że pracowaliśmy w lunaparku. Z każdym dniem grokowałem gapiów coraz lepiej. - Nie powinieneś nazywać ich gapiami. To są po prostu ludzie, tacy jak wszyscy. - Grokuję, że są gapiami. - Masz rację, mój drogi, ale to niegrzecznie mówić w taki sposób. - Będę pamiętał. -Czyjuż postanowiłeś, dokąd teraz pojedziemy? Nie. Będę wiedział, kiedy nadejdzie czas. To prawda, Mike zawsze wszystko wiedział. Od chwili przemiany z osobnika uległego w dominującego stawał się coraz silniejszy i bardziej zdecydowany. Chłopiec, który kiedyś męczył się utrzymując w powietrzu jedną popielniczkę, teraz nie tylko mógł podnieść Jill i wyczyniać z nią różne rzeczy, ale wyemitować z siebie niemal dowolną ilość energii. Kiedyś na błotnistym terenie ciężarówka zapadła się niemal po osie. Próbowało ją wypchnąć dwudziestu ludzi, ale udało się tego dokonać dopiero wtedy, kiedy przyłączył się do nich Mike był już na tyle sprytny, żeby nie wywoływać niczyich podejrzeń. Pamiętała dzień, kiedy wreszcie udało mu się zgrokować, że z usuwaniem przedmiotów nie wiążą się niemal żadne dylematy moralne, natomiast aby usunąć żywą, grokującą osobę, musi najpierw wyczuć w niej autentyczną, groźną niewłaściwość. Czasem zastanawiała się, na czym będzie polegała następna przemiana, która się w nim dokona. Nie bała się jednak, gdyż wiedziała, że jest mądry i dobry. - Mike, czy nie byłoby cudownie, gdyby wskoczyły tu z nami jeszcze Dorcas, Annę i Miriam? I ojciec Jubal, i chłopcy. ..iw ogóle cała rodzina! - Wanna musiałaby być większa. - Albo byłoby nam trochę tłoczno. Kiedy znowu złożymy wizytę w domu, Mike? - Grokuję, że wkrótce. - Marsjańskie „wkrótce", czy ziemskie? Wszystko jedno, kochanie; zrobimy to wtedy, kiedy zakończy się oczekiwanie. Właśnie, zaraz przyjdzie ciocia Patty - i to ziemskie „zaraz". Możesz mnie umyć? Stanęła w wannie; mydło uniosło się z mydelniczki, przesunęło się po jej ciele i wróciło na miejsce. -Ojej! Łaskocze... Spłukać? Zanurkuję. - Zanurzyła się w wodzie, wstała ponownie. Oho, w samą porę. Rozległo się pukanie. - Kochani, jesteście grzeczni? - Już idę, Pat! - zawołała Jill wyskakując z wanny. - Możesz mnie wysuszyć? - dodała. W chwilę później była już zupełnie sucha, tak że nawet nie zostawiała śladów stóp. - Mike, tylko nie zapomnij założyć ubrania. Patty to prawdziwa dama, nie tak jak ja. - Nie zapomnę.

cdn.

z polskiej fantastyki

Maciej Żerdziński

Krew i deszcz - Ale dlaczego? - Słuchaj uważnie, Von Youthe. To był nasz najlepszy rynek. Brali wszystkie nowości, zawsze płacili i, co najważniejsze, nie mieli najmniejszego zamiaru kończyć swojej wojny. Gdyby pan wiedział, ile lat to wszystko trwało i ile od nich wyszarpaliśmy, nie zadawałby pan głupich pytań. Ta wojna nie może umrzeć tak spokojnie i już my o to zadbamy. - Więc kto ich pogodził? - Nareszcie dotyka pan właściwych problemów. Zarówno my, jak i oni, nie przewidzieliśmy, że może tego dokonać jednostka. Ktoś z Thygańskiego sztabu Żółtych zwariował; neurony w jego łepetynie zmieniły swe połączenia i zamiast wysnuwać nowe, wspaniałe plany zmasowanych nalotów, wymyśliły sobie pokój. I on tego dokonał, do cholery. Nieważne, w jaki sposób. Jest teraz ich duchowym tatusiem, tym jedynym, który wszystko trzyma w garści. Nawiasem mówiąc, dla nas jest po prostu ogniwem, które trzeba skutecznie przerwać. Tak. - Któż to taki, panie Dunbar? - Niepozorny osobnik płci męskiej. Thygańczycy są zdrową, silną rasą, tym większe zdziwienie budzi on sam. Ihled Ithak jest zreumatyzowanym garbusem pełnym wrodzonych deformacji, a jego umysł przypomina lecącego nad płonącym lasem ptaka. W każdej chwili może spaść. Bardzo chcielibyśmy mu w tym pomóc. - Sugeruje pan, że garbus idiota ocalił miliardy istnień i rozbroił całą planetę? - Dobrze. Widzę, że się pan rozwija, Von Youthe. Otóż ta jego chora głowa ma potworne możliwości oceny sytuacji. Więcej, może sterować innymi i odczytywać ich jak książkę jeśli wie pan w ogóle, co to jest.

- Czy ludzie... - Nie. My jesteśmy dla niego nieosiągalni. - To prawda - zabrzmiał trzeci głos. - Ale przecież nie musimy tego wszystkiego wyjaśniać temu grubemu kolesiowi, co, Dunbar? Słuchaj, Von Youthe. Chcemy apartamentu, chcemy, żebyś się nie interesował, i chcemy jednego z twoich ludzi, ale o tym za chwilę. Zaprosiliśmy bohaterskiego Ihleda na Ziemię, aby mu osobiście pogratulować tak wspaniałej misji. Nie wzbudzimy niczyich podejrzeń biorąc jeden z twoich hoteli, w końcu tym właśnie się zajmujesz. On podróżuje bez obstawy, jak przystało na prawdziwego Proroka, cha, cha. Wszystko będzie O.K. - No... A jeśli się nie zgodzę? Nie podoba mi się to. - Słuchaj, Gruby. Gówno mnie obchodzą twoje analizy. Ty wiesz i ja wiem, że twoja pozornie prężna firma upadnie. To jakbyś chodził z otwartymi żyłami. Albo powiesz tak i „WARS 'N' GUNS" załata ci wszystkie rany, albo powiesz nie i dopadnie cię grupa przyjemnych urzędników. Już my ich dobrze pokierujemy. - Nie mam wyboru. Dla dobra... - Pieprzysz. Chcesz po prostu dalej pławić się w forsie, i słusznie. Zorganizuj spotkanie z tym facetem, którego od ciebie pożyczymy. - Jeszcze nie wiem, kto to jest. - Prawda, zapomnieliśmy ci powiedzieć. Nazywa się Gene Astbury i nigdy nie dowie się o tych wszystkich mroczniejszych ciekawostkach całej akcji. Zrozumiałeś chyba, Grubciu? Eberhard Von Youthe nie odpowiedział. Siedział z otwartymi ustami i patrzył w twardą twarz Aldritcha.

Gene Astbury?... Strumień przecinał ponury płaskowyż niczym żywa, niebieska wstążka wijąca się pośród szarych głazów i fioletowych krzaczków wrzosu. Zataczał półkola, kreślił dziwne wzory, aż wreszcie dochodził do stromej krawędzi urwiska, gdzie łączył się z dwoma innymi i spieniona woda ruszała w dół. U podnóży wzniesienia, ginąc już w porannych mgłach, wpadał do przycupniętego tu miasteczka, sennego wczesną porą i skulonego zimnem jesieni. Bystre oczy mogły dojrzeć maleńką tamę zbudowaną na jego północnych obrzeżach. DTJrizzler miał bystre oczy. Stał nad przepaścią, otoczony delikatną mgiełką mżawki i patrzył. Lubił tę wczesną godzinę, kiedy ptaki wysuwają głowy spod skrzydeł, a dzikie koty wracają z polowania. Lubił obserwować budzące się domy i ludzi pocierających rozespane powieki, kulących się z zimna i wydychających mgiełki pary, takie same jak te, które wydychały w oborach ich zwierzęta. Wiedział, że z domu stojącego nie opodal tamy wybiegnie dziewczyna, parująca jeszcze ciepłym snem, a jej jasne, proste włosy rozsypią się na szczupłych ramionach. Gdyby zechciał, mógłby dostrzec wąskie ślady drobnych stóp, które będzie zostawiać na ziemi, aż dojdzie do jeziorka i zanurzy w nim dłonie. D'Drizzler pochylił się. Końce długich palców musnęły gładką powierzchnię pędzącej wody. Trwał tak chwilę, jak gdyby pochłaniał energię rozedrganej cieczy jednocześnie znacząc ją krótką bruzdą. Przyjemnie, mmm, jak przyjemnie - cichy, chrapliwy głos zabrzmiał fałszywie w nieruchomym powietrzu. Nie odwrócił się. Wiedział, c o stoi za nim. - Tak. Lord d'Drizzler to lubi. On kocha stać przy urwisku i patrzeć na ludzi. Ja to wiem. Skąd? No, skąd ja to wiem? - Idź precz. - Skąd ja to wiem? Bo on kocha ludzi, a zwłaszcza... Potrząsnął głową i głos umilkł. - Powiedziałem: idź precz. - Ależ nie, drogi lordzie. Nie sądzę, aby twój władca coś o tym wiedział. Stworzenie poruszyło się. Był to ogromny wij, na wpół zagrzebany w cieniu omszałego głazu. Jego pierścienie pobłyskiwały matowo, a po ich owalu biegały setki mniejszych osobników szybko poruszając kosmatymi nogami. On wie. On mnie przysłał. Do ciebie, lordzie. Po co? - był zdziwiony, ale nie dał po sobie nic poznać. Wij zmrużył martwe oczy. - Naruszasz warunki. Przegraliście. Mimo to nie potrafisz się z tym pogodzić. - Nie utraciłem mocy. Ja nie przegrałem. Ale przestrzegam tego, co ustalił twój władca. - Dobrze. Powiem krótko. On wie, że obserwujesz tę dziewczynę i wie, co się z nią stanie. Jeśli wejdziesz w przeznaczenie, staniesz przed Twarzą Mroku. Nie drgnął nawet. Milczał. - A wtedy - wij uniósł swe ciało tak, że jego niby-głowa znalazła się na wprost oczu d'Drizzlera - wtedy będziesz z Nim rozmawiał. - Czy to wszystko, co miałeś mi przekazać? - Nie... Nie rozmawiał, ale słuchał Go. Bo głos nie przejdzie ci przez gardło. - Precz, robaku - od niechcenia zbudował znak i patrzył, jak wysłannik znika. Na wrzosach pozostał obrzydliwy odcisk śluzu zmieszany z poranną rosą. DTJrizzler pogładził w zamyśleniu twarz. Mżawka zgęstniała. Lekka bryza przetoczyła się po skałach i dmuchnęła w miasteczko. Na dole zaczął się ruch. Ludzie biegali w tumanach

mgły, szarpiąc ją silnymi ciałami, a opary poddawały się pełnym życia mięśniom. Patrzył teraz na nią, piękną w swej młodości i prostocie. Była już kobietą, a przecież jeszcze nie tak dawno temu plotła wianki i oddawała je strumieniowi pieszczącemu te drobne dłonie. Pamiętał, jak zmarła jej matka i to małe dziecko opiekowało się chorym ojcem, który odszedł wkrótce i dziewczynka została dziewczyną, a kiedy śnieg spłynął z góry, przez jej oczy spojrzała kobieta, silna i czysta. Patrzył, jak cieszy się karmiąc zwierzęta, a zwierzęta ufnie podchodzą do wyciągniętej ręki. Wszystko wokół niej zdawało się żyć i radować życiem. Ale d'Drizzler widział więcej. Widział też śmierć wypisującą chore wzory na okrągłym podwórzu, widział smugi cienia spływające wzdłuż grobli. Zostało tak mało czasu. Jej czasu. Cofnął się trochę i znów była niższa od szarego psa, który cierpliwie znosił jej uściski pozwalając ciągnąć się za gęste, splątane kudły. Patrzył, jak ukradkiem wypuszcza królika, którego złowił jej ojciec i cieszy się wolnością jego długich skoków. I widział, że ojciec cieszy się razem z nią, ale nie mógł tego usłyszeć. W przeszłości panowała cisza - śmiech i płacz nie miały tu dostępu. Cofnął się jeszcze dalej, aż krajobraz rozpłynął się, a na wschodzie zalśnił biały pałac. Poszedł tam ciężkim krokiem nie zważając na witającą służbę, ani na zapieczętowane listy i czekających posłańców. Zatrzasnął drzwi swojej najtajniejszej komnaty i usiadł w prostym krześle. Medytował. Co robić, Panie? - pytanie odbiło się od ścian i zamilkło w puszystych arrasach. Władca Życia nie odpowiedział. Skazany na wieki i skarcony przez siły rozpadu, błąkał się po labiryntach Na Wpół Istniejących Krain. Taka była cena klęski, jaką ponieśli w ostatniej bitwie. Śmierć nie mogła zatryumfować ostatecznie, tu, na granicy świata obok fontanny czasu bijącej w rytmie odwiecznych zmagań Dobra i Zła. Obok ludzi. Władca Rozpadu dyktował surowe warunki. Większości z nich odebrał moc i zostawił w swym szaleństwie na pastwę rozpusty i uciech. Tym, którzy mogli jeszcze wędrować i zmieniać czas, zabronił kontaktu z ludźmi. Jak dotąd nikt nie odważył się złamać tego zakazu. Elfy przestały śpiewać i trwały w srebrzystych kokonach oczekując powrotu Życia. Anioły piły w bezradnej wściekłości, a ich skrzydła porastały mchem. Siły Dobra pochyliły głowy. Stwórca wciąż nie reagował, widocznie Równowaga istniała nadal. Zresztą On nie ingerował nigdy. Po prostu przyglądał się. Taaak. Chłód przeniknął ciało d'Drizzlera. Wiedział, że nie ogrzeje go najżarliwszy nawet ogień trzaskający w rozbuchanym kominku. Zaciągnął poły długiego, czarnego płaszcza i ruszył do ukrytych drzwi. Służba czekała na korytarzu pochyliwszy pokornie czoła przed światłem otaczającym ich pana, tak wielka tego wieczoru była jego moc. Wprowadźcie posłańców - rzekł cicho. Patrzył, jak wchodzi pierwszy; oszołomiony winem, czerwony na twarzy krasnolud o chytrych, rozbieganych oczkach. - Mój pan, baron Grasser, ma zaszczyt zaprosić cię, lordzie, na bal, który odbędzie się w jego podziemnym zamku... - Powiedz baronowi, że dziękuję i zapytaj, czy sadło zarosło mu już oczy, jeśli nie, zapytaj, czy wino wyżarło mu mózg. Jeśli zrozumiałeś moją odpowiedź, w co zresztą szczerze powątpiewam, jesteś wolny. Krasnolud podniósł małą głowę i patrzył chmurnie, szarpiąc ceglaną brodę. Nie wiedział, co czynić. Trzeźwiał. D'Drizzler zaśmiał się bezgłośnie i skinął dłonią. Wprowadźcie następnego. Był to człowiek, jeden z tych, którzy żyli po tej stronie. - Nazywam się Gillon, lordzie. Śpieszę ci opowiedzieć o poufnej misji... - Twoja pani specjalizuje się w poufnych misjach. Wszys-

cy o nich wiemy, ale każdy z osobna i dla własnej świadomości. Pozdrów ją ode mnie w imieniu Tego, na którego czekamy. Może to przywróci jej pamięć i wyostrzy umysł. Trzecim posłańcem okazał się być szpak. Usiadł na oparciu rzeźbionego fotela, pochylił głowę i czekał cierpliwie. D'Drizzler patrzył w małe oczy. Dobrze. Przemyślę to raz jeszcze, ale decyzję już podjąłem. Pozdrawiam cię, Eisso. Może ty zajmiesz moje miejsce, kto wie. Nakarmił szpaka, dmuchnął w jego pióra i otworzył okno. Posłaniec mojego brata czekał najdłużej. Nie pierwszy to raz, kiedy najważniejsi zamykają orszak. Zwołał służbę. Podnieście głowy, wierni przyjaciele. Jeszcze dzisiaj zamek przejdzie w wasze władanie. Jedynym, który może tu przebywać, jest mój brat, lord Eisso. Słuchajcie jego rozkazów, jakbym to ja je wypowiadał. Spozierali z szacunkiem na to wielkie, okryte płaszczem ciało i szlachetną twarz mówiącą lekko i swobodnie, a przecież czuli ciężar słów zawisłych w powietrzu. Ich ukochany pan. A ty, lordzie? Co z tobą? - zapytał w końcu Stary Borsuk, najodważniejszy ze wszystkich obecnych. Uśmiech pozostał na twarzy, ale oczy wypełnił smutek. Udaję się w długą podróż. Jeszcze tej nocy, mój przyjacielu. Wbił się w poduszki, ale promyk światła dosięgną! go i tu. Budzik po raz kolejny grał jakąś wstrętną improwizację z synkopowanym rytmem. Trzeba wstać, pewnie dziesiąta - leżał jednak dalej słuchając melodyjki i trzęsąc się z wściekłości. Wreszcie wyszarpnął spod siebie rękę, odnalazł przycisk i wcisnął go z całej siły. O Boże. Cisza. Cisza. Wyobraził sobie, że pada deszcz, jest zimno i ciemno, tymczasem on szczelnie owinięty kołdrą, schowany przed żywiołami... Zerwał się z łóżka. Dwunasta. Chryste, dwunasta. Jak to się mogło stać? Znowu przespał pół dnia. Obrzydliwie jasno świeciło słopce, ludzie biegali po ulicach, załatwiali sprawy, siedzieli w pubach; niektórzy zdążyli się nawet zalać. A on spał... Czuł wstręt do siebie, kiedy tak stał przed lustrem pocierając czerwone powieki. Wyglądał strasznie. W środku było jeszcze gorzej. Ach tak, przecież piłem. Mój brzuch. Piasek w oczach. Bagno w ustach. Ciężka głowa. Wszystko boli. Pić. Zawlókł się do łazienki. W kuchni zrobił kawę i grzanki z dżemem. O pierwszej osiągnął stan, w którym potrafił już myśleć. Muszę zadzwonić do szefa. Może mają coś innego. Telefon był zablokowany. Rachunki.

MACIEJ ŻERDZIŃSKI Katowiczanin urodzony w 1967 roku, absolwent medycyny, próbujący również sił jako grafik i prozaik SF. Z dobrym skutkiem. Jest M. Ż. laureatem III konkursu literackiego „Fantastyka '90", autorem bardzo ciepło przyjętych opowiadań „Dzień na wyścigach" i „Nawrócić Avalon" („NF" nr 11/91). W „Krwi i deszczu" znajdziemy odwołania do tamtych tekstów, ale udaje się tu też Żerdzińskiemu odsłonić zupełnie nowe rejony świata i przedstawić dramatyczne epizody walki o jego kondycję. Przejmujący moralitet metafizyczno-fantaatyczny - zwracam uwagę, że niektóre z towarzyszących opowiadaniu ilustracji są dziełem jego autora. (mp)

Skurwysyny. Wszystkich stać na holofony, a ja... Nawet telefon - mamrotał bez przekonania. Bo on, Gene Astbury, dawno pogodził się z losem. Kopnął truchło androida, zapalił papierosa i wyszedł. Na ulicy wydawało mu się, że wszyscy patrzą właśnie na niego. O, dopiero teraz wstał, wczoraj znowu pił. My cię znamy, bratku. Opuścił oczy. Kiedy znowu je podniósł, spostrzegł, że zawędrował nad stare kanały. Dobrze. Dawno tu nie byłem. Sauna; czas zaczynać. Gdy zbliżył się, holograficzne postacie sięgnęły do drzwi i rozwarły je szeroko. Niezłe. Szmalowni. - Słucham pana - zapytał wymuskany droid taksując go wzrokiem. - Chciałbym rozmawiać z człowiekiem. - Jak pan sobie życzy - sprzedawca uśmiechnął się i znikną ł za dyskretną kotarą. Rozejrzał się. Piękne wnętrze, układy luster, światłowody... - Pan? - Gene Astbury. Reprezentuję firmę „A Kind of Magie". Chciałbym - przyśpieszył widząc zniechęcenie na twarzy tamtego - zaproponować panu wycieczki. Bardzo proszę. Drżącymi palcami rozpiął specjalną teczkę i wyjął materiały. - To katalogi planet i rezerwacji hotelowych, proszę, wersja podstawowa i ta, którą szczególnie polecamy, standard plus uśmiechnął się zawodowo, choć wiedział, że wyszło to nędznie; lalkowate oczy i grymas maski. - Środki transportu, kaseta holograficzna, czy dysponuje pan... Właściciel poruszył się wreszcie. To zbyteczne - burknął. - Nie jestem zainteresowany. Ktoś tu zresztą był od was w zeszłym tygodniu... Taki mały grubas. A może z innej firmy. Gene pokiwał głową. No to nic. Bardzo dziękuję. Gdyby jednak się pan zdecydował, zostawiam informator. Proszę bardzo. Do widzenia. Przeszedł ulicę. Za rogiem stanął dysząc ciężko. Nie zniosę tego dłużej. A to dopiero pierwsza oferta. Potrącił go facet z brzuchem świadczącym o późnej ciąży. - Spieprzaj stąd, koleś. Albo nie stój na środku. - Tak. Przepraszam. Kilka przecznic dalej wypatrzył drugi cel. „Lukather and Sons" i gustowny złocisty slogan: DLACZEGO BÓG WYBRAŁ ZA CIEBIE? TO TWOJE CIAŁO. I MY CI TO UDOWODNIMY. Zebrał się w sobie i przekroczył próg. Na wprost niego stało czterech mężczyzn. Wysocy, szczupli i niezwykle przystojni, choć każdy na swój własny sposób. Pierwszy przypominał greckiego filozofa zaskoczonego w chwili tworzenia, drugi Hindusa błądzącego w obcym dla przeciętnych świecie, trzeci - zmęczonego karierą aktora, w przeciwieństwie do czwartego, który był jak chłopiec stojący przed bramą próżności i głaszczący niepewnie klamkę u jej drzwi. Mimo tak różnych twarzy wszyscy oni mieli w sobie coś wspólnego; coś, co łączyło ich w jakiś nierealny, nienaturalny zupełnie sposób. Co gorsza, spostrzegł, że przypominali także i jego. Tak. To przecież ja, pomyślał ponuro. W czterech o niebo lepszych wersjach. Obrazy zniknęły, pozostał tylko ten najgorszy. Oryginał. „Lukather and Sons" witają. Światło przygasło i z cienia wychynęła piękna kobieta. Jak się panu podobał nasz pokaz? - obdarzyła go szerokim uśmiechem. Nigdy z tego nie wybrnę, odchrząknął w myślach. Wyjątkowo. Z tym, że ja w trochę innej sprawie...

- Jak to? Nie chce pan skorygować natury? - zatrzepotała rzęsami, jakby nie wierząc, że ktoś taki jak on może w ogóle istnieć. - Nie stać mnie na to, proszę pani. Otóż ja reprezentuję firmę „A Kind of Magie" zajmującą się podróżami. Gene Astbury, do usług. Otworzył teczkę i wyciągnął materiały. Teraz on się uśmiechał. - Tak. Tu mamy spis... - Nigdy nie słyszałam o pańskiej firmie - zimno powiedziała kobieta. Była jeszcze piękniejsza niż przed chwilą. Uśmiechał się dalej. To nowa instytucja. Należymy do korporacji „WARS 'N' GUNS", chyba pani kojarzy... - Niestety - powiało lodem. Uśmiechnął się szerzej. - Wracając do rzeczy... - Nigdzie pan nie wróci. Proszę wyjść. Straciliśmy na panu, ten program kosztuje. - Nikt was nie prosił, „Lukather and Sons". Za szybko działacie. Odwróciła się bez słowa i wniknęła w cień. Stał jeszcze chwilę chowając foldery i wdychając zapach jej perfum. W końcu wyszedł. Słońce trafiło go w twarz. Zmrużył oczy usiłując dostrzec,

gdzie właściwie jest. Jego wzrok zatrzymał pobliski neon. Powyginany w starym, dixilandowym stylu - „The Rest". Poczuł, że krok staje się pewny, a ręce przestają drzeć. Nie będzie trzeciego klienta. Koniec z tym gównem. Usiadł przy barze. Wódkę z lodem. Barman przyjrzał mu się uważnie. Cuś pan taki wiesołkowaty, kuliego? - miał śpiewny, wschodni akcent. Sięgnął palcami kącików ust. Pociągnął w dół. Czy teraz lepiej? Ogień trzaskający w kominku zalśnił na twarzy posążka. Niewielki ołtarzyk podpierał jego proste, długie nogi, a dostojnie uniesiona głowa chowała się w aureoli kropel deszczu. Takie same krople spływały po muskularnym torsie. Bóg wody. Najpiękniejszy i najsmutniejszy. Dla niej. Sharleen modliła się. Dziękowała za miniony dzień, za to, że jest młoda i silna i że choroby omijają jej dom z daleka. Rzadko kiedy śmiała o coś prosić. Tyle przecież mogła chcieć; marzenia człowieka latają wyżej od najśmiglejszych ptaków. Pomyślała o starym piekarzu, o jego chorej nodze, z której sączyły się jady zatruwające ciało i błagała swego boga o uzdrowienie starca. Piekarz był dobrym człowiekiem. Pamiętała

jego żylaste, białe od męki ręce wsuwające do worka chleb, który potem jadła. Nie chciał zapłaty. Musisz przetrwać - mawiał. - Zostałaś sama. Musisz, Sharleen. I rosła niczym młode drzewo, a on zapadał się w sobie i pochylał ku ziemi. Twój ojciec byłby z ciebie dumny - powiedział jej dwa dni temu. - Jesteś piękną kobietą. I dobrą. Wstała z dywanika. Za oknami zapadła już ciemność poprzecinana gdzieniegdzie pasemkami mgły. Słyszała młodzieńców wracających z gospody i cykady zamierające powoli od wieczornego chłodu. Rozpięła włosy i ściągnęła tunikę. Choć w izbie było ciepło, zadrżała pochylając się nad balią. Zaczerpnęła przejrzystej wody i zaczęła się myć. Kot siedzący w progu obserwował ją cierpliwie słuchając, jak śpiewa cichym, łagodnym głosem przypominającym mu pierwsze dni wiosny. Podobam ci się, Blafty? - zaśmiała się patrząc, jak wygina grzbiet i przemyka do spiżarni. Nie zauważyła tego, co zobaczył. Stojąc tyłem do posążka nie mogła zauważyć. Bóg wody otoczył się chmurą mżawki. Skąd tu tyle pary? - powiedziała półgłosem. - Przecież ta woda była ledwo ciepła. Wyszła z balii i owinęła się szorstkim ręcznikiem. Chwilę chodziła po drewnianych płytach potrząsając głową, aż wreszcie przykucnęła przed kominkiem i rozczesała jasne włosy. Blafty? Podciągnęła ręcznik zakrywając piersi. Jej drobne stopy zostawiały wąskie ślady, z których natychmiast unosiła się para. Blafty, kotku, gdzie uciekłeś? Przecież zawsze byłeś taki posłuszny... Wiatr uderzył w szybę, załomotał we framugach i pomknął dalej. Coś krzyknęło z grobli. Kotku? - zapaliła przenośny kaganek. - Blafty. Cienie rzucane przez ogień biegały po ścianach domu, aż zatrzymała się w małej spiżarni. Dobiegł ją szelest. Tu jesteś - postawiła kaganek. Schylając się potrąciła naczynie z przyprawami, które spadło z hukiem i roztrzaskało się. Przerażony kot wyskoczył z ukrycia. Przewrócił kaganek i uciekł. Oliwa zalała upchane siano, to, które najbardziej lubiły białe króliki. Buchnął wysoki płomień odgradzając ją od wyjścia. Żar. Gorąco. Pożar. - Nie wyjdę - skuliła się w kącie i szlochała spazmatycznie. - Nie wyjdę. Czuła języki szalejącego ognia, zaczynało brakować powietrza. Dusiła się. - Och nie, chcę wyjść. - Wyjdziesz. Płomienie zamarły. Nieruchoma, czerwono-żółta kipiel, groteskowa w chwilowej niemocy. W samym środku ognia pojawił się człowiek smagany strumieniami deszczu i otoczony mgiełką pary. Był wysoki, choć zdawał się być jeszcze wyższy; tak potężny, że musiała opuścić niebieskie oczy. Tak samo niebieskie jak te, które patrzyły z jego twarzy. Czuła, że podchodzi. Ujął jej podbródek. Wilgoć i smutek. Dobro. - To ty, panie - wyszeptała. - Tak, Sharleen. To ja -jego głos przypominał spadające krople, płynący strumień i jezioro smagane wiatrem. - Tamten nie przyjdzie już po ciebie. Twój czas jeszcze nie nadszedł. Żyj i ciesz się życiem. Pogłaskał jej policzek i odszedł. Podniosła głowę. Widziała, jak idzie przez ogień, a deszcz ochrania go niczym stalowe skrzydła. A tam coś czekało. Czarne i złe, tak straszne, że nie potrafiła określić jego kształtów.

Skinęło rozkazująco na boga wody, który podszedł posłusznie. Ogień zgasł, a wraz z nim oni. Pozostał swąd nadpalonych półek, spopielałe siano i kropelki deszczu spływające po jej wargach. Chwiejnym krokiem wróciła do izby. ' Ołtarzyk był pusty. Upadł w brudną ziemię. Wstań - rzekł Tamten. Z wysiłkiem uniósł się na kolana. Zbierał siły. Wreszcie wyprostował się i podniósł głowę. Odnalazł oczy Władcy Rozpadu. Jesteś silny, lordzie d'Drizzler. Bardzo silny. Niewielu potrafi spojrzeć w moją twarz. Zwłaszcza w dniu klęski. Chciał odpowiedzieć, ale głos nie opuścił jego ust. Nie można na mnie patrzeć i mówić jednocześnie. Tylko twój ojciec jest w stanie to uczynić. I tylko on. Władca Rozpadu zaśmiał się i d’Drizzler musiał opuścić głowę. - Gdzie go wysłałeś? - zapytał. - Nie potrafię odpowiedzieć. Kiedyś wróci. - Wiem. - Żyjesz zemstą, lordzie. Ale będziesz długo czekał. Bardzo długo. - Mylisz się. Nie pragnę zemsty. Tylko ty i twoi brudni słudzy posługujecie się tą zabawką. Ale nie potrafisz myśleć inaczej. On takim cię stworzył, Decayro. Ciemny kształt poruszył się. Znasz moje imię. Wymówiłeś je, Deszczu. Twoja kara rośnie. D’Drizzler nie drgnął. Nie będziesz wędrował z czasem. Te drogi są już dla ciebie zamknięte. Mimo ostrzeżeń uratowałeś tę dziwkę i zmieniłeś strumień rzeczywistości. Dotknąłeś człowieka, psie. Złamałeś mój najsurowszy zakaz. Spójrz, d'Drizzlen Spójrz na przestrzeń. Ostatni raz. Stali na małej, bagnistej wysepce dryfującej pomiędzy serpentynami światła. Widział poruszające się obrazy i ludzi zamkniętych w ich ramach. Patrzył, jak rodzili się, zaczynając jednocześnie umierać. Szarpani uczuciami, zmienni w nastrojach i prawdach, władcy drobnej chwili. Nieubłaganie zmierzali do śmierci, łudząc się jednocześnie, że potrafią ją pokonać. Miliardy ramek, miliardy momentów i miliardy istnień. Okrutny los nie pozwalał im zrozumieć. Lubisz ich. Znam cię. Ty właśnie najbardziej przypominasz swego ojca. A może nawet samego Stwórcę. Znowu patrzył mu w oczy. Musiał. - Dam ci radę - Władca Rozpadu oplótł go strugami cienia. - Jeżeli jeszcze raz im pomożesz, pojawię się znowu. Zwiększę karę. Nie będę cię więcej ostrzegał. Pokusa. Moja najwierniejsza służka nigdy cię nie opuści. - Ale to nie tyją wymyśliłeś, Decayro. I nie ty nad nią panujesz. - To prawda, Deszczu. Teraz przyjmij karę. Fatalnie, po prostu fatalnie, panie Astbury. Zapadła nieprzyjemna cisza. Kiedy odchrząknął, zabrzmiało to jak wystrzał. Miał pan pięć miesięcy. Ile pan zaakwizował? Chyba nietrudno jest panu odpowiedzieć, co? - Dwóch klientów. - Z tego pierwszy okazał się być oszustem. Koszta materiałów reklamowych przekroczyły wyniki pańskiej pracy. Niesłychane.

Eberhard Von Youthe wstał i zaczął spacerować. Był niskim, brzuchatym mężczyzną podpierającym zmęczone ciało starożytną laską. Grube palce, niczym białe gąsienice wiły się na jej rączce, raz zaciskając się kurczowo, raz wędrując po zmyślnej rzeźbie. Kość słonia. Z klapy jedwabnej marynarki dyskretnie pobłyskiwał złoty znaczek „A Kind of Magie". - Co pan powie, panie Astbury? Pan milczy... - Nie nadaję się do tej roboty. Gdyby pan wiedział, w ilu miejscach byłem. - Jestem tego nawet pewien. Te wszystkie knajpy, bary, restauracje... Nawet teraz drżą panu ręce. Von Youthe przygładził białe loczki. Pan dobrze wie, Astbury, dlaczego pana jeszcze nie wywaliłem, tylko przenoszę z miejsca na miejsce. Szacunek dla pańskiej zmarłej matki. Tylko to pana ratuje. Astbury przekręcił się w fotelu. - Nie potrzebuję litości - żachnął się. - Wywal mnie pan i koniec. - Pański koniec, z pewnością. Weszła sekretarka. Miała długie nogi i niosła parującą tackę. ♦ Postawiła filiżankę przed Eberhardem Von Youthem i uśmiechnęła się nieśmiało, tak jak to tylko potrafią kobiety, które wyćwiczyły w sobie nawet nieśmiałość. - Jest już pan Aldritch. - Wpuść go. - Tak jest, proszę pana. Wyszła nie spojrzawszy nawet na Astbury'ego. Ocean przelewający się po jednej ze ścian zatrzymał swe fale. Pojawił się gość. Sprawiał wrażenie zatopionego w myślach, kiedy stawiał długie kroki pochylając przy tym głowę, ale jego twarz przeczyła pierwszemu wrażeniu - ostre, szczupłe rysy i przenikliwie czarne oczy, które zmierzyły ich uważnie. Wyszeptał ochryple: - Witam panów. - Dzień dobry, witam serdecznie - Von Youthe już był przy nim, a sposób, w jaki trzymał laskę, świadczył o chęci przymilenia się. - To jest Guy Aldritch, reprezentujący „WARS 'N' GUNS", a to pan Gene Astbury, mój człowiek. Panowie pozwolą. Uścisnął suchą dłoń nawet nie wstając z fotela. Jego lepiła się od potu. Kątem oka zauważył, że tamten uśmiechnął się ironicznie. Ciemne włosy przecinały mu pasma siwizny. Ale wciąż był młody. I sławny. Wielki Guy Aldritch, prawa ręka samego Szefa. Co ja tu robię, zastanawiał się. Nie znalazł odpowiedzi. Przeczuwał tylko, że nie ma to nic wspólnego z przypadkiem. - Przejdę do sprawy - Aldritch zapalił papierosa i usiadł w najbliższym fotelu. Swobodnie wyprostował długie nogi. - Mój przyjaciel będzie tu jutro. Stary, dobry Ihled. Całe życie walczył o słuszne sprawy, aż świat dookoła niego zmienił się i przyszedł dzień, kiedy nie było już o co walczyć. Nie potrafił się z tym pogodzić. Niewiele już mu zostało, właściwie tylko pieniądze. Ma ich tak dużo, że zapomniał, do czego w ogóle służą; zresztą czym są pieniądze dla prawdziwego żołnierza? - Tak - wtrącił Von Youthe. - Ale czego dotyczy pańska propozycja? Może kawy? Aldritch odmówił krótkim ruchem dłoni. Przez chwilę obserwował drobną popielniczkę unoszącą się obok fotela i skwapliwie wchłaniającą niebieski dym. Znowu się uśmiechnął.

- Dla nas jednakże pieniądze to przyjemna sprawa. A on chętnie je wydaje. Powiem krótko, jeżeli go dobrze podejdziecie, gwarantuję, że kupi waszą ofertę. Szuka czegoś nowego, szuka siebie - już bez munduru i karabinu. Szczerze powiedziawszy, ma lekkiego świra. Jest klasycznym schizoidem, wyjątkowo trudnym w negocjacjach. Musicie to załatwić perfekcyjnie, jeżeli wyczuje jakąkolwiek nachalność, stracimy szansę. - Myślę więc - odczekał chwilę i zwrócił się do Von Youthe^ - ...że obecny tu pan Astbury jest najlepszy w swoim fachu, czy tak? Von Youthe postukał w laskę. Nie. Zupełnie nie. Ale uważam, że w tej konkretnej sytuacji ma duże szanse. Przeglądałem pańską psychoanalizę Obcego. Znam swojego pracownika. Jeżeli ktokolwiek może coś tu osiągnąć, to niestety, jest to Gene Astbury. Wciąż nie reagował. Przepełniało go uczucie pionka, którym ci dwaj miotali po szachownicy według sobie tylko znanych reguł. Grali o coś dużego i czuł, jak to coś wypełnia powoli jego głowę. Dlaczego właśnie ja? Dywagacje Von Youthe'a nie tłumaczyły niczego. Ale pionek nie może myśleć. Jest po prostu przesuwany. Grają gracze. Czy właśnie dokonuje pan swojej sławnej psychoanalizy? nie wytrzymał. Był cały mokry. - Pan mnie już ocenił, panie Astbury. Ale to nie jest cyniczny uśmieszek, to po prostu taki grymas. Pan to chyba zna, a może się mylę. Pragnę jednak udzielić panu kilku wskazówek. Przede wszystkim żadnych pytań o jego przeszłość. Żadnych. Jeżeli sam zacznie opowiadać, niech pan nie wierzy w żadne słowo - ma przeświadczenie, że jest prorokiem, czy czymś takim... Biedny, stary Ihled. Musi pan delikatnie motać swoją sieć i przystąpić do akcji, kiedy wszystko będzie gotowe. Bez pośpiechu. Żadnych używek, on tego nienawidzi. - Z tego, co zrozumiałem, mam za nim chodzić nawet do sracza... Rzeczywiście: biedny, stary Ihled. Aldritch pokręcił głową. Jestem pewien, że nie opuści swojego apartamtntu. Zresztą, sam pan zobaczy. Jeżeli się uda, chcemy czterdziestu procent - wstając ponownie zwrócił się do Von Youthe'a. Von Youthe podskoczył i odprowadził go kłaniając się skwapliwie. Kiedy wyszli z pomieszczenia, natychmiast zaczął jęczeć: - Na Boga, nic z tego nie rozumiem, panie Aldritch, co pan wyprawia?! - Niech cię to nie interesuje, Grubciu. Bardzo ładnie odegrałeś swoją rolę. Reszta należy do mnie. Znam Astbury'ego lepiej niż on siebie, gra już się rozpoczęła. Jeżeli Obcy wyjdzie z tej konfrontacji cało, pomylę się pierwszy raz w życiu. I nikt nam nic nie udowodni. Von Youthe potrząsnął loczkami. - A co do mojej firmy... - Już nie masz długów, Grubciu. Ta sprawa zahacza nawet o Rząd. Jesteś tylko małym szczebelkiem. Aldritch wyprostował się i ruszył w kierunku wyjścia. Nagle stanął. Aha, zapomniałbym o najważniejszym. Pożyczam twoją sekretarkę. Gdy wyszedł, Von Youthe doprowadził się do porządku, wziął głęboki oddech i wrócił do pokoju. Astbury wciąż siedział w fotelu. Obserwowali się przez chwilę. Przez dłuższą chwilę. To twoja ostatnia szansa, synu. Albo będziesz milionerem, albo cię zapierdolę.

Trzasnęły drzwi. Został sam. Wyskoczył zza szafy i szybko przebiegł pomiędzy krzesłami. Znowu był głodny. Dawniej jadał tylko dla przyjemności, teraz po prostu musiał. Pokój gościnny. Kuchnia. Otwarta, podziękował opatrzności. I dokładnie posprzątana. Wspiął się po przewodzie, z drugiej strony łapiąc firankę. Stół. Zaledwie kilka okruchów leżących na desce podrażniło tylko żołądek. Nie był w stanie otworzyć lodówki. Wypił trochę wody kapiącej ze starego kranu i wrócił do pokoju Robbiego. Znowu to samo. Niechętnie sięgnął do schowka, gdzie trzymał wędkę zrobioną parę dni wcześniej ze starej szczapy, nitki i fantazyjnie skręconego drutu. Przytroczył ją na plecy. Pięć minut później siedział już na kompresorze pompującym powietrze w zielonkawą wodę wypełniającą akwarium. Przykucnął ostrożnie na brzegu szyby, ulepił kulkę z kruszyny chleba i zarzucił wędkę. Drobniutki deszczyk zmącił powierzchnię wody. Tylko to mu zostało. Nawet Tamten nie potrafił odebrać całej mocy lorda d'Drizzlera. Patrzył, jak przynęta opada i z głębi toni nadciągają rybki. Tłusty, niebieskoczerwony neon zaatakował pierwszy. Nie, ty nie, pomyślał i szarpnął wędkę. Nie znosił neonków. Chwilę później pojawił się mieczyk, dorodny samiec z długim, bagnetowatym ogonem. Wziął. D'Drizzler zaciął ostro i poczuł, że go ma. Ostrożnie, by nie zerwać nitki, przyciągnął rybkę do powierzchni wody. Złapał pewnym chwytem miejsce pod przednimi płetwami i kiedy mieczyk osunął się, odruchowo otworzył pokrywy skrzeli i sam zakotwiczył się na jego dłoni. Wyciągnął zdobycz. Nie było czasu na rozpalenie ognia, w każdej chwili mógł ktoś wrócić. Wypatroszył rybkę kawałkiem szkła i zjadł na surowo. Pustka w brzuchu zapełniła się. Do wieczora, a przynajmniej taką miał nadzieję. Usiadł za szafą i podrapał się po owłosionej piersi. Przypominał teraz pomniejszonego krasnoluda, o grubych, krótkich palcach, rzadkich włosach i wielkim, czerwonym nosie. Śmierdział rybą. I nie potrafił wyjść z tego domu. To było najgorsze. Pół roku. Tyle już tu siedział. Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że będzie liczyć czas. Beknął głośno i wysikał się. Obudziły go ciche kroki. Wrócił Robbie. Postawił delikatnie tornister i zaczął się skradać do pokoju rodziców. Ostrożnie uchylił drzwi i odetchnął z ulgą. Był sam. D'Drizzler widział, jak szybko rozkłada książki, wyciąga zeszyty i ostrzy ołówek. Biedny malec. Odrabia lekcje, wykorzystując każdą chwilę nieobecności ojca. W wiecznym strachu i oczekiwaniu na skrzyp zawiasów wieszczący powrót pijaka, odoru spirytusu i nienawiści. Przyjdzie pijany, ale nie na tyle, aby upaść na łóżko. Będzie klął, bił i szukał pieniędzy. Aż mama wróci z pracy, słaba i zmęczona sprzątaniem cudzych domów i wtedy zacznie się prawdziwe piekło. Jak co dzień. Pół roku. I choć nikt nie potrafił go dostrzec, d'Drizzler zachował resztki mocy, stłumionej gdzieś na samym dnie i szczelnie odgrodzonej od pokus. Pamiętał ostrzeżenie Tamtego. Złowieszczo zagruchotał klucz. Robbie znieruchomiał i zaczął się trząść. Podarte skarpetki

przylgnęły do podartego dywanu, a pochylona głowa obserwowała cień zbierający się w kątach pokoju. Nikt nie mógł mu pomóc. Nikt. Nabiegłe krwią oczka namierzyły sylwetkę dziecka. Przyszedł tatuś, Robbie - zahuczał ochrypły głos. - Ma dla ciebie niespodziankę. No, zgadnij, synku, co też ci mogłem kupić? Mały drżał wyczuwając podstęp. Opuścił głowę jeszcze niżej i uparcie patrzył w dywan. Bał się odezwać. Co się z tobą dzieje, no, dalej. Tatuś ma niespodziankę. Pijak podniósł głos i poruszył ramionami. Dłonie wciąż ukrywał za plecami. Robbie powiedział cicho: - Nie umiem, tato. Nie potrafię zgadywać. Ojciec roześmiał sią: - Każdy umie. Podejdź bliżej. - Tak, tato. Będziesz miał teraz parkę - mężczyzna wyciągnął przed siebie ręce. Trzymał w nich słoik. W środku pływała mała, czerwona rybka. Samiczka mieczyka. Nie, załkał w duchu dTJrizzler. Nie, to jakiś koszmar... Ale patrzył, jak podchodzili do akwarium, jak ojciec sinieje na twarzy, a oczy wychodzą mu z obrzękniętych powiek penetrując przestrzeń za szybką. Widział, jak słoik trzasnął w ścia-

nę i widział, jak chłopczyk patrzy na miotającą się po dywanie rybkę. Sprzedałeś, ty skurwysynu! Sprzedałeś!!! - wrzeszczał pijak. -Mieczyka sprzedałeś! Niech no wróci twoja matka, to ona tak cię wychowała! Robbie stał nic nie rozumiejąc. Ja ci zaraz... Gdzie uciekasz, gówniarzu. Przepiłeś rybkę! D'Drizzler wczołgał się pod szafę i zatkał uszy. Ale słyszał krzyk i widział oczy Robbie'ego. To On. Piekło. Słońce spadło za horyzont. Pokój zalała czerwona poświata kładąc purpurowe cienie na przedmiotach i twarzy Obcego. Stał właśnie przy oknie zatopiony w milczeniu i Astbury nie potrafił odgadnąć, czy obserwuje przesuwające się chmury, czy patrzy w swe własne myśli. Piąty dzień tkwili w dzielonym apartamencie jednego z najbardziej luksusowych hoteli na Ziemi. Mimo wysiłków, zmyślnych planów, całkowitej abstynencji i zimnej krwi nie osiągnął nic. Wystrzelał wszystkie pomysły, poruszył tysiące tematów i wciąż stał w pozycji wyjściowej popadając w beznadziejną depresję. Klęska. Cóż to za cholerny dziwak. Przypominał trochę człowieka; może przypominałby go bardziej, gdyby nie ten ohydny garb i pokręcone dziwacznie kończyny -jak gdyby dziecko dopadło znienawidzoną lalkę i zrobiło z nią wreszcie porządek. Mały, mrukliwy typior. Zawsze bał się takich małych mruków. Nigdy nie wiedział, czy to on, czy to oni panują nad sytuacją. Mrukliwy typior doprowadzał go do różnych stanów. Chciał już kilkakrotnie rezygnować, splunąć tamtemu w oczy i po prostu wrócić spokojnie do domu. Ale to rzeczywiście była ostatnia szansa zarobienia dużych pieniędzy. Wytrzymaj jeszcze kilka dni. Kilka dni za całe życie. I wytrzymywał. Spojrzał w oczy Obcego starając się coś wyczytać. Te jego oczy... Formowało je setki drobnych sześcianów ułożonych w zagadkowe wzory. Kiedy pokurcz mówił o czymś intensywnie, na ich wypukłej powierzchni pojawiały się obrazy. Pozornie były zupełnie nie związane z tematem rozmowy, kiedy jednak wpatrzył się uważniej, dostrzegł, że kolory i figury przemykające po sześcianach świetnie oddają emocje i nastrój sytuacji. Tym razem były szpitalnie białe. Pustka. Czy życzy pan sobie zostać sam? - po raz setny zagadnął człowiek. Strasznie chciało mu się pić i palić. - Przecież jestem sam. - Aha. Powstrzymał się resztką sił. Jak przeprowadzić handel, kiedy kupujący nie zauważa sprzedającego? Aldritch, co on by zrobił? Był odcięty od świata. Mrukliwy pokurcz miał jakiś pieprznięty mózg i łapał wszelakie fale. Przeszkadzały mu w medytacji. Prosił o ich wyeliminowanie. Właściwie czemu ma służyć ta jego izolacja? Przed spotkaniem z Rządem zażyczył sobie odosobnienia i jednego człowieka, przypadkowego średniaka. Nie wiedzieć czemu, padło na niego. Jeszcze dwa dni. Co ten Aldritch namieszał? Nic się nie zgadzało. Jezu. Wstał. Uruchomił holoprojektor i od niechcenia wyrzucił kilka propozycji. Zabudował nimi pół pomieszczenia łudząc się, że pokurcz coś powie. Gdzie tam, łaził wśród nich; mało

tego, przełaził przez nie, skurwiel. Nawet te bunkrowate hotele okopane rowami i najeżone bronią jak niemiecka armia w którejś z tych zasranych wojen nie wywołały żadnej reakcji. Czai się, żołnierzyk. Odważył się włączyć wiadomości. Najwyżej się wścieknie. Trudno. Patrzył na migające obrazy, nie zastanawiając się nawet, co ogląda. Raz był to nowy rodzaj zboża, innym razem nowy rodzaj pasożyta zbożowego, a teraz patrzył na jakiegoś szalonego grabarza, który nawrócił całą bandę kolonistów. Co gorsza, nikt nie wiedział na co. - Czy zamówić już kolację? - Nie. - Korzystając z pańskiej gadatliwości, czy jest pan zainteresowany naszą propozycją? W sumie nigdy nie pytałem pana o to wprost. Obcy znieruchomiał. Jaką propozycją? - sześciany zabarwiły się zielonymi stożkami. r Jak to... Setki razy pieprzył o tym samym, uruchamiał projekty, a ten skurwysyn nawet nie pamięta, o co chodzi? - Przecież... Proponujemy zmasowaną wyprzedaż obiektów wypoczynkowych na kilkuset planetach Systemu. Oczywiście z transportem i wszystkimi życzeniami klienta. Można w ten sposób przeżyć wiele fascynujących... - Jutro mam spotkanie z waszym Rządem. Czy pan wie, że jestem prorokiem? Niosę pokój. W duchu Astbury klął straszliwie, ale z ust nie wydobył się nawet syk. Nie zależy mi na wygodzie, całe życie walczyłem i zabijałem, czy żołnierz potrzebuje hotelu? Dlaczego pan tak patrzy? Zadaje pytania. Cud. Mruk rozwarł gębę. Chylę głowę przed pańską przeszłością. To zaszczyt być żołnierzem. Proszę jednak pomyśleć o tysiącach innych... Może oni chcieliby podróżować, smakować czegoś nowego, dotykać innych światów? Oczy zalśniły bryzgami szkarłatu. Chyli pan głowę przed żołnierzem? Przed wojną? Jest pan idiotą. Ach ty proroku. Pierdol się - wyrwało mu się. W końcu mu się wyrwało. To dziwne, ale czuł się znacznie lepiej. Aldritch pokiwał z zadowoleniem głową. Doskonale. Ihled rozkłada go na części proste, a to oznacza, że zostanie tylko nienawiść. Astbury nie popuści mu tej męczarni, już teraz biedny Ihled jest dla niego substytutem całego zasranego życia. Nie ma innych uczuć. Umarły. Niech tylko wylezie z tej depresji, to go wciąż trzyma. Ale już się szarpie, zrywa kotwicę. Spójrz, Moseley. Miniaturowy sokół siedział mu na ramieniu i razem obserwowali podgląd apartamentu. - Bierz się do roboty, Astbury. Zniszcz go, tak jak tego chcesz... Walcz o swoją forsę, przecież wciąż o tym myślisz. Polubiłem cię, chłopcze. Ale polubię cię jeszcze bardziej, kiedy mnie nie zawiedziesz. - Nie zawiedzie. - Dunbar pochylił się nad monitorami. Spójrz na odczyty. To skraj przepaści. Wątpię natomiast, czy nawiąże z tobą kontakt. - Zrobi to. Tuż przed wybuchem szaleniec potrzebuje wsparcia, szuka motywacji. Ja jestem Pan Sukces, a on Pan Przegrany. Pomyśli, dlaczego j a nie miałbym być Panem Sukcesem? Jeżeli taki gówniarz, Aldritch... Ale spieprzaj z tymi czujnikami, Dunbar! Wiesz, co będzie, jak ruszy dochodzenie? Żadnych śladów, żadnych, albo jesteśmy zgubieni. Federacja nas zna, ale nie mają nawet drobnej szpary, aby podważyć złotko i wściubić swój długi nos sprawiedliwości. Są

bezradni. Wycofaj się i patrz. Jeżeli on go zabije, zwalą się setki węszących cwaniaków. - Nie bój się, przyjacielu. Znam się na tym lepiej niż ty. - To możliwe, ale jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie swoim przyjacielem, będą dwie ofiary w tej akcji. Matka leżała pobita, przyciskając do krwawiącego nosa namoczoną chusteczkę. Wokół niej walały się kawałki potrzaskanych mebli obsypane okruchami szkła, a każdy okruch odbijał światło żarówek, lśniąc niczym drobne słońce. Setki małych gwiazdek. To były ich święta, ich Boże Narodzenie. Ojciec szalał. Wyłamywał właśnie drzwi do łazienki. W środku, ukryty w butelce, przelewał się jego prawdziwy świat. Wódka. Butelkę ściskał Robbie. Oddychał spazmatycznie powstrzymując kolejny atak astmy. Widząc jak ojciec bije matkę, porwał stojący alkohol i umknął do łazienki. Dokładnie zamknął się od środka. Drzwi drgały już w zawiasach obrysowanych siatką pęknięć. Odpadał tynk. Mam cię, ty gnoju - wysapał ojciec. - Ty mały gnoju. Robbie cofnął się, aż poczuł chłód lustra. Coraz trudniej nabierał powietrze, a kiedy mu się to udawało, nie potrafił go wypuścić. Zaczął charczeć. Płakał. Drzwi wyskoczyły z zawiasów. Pijak wpadł do środka. Wyglądał strasznie. Szalona, zakrwawiona twarz, podbite oczy i strużki śliny ściekające po nieogolonym podbródku. Płaty skóry zwisające z obdartych kłykci kołysały się tuż przed szyją dziecka. Oddaj wódkę, bo cię uduszę. ' Chciał odpowiedzieć, ale nie potrafił. Sam się dusił. Widząc, że ojciec sięga po butelkę, zepchnął ją do wanny. Roztrzaskała się. I znowu zaświeciły gwiazdki. Święta. Ojciec znieruchomiał. Opadł na kolana i zaczął szlochać. Martwe spojrzenie utkwił w kawałkach szkła. Nie będzie wódki - powtarzał cicho. - Nie będzie. Ale nie potrafił w to uwierzyć. Nie chciał. Wreszcie oderwał wzrok od wanny. - To ty mija zabrałeś, skurwielu. To ty. Złapał ułamaną szyjkę. - Teraz zapłacisz - wyszeptał. Uniósł dłoń i w tym samym momencie skamieniał. Ze ścian trysnęła woda. Lodowaty strumień oplótł ciało pijaka i zamarł, dusząc go w przezroczystej sieci. Skulony Robbie otworzył powieki. Cios nie spadł. Wciąż żył i nie bardzo rozumiał dlaczego. Patrzył. I nigdy tego nie zrozumiesz - powiedział lord d'Drizzler. Nigdy nie staraj się zrozumieć. Pamiętaj jednak, że są siły, które potrafią wymierzyć sprawiedliwą karę. Widział, jak dzieciak rozgląda się szukając właściciela głosu; a potem spojrzał za siebie. Tamten już czekał. - Pokusa. Moja najwierniejsza służka - przywitał d'Drizzlera. - Nie rozumiesz tego słowa, Decayro. - Chodź, Deszczu. Pomknęli przez ciemność. Stanęli w ciemności. - Znowu naruszyłeś reguły. Obiecałem ci, że zwiększę karę. Tak też się stanie. - To twoje reguły naruszyłem, a przecież nikt nie bierze ich na poważnie -jego głos snuł się jasnym pasmem znacząc ciemność spiralą światła. Władca Rozpadu zaklął donośnie. Splunął. Jesteś o krok od ostatecznego wyroku, lordzie. Tym ra-

zem musisz być silny. Jeżeli się ugniesz, nawet nie podejrzewasz, co cię czeka. - Jak ktoś tak ohydny jak ty może jeszcze straszyć? To śmieszne, Decayro. - Baw więc się dobrze, Deszczu. I racz pamiętać o moich słowach. Wciąż stał w ciemności. Tamten już odszedł. Wyczuwał, że znowu jest uwięziony. Tym razem bez ścian, a przynajmniej nie potrafił ich namacać. Nie mógł się w ogóle ruszyć. Nie miał nawet ciała. Ciśnienie klaustrofobicznego strachu dławiło jego umysł; czuł, że w kierunku oczu pędzą setki błyszczących pocisków i że nie zdoła przed nimi uciec. Coraz szybciej. Już są. Opanował się. Co ze mną zrobił, kim, a może czym był? Chciał krzyknąć, ale zabrakło płuc i gardła, a to, co go otaczało, z pewnością nie było powietrzem. Coś jednak słyszał. Niewyraźne głosy, dziwnie stłumione, a przecież był pewien, że nie odległością. To w nim leżała przeszkoda. Jego własna słabość. Ale oto coś się zmieniło. Dźwięki nabrały barwy i czystości i wiedział już, że słucha rozmowy. Rozmówców było dwóch. Całe życie za trzy godziny. Tyle mu zostało. Spryskał twarz zimną wodą i przysiadł na wannie. Spokój. Przede wszystkim spokój. Kiedy sklął Małego Mruka, tamten nawet nie zareagował. Jak gdyby słowa nie opuściły ust. Patrzył wtedy w jego oczy i zobaczył biel, zupełną pustkę. Przez chwilę myślał, że rzeczywiście nic nie powiedział, ale dobrze wiedział, że było inaczej. Teraz znowu miał wątpliwości. Odwrócił się i poszedł do toalety. - Aldritch, chciałbym z panem rozmawiać. - Jestem - cicho odpowiedział wezwany. - Dlaczego użył pan tego połączenia? Mówiłem, że... - Słuchaj pan. Mam tego dosyć i opuszczam to zasrane miejsce. Nie wiem po cholerę radziliście mi za nim łazić krok w krok. On tego nie cierpi. - Bzdura. Jest pan dla niego nieistotnym szczegółem w otoczeniu. Widzi tylko to, co chce. Ale... - Tak? Znowu chcesz mi doradzać, cwaniaczku? - Uspokój się. Nie domyśliłeś się jeszcze, że tu nie idzie o żadne hotele? Kogo interesuje parę milionów, kiedy w grę wchodzą grube miliardy? Zawiodłeś mnie, Astbury. Ty i ten twój gruby boss. Astbury spojrzał w lustro. Zobaczył tam swoją twarz, a właściwie tylko oczy błyszczące napięciem. Reszta ginęła w półmroku. - Co ty powiedziałeś, Aldritch? Chyba coś źle zrozumiałem. - Wiedziałem, że w końcu nawiążesz łączność. Przewidziałem to. Teraz uważaj. Hotel jest zupełnie czysty. Dodatkowo otoczyliśmy go blokadą izolacyjną. To, co usłyszysz, wiem tylko ja i mój Szef, Mr Helper. Za trzy godziny wpieprzy się Rząd i forsa odpłynie. Twoja forsa również. - O czym ty pieprzysz, Aldritch? Radzę ci wal szybko i prosto. Nie jestem taki bystry jakby ci się mogło wydawać. Jestem... - Zamknij twarz. Specjalnie skierowałem cię na złe tory. Nie mogłeś na to wpaść. Pójdziesz teraz do niego i zaproponujesz mu program oznaczony symbolem „ENDONNUI". Będziesz handlował tym, co rzeczywiście śni mu się po nocach, tym, o czym marzy od zawsze. - Chyba wiem, co masz na myśli... - Gówno. Nie przerywaj mi. Gdybyś wiedział, że sprzedasz mu cztery tysiące głowic nuklearnych, popuściłbyś zaraz w gacie. A sprzedasz. Więc nawet o tym nie myśl. Działaj. Wszystkie instrukcje są w programie. Jedyne, co musisz zrobić, to zapamiętać jego odpowiedź. Program jest zarażony i wirus skasuje go w piętnaście minut po odczycie. Zrozumiałeś?

- Nie. Nie rozumiem, dlaczego ty tego nie robisz. Dlaczego ja? Coś tu śmierdzi, Aldritch. Chcesz mnie wplątać... - Idioto. Gdyby ktokolwiek z „WARS 'N' GUNS" maczał w tym palce, szpicle roznieśliby sprawę po całej Federacji. Patrzą na nas przez grubą lupę. W szczególności na mnie. To jedyna możliwość zarobienia tych pieniędzy. Pięćset miliardów. Dostaniesz z nich dziesięć milionów, chłopcze. - Nie, to jakaś paranoja... Ja miałbym sprzedać broń?! Przecież nie potrafię nawet handlować pieprzonymi hotelami. A co będzie, jeżeli ktoś to wywęszy? Co będzie ze mną? - Pomyśl lepiej, co będzie ze mrią. Ty jesteś tylko pionkiem. Żadna odpowiedzialność, a szansa na dziesięć milionów. Załatw to, człowieku. Raz w życiu coś załatw. Nigdy nie będziesz żałował. Dziesięć milionów. Usiadł na sedesie. Miał rację czując, że wszystko to rozgrywa się zupełnie obok niego. Teraz był w samym centrum. Dostał główną rolę. I był przekonany, że sprawa jest pewna. Nie słyszał, żeby ktoś taki jak Aldritch potknął się kiedykolwiek. Ten człowiek był geniuszem. Bogatym geniuszem. Kapnęła kropla wody. Druga. Trzecia. Doliczył do dziesięciu. - Dobra. Zrobię ci tę przysługę, Aldritch. - Myślę, że wiesz, co mówisz, synu. Jeżeli masz nerwy, wyrwij je i wywal do sracza. Jesteś teraz zawodowcem, a tu nie ma miejsca na przestępowanie z nogi na nogę. - Tak. - Pamiętaj: „ENDONNUI". - Tak. - Spotkamy się za kilka dni. Dziesięć milionów, chłopcze. Dunbar, uruchamiaj systemy kasujące. Te dwie kamery, przewody i mikrofony. Za dwadzieścia minut znikną. Zostawimy tylko tę stacjonarną w apartamencie Obcego. Dunbar wykonał polecenie. Aldritch patrzył w swój monitor. Uśmiechnął się. Poszło. Mr Helper będzie zadowolony. Teraz to już formalność, niech no tylko Astbury wywoła ten program. Nie mogę się już doczekać reakcji Ihleda, biedny mały skurwysyn. Przecież on naprawdę jest prorokiem. Dunbar podniósł głowę. - Jeszcze nie widziałem, żeby komuś tak rozbabrać mózg. Bez ingerencji chirurgicznej, oczywiście. Astbury, Von Youthe, Ihled - wszyscy oni wiszą na twoich sznurkach, to przypomina mi „Punch and Judy", sam już nie wiem, co jest prawdą. - Dobra. Przygotowuje się do wyjścia. Spręż się. Musi nadrobić zaległości z kilkunastu lat... Prawda, Dunbar? Czy to w ogóle istotne? Cóż to jest prawda? Dla Astbiery'ego prawdą jest dziesięć milionów i cztery tysiące głowic nuklearnych, na marginesie - nie jestem pewien, czy tyle w ogóle zostało zrobionych; dla Ihleda pojęcie prawdy uosabia pokój, a jeszcze piętnaście lat temu był zawodowym mordercą i jego prawdą była wojna. Po co definiować coś tak śliskiego? A dla ciebie, Aldritch? Aldritch zaśmiał się ochryple. Nie znam się na tym. Wierzę tylko w insynuację. To dobre słowo. Endonnui... Tak. „Endonnui". Był gotowy. Pewnym krokiem wszedł do apartamentu Mrukliwego Gnoma. Zapalił papierosa i dmuchnął prowokacyjnie w stronę Obcego, który kaszlnął z odrazą. Wreszcie raczył pan zauważyć, że w ogóle tutaj jestem. Cieszę się. Mamy jeszcze dwie godziny, żołnierzu. I pokażę ci twoje marzenia.

Obcy wciąż siedział w fotelu i przyglądał mu się uważnie. - Czy coś się stało? Nie wygląda pan najlepiej. - Wszystko O.K. Przejdźmy do sprawy. - Już panu mówiłem, że nie jestem zainteresowany... Astbury przytaknął. Wiem. To były tylko takie małe gry wstępne. Przeszedł pokój i stanął przy holoprojektorze. * Zapalił centralne oświetlenie. Jego blady cień natychmiast pogłębił się i rozlał dookoła stóp. Poczuł się pewniej. Chcę panu zaproponować coś, co nie może wyjść poza ten hotel. Zresztą, rozmawiam przecież z profesjonalistą. Oczy garbusa zalśniły niebiesko. Zaciekawienie, pomyślał człowiek. Wreszcie. Włączył maszynę i rozstawił monitory. Usiadł przy klawiaturze i zaczął wystukiwać: E... N...D...O...N... Ze zdenerwowania potrącił kasetę, na której położył papierosa. Schylając się, żeby go podnieść, spojrzał na swój cień. I poczuł raczej niż zobaczył, że coś się w nim poruszyło. ..N...U... D'Drizzler miał ochotę wybuchnąć śmiechem, ale wciąż nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Teraz wiedział już, czym ukarał go Decayro. Szalony, chory umysł Władcy Rozpadu uczynił go cieniem. Ludzkim cieniem. A właściwie czymś, co żyje w cieniu. Jego właściciel przedstawiał się nędznie. Wymizerowany osobnik o twarzy pokrzywionej grymasami i przedwczesnymi zmarszczkami, stojący na krzywych jak szable nogach i patrzący na świat krzywym okiem. Wszystko było w nim skrzywione. Popsute. Niepewny siebie, głęboko schowany w pancerzyku alienacji, zdawał się być na granicy życia i d'Drizzler miał wrażenie, że nie miałby nic naprzeciw, aby ktoś kopnął go od tyłu i pomógł przekroczyć tę cienką linię. W głowie nieszczęśnika panował zupełny chaos. Rezygnacja mieszała się z iskrami nadziei, skromność otaczała kule bezczelnych myśli, a wszystko to grzęzło w mule depresji. Wrak. Był to inteligentny człowiek. Nawet nieprzeciętnie inteligentny, pomyślał ze zdziwieniem. Tamten poruszył się i stanęli w lepiej oświetlonym miejscu. Miał jakiś problem. Korzystając z przypływu sił, d'Drizzler głębiej wniknął w jego umysł. Po sekundzie wycofał się. Wiedział wszystko. Skoncentrował się teraz na drugim z nich. Była to istota przypominająca trochę człowieka, a jednak zupełnie odmienna, postrzegająca ziemski świat tak jak dziecko postrzega mydlaną bańkę. Zniszczony życiem i chorobami, wieczny buntownik, który odnalazł wreszcie spokój i zatrzymał się po Dobrej Stronie. Spłacał dług strumieniowi krwi płynącemu w dawnych latach i przez jego ręce. Udało mu się zatrzymać jakąś przerażającą wojnę dziesiątkującą rasę Obcego od setek lat. I potrafił utrzymać pokój. Lord dostrzegł, że pomiędzy tymi dwoma myszkuje trzecia siła. Bezwzględna machina funkcjonująca dzięki tysiącom ludzi i wielkim pieniądzom. Jak dobrze naoliwione zębate koło, tak wielkie w swej masie i rozpędzie, że nic nie mogło go powstrzymać. Zamiast oliwy tryskała krew. Właśnie się rozpędzało. I ten nieszczęsny człowiek miał być jego wypustką, nieświadomym negocjatorem - mordercą, doprowadzony manipulacjami do szału.

Miał zabić Obcego. Ta śmierć to wojna. Wojna to pieniądze. Koło rozpędziło się na dobre. Człowiek włączył swoje maszyny. D'Drizzler wiedział, co teraz nastąpi. Odczyt wywoła u Obcego katatonię. Będzie to seans zabijania, sceny wojenne z jego planety i on sam wydający rozkazy siepaczom. Jeżeli nawet to przetrzyma, rozczarowany Astbury udusi go w ataku szału. Ten mężczyzna przekroczył już granicę. Wykończyli go. Pod siecią uplecioną z przemyślanych do końca intryg czaiło się zło w swej najczystszej postaci, śmierć spływająca z brudnych pieniędzy i niewinnych istnień.

Zarówno Astbury jak i Obcy nie mogli oderwać od niej wzroku. Astbury ze zdumienia. To, co unosiło się w powietrzu, zupełnie nie przypominało głowic nuklearnych ani niczego podobnego. Ale w tym momencie nawet nie pamiętał, po co uruchomił program. Po prostu patrzył. Ihled Ithak podniósł się z fotela. Zgarbiony starzec o złotych oczach, pełnych światła spływającego z wysokiej postaci. Stali pełni zachwytu, przedzieleni wyrzeźbionym w laserowej materii posągiem. Przedstawiał młodą kobietę, o szczupłych kształtach, jasnych włosach, tak samo prostych jak skromna tunika, która okrywała jej drobne ramiona. Wąskie stopy spoczywały w sandałach, a ręce swobodnie opadały wzdłuż wiotkiego ciała. Twarz dziewczyny, pozostająca w dyskretnej plamie cienia, wydawała się być mokra. Może od deszczu. Może od łez. Była jak wiatr. I była piękna. Pierwszy przemówił Obcy: Wypiszę panu czek na dowolną sumę. Pańska oferta to arcydzieło. Muszę mieć tę dyskietkę. Taka czysta i piękna. Dobra. Astbury milczał uparcie. Bał się odezwać, bał się, że zapłacze. Któż tak nim igrał? Aldritch? Bóg? Szatan? Wszyscy go zniszczyli, ale w końcu dobił targu. Nieważne, w jaki sposób. Nieważne, do kurwy nędzy. Zrobił to. - Po prostu cud - wyszeptał. - Tak. To rzeczywiście cud - potwierdził Obcy, wciąż stojąc ze śmiesznie zadartą głową. - Tak powiedziała Wyrocznia: „Zamieszkaj tam z jednym człowiekiem. Zdaj się na przypadek. On ci to da". Po chwili sięgnął do kieszeni marynarki. Ile? Szybko ci to poszło, lordzie - zaśmiał się Władca Rozpadu. - Jesteś niezawodny, psujesz wszystkie moje plany. DTJrizzler milczał. Odzyskał na tę chwilę swe prawdziwe ciało, potężne i piękne i jak zawsze ociekające wodą. - Ale prawdziwy plan powiódł się. Ty nim byłeś, Deszczu. Teraz mogę cię ukarać tak, jak tego zechcę. Najsurowiej jak tylko potrafię. Twój ojciec, gdyby przypadkiem udało mu się wrócić, nie będzie mógł cię uratować. Nawet on. Władca Rozpadu skłonił się ironicznie. Od teraz będziesz umierał. Naprawdę. Umierał i liczył czas. Sam jeden, a przecież wśród tłumu innych. Bryznął czernią. Nic nie mówisz? Rozczarowujesz mnie, Deszczu. Bluźnij, klnij, błagaj. Wiesz, co cię czeka. Pomyśl o nim. Dawno temu. Joshua, tak się nazywał. Milczał. Nie zostało już nic do powiedzenia. Jak zawsze dumny. Lord d'Drizzler. A potem odebrał mu wszystko i zrzucił w dół.

To ty, Decayro. Przeklęty demonie. Znowu wystawiłeś mnie na próbę... I dobrze wiesz, co zrobię. Zawsze wiedziałeś. Przygasły światła. Centralny ekran wykonał półobrót wyświetlając setki szybko przemykających kolumn. Dwie głowice generujące obrazy holo wypuściły delikatne smużki kolorów. Pole elektromagnetyczne niczym niewidzialna sieć wyłapywało pierwsze fragmenty obrazu. Po trzech minutach kreacja zakończyła się.

Doskonały kawał, Aldritch - powiedział Mr Helper. - Rewelacja. I po to mnie tu wezwałeś? Czy chcesz może jeszcze więcej pieniędzy na tę wielką, genialną akcję? Mówiłeś coś o pięciuset miliardach zysku. Cóż więc znaczy ta skromna kwota, którą w to wpakowaliśmy? Aldritch patrzył na jasnowłosą rzeźbę. - Stało się coś dziwnego, Szefie... Coś bardzo dziwnego. - Więc teraz będziemy tak stali i obserwowali tych dwóch

zadowolonych skurwysynów i tę laleczkę? A twoje wytłumaczenie brzmi: coś dziwnego? Daję ci dwa tygodnie przymusowego urlopu. Mój najlepszy pracownik montuje po nocach holograficzne dziwki. Doskonałe. Tak, Szefie - podlizał się Dunbar. - Ale tu faktycznie coś się stało. Aldritch nie mógł oderwać wzroku od rzeźby. - Coś bardzo dziwnego... - powiedział głośno. Po chwili dodał cicho: - Jest bardzo piękna. Sieć niebieskich żył przecinała pokrzywione dłonie, wyraźnie prześwitując spod szorstkiej, poplamionej chorobami skóry. Palce były opuchnięte w stawach, a otoczone smugami zadziorów paznokcie połamane. Stary tatuaż i niezdarne próby nałożenia nowego znaczyły nadgarstek lewej ręki. Białe blizny na przedramionach chowały się w postrzępionych rękawach starego prochowca. To były jego ręce. Jego nowe ręce. Te, którymi będzie teraz jadł i żebrał, zasłaniał twarz i zaciągał poły płaszcza, aż wiatr przyniesie mu wiosnę i ciepło. Czuł smród alkoholu. Czuł smród moczu. Czuł smród miasta. Leżał w brudnym zaułku i był człowiekiem. Nie pamiętał starego imienia, nie potrafił przypomnieć sobie nawet, kto i za co go tu zesłał. Deszcz siekł jego blade oczy uparcie patrzące w górę, jak gdyby chciał, żeby przywrócił im obrazy i wspomnienia. Deszcz... Zadrżał, myśląc o tym słowie. Woda, deszcz. Deszcz. Obrócił się, czując szarpiący kości ból i leżał teraz na boku czekając, aż noc zejdzie w dół i wyrośnie nowy dzień, bo nie wiedział, na co jeszcze może czekać. Nie miał dokąd iść. Nie miał o czym mówić. Obudził go stukot butów. Ktoś kopnął w jego ciało i zaklął głośno: Och, ty gnoju, gdzie leżysz? Potknąłem się o twoje brudne gnaty. Mówiący pochylił się i uniósł go do góry. A ja nie jestem już gównem. Jestem pan Astbury, gnoju. I żaden taki nie będzie leżał na mojej drodze - zachichotał piskliwie. - Wystarczająco długo podstawiali mi nogi. Pchnął żebraka, który uderzył w mur i osunął się niczym worek starych szmat. Jak ci zaraz... A zresztą - splunął i zataczając się poszedł dalej. Starzec leżał bez ruchu. Patrzył na strużkę krwi rozmywaną przez deszcz tak, że stała się w końcu jasna i czysta niczym woda. Z wysiłkiem podniósł głowę. Znowu widział grube krople spływające z góry. Z nieba. Prawie dwa tysiące lat wcześniej na małym ołtarzyku zalśniło światełko. Legenda mówi, że dziewczyna imieniem Sharleen powiła wtedy dziecko. Chłopczyk miał niebieskie oczy, a kiedy stał się mężczyzną, spojrzał nimi w oczy swej matki i odszedł w burzę: Starzy ludzie zapisali, że zamienił się w deszcz, ale nie jest to prawda. Bo deszcz był tylko jego sługą. Katowice-Bielsko-Biała - Katowice, '91-'92 with a little helpfrom her eyes

Maciej Żerdziński

DOM WYDAWNICZY REBIS 60-801 Poznań ul. Marcelińska 18 W najbliższym czasie w księgarniach

GLEN COOK Czarna Kompania Po wielu stuleciach przebywania w niewoli, koszmarna i zła Pani przybyła na świat. Ale także — jak głosi legenda — narodziło się dziecko. Biała Róża, które ponownie pokona złą Panią. Kamraci z Czarnej Kompanii płacą wielką cenę za nierozsądne związanie się z pradawnym złem. Otrzymują bowiem zadanie odnalezienia dziecka. Jest to pierwszy tom z serii o przygodach CZARNEJ KOMPANII. Mnóstwo dobrej zabawy. Doskonała, relaksująca literatura.

JOHN VARLEY Tytan Świat w świecie. Na zewnątrz jedynie okrągła konstrukcja orbitująca wokół Saturna. Wewnątrz — niewyobrażalna, dziwaczna, nieskończona przestrzeń, zamieszkiwana przez stworzenia rodem z legend i mitów. Tytan to pierwszy tom trylogii (drugi to Czarodziejka, a trzeci Demon), będącej błyskotliwym połączeniem space opery, fantasy i science fiction. Jej autor przez wielu uważany jest za najlepszego amerykańskiego pisarza.

GARFIELD REEVES-STEVENS Są wśród nas Po wielu latach obserwowana nas, badania i eksperymentowania nad nami, wreszcie popełnili pierwszy błąd... Opierając się na wstrząsających relacjach ludzi, którzy twierdzą, że zostali obezwładnieni przez UFO, Garfield Reeves-Stevens skonstruował thriller od początku do końca trzymający w napięciu. Jest to opowieść o Stevenie i Sarach Gilmourach, mężczyźnie i kobiecie, którzy muszą poznać nieziemski świat, aby ocalić swoją córkę, siebie samych i wreszcie całą naszą cywilizację. Tego samego autora MROCZNA MATERIA. Pytajcie ponadto o nasze książki z serii SALAMANDRA, między innymi: Jonathan Carroll — Dziecko na niebie John Fowles — Mag Carlos Fuentes — Terra Nostra Sprzedaż książek Domu Wydawniczego REBIS prowadzą księgarnie w całym kraju. Sprzedaż wysyłkową prowadzi VERBUM, ul. Dożynkowa 33, Olsztyn.

film i fantastyka Formule Kina Nowej Przygody grozi wypalenie się w półproduktach, w powielaniu wzorów i robieniu dalszych ciągów.

Zjawisko rozrywkowych, widowiskowych filmów, nakręconych z rozmachem, o płytkiej fabule nie zniknie. Duża część kina zawsze taka była.

K

inino Nowej Przygody wykrystalizowało się pod koniec lat siedemdziesiątych. Momentem zwrotnym była premiera „Gwiezdnych wojen". Ten film zaproponował nową formułę widowiska oraz nowy sposób prezentowania świata przedstawionego w kinie. W kolejnych częściach „Gwiezdnych wojen" perfekcji technicznej towarzyszył swoisty dystans wobec znaczeń artykułowanych przez film. Oryginalność fabuły została zastąpiona grą aluzji i cytatów, a same filmy stały się konstrukcjami o wielu powierzchniach, ale bez uspójniającej je głębi. Film „Obcy" („Alien") Ridleya Scotta można interpretować psychoanalitycznie -jako majak bohaterki; w konwencji hard SF - jako opowieść o spotkaniu z obcą formą życia i o codzienności ery podróży międzygwiezdnych; wreszcie jako parafrazę klasycznego filmu grozy „Nosferatu" (w której nie tylko fabuła, ale i poszczególne postacie mają swoje odpowiedniki). Jest też Kino Nowej Przygody powrotem do pierwotnych funkcji kina - jarmarcznokarnawałowej widowiskowości, do relacjonowania zdarzeń, budzenia emocji, do rejestrowania „obcowania człowieka z materią" (jak pisał o kinie Irzykowski), wreszcie do oddziaływania na widza nie intelektualnie, ale katarktycznie (przez odwoływanie się do warstwy podświadomych marzeń, rojeń i lęków). Od dawnego kina różni się intencją pastiszu -jest w gruncie rzeczy imitacją awanturniczych, fantastycznych i sensacyjnych opowieści „w dawnym stylu". Stąd zresztą bierze się owa specyficzna tonacja „nie-serio", różna od powagi i od parodii - obecna we wszystkich filmach Nowej Przygody albo w formie pojedynczych gagów i komicznych wątków, albo w traktowaniu możliwości interpretacyjnych jako jeszcze jednego elementu w grze z widzem (jak w omawianym „Obcym").

sona. Ten twórca, skrzącej się od efektów specjalnych i traktującej pastiszowo postać Sherlocka Holmesa „Piramidy strachu", zebrał laury i pochwały za takie filmy jak „Good Morning Vietnam", „Rain Man" i „Bugsy". Znamiennych odwrotów dokonali też inni twórcy. Jedni wcześniej, jak Lawrence Kasdan, który pisał scenariusze do „Poszukiwaczy zaginionej Arki" i dalszych przygód Indiany Jonesa i jednocześnie kręcił przesycone ironią dramaty („Wielki chłód", „Przypadkowy turysta"), inni później, jak Ron Howard (po „Willowie" - „Ognisty podmuch"), David Cronenberg, który zaczął szukać dziwności w otaczającym nas świecie (po „Musze" - „Dead Ringers" i „Naked Lunch"), a nawet Paul Verhoeven (po „Total Recall" - „Basic Instinct") i John McTiernan (nakręcił niedawno film o lekarzu w amazońskiej dżungli). Pierwszy kryzys w ramach Nowej Przygody nastąpił około 1983 roku - klęska komercyjna „Blade Runnera", złe przyjęcie „2010. Odysei kosmicznej", niepowodzenie filmu „Thing", a poza fantastyką - klęska „Piratów" Polańskiego. Następstwem tych zjawisk, niby osobnych, czasem unieważnianych przez późniejsze pozytywne oceny tych filmów („Thing", „Blade Runner"), była rezygnacja z intelektualnych ambicji i uproszczenie formuły. Artystyczne podteksty, aluzje i cytaty ustąpiły miejsca czystej akcji. W dorobku Spielberga takim filmem jest „Indiana Jones i świątynia zagłady". Ale na dobrą sprawę owa zamiana polegała raczej na zastąpieniu jednych osób innymi. Tenże Spielberg zlecił wyreżyserowanie całej serii swoich pomysłów innym. Filmy, które wówczas powstały: „Gremlins" (reż. Joe Dante), „Poltergeist" (Tobe Hooper), „Ghostbusters" (lvan Reitman), „Goonies" (Donner) nie miały specjalnych ambicji,

KONIEC KINA

Pierwszą oznaką kryzysu Kina Nowej Przygody był odwrót niektórych twórców od tej formuły. Należał do nich nawet Spielberg, który dopiero po długiej przerwie powrócił nie tylko do Nowej Przygody, ale i do jej sztandarowego bohatera, Indiany Jonesa (zresztą tylko po to, by zakończyć ciąg opowieści o nim). Nie powrócił natomiast Ridley Scott, który po swoim trzecim filmie fantastycznym („Legenda") zajął się robieniem wysmakowanych plastycznie i bardzo psychologicznych filmów sensacyjnych, a potem rocznicowego „Kolumba". Bardzo znaczący, bo uwieńczony szeregiem sukcesów, okazał się odwrót z obszaru Nowej Przygody Barry'ego Levin-

poza chęcią straszenia lub bawienia. Znamienne są też zastępstwa innego rodzaju: Scott ustąpił miejsca Cameronowi (przy kręceniu „Obcych"), MiliusFleischerowi („Conan niszczyciel") itp. W połowie lat osiemdziesiątych formuła Nowej Przygody miała ogromną szansę wypalić się w półproduktach, w powielaniu wzorów i robieniu dalszych ciągów. Jednak kino to miało jeszcze wówczas spory impet, walor świeżości i siłę przyciągania, która sprawiła, że w jego orbicie znaleźli się twórcy ze świeżymi pomysłami: Terry Gilliam, którego „Brazil" było prawdziwą rewelacją 1985 roku, Ron Howard, odnawiający optymizm „Bliskich spotkań

film i fantastyka

III stopnia" swoim „Kokonem", Robert Zemeckis, potrafiący utrzymać wysoki poziom „Powrotu do przyszłości" jeszcze w dwóch następnych częściach tego filmu. Jednak ten drugi oddech, jaki złapało Kino Nowej Przygody, był zarazem siłą fatalną, która zagarniała dosłownie wszystko, by zamienić to w widowisko. Najwyraźniej widać to w produkowanych przez Spielberga składankach „The Twilight Zonę", „The Amazing Stories", w realizacji których brali udział m.in. Zemeckis, Miller, Dante. Nowelowy charakter tych produkcji pozwolił nie tylko na połączenie w ramach jednego filmu kilku różnych tematów (np. lotnicy, mumia, uprawiające magię nastolatki), ale i różnych tonacji emocjonalnych i stylistycznych (od sentymentalnego wzruszenia, poprzez ironiczny pastisz aż po prawdziwą grozę). Druga fala Nowej Przygody polegała na stworzeniu mieszanki emocjonalno-stylistycznej. Komedia grozy (jak „Ghostbusters") lub „twardy" horror, groteskowo wykrzywiony („Koszmar z Elm Street") okazały się wtedy formułami najpopularniejszymi, bo najprostszymi (i w realizacji, i w odbiorze), ale nie jedynymi. Film grozy potrafił sięgnąć po motyw wietnamski, by w rezultacie przeciwstawić upiorom bohatera w stylu Rambo („House"). SF sięgnęła nie tylko gwiazd, ale zeszła też pod wodę („Otchłań", „Deep Star 6"), w głąb ludzkiego ciała („Innerspace") i nawet w sny („Dreamscape"). Wierni klasycznej jednorodności tematycznej twórcy, do niedawna gwiazdy, z

dnia na dzień zniknęli z reżyserskiego panteonu (jak John Carpenter). Jednym z radykalniejszych - i nowszych połączeń tematyczno-gatunkowych były mariaże różnych odmian fantastyki z melodramatem. W pierwszej fazie opowieści SF (jak „Mucha") czy fantasy (jak „Ladyhawke") były budowane na wątku miłosnym. W drugiej elementy fantastyczne przeszły na drugi plan i zostały podporządkowane założeniom opowieści o miłości. W „Musze" miłość prowadzi bohatera do odkrycia elementu SF, co determinuje dalsze zachowanie postaci i wpływa na kształt ich uczucia. Natomiast „Mężczyzna idealny" („Making Mr Right") czy „Duch" („Ghost" z Patrickiem Swayze i Demi Moore) to filmy o miłości, która przełamuje bariery między światami i przezwycięża opór losu. O ile ciążenie ku melodramatowi było (jest) znaczącą tendencją ogólną, o tyle poszukiwania w innych rejonach kina przyniosły próby syntezy całego nurtu: „Kto wrobił Królika Rogera?" Zemeckisa, „Przygody Barona Munchhausena" Gilliama, „Dick Trący" Warrena Beatty i „Hook" Spielberga. „Dick Trący" jest jedną z wielu filmowych adaptacji komiksu, dokonanych w ramach Nowej Przygody (Superman, Conan, Supergirl, Flash Gordon, Buck Rogers, Rocketeer etc), tym jednak różni się od pozostałych, że uzewnętrznia poetykę komiksu -jego schematyzm, ironię itp. Akcja filmu była determinowana przez płaskie

dekoracje, zachowanie postaci przez ich wygląd (ironię wzmacnia fakt, że największych „twarzowców" zagrali w filmie gwiazdorzy - Dustin Hoffman i Al Pacino, zmienieni charakteryzacją nie do poznania). W sumie - komiks wywarł pewien wpływ na Nową Przygodę, ale nie zdominował jej. Kino Nowej Przygody - jako się rzekło łączyło ze sobą różne filmowe tematy. W „Króliku Rogerze" też: jest tu prywatny

film i fantastyka

detektyw, jest historia zemsty, opowieść o dwóch niezbyt się lubiących bohaterach, którzy uciekają skuci jednymi kajdankami. Jednak najistotniejsze jest połączenie filmu fabularnego i kreskówki. W „Kto wrobił Królika Rogera?" występuje cała plejada gwiazd kina animowanego - nie tylko wytwórni Walta Disneya i Warner Bros. Zemeckis buduje bezpretensjonalną historię pełną niespodzianek, zaskakujących zwrotów akcji, nieprawdopodobnych zdarzeń i suspensu. Jest to komedia kryminalna z postaciami z kreskówek, wprowadzonymi w przebieg fabułyrtak, jakby ich status nie różnił się niczym od pozycji postaci z krwi i kości. Techniczna perfekcja obrazu sprawia, że jest on odbierany jako jednorodny, pomimo przynależności jego elementów do różnych rodzajów sztuki filmowej. Przełamywanie niemożliwości to immanentna cecha Nowej Przygody. Animacja była podstawą „Gwiezdnych wojen", „Bliskich spotkań", „Obcego", „E.T.", „Gremlinów", „TRON-a", „Dark Crystal", „Willowa" itd. To ona sprawiała, że rowery unosiły się w powietrze, wykolejony wagonik kolejki przelatywał nad przepaścią i spadał prosto na tory, futurystyczne pojazdy dokonywały zadziwiających ewolucji na ulicach miast i w kosmicznej próżni pełnej meteorów. To animacja ożywiała gadzinowate stwory parodiujące ludzi, dwugłowego smoka, kamienny posąg i bandę ciastek z kremem. Sam zabieg animatora pozostawał zazwyczaj zakulisową sprawą filmu.

Zemeckis pokazał postacie animowane jako animowane - ujawnił to, co było ukryte. Kino Nowej Przygody tkwi po uszy w fascynacji technicznymi możliwościami tworzenia iluzji świata na ekranie. Pierwsi twórcy tego nurtu opowiadali jeszcze jakieś historie i. kreowali nowych bohaterów. Lecz cały nurt skumulował swą energię na wyszukiwaniu sprzeczności w celu połączenia ich, na przekraczaniu tego, co niemożliwe do pokazania na ekranie. I tu Nowa Przygoda znalazła inspirację w produkcji Disneya (z jego sentymentalizmem) i Warner Bros (z ich zamiłowaniem do destrukcji i surrealnym poczuciem humoru). Owa inspiracja zaważyła także na intelektualnych (czy też tylko ideologicz-

rem sztuki teatralnej, odgrywanej w oblężonym mieście, wytworem dziecięcej fantazji, rzeczywistą postacią i alegoryczną personifikacją fikcji literackiej. Gilliam wprowadza do filmu Munchhausena, który jest starcem, i małą dziewczynkę. On ucieleśnia żywioł opowieści pełnej fantastycznych zdarzeń i nieprawdopodobnych przypadków, ona jest idealnym słuchaczem, który wierzy we wszystko i zawsze chce wiedzieć „co dalej?". Ilekroć zdarzenia przybierają niekorzystny obrót, Baron opada z sił, bo prawdopodobieństwo pozytywnego rozwiązania maleje. Jednak dziewczynka podtrzymuje go na duchu swą wiarą, że ta historia musi mieć ciąg dalszy.

nych) przesłaniach wpisanych w filmy pochwała prowincji, sentymentalna uczuciowość spajająca rodzinę, dziecięcy bohaterowie etc. Inny rodzaj podsumowującej refleksji nad Nową Przygodą zaproponował Gilliam w „Przygodach barona Munchhausena". Poszedł on nie w stronę demaskacji źródeł inspiracji (jak Zemeckis i Beatty), ale właśnie refleksji nad potrzebą i naturą fantazjowania. Pokazany przez niego na ekranie Baron jest jednocześnie bohate-

Gilliam ożywił w swoim filmie ryciny Gustawa Dore i przeniósł na ekran - w dosłownym kształcie - pomysły autora literackich „Przygód Munchhausena". Sposobem tym sięgnął do źródeł eskapistycznej fantastyki, pokazał tkwiącą w niej siłę i jednocześnie - poprzez alegoryczne potraktowanie postaci i kilkakrotne wzięcie w nawias umowności całej fabuły - wyraził swą ocenę „plecenia bajek" i mechanizmów ich odbioru. Munchhausen stworzony przez Gilliama żyje,

film i fantastyka

dziata i dokonuje cudów, dlatego że ludzie, którzy go obserwują i słuchają, chcą, by mu się udato. „Przygody barona Munchhausena" to jeden z najambitniejszych filmów Gilliama, a jego konstrukcja jest majstersztykiem. Bohater jest tu w zbyt matym stopniu żywą osobą (nie można go pokochać, trudno mu współczuć). Może dlatego reżyser podjął jeszcze raz wątki fantazjowania i wiary w cuda w swoim następnym filmie, i tym razem odwotat się do melodramatu. „Przygody barona Munchhausena" byty czymś w

rodzaju lekarskiej diagnozy, „Fisher King" natomiast to sentymentalna historyjka o ludziach, którzy są w stanie pomóc sobie nawzajem, gdyż potrafią uwierzyć w cuda. „Fisher King" stanowi zarazem przejście z obszaru fantastyki w zupełnie inne rejony. Gilliam zabarwia go humorem, ironią i stosuje rozwiązania fabularne, które dystansują jego film wobec stereotypów. Najnowsze dzieto o charakterze rozliczenia z Nową Przygodą zaproponował Steven Spielberg. Jego „Hook" to jednak nie synteza i demaskacja tego kina, a po pro-

stu rodzaj nostalgicznego pożegnania. Piotruś Pan, bohater tego filmu, to nie tylko postać z powieści Jamesa Barrie, ale także symbol wiecznej niedorostości (to stata cecha bohaterów Nowej Przygody). Wielu z nich to dzieci („E.T.", „Goonies"), które przeżywają przygodę, wykraczającą daleko poza codzienność. Inni to dorośli, którzy dla przeżycia przygody rezygnują ze stabilizacji i rodziny (jak Roy Neary, bohater „Bliskich spotkań...") albo w ogóle nie mają na nią czasu (jak Indiana Jones). Wszyscy oni traktują awanturę jako rodzaj frajdy, swą atrakcyjnością przezwyciężającej absolutnie wszystko. Tak więc Spielberg sięgnął po prawzór wszystkich swoich (i nie tylko swoich) bohaterów i... kazat mu dorosnąć, a następnie powrócić do kraju dzieciństwa i roli Piotrusia Pana -wiecznego dziecka; bo tylko w ten sposób może on ocalić swoją rodzinę. Wymowa filmu jest prosta i zwerbalizowana na ekranie: „Całe życie może być wspaniałą przygodą". Zdanie to pada, gdy Piotruś Pan powraca do postaci dorosłego Petera Banninga (pamiętając jednak, że był kiedyś dzieckiem) i roli szczęśliwego męża i ojca. Dobitniej nie można powiedzieć „Żegnaj" filozofii, która nie tak dawno (ale całą epokę temu) kazała Royowi Neary porzucić rodzinę i wsiąść na pokład latającego talerza. „Hook" to pożegnanie z Nową Przygodą wyrażone nie tylko wymową fabuły. Jest to także film, przy którego kręceniu Spielberg zmienił swój styl i zasady. Zamiast fa-

film i fantastyka jerwerków efektów specjalnych na wejście (pamiętamy początek „Poszukiwaczy zaginionej Arki"), proponuje klasyczną kompozycję fabuty z ekspozycją i powolnym narastaniem napięcia aż do kulminacji perypetii i rozładowującego wszystko finatu. Ale Spielberg idzie dalej. Obsadza swe gwiazdy w rolach, które w znaczący sposób korespondują z ich emploi. Uznawana za piękność współczesnego Hollywood Julia Roberts gra 15-centymetrową Wróżkę - wampa dziecięcej wyobraźni. Zresztą ma ona swą chwilę wielkości (dosłownie), gdy rośnie i proponuje Banningowi - Piotrusiowi Panu - siebie i życie pełne wrażeń (w stylu Nowej Przygody), ale on ofertę odrzuca. Hoffman gra rolę w stylu późnego Jacka Nicholsona, tj. demoniczny czarny charakter. Jest to pierwsza taka rola w jego dorobku. Z kolei Williams zawsze grywał postacie emocjonalnie niezrównoważone, nieco infantylne, pełne dziecięcej energii (od „Świata według Garpa" po „Fisher Kinga") i tu został postawiony w sytuacji człowieka, który dojrzewa, a więc - jak gdyby - zrywa (jako aktor) z dotychczasowym image. Dodatkowo Spielberg przedmiotem żartu czyni sceny trikowe. Oto 15-centymetrowa Dzwoneczek wpada do domku dla lalek i nagle wszystkie sprzęty wokół niej mają naturalne rozmiary. Albo kula z pistoletu trafia w model pirackiego okrętu, pływający w basenie (wewnątrz kajuty Ha-

Termin „kino nowej przygody"pojawif się w polskiej krytyce filmowej kilka lat temu. Po przeczytaniu artykułu Jerzego Szylaka proponuję państwu parę pytań z odpowiedziami - nieostatecznymi.

KINO-WOREK

Po pierwsze, czym właściwie jest Kino Nowej Przygody? Wydaje się, że rozmawiamy o kinie awanturniczym, zrealizowanym z rozmachem, w którym dzieje się dużo i szybko. Od „nowej" lepsze byłoby określenie nowoczesnej - bo wykorzystuje technikę, by podziałać na emocje widza. Niekoniecznie musi być to kino fantastyczne, choć przyjmuje się, że od niego wszystko się zaczęło. Trudno podciągać pod tę kategorię „Legendę", „Blade Runnera", „Ducha", „Zagadkę nieśmiertelności", wszystkie filmy Terry'ego Gilliama, „Hardware" itd. Pytanie drugie. Czy twórca, który raz, czy nawet kilka razy nakręcił film typu KNP musi się już zawsze trzymać tej formuły? Chyba jedyny James Cameron stał się specjalistą od widowisk na pełny gwizdek, ale on też deklaruje, że jest nimi zmęczony. John Carpenter podpisał kontrakt na sześć niskobudżetowych, kameralnych filmów, nakręcił jeden, „Oni żyją", i nagle wystrzelił z superprodukcją „Pamiętniki niewidzialnego człowieka". Uważany za sztandarowego twórcę gatunku Steven Spielberg raz jest reżyserem, kiedy indziej producentem, by za chwilę stać się łowcą nowych talentów. Spokojnie przechodzi od pracy nad „Kolorem fioletu" do „Always", a potem do „Haka". A Indianę Jonesa oddaje Lucasowi, by ten w serialu telewizyjnym dopisał mu młodość. Z kolei Ridley Scott od „zamglonej" fantastyki przeszedł do kryminału, a obecnie kończy wielkie widowisko o „Kolumbie". Ciekawą postacią wśród reżyserów, którzy flirtowali z fantastyką jest Paul Verhoeven. Po nakręceniu „Ciała i krwi"zrobił„Robocopa", potem „Total Recall", a ostatnio „Nagi instynkt". Wszystkie te filmy nie chciałabym oceniać ich wartości artystycznych - mówią o brutalności. Sprawność techniczna pozwala tę brutalność

ostrzej pokazać. Podobnie w „Milczeniu owiec" i „Przylądku strachu". Prawda jak daleko odeszliśmy od fantastyki? A czy jesteśmy w KNP? Następne pytanie. Czy pastisz, korzystanie z dawnych pomysłów jest cechą KNP? To raczej tendencja kina dojrzałego, które lubi, i to coraz bardziej, powoływać się na własne korzenie. Film gorzej niż literatura znosi próbę czasu. Stare filmy. - jeśli nie oglądamy ich z przyczyn archiwalnych czy nostalgicznych - drażnią anachronicznością szczegółów (i chyba jest prawdą, że najszybciej starzeją się filmy SF). Fantastyka w kinie często kojarzy się z trikami technicznymi. KNP również. Czy w takim razie mówimy o jednym wielkim gatunku, czy o kilku mających pewne wspólne obszary? Czy film „Tron", oparty na sztuczce technicznej jest filmem Nowej Przygody? Czy groteskę „Addams Family" tylko dlatego, że twórcy sięgnęli po możliwości techniczne, również wrzucimy do tego worka? Zjawisko rozrywkowych, widowiskowych filmów, nakręconych z rozmachem, o płytkiej fabule nie zniknie. To prawda, że ich koszty rosną absurdalnie. Stoi za nimi cały ogromny przemysł, tysiące ludzi, którzy z tego właśnie żyją. Fakt, że ktoś nakręci film tani i zarobi na nim krocie, niczego tu nie zmieni. Nie ma żadnego powodu, by technika nagle stanęła w miejscu, ani by kino ją odrzuciło. Od narodzin KNP minęło jakieś piętnaście lat. W tym czasie nakręcono całe mnóstwo filmów reprezentujących różne gatunki, a zazwyczaj mieszaninę gatunków. Przy ocenach może to prowadzić do poszerzenia kategorii. Wrzucając pod hasło film rozrywkowy albo KNP wszystko jak leci otrzymamy miszmasz.

Dorota Malinowska

film i fantastyka

tą o szereg zbiegów okoliczności - a w dodatku inaczej niż w pierwszej części zarysowane charaktery postaci. Zarzuty, jakie można postawić „Terminatorowi II" rozbraja sam film. W finale wiadomo już, że nie będzie w przyszłości ani wojny, ani buntu maszyn. Oznacza to, że nikt nie wyśle w przeszłość ani jednego, ani drugiego, ani trzeciego Terminatora. A skoro tak, to to, co oglądaliśmy na ekranie ani się nie wydarzyło, ani też się nie wydarzy. Film Camerona na pewno jest popisową robotą ekipy technicznej. Arnold Schwai i źl i i

ka) i ten tonie jak prawdziwy. Są to znakomite sceny, przypominające o iluzoryczności ekranowego obrazu, mówiące widzom wprost, na czym polega ta zabawa. „Hook" ma jeszcze jedną cechę znamienną dla pożegnania - kończy się tak, że nie może mieć dalszego ciągu. Oczywiście sukces może skłonić producentów do różnych głupstw (kolejne części „Szczęk", dalszy ciąg „King Konga", „Starman II", „Mucha II" itd). Twórcy szukający nowych obszarów do objęcia wpływem Nowej Przygody zrealizowali już film na podstawie piosenki („Hudson Hawk") i serii satyrycznych rysunków z „New Yorkera" („Addams Family"). Pierwszy, zachowując nowoprzygodowy charakter, zrobił klapę, drugi, zrywając z nią na rzecz wyrafinowanego i nieco erudycyjnego, choć czarnego humoru - stał się przebojem. Zarazem „Terminator II", największy sukces komercyjny Nowej Przygody (202,5 min dolarów wpływów przy kosztach 95 min, podczas gdy np. „Milczenie owiec" kosztowało 20 min a zarobiło 130,7), może budzić wiele zastrzeżeń. Film ten ma rozmach widowiska na skalę dotąd nie spotykaną, zdjęcia trikowe osiągnęły w nim zapierającą dech w piersiach jakość. Wszyscy, którzy pracowali nad techniczną stroną filmu (charakteryzacja, efekty specjalne, dźwięk) otrzymali Oscary. A jednak jest to film niedorzeczny, finałem zaprzeczający własnemu początkowi, ma źle skonstruowaną fabułę, opar-

lubią powinni być zadowoleni. Jest to też prawdziwy almanach scen dynamicznych i pełnych napięcia, uzupełniony paroma ' obrazkami zagłady świata, ludzkiej głupoty, ofiarności itd. Na pewno zaś nie jest to opowieść, która ma początek, koniec, temat, spójną fabułę i... znaczenie. Może ono być alegoryczne lub pretekstowe, ważne lub nieważne, ale koniecznie musi być. I to jest właśnie najdobitniejszy dowód końca Kina Nowej Przygody, choć ciągle jeszcze ktoś kręci coś, co wygląda na jej kontynuowanie.

Jerzy Szyłak

krytycy o fantastyce Na rynku pojawia się mnóstwo książek o tematyce fantastycznej, lecz trudno znaleźć wśród nich rzecz godną uwagi. Filmy, których tego typu powstaje na świecie kilkanaście rocznie, z reguły są kiepskie: odmóżdżone, sztampowe, mało fantastyczne. Trudności przeżywa malarstwo fantastyczne -uznani twórcy powielają te same motywy, podobnie jak autorzy okładek SF. Czy świadczy to o kryzysie nośników fantastyki - książek, filmów, dzieł plastycznych - czy też sprawa jest poważniejsza i dotyczy fantastyki jako całej dziedziny artystycznego działania i myślenia o świecie? Próbą odpowiedzi jest dyskusja z udziałem Jarosława GRZĘDOWICZA z „Fenixa", Tomasza KOŁODZIEJCZAKA i Dariusza ZIENTALAKA z „Voyagera" oraz Lecha JĘCZMYKA, Macieja PAROWSKIEGO i Marka ORAMUSA z „Nowej Fantastyki".

Czy kryzys fantastyki naukowej? czeństwo jest w masie głupie. Za komuniOramus: Kryzys w każdej dziedzinie wynika stąd, że przestaje ona obchodzić swoich zmu mieliśmy o nim lepsze wyobrażenie, zwolenników. Nowa rzeczywistość społeczsądziliśmy, że społeczeństwo wie, o co na i polityczna skierowała gdzie indziej, walczy, jest świadome swych dalekosiężprzede wszystkim ku polityce, zainteresonych celów. Wydarzenia ostatnich trzech wanie ludzi, a zarazem osłabiła ich zaufanie lat zachwiały tą wiarą i pokazały, że społedo fantastyki jako tego medium, które poczeństwo pozwala sobą bezkarnie maniputocznie bywa kojarzone z przepowiadaniem lować, że łatwo daje się nabierać różnym przyszłości. Stało się coś, na co mało kto demagogom, grymasi nie idąc do wyborów, liczył: zawalił się komunizm, rozpadło się bo nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji sowieckie mocarstwo, nikt tego nie przewiitp. Może należałoby wręcz mówić o kodział - czyli rzeczywistość przebiła fantazję. niecznoNic na to nie poradzimy, że siermiężne konkrety mocniej przemawiają od najbardziej wytwornej fikcji. Pamiętajmy, że trwa w najlepsze inwazja wideo, która odbiera klientelę przede wszystkim fantastyce literackiej. Na to nakładają się kwestie ekonomiczne społeczeństwo jest spauperyzowane, raczej kupuje się bochenek chleba niż kasetę czy książkę SF. Odbiło się to sprzężeniem zwrotnym, wydawcy są do przesady ostrożni, zrezygnowali już właściwie z polskich autorów i z twardszej fantastyki na rzecz głównie horroru. W telegraficznym skrócie o Od lewej: Zienlalak, Jęczmyk, Kołodziejczak, Oramus, (Jrzędowicz innych czynnikach przyczyniających się do ści rozpoczęcia jakiejś działalności pozykryzysu w fantastyce. Sporo odbiorców tywistycznej czy edukacyjnej. mądrzejszej literatury - zakładając, że można pod nią podciągnąć fantastykę Chaos końca wieku wyjechało za granicę i tam robi co innego. Krótko zasygnalizuję tendencje ogólniejWraz z emigracją odpłynęła też jakaś sze. Żyjemy w epoce zmierzchu stówa. część naszych zwolenników. Dalej: nie Słowo drukowane jako medium - zwłasztylko pod względem liczby telefonów jestecza kultury, ale i porozumienia społeczneśmy porównywani z Albanią, podobnie ma go - traci na znaczeniu; jak tak dalej pójsię rzecz z liczbą studiujących. Nie opłaca dzie, za 50 lat nie będą się już ukazywać się garnąć do wiedzy, tracić życie na zgłężadne książki ani gazety. Dokonuje się bianie jakichś abstrakcji, liczy się konkret masowy odwrót od postaw racjonalnych: życiowy, fucha, szmal, ustawienie. Trudno Kaszpirowski w telewizji robi za guru, co się spodziewać od kogoś nastawionego na drugi obywatel odkrywa u siebie zdolności taką doraźność, by był rozmiłowany w energoterapeutyczne, wracają znachorzy i fantastycznych wydumiskach, on nie ma na wszelkiej maści czarodzieje. Pojawiają się to ochoty ani czasu, nie mieści się to w jego podejrzane ideologie typu New Age. Jest fin filozofii życia, nie stać go na taką bezinterede siecle, koniec wieku, a właściwie tym sowność. Nie wspominam już o tym, że aby razem tysiąclecia. Magiczna data 2000 czytać SF, trzeba się trochę znać na nauce wywołuje znowu masowe oczekiwania, że i technice, lubić jałowe rozważania typu „co coś się musi zdarzyć, jakaś katastrofa. by było gdyby". Jęczmyk? Rosyjski filozof Nikołaj BierdiaPowiem rzecz przykrą i niepopularną, wyjew twierdził, że wkraczamy w epokę, którą nikłą z obserwacji tego, co się dzieje: społenazwał nowym średniowieczem. Cechuje ją pogłębienie duchowości, wzrost znaczenia

religii w życiu społecznym, lecz także te zjawiska negatywne lub idiotyczne, o których wspomina Marek. Musimy się liczyć w przyszłości z wojnami religijnymi (właściwie, jeżeli spojrzeć na ostatnie i obecne konflikty zbrojne, to stronami są wyznawcy odmiennych religii), napływem fałszywych proroków (w Polsce działa około 1000 czarowników z b. ZSRR - ilu z nich to członkowie „korpusu telepatycznego" KGB?), z dalszym atakiem satanizmu na młodzież (głównie za pomocą muzyki rockowej). Dziwne by było, gdyby te wszystkie zjawiska społeczne - znacznie bardziej fundamentalne niż zmiany gospodarcze czy polityczne - nie znalazły odbicia w SF. Co więcej, SF jest predestynowana do ich ujawnienia, gdyż w kulturze istnieje coś takiego jak znieczulenie miejscowe. Nie zauważamy wielkich przełomów dokonujących się na naszych oczach, literatura SF zaś jest wytrenowana w tworzeniu modeli i odkrywaniu mechanizmów społecznych. Oramus: Mam jednak wrażenie, że w tym mętliku i ona traci orientację. Podobnie zagubieni czują się odbiorcy tej i chyba każdej literatury: kuszeni, wabieni, zwodzeni i porzucani przez kolejne mody czy tendencje społeczne. Okres chaosu, jaki przeżywamy, będzie miał inspirujący wpływ na SF - ale później. Na razie bardziej ją obezwładnia niż inspiruje. Do tego co powiedziane dodam jeszcze postępujący brak zaufania do nauki i techniki - dwóch filarów SF - jako tych czynników, które w potocznym mniemaniu zamieniają naszą sielską planetę w szambo. I teraz poważne pytanie brzmi: czy - sprowadzając rzecz na nasze skromne terytorium mamy do czynienia z kryzysem tylko materialnych nośników fantastyki, czy z kryzysem głębszym: jakiejś, tfu, tfu, ideologii fantastycznej, pewnego sposobu myślenia o świecie czy formacji umysłowej, do której wszyscy tu próbujemy się zaliczać. Kołodziejczak: Mówiłeś o kryzysie SF oglądanej jak gdyby z zewnątrz, kryzysie spowodowanym zmianami świadomości ludzi. Ta zmiana wynika z tysiąca spraw, wo-

krytycy o fantastyce kół których obraca się nasza cywilizacja - a więc upadek komunizmu, koniec wieku, czarodzieje itp. Równie ważne jest to, czy mamy do czynienia z kryzysem SF od wewnątrz, to znaczy czy ta konwencja literacka nie wyczerpała swoich możliwości. Decydują nie tylko filozofia i światopogląd, ale i gry literackie, możliwości, które niesie literatura. Parowski: Samo sformułowanie o kryzysie jest dwuznaczne i prowokujące. U nas kryzys oznacza krach, że na przykład nic nie ma w sklepach. Ale w matematyce czy medycynie kryzys oznacza przesilenie, gwałtowną zmianę, przejście z jakiegoś stanu do innego. Trochę trudno mówić o krachu gatunku, kiedy - jak nigdy dotąd ukazuje się tyle fantastycznych książek. Nigdy też nie istniało tyle pism fantastycznych. W dodatku to, co powiedział Marek, nie dotyczy tylko naszej działki. Stan niepewności ogarnął wszystkich piszących, ludzi robiących mądre, ambitne filmy, które coś mają wyrażać, redaktorów pism, które apelują nie do gorszej części człowieka, tylko do lepszej. Kryzys dotyka nas w tym sensie, że coś nam się przydarzyło, czego wcześniej nie znaliśmy. Z tego kryzysu podobno jest wyjście, nawet istnieje schemat, że najpierw na wolnym rynku wydawniczym będzie porno, potem awantura, potem literatura babska. W końcu powrót do normalności umieści te fanaberie ludzkiego gustu na właściwym miejscu. Zastanówmy się nad oczywistym załamaniem się nośności, atrakcyjności i pojemności intelektualnej pewnej odmiany fantastyki, którą stworzyli tacy faceci jak Asimov czy Lem. To się chyba skończyło. Natomiast literatura, która operuje sytuacjami nierzeczywistymi albo w świat rzeczywisty wstawia elementy spoza niego albo opowiada sny - taka literatura się nie kończy. My dziś robimy w pismach coś zupełnie innego niż sądziliśmy dziesięć lat temu, że będziemy robić - może na tym polega kryzys i to jest jego definicja? Być może, po prostu wymknęła nam się ta fantastyka, w której się kochaliśmy. Ale mamy inną w miejsce tamtej i też ją trochę lubimy. Tomek Kołodziej-

Oramus i Jęczmyk czak w ostatnim „Fenixie" manifestuje tęsknotę za science fiction, w której się zakochał jako młody człowiek, ale której już nie potrafi przecież uprawiać. Podejrzewam, że fantastyka pozostała tym, czym była zawsze: spowiedzią na artystycznej psychoanalitycznej kozetce. Tylko że kiedyś mieliśmy sny fantastyczno-naukowe, bo takie były nasze fascynacje. Teraz te fascynacje minęły i nie będziemy już opowiadać snów

stricte naukowych, tylko inne: religijne, polityczne, mistyczne, sny fantasy. Kosmos, jeśli się w nich nawet pojawi, to pretekstowo. Z czego to wynika? Kiedy się skończyła era kosmiczna: czy wtedy, kiedy Armstrong stanął na Księżycu, czy trochę później? Kiedy np. Krikaliew nie mógł wrócić z kosmosu, bo rozpadło się jego państwo, a żona w dodatku opieprzała go przez kosmiczny telefon raz na tydzień, że tej superpensji, którą ona dostaje na Ziemi, nie starcza jej na życie. Dopiero teraz spostrzegliśmy, że kosmos jest fanaberią, że wcale nam się już nie śni? Śnią się nam inne rzeczy.

Kres ery kosmicznej Kołodziejczak: W tej chwili w Arizonie w Ameryce w sztucznej biosferze żyje osiem osób i mają tam żyć jeszcze przez półtora roku. Są odcięci od światabyć może, za lat 20 taka biosfera znajdzie się gdzieś nad nami na orbicie. Amerykanie przestali latać na Księżyc, bo nie muszą się już ścigać z Rosjanami - ale to nie jest na nic dowodem. Oramus: A mnie się zdaje, że Maciek dotknął sedna. Po 1969 roku i w latach następnych nastąpiło zahamowanie euforii związanej z kosmosem. Co się wtedy właściwie stało? Człowiek wylądował na najbliższej planecie - bo układ Ziemia - Księżyc jest właściwie układem dwóch planet. Księżyc jest względnie blisko, względnie łatwo było się tam dostać, bo nawet pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy technika była dość rowerowa, wystarczyło rzucić te nędzne 25 miliardów ówczesnych dolarów. Potem okazało się, że na Wenus nie ma po co lądować, Mars jest równie pustynny jak Księżyc, obie są straszliwie daleko i nawet gdyby były wysadzane samymi diamentami, to wozić ich się stamtąd nie opłaci. Człowiek zrozumiał, że Wszechświat jest dużo dalej niż sobie wyobrażał. Te optymistyczne, ładne wizje Asimova etconsortes okazują się mrzonkami entuzjastów, nie mającymi żadnego pokrycia w rzeczywistości. Znamy z grubsza planety i księżyce Układu Słonecznego: skalnolodowe albo gazowe globy, gdzie jest gdzie przeraźliwie nie ma sensu zimno jechać, i gdziebo nie nikt ma przysensu zdrowych zmysłach nie marzy o wyrwaniu się na weekend na dużo bardziej gościnną dla człowieka Antarktydę. Kosmos, przynajmniej ten bliski, po okresie początkowej fascynacji po prostu ludzkość rozczarował. Stawiam tezę: era kosmiczna zakończyła się z chwilą lądowania na Księżycu, no, może z zamknięciem programu „Apollo". Na kryzys dawnego modelu SF wpływa więc i to, że ludzkość się odwróciła od kosmosu. To nie jest już bliski przyjaciel człowieka i jego przeznaczenie - „Stars My Destination" -tylko coś milion razy bardziej obcego i niedostępnego niż Himalaje. Zauważcie, jak od wizji kosmosu Lema, Clarke'a czy Asimova odbiega wizja Dicka albo Boyda. Jest to kosmos zesłania, kosmos bez mała syberyjski, gdzie się będzie ekspediować więźniów albo wyrzutków społeczeństwa, bo nikt normalny tam się pchać nie będzie. Jęczmyk: Koresponduje to z myślą o nowym średniowieczu: sprawy zewnętrzne i techniczne przestają nas interesować, człowiek uchodzi w kosmos wewnętrzny, w medytacje.

Parowski Zmienia się.system wartości, gdy dziś patrzymy na piramidy, możemy się zastanawiać, jak oni je zbudowali - ale nigdy nie dojdziemy, po co to zrobili. Ich system wartości po prostu im to nakazał. Dziś ludzie narzekają, że się buduje kościoły; parę lat temu nie narzekali, tylko byli z tego dumni. W średniowieczu budowano katedry gotyckie, które były na pewno ponad kieszeń ówczesnej ludności, całych pokoleń nawet - dziś mówi się wręcz, że Europa jest to obszar wyznaczony przez gotyckie katedry, .sn Parowski: Na kosmos patrzyliśmy długo przez okulary „Solaris" Lema, ale to się skończyło. Dziś kosmos nas mało obchodzi. Okazało się, że kosmos Lema był wspaniałą kreacją mityczną, czy mitologiczną. Natomiast kosmos astronautów okazał się czymś zupełnie innym, są to rzeczy do siebie niesprowadzalne. Zaczęliśmy mówić prawdę o prawdziwym kosmosie; wiadomo, że astronauci rzygają podczas lądowania i w trakcie lotu, kosmos jest niedostępny i milczący, a opowiadania, którymi dziś się podniecamy, nie o tym traktują. W „Jawnogrzesznicy", antologii najlepszych opowiadań z lat osiemdziesiątych, prawie nie ma tekstów naukowych, kosmicznych.

U nas i w Ameryce Kołodziejczak: To, że ta antologia ma kształt taki a nie inny, że znalazł się w niej jeden czy dwa teksty science fiction, w tym żaden typu hard, jest objawem kryzysu tej konwencji. Widzę trzy przyczyny tego kryzysu - na różnych planach - w Polsce. Pierwsza wiąże się z tym, że na początku ubiegłej dekady otworzyły się u nas nowe przestrzenie fantastyczne, pojawiła się fantasy. Wznowienie „Władcy Pierścieni" Tolkiena, ukazanie się „Czarnoksiężnika z Archipelagu" Le Guin było dla mnie otwarciem zupełnie nowego świata. Te nowe nisze ekologiczne wciągnęły autorów i czytelników. Spowodowało to odejście pisarzy od konwencji starych. Część autorów, która przedtem parała się tradycyjną SF - jako przykład mogę wymienić Zajdla - poszła w fantastykę socjologiczną, która jest jednak odmianą SF. Wszystkie powieści Zajdla są twarde i technologiczne. Druga przyczyna kryzysu: żyjemy,w kraju, w którym nie można się dodzwonić z Mo-

krytycy o fantastyce kotowa na Żoliborz. Dostęp do nowoczesnej informacji naukowej tutaj nie istnieje. Parowskl: Lemowi to jakoś nie przeszkodziło. Jęczmyk: Przeszkodziło, był to jeden z powodów jego wyjazdu do Austrii. Grzędowicz: Żyjemy też w kraju, w którym dostępność komputerów osobistych jest zbliżona do wielu krajów europejskich. Kołodziejczak: Gdyby jednak zadać pytanie, ilu autorów związanych z SF czytuje regularnie prasę popularnonaukową, to policzyć by ich można pewnie na palcach. Nauka jest pokarmem science fiction. Skoro tu nie ma dostępu do nowoczesnej myśli naukowej, to nie może być świeżych prądów w literaturze SF. Brakuje bodźca zapładniającego umysły ludzi piszących u nas ten gatunek. Z każdym rokiem to nasze zapóźnienie narasta i kumuluje się. Na te dwie cechy nałożyły się sympatie i gusta redaktorskie. Piję tu do Maćka Parowskiego. Autorzy pod wpływem dwóch wymienionych przeze mnie czynników;źaczęli się zachowywać tak a nie inaczej, a Maciek zinterpretował to jako okazję do rezygnacji z czegoś, co mu osobiście nie pasowało: z nowoczesnej, twardej SF. Wystąpiło tu sprzężenie zwrotne: autorzy, zwłaszcza młodzi, sądzą, że szanse na publikacje ma to, co jest podobne do rzeczy drukowanych w pismach i starają się pisać „pod redaktora". Jeżeli w ciągu roku czytam 6-7 opowiadań fantasy, a tylko dwa SF, mam lat 16I7 i zastanawiam się, co pisać, to wiadomo, w którą stronę" pójdę. Taka „sterowana" selekcja pełni złą rolę inspirującą. W ten sposób proces rozpoczęty na początku lat osiemdziesiątych doprowadził do tego, co dziś mamy - do kryzysu. Parowski: Oczywiście nie przystaję na rolę demona, który zdeprawował polską fantastykę i ugrobił nurt fantastyki, który beze mnie ślicznie by się rozwinął. Nie dostałem w tym czasie właściwie ani jednego znaczącego opowiadania, które grawitowałoby ku nauce, z wyjątkiem może „Karlgoro" Baranieckiego. Ukazuje się parę pism poświęconych tej literaturze; w żadnym nie masz nowych znaczących opowiadań hard SF. Myślę, że ta konwencja jest jednak wyczerpana; to nie było aprioryczne założenie, z którym przystąpiłem do tej roboty. Ja się dowiedziałem z tej prozy, że właśnie tak jest. Nie rób ze mnie Przyrowskiego, który miał „Młodego Technika" i narzucał w nim wymogi i lansował swój model fantastyki. Jęczmyk: Kryzys fantastyki polega moim zdaniem na kryzysie autorytetów. Kiedyś w każdym polskim domu wisiały te same obrazy: książę Józef wskakujący do Elstery, Kościuszko składający przysięgę na rynku krakowskim, jakiś Grottger. Na każdym stole leżał „Pan Tadeusz" i nikt nie miał wątpliwości, kto jest najwybitniejszym polskim poetą. Ludzie poruszali się w świecie jasno określonych autorytetów. My żyjemy w świecie rozpadu autorytetów, bardzo trafnie ujął to chyba McLuhan albo Warhol mówiąc, że w wieku telewizji każdy będzie idolem przez 15 minut. W fantastyce dokonało się coś podobnego; przyzwyczailiśmy się wierzyć, że są autorytety, wielkie nazwiska - a teraz mamy po prostu kupę książek. Czytelnik nie jest w stanie się w tym rozeznać, a krytyka

nie ustala drabiny autorytetów. Jeśli ustala, przeciętny czytelnik nie ma z nią do czynienia. Mimo że mamy więcej fantastyki niż 20 lat temu, to jej obraz pozostaje dużo mniej klarowny niż wtedy. Inna myśl, zupełnie oddzielna. Przeczytałem w rosyjskiej prasie felieton, w którym autor utrzymuje, że pierwsza połowa XX wieku była twórcza, a druga taka nie jest. Wszystko, co ważne, zdarzyło się w pierwszej. Wtedy powstały wielkie odkrycia naukowe, my je dopiero przeżuwamy i dopisujemy do nich jakieś glosy. Faszyzm i stalinizm to też nie było to, co rewolucja 1968 roku. Zarówno pod względem twórczości jak i destrukcji druga połowa wieku jest słaba. Jeśli ten Rosjanin ma rację, to nie ma się czemu dziwić, że i fantastyka jest obecnie dychawiczna. Dopóki nie zacznie się nowe stulecie, jesteśmy według niego skazani na epigonizm. Chciałbym jeszcze udzielić kilku wyjaśnień szczegółowych dotyczących fantastyki amerykańskiej. Nie dotyczą one fantastyki brytyjskiej, która rozwija się od Wellsa swoimi drogami. Po pierwsze: twórczą fantastykępisze się do czterdziestki. Ci, którzy piszą później - Ciarkę, Asimov, Bradbury, Le Guin - powtarzają samych siebie. Wyjątkiem był Dick, ale to wariat. Wielka fala autorów, którzy odkryli SF, tworzyli ją, przeminęła, przeleciała i nie wiadomo, czy druga taka powstanie. Po drugie: napływ kobiet do SF jest i przyczyną, i skutkiem osłabienia science fiction. W Stanach Zjednoczonych kobiety i Murzyni zajmują stanowiska opuszczone przez białych mężczyzn. Feminizacja każdego zawodu, również w Polsce, prowadzi do osłabienia jego rangi lub też jest skutkiem osłabienia jego rangi. Jednym z elementów osłabienia SF jest więc zwiększenie udziału procentowego kobiet wśród autorów gatunku. Trzecia rzecz: sukces finansowy doprowadził do komercjalizacji, a ta z kolei - do zglajchszaltowania SF. Jakiś utwór, np. powieść, odnosi sukces, świetnie się sprzedaje, zdobywa nagrody. W następnym roku wszyscy wychodzą ze skóry, żeby napisać coś podobnego. Co więcej, autor tego bestsellera jest zmuszany do kontynuacji. Powstają w ten sposób całe cykle, których kolejne części są cieniem pierwowzoru. I czwarta uwaga, o której pisał Dish, ale chyba ktoś jeszcze: zdziecinnienie fantastyki, zejście do poziomu starszych dzieci, infantylizacja problemów i środków wyrazu. To może częściowo wynikać z upadku kultury słowa, ale i z tego, że zwłaszcza kultura amerykańska jest nastawiona na nastolatków. Ludzie, którzy zaczynają pracować, właściwie wyłączają się z kultury, przestają chodzić do kina, przestają czytać książki, bo harują na okrągło, a w sobotę wieczorem wolą obejrzeć show w telewizji. To zorientowanie kultury amerykańskiej na nastolatków znalazło również odbicie na terenie SF. Zobaczcie, co się dzieje w filmie amerykańskim: odmóżdżenie totalne. Film amerykański jest robiony dla 15-letniego Murzyna analfabety. Erozja, której ulega amerykańska SF, przenosi się automatycznie i do Polski, na polską kulturę, bo my stajemy się w bardzo szybkim tempie kolonią amerykańską. Nie europejską, wbrew temu, co się gło-

si, ale jakimś Puerto Rico, ubogim krewnym pod względem także kultury. Parowski: Mam sygnały od czytelników porównujących działy polski i zagraniczny, że rodzime opowiadania są dla nich ciekawsze. Słyszałem to w Polsce, ale także na Litwie, na Białorusi. Grzędowicz: Rzeczywiście, potwierdzam tę opinię. Czytelnicy stwierdzają, że działy polskie są bardziej interesujące od zagranicznych, że jest w nich myśl, jest w nich coś nowego. Okazuje się, że polskie opowiadanie może być równie dobre albo nawet lepsze, może nawet lepiej trafiać do odbiorców, bo mówi o naszych sprawach, a nie o problemach średnio zamożnych Amerykanów. Jęczmyk: Pamiętacie może, że wśród odpowiedzi na naszą ankietę były głosy z Zachodu pełne zazdrości, że u nas coś się dzieje, że stąd wyjdzie coś ważnego - bo oni już nie mają o czym pisać. Zientalak: Owszem, obserwuje się zdziecinnienie fantastyki, można wymieniać autorów, którzy się skończyli, fantastyka zamknęła się itd. Natomiast jest niemało pisarzy, którzy chcą się z tego wyrwać, bronią się przed infantylizacją - i nie wiem, czy przypadkiem nie to jest powodem powstania np. cyberpunku. Czy ci autorzy Gib-

Od lewej: Kołodziejczak, Zientalak, Grzędowicz son, Sterling, Cadigan - nie chcieli odróżnić się od typowych producentów opowiastek o tym, jak to w kosmosie miło. Nieprawdą jest natomiast, że nasz rynek jest odbiciem amerykańskiego, bo z jednej strony trafiają tu książki ważne, z drugiej wydawnictwa eksploatują Rona Hobbarda, jest pełne poplątanie. Amerykanie dostawali to stopniowo, u nas zwaliło się to naraz w dawce trudnej do zniesienia. Ale nawet w Ameryce pokazali się autorzy uprawiający hard SF: Bear, Brin, zwłaszcza Benford, który sam jest naukowcem i natym polu czuje się wyśmienicie.

Mit jako szansa Kołodziejczak: Cały czas zapominamy' o jednym: SF jest tworzona nie tylko dla wartości stricte literackich, ale i dla wartości... nazwijmy je hobbistycznymi. Powstają dziś powieści i opowiadania, które równie dobrze mogły powstać 20 lat temu, np. „Gra Endera" czy opowiadanie „Niedźwiedzie odkrywają ogień", drukowane w „Asimovie". Okazuje się, że nadal jest możliwe napisanie interesującej wersji spotkania z Obcymi, działania innego rozumu. Te teksty dostają nagrody, jest na nie zapotrzebowanie. Cyberpunk to nie tylko wzbogacenie

krytycy o fantastyce tradycyjnej SF o portret psychologiczny bohatera, tam nauka występuje w bardzo ważnej roli, odpowiadającej jej rzeczywistemu znaczeniu. Nie można dziś pisać o androidach, które w fabryce zajmują się przekładaniem detali, bo to jest naiwne i śmieszne. Dzisiejsza nauka to są eksperymenty genetyczne, to jest biochemia, technologia małych cząstek, pułapki jonowe, w które można łapać pojedyncze atomy; przyrost danych naukowych ma charakter eksponencjalny. Bodaj Żwikiewicz powiedział, że SF jest jak miasto na przełęczy między dwoma szczytami: literaturą a nauką. Mówienie o kryzysie SF jest chyba nie do końca słuszne. Ten gatunek rozpełzł się po niezwykle rozległym terytorium, wykształcił rozmaite hybrydy gatunkowe, czego najlepszym przykładem Koontz, nabrał nowych kształtów, zajął się nową nauką i nowymi problemami - i w ten sposób częściowo rozmył własną tożsamość, do której byliśmy silnie przywiązani. Kiedy SF powstawała, taki temat jak spotkanie z Obcym mógł być zrealizowany na tysiące sposobów. Dziś, chcąc napisać coś oryginalnego, trzeba użyć sposobu tysiąc pierwszego. Parowski: A ja twierdzę, że sytuacja emocjonalna jest zupełnie inna. Kiedy pisano pierwszych 50 wariantów spotkań z Obcym, wierzono, że spotkanie takie nastąpi. Dziś przeważa sceptycyzm, Obcy stał się figurą mitologiczną. Podniecają nas teraz inne figury. Mity, nadzieje czy wiary stojące za fantastyką naukową są dziś w dużej mierze nieobecne. Zostaliśmy pozbawieni możliwości intelektualnej mitologizacji niektórych tematów, ponieważ w pewne rzeczy już nie wierzymy. Pewne figury z kultury dorosłej przechodzą do dziecięcej, z kina do komiksu ftp., banalizują się i zaczynają być liczmanami. Nie chodzi tylko o wyczerpanie tysiąca pól z 5000 możliwych, ale o to, że nie wznowisz w sobie stanu wiary w to spotkanie. Możesz jeszcze zabawić się nim, ale w tonacji groteskowej. I to jest przejaw kryzysu, o tym tu mówimy. Kołodziejczak: Mnie interesuje ten tysiąc pierwszy wariant, bo ja jestem hobbistą. Jęczmyk: Jako rusycysta przytoczę anegdotę z życia związku pisarzy sowieckich. Do restauracji związku pisarzy wkroczył kiedyś grafoman nazwiskiem Ostrowoj, z teczką wierszy pod pachą. Powiedział: „Napisałem 21 sonetów o miłości. Zamknąłem temat". Tematy są żywe tak długo, dopóki ludzi interesują; spotkanie z Obcym rozważa problem definicji człowieka, bo żeby człowieka zdefiniować, należy znaleźć coś, z czym można by go porównać. Jest to temat wieczny, który będzie występował zawsze. Parę słów o filozoficznej interpretacji kryzysu w SF. Kiedy w myśli zachodniej zapanował niepodzielnie racjonalizm, literatura mityczna i romantyczna zamaskowała się w przebraniu technologicznym jako SF. To w niej ukryli się nadludzcy herosi - w osobie Supermana - rycerze walczący w obronie prawdy I sprawiedliwości itp. Jeżeli prawdą jest, że wkroczyliśmy w nowe średniowiecze, jeżeli wiek rozumu i nauki skompromitował się Auschwitzem i gułagiem, RWPG i Międzynarodowym Funduszem Walutowym, to nie ma już przymusu, żeby dalej

udawać racjonalistę za wszelką cenę. Irracjonalne i podświadome występuje bez maski jako fantasy i horror. Tym samym konieczność wyrażania tego odpadfa z fantastyki naukowej. Grzędowicz: I dzięki Bogu. Jęczmyk: Tak, ale część napięcia wyrażanego dawniej przez SF przeskoczyła do tych pokrewnych gatunków literackich, weszła do ogólnego krwiobiegu kultury. O tę część napięcia SF stała się uboższa. Grzędowicz: Zawsze kiedy ludzie stawali w obliczu wielkiej zmiany, jawiła im się jako katastrofa. Kryzys w fantastyce nie jest w swej istocie kryzysem, tylko właśnie zmianą. Został tu wspomniany cyberpunkpojawił się jako reakcja na spauperyzowanie tej literatury, na dążenie do komercji za wszelką cenę, na te wszystkie cykle powieściowe, które cały czas powstają. W USA jest on już sprawą przebrzmiałą, ale na naszym podwórku stanowi novum, są już sygnały, że powstają opowiadania z tego nurtu. To, co drukowaliśmy sygnalizuje, że poletko fantastyki nie jest bynajmniej wyeksploatowane, między innymi dlatego, że cyberpunk nie jest infantylny. Mówi o przyszłości takiej*" jaka ona może być, np. w skomputeryzowanym mieście muszą istnieć skomputeryzowane slumsy. Nie zanikną mimo całej nowej technologii - problemy związane z seksem, nędzą, głodem, przeludnieniem, z sensem życia nawet. To otwiera zupełnie nowe obszary tematyczne, nowe problemy związane z tym nowym światem. Bez wątpienia odchodzi w przeszłość taki model SF, jaki reprezentował świętej pamięci Asimov, natomiast przychodzi fantastyka nowa. Może będzie mniej pogodna, optymistyczna, ale przede wszystkim inna - i nam, którzyśmy się na tamtym modelu wychowali, trudno się z tym pogodzić. Oramus: Ale świętej pamięci Asimov to wiedział, mówiąc, że SFjest literaturą zmiany, zmiana jest jej podstawowym problemem i tematem. Mało tego: dzisiejszy świat ściśle odpowiada temu modelowi, gdyż zmiana jest podstawową cechą tego świata. Zarazem nie wystarczy sobie zdawać z tego sprawę, by nie ulec skostnieniu, o czym twórczość Asimova świadczy najdobitniej. Jęczmyk: Ale i cyberpunk nie jest w literaturze niczym nowym, w gruncie rzeczy realizuje on znany model powieści pikarejskiej, czyli łotrzykowskiej.

Co nas czeka Zientalak: Maciek mówił o Krikaliewie, który nie mógł wrócić z orbity na Ziemię, bo nie miał go kto sprowadzić. Można w tym widzieć przejaw odmitologizowania kosmosu, zanikanie jednych mitów, ale też powstawanie na ich miejsce nowych. Może fantastyka będzie teraz mądrzejsza, trzeźwiejsza. lepsza? Parowski: Myśmy do niedawna mieli jedną wizję fantastyki i społeczności fantastów. Było np. oczywiste, że jstnieje jedno pismo SF, jedna wykładnia gatunku, jedrla wizja postępu, jedna ortodoksja - tak nas wychowywano. I była jedna linia buntu - linia Zajdla. Są diagnozy - nawet Gunn pisał tak w „Drodze do SF" - że fantastyka jest alternatywną religią. Ludzie, którzy nie akceptują idei Boga, a mają silną potrzebę wierzenia w

coś. wierzą w fantastykę, zaspokaja ona ich potrzebę metafizyki. Sposób, w jaki w latach siedemdziesiątych odczytano „Robota" WiśniewskiegoSnerga, był dla mnie ewidentnie parareligijnym odbiorem książki, która proponowała nową hierarchię bytów. Co Snerg załatwiał sam ze sobą tą powieścią, tego się nie dowiemy, prawdopodobnie zaspokajał potrzebę wierzenia w coś, ale nie chciał, by to był Chrystus albo Budda. Politycy kulturalni z lat siedemdziesiątych bardzo temu sprzyjali, woleli, by ludzie wierzyli w Nadistoty niż w Zmartwychwstanie. Potem się poplątało. Okazało się, że są faceci, którzy używają fantastyki do artykułowania emocji religijnych. I są atakowani przez facetów, którzy chcieliby użyć SF do kompromitacji religii. Sądzę, że fantastyka nas zaskoczy. Fantastyka się podzieli. Pójdzie po tropach New Age i będzie chciała, być może, zbudować alternatywne religie albo poprzeć je przeciw Kościołowi, i będziemy mieć dwie fantastyki - „protestancką" i „watykańską" - zwłaszcza w Polsce. Owoce tego już zbieramy. Po opowiadaniu Huberatha znaleźli się ludzie, którzy mówili: jakim prawem używacie naszego gatunku, który służył otwieraniu drzwi do innych światów, do obrony jednej małej katolickiej mitologii (chodziło.o kwestię aborcji). Mówili: wypraszamy sobie; fantastyka jest za duża, by używać jej do takich spraw. Grzędowicz: Czeka nas to, ale jako jedno z wielu zjawisk. Obawiam się, że trochę przesadzasz, czy to będzie pro-, czy antykatolickie, bo to nie będzie główna norma. Parowski: W Polsce to może być ważne. Grzędowicz: Ale chyba ani długo, ani w sposób bardzo znaczący. Można natomiast oczekiwać większej różnorodności fantastyki, sprzęgania się, rozdzielania gatunków i podgatunków, tworzenia nowych. Czeka nas zmiana, to pewne. Parowski: Snerg podobno powiedział, że tyle jest nauki w fantastyce naukowej, ile sportu w „Sportach" - były to wtedy popularne papierosy. Miał trochę racji; SF nie jest nauką i nigdy nią nie była. Kosmos, który nam wymyślił Lem, był kosmosem mitycznym, dziedziną psychoanalitycznej, duchowej, a nie naukowej aproksymacji. Fantastyka jest wyrzucaniem tych duchowych rojeń czy projekcji na papier. Zakotwiczenie powagi fantastyki nie dokona się na terenie nauki, reaktorów atomowych, równań. Dokona się na terenie mitu, wiary w potrzeby duchowe - czy kulturowe, w walce o ich zaspokojenie, wyartykułowanie. Mimo że SF startowała jako gatunek apoteozujący nauki ścisłe, odnajdzie się jako ten, który zaspokaja potrzeby ducha. SF ma większe szanse jako kultura, literatura czy sztuka niż jako prognoza, badanie, nauka. Tak według mnie jest teraz - ale cholera wie, jak za ćwierć wieku będą wyglądać człowiecze emocje, stosunek do wiedzy, do jednostki, do sztuki. Oczywiście, wiele rzeczy może się zmienić, także zapewne nasze fantastyczne sny. Jęczmyk: To, co grozi fantastyce jako odrębnemu gatunkowi, to nie jest śmierć, tylko rozcieńczenie w ogólnym nurcie literatury, powrót do tego nurtu, przesycenie jej tą samą tematyką i metaforyką. To wszystko. Opracował Marek Oramus

recenzje Komedia pomyłek Robert Heinlein (1907I988) należy do największych autorów SF i należy wydać w Polsce wszystkie jego książki. Zarazem nie ma co padać na sam dźwięk tego nazwiska na kolana, gdyż także Heinleinowi zdarzały się słabsze utwory. Należy do nich, moim zdaniem, powieść „Hiob. Komedia sprawiedliwości". Zaczyna się bardzo dobrze i intrygująco: ktoś bohaterowi podmienia świat. Zasypia w jednym świecie, a budzi się w innym, gdzie obowiązują inne zwyczaje, inna waluta, geografia itp. Z biegiem czasu zmiany przybierają na częstotliwości, co każe wkrótce spodziewać się jakiegoś kataklizmu. Na dobrą sprawę jedyne stałe elementy opowieści to główny bohater i jego piękna dziewczyna. Co właściwie zachodzi? - oto zagadka, która ich nurtuje. Niestety, w momencie, kiedy trzeba by koniecznie rzecz wyjaśnić, Heinlein uchyla się od tego obowiązku i ekspediuje akcję w zaświaty. Mam to za metodę unikania autorskiej odpowiedzialności. Naplątać każdy potrafi, ale dać klucz do afery-już nie. Z tego właśnie powodu uważam tę powieść za nieudaną i pękniętą. W załączonej informacji wydawca sugeruje, że „Hiob" jest powieścią o końcu świata: konwulsje epistemologiczne zwiastują jakiś Armageddon. Jednak nawet przy takiej interpretacji powieść nie staje się spójna, przeskok z ziemi do nieba powoduje zastosowanie środków z innej parafii, które niczego nie tłumaczą, potęgują jedynie zamęt, Wygląda na to, że Heinlein zaczynając „Hioba" nie miał jasnej wizji, ku czemu zmierza - i wizji tej w trakcie pisania nie uzyskał. To zdarza się nawet największym. Potem żal mu było wyrzucić dobry początek, wydawca pilił, zaliczka była wzięta... cóż, proza życia. Nie za „Hioba" cenimy Heinleina.

Predator Robert A. Heinlein: Hiob. Komedia sprawiedliwości. Tłum. Michał Jakuszewski. Rebis 19921 Science Fiction.

Ciarkę na niebie z diamentami 14 opowiadań sprzed 30 lat; teksty w większości dość błahe. O awarii komputera na statku goniącym kometę, o narodzinach poza Ziemią, o kocie zaplątanym w kosmiczny skafander, o małpie, co potrafiła nieźle malować nogą, o złodzieju pamiątek marsjańskich, o tym, że na Wenus może być woda, o psie porzuconym przez pana, którego badania kierują na Księżyc itp. Ich autor, Arthur C. Ciarkę, jeden z klasyków gatunku SF, rozumie go niemal wyłącznie jako misję człowieka w kosmosie. Zarazem Ciarkę jest (tu i gdzie indziej) zwolennikiem naukowej ortodoksji w fantastyce; gdyby gatunek ten pozbawić naukowego oplotu, według Clarke'a traci on tożsamość oraz wszelki powab. Dwie rzeczy uderzają w tym średnio ciekawym zbiorze, jakim są „Opowieści z dziesięciu światów . Po pierwsze, literatura jest dla Clarke"a jedynie środkiem propagandy astronautyki I kosmicznej przyszłości człowieka, nie zaś naczyniem rozkoszy estetycznych czy artystycznych, Wiele opowiadań zawiera rozległe i nudnawe wtręty czysto publicystyczne. Ciarkę nie waha się markować opowiadania po to jedynie, by wygłosić parę sądów, które uważa za słuszne i godne upowszechnienia.

Po drugie, istnieje w tym zbiorze cecha, którą bym nazwał „zwyczajnym kosmosem". Teksty pisane w latach pięćdziesiątych i na samym początku sześćdziesiątych, kiedy era kosmiczna była dopiero w powijakach, operują wizją kosmosu oswojonego, eksploatowanego przemysłowo, właśnie zwyczajnego. Tylko dla niewtajemniczonych może to być jakaś atrakcja. Są zatem te opowiadania podobne do reportaży przemysłowych, próbujących unaocznić laikom jak to „stal się leje, moc truchleje". Mówiąc krócej są to kosmiczne produkcyjniaki - i takie zapewne w zamierzeniu autora miały być. Ciarkę to obok Asimova drugi ojciec-założyciel SF. W podejściu do gatunku różnią się tylko wyglądem.

Kunktator Arthur C. Ciarkę: Opowieści z dziesięciu światów. Tłum. Zbigniew Kański. Wydawnictwo Literackie 1992.

Para asów „Klejnot w czaszce" Michaela Moorcocka to mocna rzecz! Jestem człowiekiem doświadczonym, niełatwo mnie ogłuszyć, ale Moorcock do spółki z tłumaczem Leszczyńskim o mało nie cisnęli mnie na kolana. Ostrzegam zatem czytelników, aby nie biali tej ksjążki do rąk, a już - Boże broń nie otwierali. Autor wymyśla imiona, które brzmią bądź jak onomatopeiczne charknięcia (Oladahn, Frawbra, Nahac, Zhonzac) lub określenia wstydliwych czynności fizjologicznych (Mikrosevaar, Asrovak, Agonosvos). Fabuła jest tak miałka, że mówienie o niej nie ma sensu. Za to styl powieści wydaje się niezrównany: zagrożenie ze strony ludzi jestem w stanie zaakceptować i stawić mu czoło. Hawmoon kierowany wciąż niesłychaną desperacją; na jego twarzy zastygł dzi wny śmiertelny grymas, oczy płonęły szaleństwem będącym mieszaniną furii i desperacji; Hawmoon znalazł świeżego konia; introwertyczne oczy Hawmoona. Po stronicach pląsają wciąż wyrazy takie jak: halucynogenny, potencjalny, ekstrawagancja itp., co -zważywszy, iż „Klejnot" jest powieścią fantasy - wydaje się średnio dobrym pomysłem. Całość napisano tak, jakby autor nie mógł się zdecydować, czy ma naśladować Howarda, czy też woli bezduszny i monotonny raport starszego sierżanta. Rzadko kto potrafi przedstawić operacje wojenne z tak dramatycznym kunsztem: Meliadus wysłał cztery następne ekspedycje, by rozbroiły zaporę, każdą następną o zwiększonej liczebności. (...) Do realizacji drugiej części planu obejmującej ustawiczne nękanie posuwającej się powoli wskutek trasporto wania lądem machin wojennych i zapasów armii Granbretanu i kierowanie jej na południowy wschód przystąpiło około stu pięćdziesięciu jeźdźcó w.

Wibrator Michael Moorcock: Klejnot w czaszce. Tłum, Michał Leszczyński. Amber 1991. Fantasy.

Z perspektywy mrówki Wiking Harald, Chyży Topór, bohater „Berserkera, cienia wilka" ma w życiu sporego pecha. Podpadł okrutnemu bogu Odynowi. Jego klątwa zamienia Haralda w Berserkera - na poły człowieka, na poły niedźwiedzia. Gdy budzi się ten drugi,

szał zmusza Berserkera do popełniania najokrutniejszych morderstw. Harald gwałci swą narzeczoną, rąbie ciała niewinnych i z pożądliwością myśli o potrawce z ciepłej, ludzkiej krwi. Po pewnym czasie staje się znowu całkiem miłym młodzieńcem. Fabuła powieści fantasy Chrisa Carlsena przenosi nas w mroczny świat mitologii Celtów i wikingów. Ludzka wola i przekonania warte są tyle, co odwaga mrówki w obliczu pędzącego pociągu. Okrutni i bezwzględni bogowie igrają losami bohaterów. Klątwa Odyna niszczy Haralda i nikt nic na to nie może poradzić. W tym twardym świecie nie pyta się o sprawiedliwość czy moralne wartości. Sami bogowie są z gruntu źli i przewrotni, a totalny, fatalny determinizm odciska się piętnem na ludzkich losach. Nie przeszkodzi to zapewne zwolennikom mocnych wrażeń. Wikingowie i Celtowie w powieści Carlsena nie należą do postaci skomplikowanych. Ich cele życiowe to ściąć jak najwięcej głów nieprzyjaciół, upić się po zwycięstwie i zatopić członek w ponętnej kobiecie (ponieważ Sekator jest płci żeńskiej, uważamy, że autorka wie, co pisze - przyp. red.). Harald i jego współplemieńcy przypominają wyraźnie Conana. Siła mięśni bohatera znacznie przewyższa jego predyspozycje umysłowe. W „Berserkerze" krew leje się strumieniami, głowy odpadają od tułowia dość często, a i zgwałconych niewiast nie brakuje. Miłej lektury. Będą dalsze części.

Sekator Chris Carlsen: Berserker. Cień wilka. Tłum. Piotr Kuś. Rebis 1992. Fantasy.

Zapraszamy do reklamy Z pewną dozą nieśmiałości sięgnąłem po większą porcję cyberpunku„Debrouiller". Uuuh! Czlowieeeku! Jeśli szukasz: • absurdalnego dowcipu Spal chrapiąc jak wkur wiona wiedźma lub przegrzany łoś. Podrapała się po głowie. Zaraz pojawił się łupież, skutek porannej wizyty w jedynym czynnym salonie piękności, • mocnych wrażeń Gvmlcona, kłuta nożem i bita co tydzień, odkąd skończyła 12 lat, • odkrywczych myśli i mądrości Bywają dni, gdy wszystko zaczyna się już z ch wilą otwarcia oczu, • solidnej dawki literackiego debilizmu • Żując powoli, poprzez ból trzonowych zębów wciągał na siebie spodnie, • słownika niepoprawnej polszczyzny • Henry miał ponadnaturalnę zdolność przetworzenia podawania drinków w sztukę barmańską, • kretynizmów polsko-francuskich Cest la pierdolona guerre, piętrzących się jedna za drugą głupot Karłowate drzewa ciągnące się po obrzeżach bulwaru świadczyły, że gdzieś w pobliżu działa przestarzała elektrownia atomowa, przeczytaj powieść Rycka Neube „Debroulller" wydaną wysiłkiem oficyny wydawniczej CIA Books z Poznania. Denuncjator Ryck Neube: Debrouiller. Tłum. Cezary Ostrowski, CIA Books 1992. Science Fiction.

recenzje ięgając po nowy tekst Silverberga wiem z góry, że znajdę twardą SF, świat wykreowany przez obdarzonego wielką wyobraźnią a ! sra. Pomysły zaczerpnięte od innych potrafi znakomicie przetransponować na poletko SF, a odkrywanie motywów np. z Conrada (vide „W dót, do ziemi" i „Tajeni 'y jj ść") sprania dodatkową przyjemność. Każdy tekst Silverberga to inny problem, najczęściej doszczętnie już zgrany. Silverberg potrafi jednak podać stare danie tak, że wydaje się nam, iż mamy do czynienia z czymś nowym. Prawdopodobnie autor ten chce spenetrować cały zakres żelaznych tematów SF.

S

da, z której możemy się domyślać, ze u zarania kolonii jakiś samorodny talent telepatyczny ostro namieszał w głowach współplemieńców, co spowodowało konieczność surowej obyczajowości i pełnej izolacji jednostki. Człowiek ma to do siebie, że raz porządnie wystraszony potrafi znieść wszelkie niewygody byle mieć święty spokój; zwłaszcza że dzika i nieprzyjazna przyroda Borthan nie sprzyja relaksowi. A potem wszystko toczy się już z górki: najpierw przychodzi przyzwyczajenie, wypadek z telepatą urasta do rangi interwencji bogów, a przed ich gniewem lepiej się mieć na baczności. Po pewnym czasie kaganiec

Ja, czyli przekleństwo W powieści „Czas przemian", nagrodzonej w 1971 roku Nebulą, Silverberg sięgnął po motyw cywilizacji odizolowanej od innych ziemskich kolonii w Galaktyce. Cywilizacja ta stworzyła model społeczny tak dziwaczny, że pierwszym wrażeniem jest niewiara w jego funkcjonowanie. Oparty jest na zakazie i likwidacji wszelkich indywidualistycznych zapędów jednostki. Ale nie w sposób, w jaki uczynił to komunizm, czyli przez podporządkowanie działania jednostki czyimś mrzonkom lub tzw. wyższym celom. Na planecie Borthan kodeks moralny zabrania jednostce okazywania wewnętrznych rozterek, obaw i lęków, zabrania zwierzeń i demonstrowania uczuć, traktując owe zakazy jako sposób samokontroli i społeczny instynkt samozachowawczy. U podstaw owego kodeksu legła prastara legen-

Z

durniał mnie fakt, że jedna z najwybitniejszych powieści SF, jaką bez wątpienia jest „Dziwny John" Olafa Stapledona, nie została zauważona przez nasze pisma fantastyczne. Stanisław Lem w „Fantastyce i futurologii" poświęca „Dziwnemu Johnowi" blisko dwadzieścia stron druku, co - zważywszy na słynną powściągliwość Mistrza powinno być najlepszą rekomendacją dla książki Stapledona. Co więcej, Lem bez owijania w bawełnę pisze w tym kontekście o najlepszej kreacji nadczłowieka w całej

wydaje się już czymś normalnym. Kodeks moralny Borthańczyków zabraniał początkowo narzucania się innym ze swoimi kłopotami i zalecał wewnętrzną izolację. Z czasem zakazy rozszerzały się, objęły nawet gramatykę, zabraniając mówienia w pierwszej osobie. Słowa „ja" i „mnie" uznano za obraźliwe; czasowników używano w trzeciej osobie. Każdy musi rozwiązywać swoje problemy samotnie, dopuszczono tylko małe odstępstwo od reguły. Obywatel ma tzw. rodzeństwo więźne - brata i siostrę - nie będące z nim genetycznie spowinowacone, przy którym dopuszczalne są ograniczone poufałości; istnieje też instytucja czyścicieli, którzy za pewną opłatą wysłuchują zwierzeń. Koligacyjna sieć więź-

nadludzi. Wraz z nimi John zakłada na jednej z wysp Pacyfiku kolonię, gdzie zamierza wprowadzić w życie jeszcze jedną utopię, tym razem z szansami na sukces. Za sprawą zaniepokojonych mocarstw kolonia ulega apokaliptycznej zagładzie. John jest bohaterem pomyślanym niezwykle ekstrawagancko. Jako kilkuletni gówniarz wypowiada się ze znajomością rzeczy na tematy filozoficzne, ideologiczne czy naukowe, zapędzając w kozi róg uznane autorytety. Nie ma się jednak czemu dziwić - przez Johna przemawia sam Olaf Stapledon, wybitny filozof, psycholog i

Dziwni ludzie

historii SF. Bohaterem powieści jest tytułowy John i jego to właśnie żywot, krótki i burzliwy, poznajemy od kołyski aż po malowniczą śmierć. Początkowo John wydaje się być dzieckiem niedorozwiniętym, milczy aż do trzeciego roku życia. Okazuje się przyczajonym do intelektualnego skoku geniuszem, a nawet alternatywną dla gatunku homo sapiens odroślą od głównego pnia ewolucji - tzw. homo superior. Podczas burzliwego okresu dojrzewania (te partie powieści uważa Lem za najlepsze i wypada się z nim zgodzić) John odkrywa w sobie coraz to inne paranormalne zdolności (telepatia, mentalne przenoszenie się w czasie, unicestwianie siłą umysłu przedmiotów nieożywionych itp.). W pewnym momencie dostrzega swoją beznadziejną samotność i za pomocą świeżo nabytych umiejętności telepatycznych rozpoczyna poszukiwania innych genialnych. Zostają one uwieńczone sukcesem. Stapledon wprowadza do powieści całą galerię świetnie sportretowanych i różniących się między sobą fizycznie I charakterologicznie

pisarz angielski, autor między innymi „Współczesnej etyki". Wypowiedzi Johna są odzwierciedleniem poglądów Stapledona, wyraźnie zaniepokojonego drogą, jaką obrała ludzkość (obawy okazały się uzasadnione, „Dziwny John" ujrzał światło dzienne w roku 1939 — to bardzo znamienna data). Zdaniem Stanisława Lema najsłabszym punktem powieści jest zakończenie. Lem ma wątpliwości natury logicznej: po pierwsze, bohater o astronomicznym ilorazie inteligencji winien przewidzieć, że próba izolacji grupki geniuszy od współczesnej cywilizacji jest z góry skazana na niepowodzenie. Po drugie, John może samym tylko wysiłkiem woli zlikwidować najeźdźców, nie czyni tego jednak (nie potrafi dezintegrować istot żywych, na co Lem replikuje, że mógłby przecież unicestwić ziemię pod ich stopami). Z kolei autor przedmowy do polskiego wydania „Dziwnego Johna" sugeruje, jakoby zakończenie powieści miało symbolizować konieczność upadku wyzbytego moral-

nych rodzeństw miała jednocześnie wzmocnić wewnętrzną spójność społeczeństwa pozbawionego więzi rodzinnych. Wszelkie systemy społeczne, które nie chcą lub nie mogą ewoluować, muszą kiedyś się załamać - izolacjonizm mógł być dobry dla małej kolonii, a nie dla zaludnionej planety. Kamykiem powodującym lawinę zmiatającą stary porządek jest zazwyczaj jednostka. W „Czasie przemian" jest nią odsunięty od władzy przez prawa dynastyczne książę Darival. Siłą wywołującą jego bunt przeciwko obyczajom i prawu jest miłość do siostry więźnej - rzecz zwyczajowo potępiona. Niepohamowane uczucie kieruje księcia na drogę psychicznego ekshibicjonizmu. Przebywający na Borthan z misją handlową Ziemianin namawia go do narkotycznego seansu, dzięki któremu pozbywa się barier i otwiera na świat pełen miłości bliźniego. Ziemianin bierze narkotyk z powodu samotności wśród izolujących się od wszystkiego tubylców, a Darival z potrzeby otworzenia siętylko obcy gotów jest go wysłuchać. Próba wciągnięcia w to twnych kończy się tragicznie, ale raz rzuconezlarno będzie kiełkować. Po tej powieści krytykowano Silverbergaza apologię narkotyków. Nie odniosłem takiego wrażenia - narkotyk jest w tej powieści tylko tłem dla zagubionego człowieka, szukającego dla siebie miejsca bez fałszu i hipokryzji. A plastyczne opisy planety Borthan i jej społeczeństwa pozostają na długo w pamięci.

Wojtek Sedeńko

Robert Silverberg: Czas przemian. Tłum. Irena Lipińska. Rebis 1992. Science Fiction.

nych zasad gatunku homo superior. Rzeczywiście, etyczne zasady - w ludzkim rozumieniu tego słowa - zdają się być Johnowi organicznie obce: bezwzględnie morduje całą populację wyspy przeznaczonej na kolonię. Stapledonowski nadczłowiek nie jest aniołem i być nim, niestety, nie może. Władza, możliwości absolutne demoralizują absolutnie. Pozostaje bezduszny, racjonalny pragmatyzm. To właśnie czyni kreację Johna znacznie bardziej prawdopodobną od wytworu amerykańskiej pulpy kulturowej - Supermana. Moim zdaniem John, poznając historię, naukę, kulturę ludzkości jest po prostu zdumiony jej bezsensem. Wyraża się z pogardą o naszych religiach (choć czuje pewne pokrewieństwo duchowe z Chrystusem), o elitach intelektualnych (cale mrowie najwspanialszych umysłów prowadzi ludzkość z jednego ślepego zaułku w drugi, a czyni to z niesamowitą odwagą i pewnością siebie. Wasz problem polega na tym, że nie potraficie uchwycić wszystkiego równocześnie. Każdy, kto jest bardziej wyczulony na pewien zbiór faktów, nieuchronnie traci z pola widzenia inne, równie ważne fakty), o elitach artystycznych itp. W „Dziwnym Johnie" aż roi się od trafnych i bezlitosnych sądów. Finał powieści jest bliski wymowie „Żuka w mrowisku" Strugackich: ludzie nie grzeszą tolerancją, nie znoszą obcych. Tak więc John (czytaj: Stapledon) patrzy na nas i dziwi się, po czym wzrusza bezradnie ramionami i mówi do siebie (bo ludzie nie chcą go słuchać): - Dziwni ludzie. A nam się zdaje, że to on jest dziwny...

Jacek Sobota Olaf Stapledon: Dziwny John.llum. PiotrW. Cholewa. Śląsk 1991, Science Fiction 5.

recenzje

L

ata sześćdziesiąte to okres, kiedy wskutek młodzieżowej rewolty obyczajowointelektualnej doszło do gruntownego przewartościowania podstawowych konwencji kulturowych. Hippiesi zbrzydzeni światem rodziców zapragnęli odciąć się od kultury dawniejszej i zacząć życie jakby od nowa. Każdy zobowiązany był przede wszystkim do poszukiwania swej autentycznej tożsamości - być sobą lub nikim, krzyczano. Fala negacji i reinterpretacji wszystkiego, co dawne, nie ominęła oczywiście religii, czego dowodem choćby „...I ujrzeli człowieka" Michaela Moorcocka. Główny bohater Karl Glogauerto Żyd cierpiący na ostry kryzys tożsamości - wychowany w środowisku chrześcijan nie wie, kim jest naprawdę. Wyobcowany i szykanowany przez otoczenie, popada w niebezpieczną (bo maniacką) fascynację osobą Jezusa Chrystusa. Zapada na coś w rodzaju „kompleksu mesjasza" - chciałby kimś takim zostać, niemniej w cynicznym i do szpiku kości racjonalnym wieku dwudziestym stałby się co najwyżej wyśmiewanym błaznem lub klientem psychiatry. Z pomocą pośpiesza mu niejaki Headlington, ofiarowując się z maszyną czasu. Glogauer ma wreszciej3posobność zetknąć się z Jezusem Chrystusem i na miejscu zapoznać się z fenomenem powstawania chrześcijaństwa. Książka Moorcocka zawiera pewne elementy, które człowiek naprawdę,,wierzący musi uznać za bluźnierstwo - jąk choćby fakt, że powieściowy Jezus, syn, -Marii, jest niezdolnym do niczego idiotą, a jego rodzicielka to osoba w typie Ksantypy, o dość przy tym swobodnych obyczajach, Niemniej potraktowanie zamiarów Moorcdeka jako li tyl-

J

erzy Ofierski, radiowy i telewizyjny sołtys Kierdziołek, gwiazdor Estrady, „cie choroba", był jaśniejszym punktem polskiego kabaretu i satyry w latach sześćdziesiątych, które dobrze pamiętarrwW latach siedemdziesiątych zajął się pisaniem autobiograficznych powieści w stylu soc; eksponował w nich m.in. uczuciowe związki z Ludowym Wojskiem Polskim, za czym już nie przepadałem. Teraz sięgnął po fantastykę. „Masakra w Holland Tunelu" - dawno nie czytałem książki równie źle napisanej, niemądrej, równie gatunkowo niezdecydowanej i bezczelnej. Porwał się Ofierski na rzecz zadziwiającą - spróbował połączyć konwencję zohydzającego Amerykę powieścidła z początku lat pięćdziesiątych z czarnym kryminałem, fantastyczną powieścią mistyczną i socjologiczną. Wypiekł pasztet potworny, w którym żadna sprawa nie zostaje dopowiedziana do końca, żadna figura fabularna nie znajduje uzasadnienia w deklarowanych wizerunkach bohaterów, akcja skacze, a puenta wymyka się autorowi i czytelnikom. Rzecz dzieje się w 2010 roku w USA. Narrator Samuel Offer, 75-letni pisarz pornograf i milioner, który skundlił amerykańską literaturę, jako pokutnik koczuje w slumsach. Tamże w przytułku przez chwilę doznaje mistycznego kontaktu z Jezusem de Estebanem, przywódcą sekty Mesjanistów (skrzyżowanie apostołów ze zbrodniarzami), który mianuje go swoim Janem (Chrzcicielem?) i znika. Potem Offer wraca do establiszmentu, okazuje się, że telewizja i politycy próbują go zmusić, by im wystawił Estebana. Offer nie chce, ale się zgadza. Znowu gubi się w slumsach; żeby go ponaglić zabijają mu syna, co potem okazuje się fałszem. Jego ochroniarz, Ben, przygaduje mu piękną mesjanistkę Miriam, a przedtem jej koleżankę,

ko bluznierczych byłoby zbytnim uproszczeniem. Intelektualnym bohaterem książki jest Carl Gustaw Jung i jego teoria archetypów. Według Junga już w Ewangeliach „przesłaniały (Chrystusa) lub zastępowały wyobrażenia metafizyczne: ma on władzę nad demonami, jest kosmicznym zbawicielem i pośredniczącym Bogiem-człowiekiem. Oplatała go już cala przedchrześcijańska i „gnostycka" teologia Azji Zachodniej i niemal w oczach przekształca się on w ową dogmatyczną postać, która nie potrzebuje historyczności. (...) Rzeczywisty człowiekJezusznik-

wiek, a nie Bóg. To dziecko swej epoki, która zaowocowała rozczarowaniem do sztywnego i ceremonialnego rytuału Kościoła, utrudniającego rzeczywiste przeżycie istoty Chrystusowej rewolucji. „Dzieci-kwiaty" były zafascynowane osobą Zbawiciela i usiłowały się do niego zbliżyć, niejako zniżając go przy tym do swego poziomu, czyli uczłowieczając żywego Boga - przypomnijmy choćby modną w latach sześćdziesiątych wizję „Chrystusa z karabinem" (na którego pozował niewątpliwie Che Guevara), do dziś pokutującą w tzw. teologii wyzwolenia, bardzo popularnej w krajach latynoamerykańskich. Umierający

Zabawa w bluźnierstwo nął za emocjami i projekcjami swego bliższego i dalszego otoczenia; został natychmiast i niemal bez reszty zasymilowany przez „systemy psychicznej gotowości", które go otaczały, a tym samym przekształcił się w ich wyraz uformowany przez archetyp. (...) A czy rozpalił światło dzięki własnej sile, czy też pod naciskiem powszechnego oczekiwania przyjął na siebie rolę światła - o tym, przy braku wiarygodnych informacji, rozstrzygnąć może tylko wiara" („Archetypy i symbole", Czytelnik, str. 178-79). Te założenia Moorcock żeni z klasycznym w SF motywem pętli czasowej. Kamyczkiem poruszającym lawinę powstającego mitu jest właśnie Karl Glogauer, spadkobierca dwóch tysiącleci chrześcijaństwa, który dziwnym zrządzeniem losu ma się stać jego właściwym (w jungowskim sensie) twórcą. Skoro Jezusa nie ma, ktoś musi zająć jego miejsce. Sam Glogauer w tym wszystkim jawi nam się jako człowiek z krwi i kości - właśnie człozwykłą kurewkę. Z obiema Offer zażywa rozkoszy cielesnych; z powodu operacji prostaty, szczegóły pożycia jak w tytule recenzji. Miriam, okazuje się, kocha szczerze Offera, Mesjanistów lekceważy, natomiast jemu chce towarzyszyć wiernie do śmierci i podarować swe dziewictwo za jego miliony. On daje jej klucz do banku, a ona go nie zawodzi. Natomiast zdradza ochroniarz Ben, Offer po raz kolejny zmuszany jest do wystawienia Mesjanistów, tym razem japońskiej mafii, która chce skolonizować amerykański rynek za pomocą machinacji machiawelicznych i mętnych. Ma się odbyć popisowa eksplozja w tytułowym tunelu, w której zginą setki niewinnych

na krzyżu Glogauer jest więc człowiekiem, jego boskość to kwestia późniejszego mitu. Książka Moorcocka nie jest tedy rasowym, klasycznym bluźnierstwem, jako że nie neguje np. konieczności istnienia chrześcijaństwa - przeciwnie, chrześcijaństwo właśnie jako konstrukcja archetypiczna musiało powstać. Stąd męczeńska śmierć Glogauera. „...I ujrzeli człowieka" to raczej intelektualna wariacja na zadany temat, dość, trzeba przyznać, sprawna i logiczna, bliska literackiej zabawie. CzytająG historię Karla Glogauera można sobie po raz kolejny zadać pytanie, czym właściwie jest religia? Mitem, rytuałem, zabawą - a może jednak czymś więcej?

Jacek Inglot Michael Moorcock: .../ ujrzeli człowieka. Tłum. i posłowie Radosław Kot. CIA-Books, Poznań 1992. Science Fiction.

Z przerażeniem myślę teraz, że może być więcej takich książek. Powieść odpowiada przecież na zapotrzebowanie nie spętanej już żadnymi ograniczeniami fantastyki, otwarcie nawiązującej do współczesności. Autor ma nazwisko, wydawca nie zmuszał go, by dał Offera na okładkę, a Ofierskiego jako tłumacza - wiemy, że takie rzeczy innym się zdarzają. Stoi za tym wszystkim nowa, wyłącznie handlowa wizja literatury, sytuacyjny cynizm - za który polska kultura drogo zapłaci. I trochę nie wiem jak z tym walczyć, autor nie po to pisał książkę w miesiąc, żeby ją potem dwa lata poprawiać i ob. myślać od nowa. Dlatego pretensje zgłoszone do redaktora powieści mają

Wytrysk idzie do pęcherza! ludzi. Offer chciałby temu zapobiec, ale mu się nie udaje. Język książki jest nieznośny, zdania rwane, wyprane z autentyzmu, z prawdziwych emocji. Długie a drętwe dialogi. Mechanizm kreowania przyszłego świata naiwny - o naszej teraźniejszości mówi się jak o przeszłości, co chwila się ją wspomina. Głównie Europę Wschodnią. Offer przegląda w antykwariatach polskie książki, o Stalinie mówi per Wielki Maniak, myśli o cierpieniach getta, chcą z Miriam lecieć do Izraela, tam wziąć ślub, a potem spylać do Polski lub na Węgry. W ogóle polskie (i żydowskie) akcenty pojawiają się tu regularnie, np. facet z KPN-owskiej emigracji, antykwariusz po UJ, jako jedyny wygarnia Offerowi, co warta jest jego literatura. W tym kontekście nie mam nic przeciw KPN, chodzi o to, że i ją jak wszystko przyklejono na siłę do wydumanej intrygi. Swoją drogą dobrze by było, gdyby ostry KPN-owiec stanął na drodze Ofierskiego i potraktował jak należy i jego, i „Masakrę w Holland Tunelu".

mniejszą wagę. A jednak powinien ostrzec Ofierskiego, że powtarzając w kółko zwrot „nie ironizuj" oraz deklinując bez końca brzydkie wyrazy - gówno, dupa, pierdolnięty - nie nada dialogom chandlerowskiej magii. Mógłby mu wyperswadować, że „higieniczne podkładki" to podpaski, że „szyfr kodu" to tautologia a pisanie „rozgniata go obcasem buta" nie ma sensu, bo przecież nie istnieje obcas łokcia, kolana, rękawa ani rewolweru. Rozgniata się obcasem po prostu. I tak dalej, i dalej, i dalej. Książka ukazała się w zasłużonym wydawnictwie Amber z nadrukiem na okładce „Political Fiction". Orwell jako Anglik „ma to zapewne w dupie", ale Zajdel bez wątpienia przewraca się w grobie.

Maciej Parowski Jerzy Ofierski: Masakra w Holland Tunelu. Amber 1991. Cena 15 tys. zł. Political Fiction.

nauka i SF W poprzednim i obecnym numerze publikujemy fragmenty książki Roberta A. Monroe o eksterioryzacji (wyprawach mentalnych poza granice ciała ludzkiego). W wyniku wielu prób, które relacjonowała część pierwsza, autor dostał się do tzw. Obszaru III, który jest jego zdaniem światem równoległym wobec naszego.

Robert A. Monroe

Światy równoległe - Obszar III Obszar III okazał się w sumie fizycznomaterialnym światem niemal identycznym, jak nasz. Środowisko naturalne jest takie samo. Są tam drzewa, domy, miasta, ludzie, wytwory cywilizacji i wszystko, co tworzy i dzięki czemu istnieje cywilizowane społeczeństwo. Są tam domy, rodziny, interesy, a ludzie pracują, aby żyć. Są tam drogi, po których poruszają się pojazdy. Są tam tory i pociągi. A teraz o tym „niemal". Po pierwsze, można by przypuszczać, że Obszar III jest niczym innym, jak częścią naszego świata nieznaną ani mnie, ani innym zainteresowanym. Z pozoru na to wygląda. Jednakże dokładniejsze przyjrzenie się ukazuje, że nie może to być ani dawny, ani obecny fizyczno-materialny świat. Sprzeczność ujawnia się już na polu nauki. Nie istnieje tam prąd elektryczny, elektromagnes ani żadne podobne urządzenie. Brak światła elektrycznego, telefonu, radia, telewizji. Nie istnieje silnik spalinowy ani benzyna czy olej napędowy jako źródła energii. Jednakże używana jest siła mechaniczna. Dokładne przyjrzenie się jednej z lokomotyw ciągnących sznur staromodnych wagonów pasażerskich pozwoliło mi stwierdzić, że napędzana jest ona parą. Wagony wydawały się wykonane z drewna, lokomotywa z metalu, ale o kształcie innym niż wycofane już obecnie z użycia typy. Szerokość toru była znacznie mniejsza niż nasz zwykły rozstaw, węższa niż nasze górskie kolejki wąskotorowe. Obserwowałem obsługę jednej z takich lokomotyw. Ani drewno, ani węgiel nie były używane jako źródła ciepła do produkcji pary. W zamian pojemniki o kształcie cysterny były ostrożnie wysuwane spod podgrzewacza, odłączane i wtaczane przez małe wózki do budynku o masywnych, grubych ścianach. Pojemniki te miały wypustki w kształcie fajki lub rury, które wystawały od góry. Ludzie pracujący za osłoną dokonywali tej przeprowadzki ostrożnie i nie rozluźniali swej napiętej uwagi, aż pojemniki były bezpieczne w budynku, a drzwi zamknięte. Pojemniki były „niebezpieczne" z powodu gorąca lub radiacji. Działanie techników wskazywało na to drugie.

Ulice i drogi są inne, także głównie z powodu rozmiarów. Jezdnie, po których poruszają się pojazdy, są prawie dwukrotnie szersze niż nasze. Ich odpowiednik naszego automobilu jest znacznie większy. Nawet najmniejszy model ma siedzenie takiej szerokości, że może na nim zmieścić się pięć do sześciu osób. Standardowe auto ma tylko jedno stałe miejsce dla kierowcy. Inne są bardziej zbliżone do pokojowych krzesełek ustawionych wokół przedziału o wymiarach 15 na 20 stóp. Używa się kół, ale bez pompowanych opon. Steruje się za pomocą horyzontalnego drążka. Siła napędowa znajduje się gdzieś z tyłu. Pojazdy poruszają się z prędkością około 15 do 20 mil na godzinę. Natężenie ruchu nie jest duże. Istnieją wehikuły w formie czterokołowej platformy sterowanej za pomocą stóp. Mechanizm pompowany rękoma przenosi energię na tylne koła podobnie jak było to w wózkach dla dzieci, modnych przed paru laty. Są one używane do poruszania się na krótkie odległości. Zwyczaje różnią się od naszych. Choć scena, na której odbywa się tam ewolucja (świadomość uważa tych mieszkańców za ludzi), wydaje się podobna jak u nas, ewolucja techniczna i socjalna nie jest całkiem taka sama. Główne odkrycie przyszło zaraz potem, jak zebrałem się na odwagę podjęcia ekspedycji do Obszaru III. Pomimo wcześniejszych spostrzeżeń ludzie tamtejsi nie byli świadomi mojej obecności aż do spotkania i „połączenia się" tymczasowo i mimowolnie z kimś, kto może być opisany jedynie jako „ja", który żyje „tam". Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy, to takie, że ja całkowicie świadomy życia i bytności „tutaj", byłem przyciągany i natychmiast wchodziłem w ciało tamtej osoby, jak w swoje własne. Kiedy to miało miejsce - a zaczęło się dziać już automatycznie, kiedy kierowałem się do Obszaru III - po prostu wchodziłem w „jego" ciało. Nie uświadamiałem sobie jego procesów myślowych wówczas, kiedy czasowo go zastępowałem. Moja wiedza o nim, jego działaniach i jego przeszłości pochodzi od jego rodziny i z

pamięci jego mózgu. Chociaż wiedziałem zawsze, że nim nie jestem, odczuwałem emocje, jakie przeżywał dawniej. Zastanawiałem się, jakie problemy mogły powstać dla niego w rezultacie okresów amnezji, jakie powodowałem przez moje wejście. Niektóre mogły spowodować wiele kłopotów. A oto jego życie: „Ja-tam" - w czasie pierwszego najścia - był raczej samotnym mężczyzną. Nie miał wielkich sukcesów na polu swych działań (architektprzedsiębiorca budowlany), nie był też zbyt towarzyski. Należał do grupy o niskich dochodach i ukończył drugorzędne szkoły. Większą część wczesnej kariery zawodowej spędził w dużym mieście wykonując zwyczajną pracę. Mieszkał na drugiej kondygnacji domu i jeździł autobusem do pracy. Było to dla niego obce miasto, ale miał kilku przyjaciół (autobus ten był bardzo szeroki osiem miejsc obok siebie, a poszczególne siedzenia wznosiły się ku górze za kierowcą tak, że wszyscy mogli widzieć drogę przed sobą). Moje pierwsze najście zdarzyło się, kiedy właśnie wychodził z autobusu. Kierowca spojrzał na niego podejrzliwie, kiedy próbowałem zapłacić za przejazd. Chyba nic się nie należało. Następne nawiedzenie przypadło na moment kryzysu emocjonalnego. „Jatam" spotkał Leę, zamożną, młodą kobietę z dwojgiem dzieci - chłopcem i dziewczynką, oboje poniżej czwartego roku życia. Lea była smutną, zamyśloną i zaabsorbowaną osobą, która zdawała się doświadczyć w swym życiu tragedii. Miało to jakiś niejasny związek z jej byłym mężem. „Ja-tam" spotkał ją całkiem przypadkowo i bardzo ją pociągał. Jej dwoje dzieci znalazły w nim wspaniałego towarzysza. Najście miało miejsce krótko potem, kiedy właśnie Lea i „Ja-tamten" ogłosili przyjaciołom - jej przyjaciołom - że mają zamiar się „pobrać" (było użyte określenie o trochę innym znaczeniu). Pomiędzy przyjaciółmi było mnóstwo domysłów, gdyż w życiu Lei upłynęło zaledwie trzydzieści dni (?) od ważnego wydarzenia (rozwodu, śmierci męża, czy pewnego rodzaju fizycznego zniedotężnienia). „Ja-

tam" był w dalszym ciągu bardzo pociągający, a Lea wciąż smutna i zamyślona. Późniejsze najście miało miejsce, gdy Lea i „Ja-tamten" mieszkali w domu w okolicy półpasterskiej. Dom stał na niskim wzgórzu, miał wysokie, prostokątne okna i bardzo szerokie okapy przypominające pagodę. Tor kolejowy był w odległości około 30 jardów. Torowiska ciągnęły się z prawej strony, przecinały przednią część wzgórza, potem obiegały łukiem tylną część i uciekały w lewo. Od progu domu była głęboka, zielona trawa, rozciągająca się aż do podnóża wzgórza. „Ja-tamten" miał swoje biuro za domem. Był to jednopokojowy budynek, w którym pracował. Lea weszła do tego pokoju i podeszła do biurka w chwili, kiedy właśnie tam się pojawiłem. „Robotnicy chcą pożyczyć niektórych twoich narzędzi", powiedziała. Spojrzałem na nią ślepo. Nie wiedziałem co powiedzieć i zapytałem ją o jakich robotników chodzi. „Oczywiście mówię o tych pracujących na drodze", odrzekła nie wyczuwając jeszcze nic złego. Zanim zorientowałem się, jaki efekt mogę spowodować, powiedziałem, że nie ma tam żadnych robotników na drodze. Wtedy ona spojrzała na mnie badawczo. ze wzrastającą podejrzliwością. Nie byłem pewien, co może dalej nastąpić i nie wiedziałem co zrobić, więc opuściłem jego ciało i powróciłem przez dziurę. Inne najście zdarzyło się kiedy „Jatamten" założył laboratorium. Nie miał pełnych kwalifikacji do prowadzenia badań, ale uważał, że może dokonać pewnych odkryć. Objął w posiadanie (chyba przy użyciu majątku Lei) wielki piętrowy budynek, podzielił go na pokoiki i prowadził jakieś eksperymenty. W trakcie jednego z nich zastąpiłem go w jego ciele, ale nie mogłem skalkulować, co powinienem dalej zrobić w związku z tymi pracami. Wtedy właśnie weszła Lea wprowadzając ze sobą odwiedzających, mając zamiar pokazać im efekt prac renowacyjnych dokonanych w budynku. „Ja-tamten" stał niezdolny do zabrania głosu, kiedy Lea poprosiła, abym opowiedział im o dokonanych pracach. Zakłopotana trochę Lea wyprowadziła gości do drugiego pokoju. Wahałem się, choć prawdopodobnie „Jatamten" powinien podążyć za nimi. Próbowałem wyczuć, co mógłby robić. Mogłem jedynie wyczuć, że próbował rozwinąć nowe formy widowiska teatralnego, projekty scen teatralnych, oświetlenia i wyposażenia. Wszystko to w celu osiągnięcia bardziej subiektywnego wrażenia gry. Osiągnąwszy tylko ten częściowy sukces i chcąc zapobiec dalszym komplikacjom w jego życiu opuściłem jego ciało. Wtedy usłyszałem, że oni wracają. Następne najście zdarzyło się w czasie wakacji w górach. „Ja-tamten", Leaidwoje dzieci jechali samotnie wietrzną górską drogą, każde na samonapędzającym się wehikule, opisanym już w innym miejscu. „Przejąłem kontrolę" nieumyślnie w chwi-

nauka i SF li, kiedy osiągnęli podstawę jednego ze wzgórz i zaczęli wznosić się na inne. Nie znając maszyny próbowałem skierować ją właściwym torem, ale zaraz zjechałem z drogi wpadając w niewielką kupę śmieci. Pozostali czekali, kiedy ja próbowałem wydostać się na drogę. Mamrotałem, że muszą być inne, lepsze drogi niż właśnie ta. Spowodowało to, że Lea natychmiast zamilkła. Nie wiem dlaczego (jestem pewien, że „Ja-tamten" wiedział). Próbowałem powiedzieć jej, że nie jestem tym, za którego mnie uważa, ale spostrzegłem, że to tylko wszystko pogarsza. „Wyszedłem", wróciłem do dziury i do ciała fizycznego.

W czasie najścia, które miało miejsce później, „Jatamten" i Lea nie żyli już razem. Miał on pewne sukcesy, ale niektóre jego posunięcia zraziły ją. Samotny, ciągle o niej myślał i ustawicznie roztrząsał powody jej utracenia. Spotkał ją raz przypadkowo w dużym mieście i ubłagał, żeby pozwoliła mu na odwiedziny. Zajmowała mieszkanie na III piętrze bloku mieszkalnego. Obiecał przyjść. Na nieszczęście „Ja-tamten" utracił lub zapomniał adres, jaki mu dała i w czasie ostatniego najścia był samotnym i sfrustrowanym człowiekiem. Był przekonany, że Lea zrozumie utratę adresu jako potwierdzenie jego wad i jeszcze jeden dowód jego niestałości. Pracował zawodowo, ale cały swój wolny czas spędzał na próbach odnalezienia Lei i dzieci. Co z tym wszystkim począć? Ukazana wizja wydarzeń, bynajmniej nie idyllicznych, nie pozwala zakwalifikować tego jako ucieczki od realnego świata w nie-

świadomość. Nie jest to model życia, jaki mógłby ktokolwiek wybrać jako wzór. Można jedynie spekulować, a spekulacja musi przyjąć koncepcję nie akceptowaną przez obecną naukę. Jednakże takie „podwójne" życie może dać wskazówkę odnośnie lokalizacji Obszaru III. Najważniejsze jest założenie, że Obszar III i Obszar I (tu i teraz) nie są takie same. Obszar 111 nie jest bardziej zaawansowany naukowo, a może nawet mniej. W naszej historii nie istnieje okres, w którym nauka byłaby na poziomie Obszaru III. Jeżeli Obszar III nie jest ani znaną częścią przeszłości, ani teraźniejszości, a

prawdopodobnie także nie jest przyszłością, to czymże więc jest? Może on być wspomnieniem lub odmianą fizycznej, ziemskiej cywilizacji, która antydatuje znaną historię. Może to być inny świat, ziemskiego typu, umieszczony w innej części kosmosu, dostępny dzięki penetracjom mentalnym. Może to być duplikat z antymaterii fizycznego, ziemskiego świata, gdzie istniejemy, ale inny, związany siłami, których obecnie pojąć nie możemy. Dr Leon M. Lederman, profesor fizyki na Uniwersytecie Columbia stwierdził: Ogół fizyków zgadza się całkowicie z kosmologiczną koncepcją dosłownego antyświata gwiazd i planet złożonych z atomów antymaterii, które składają się z ujemnych jąder otoczonych dodatnimi elektronami. Możemy podjąć intrygującą myśl, że światy z antymaterii zamieszkane są przez ludzi. Tamtejsi naukowcy są być może właśnie w tej chwili podnieceni odkryciem materii.

SF na świecie

Majowy i czerwcowy „Locus" zdominowane byty przez materiały poświęcone Asimovowi. Z obszernej biografii twórczej zwraca uwagę wczesny rozbłysk talentu: debiut w wieku lat 18 i nowela „Fundacja'' (w wieku lat 22), która zdeterminowała jego twórczą karierę. Ciekawe, że oryginalna nowela nie wzbudziła entuzjazmu wśród czytelników czasopisma „Astounding" i została przez nich uplasowana na czwartym miejscu w numerze. Kiedy w roku 1968 członkowie SFWAgłosowali na najlepsze opowiadanie napisane przed ustanowieniem nagrody Nebula, pierwsze miejsce zdobyło opowiadanie Asimova „Nightfall" (Nastanie nocy). On sam najwyżej sobie cenił „Ostatnie pytanie", „Brzydkiego chłopca" i „Człowieka, który żył 200 lat". Wielu autorów i redaktorów ofiarowało swoje impresje i wspomnienia związane z Asimovem. Zwraca uwagę przedstawiona przez Ben Bovę propozycja wyjaśnienia fenomenalnej pracowitości Isaaca Asimova. Otóż jako młody chłopak tyrał on w sklepiku ze słodyczami swojego ojca, żydowskiego emigranta z Rosji i tam przyzwyczaił się do pracy od rana do wieczora. A potem już zawsze tak był zajęty, że nie zauważył, kiedy stał się bogaty. Wśród recenzji omówienia nowych powieści Dana Simmonsa, pisarza, który raptownie zdobył w świecie SF wielką reputację działając jednocześnie na granicy gatunku. „Children of the Night" (Dzieci nocy) to powieść sprowokowana wiadomościami o tragicznym losie dzieci z rumuńskich domów dziecka, wśród których szerzyła się epidemia AIDS. Simmons skojarzył to z Rumunią jako ojczyzną wampirów i połączył z sensacyjną akcją. Inna powieść Simmonsa „The Hollow Man" oparta jest na poemacie T.S. Eliota pod tym samym tytułem, przejmując z niego apokaliptyczną obrazowość. Przypomnijmy; że powieści z cyklu „Hyperion" wykorzystywały jako odskocznię niedokończony poemat Keatsa. Przykładem korzystania z inspiracji literackich jest też nowa powieść Johna Varleya „Steel Beach" (Stalowa plaża). Varley podłącza się w niej do „przyszłej histo-

rii" stworzonej przez Roberta Heinleina, wypełniając lukę między opisanymi przez niego dwoma okresami. „Locus" podaje laureatów nagrody Nebula za rok 1991: • powieść: Michael Swanwick„StationsoftheTide". • mikropowieść: Nancy Kress „Beggars in Spain", • nowela: Mikę Conner„Guide Dog", • opowiadanie: Alan Brennert - „Ma Qui". Poznaliśmy też nominacje do nagrody Hugo 1992. W kategorii powieści startują Lois McMaster Bujold, Emma Buli, Orson Scott Card (Xenocide, trzecia część „Gry Endera"), Annę McCaffrey, Michael Swanwick („Stations of the Tide", Nebula) i Joan D. Vinge („The Summer Oueen", kontynuacja „Królowej Zimy"). W kategorii mikropowieści najwięcej głosów zebrali Nancy Kress (dwukrotnie) i jedyny mężczyzna Michael Swanwick. W kategorii noweli rywalizują Isaac Asimov, Pat Cadigan, Ted Chiang, Howard Waldrop i Connie Willis, natomiast w kategorii opowiadania - Terry Bisson, John Kessel, Geoffrey A. Landis, Martha Soukup, znany nam Mikę Resnick z dwoma opowiadaniami i znów Connie Willis. Był to niewątpliwie dobry sezon dla Nancy Kress, Michaela Swanwicka i Connie Willis. Brytyjscy autorzy SF za najlepszą powieść wydaną w roku ubiegłym uznali „The Fali of Hyperion" Dana Simmonsa. Lech Jęczmyk

W majowym numerze Zoltan Galantai zamieścił rozprawę „Kosmologia, Escher i perpetuum mobile". Autor stwierdza, że patrząc na dwa obrazy znanego holenderskiego grafika - „Ascending and Descending" i „Waterfall" - wydaje mu się, że ruch jest wieczny. Ale co jest możliwe w sztuce, niekoniecznie istnieje w fizyce. Co prawda, Georg Cantor i jego uczniowie stworzyli matematycznie uchwytne pojęcie nieskończoności, ale fizyka nie przyjmuje tego, nie wie, co z tym zrobić. Następnie Galantai przedstawiając historię perpetuum mobile stwierdza, że po bardzo istotnych zmianach, np. przez wyeliminowanie tarcia, idea ta jest teoretycznie możliwa do urzeczywistnienia.

„Czarny rok niemieckiej fantastyki", głosi Csaba A. Varga w tymże numerze. Autor informuje głównie - w wielkim skrócie - o powojennej sytuacji SF w Niemczech, dochodząc do wniosku, że w zeszłym roku, wskutek zgonu Karla Herberta Scheera rozkwit niemieckiej SF skończył się. Jeszcze dotkliwsze ciosy spotkały byłych NRDowskich twórców SF. Na dobrą sprawę pozostali oni bez pracy: wszystkie swe teksty dostali z powrotem od wydawnictw. Numer przynosi polskie opowiadanie Eugeniusza Dębskiego „Przetarg" w tłumaczeniu lstvana Nemere. W artykule wstępnym czerwcowego numeru Eva Balazs pisze, że ostatnie lata nie bardzo sprzyjały międzynarodowym kontaktom SF, ale ostatnio daje się zaobserwować ożywienie. Jako przykład przywołuje Polskę, ściślej redakcję „Nowej Fantastyki" i cytuje Macieja Parowskiego, według którego-jak wyłuszczyłto w liście do redakcji „Galaktiki" - gatunek ma nie tylko prawo bytu, lecz i swoistą misję w naszym regionie. To czyni rzeczą uzasadnioną pielęgnowanie kontaktów. Gabor G. Szilagyi w rozprawie „Hungarian Dracula" zwraca uwagę, że w zachodnich leksykonach wcale nie wspomina się o wczesnych węgierskich filmach SF, chociaż to pionierskie utwory. Na przykład „Nie trzeba się bać" (1941 - reż. Imre Apathy, Sandor Pethes) jako pierwszy obył się bez podstawowych figur horroru: wampira, Frankensteina, mumii, Dr. Jekylla itd. Natomiast „Sirius" (1942 - reż. Akos D. Hamza) opowiada o pierwszej podróży w czasie. Jego scenariusz napisał Ferenc Herczeg - znany pisarz okresu międzywojeisirjego - w 1898 roku, więc o rok wcześniej niż Wells. Pierwszy film o Draculi też powstat na Węgrzech w roku 1921! Wyreżyserował go Karoly Lajthay; Dracula w nim to nie wizja, lecz rzeczywista, żyjąca osoba. Artykuł zatytułowany „Wzlot i upadek cyberpunku.iLjcieczka do wirtualnej realności" Csaby A. Vargi przedstawia nową tendencję literatury SF. Bohaterowie książek tego typu żyjąc w bezlitosnym, szarym świecie przyszłości, uciekają do namiastki rzeczywistości, do wirtualnej realnoś -7sKomputery sporządzają dla nich doskonałą iluzję widzenia, ruchu i dotyku. Jąet to jak używanie narkotyków - bardzo niebezpieczne! (O virtual reality pisaliśmy w „NF" 6/92 - przyp. red.) Laszló Abran

Lista bestsellerów - lipiec 1992 Kanikułę widać nawet na naszej liście. Lato tradycyjnie jest okresem zmniejszonych zakupów książek. Gdyby jeszcze było deszczowe... Jeśli jednak Polsce grozi zamienienie się w Saharę, to ruch wydawniczy nie ma tu żadnej przyszłości: wszak derwisz ma z sobą tylko tyle bagażu, ile mu niezbędne do życia. W jednej z księgarń powiedziano mi o wyraźnym związku sprzedaży z okresem miesiąca. Najwięcej ludzie kupują na początku, tuż po wypłacie. W środku, miesiąca sprzedaż maleje, na końcu - prawie zanika. Pod koniec lipca widziałem w Warszawie puste wesołe miasteczka. To nie dzieci nie chcą karuzeli ani książek, to ich rodziców nie stać na te fanaberie. W tym miesiącu księgarnia „Verbum" wyjątkowo podaje dziesiątkę notowań, aby czytelnicy mogli się zorientować, co się dzieje na dalszych pozycjach. Księgarnia Wysyłkowa SF „Verbum", Olsztyn, Dożynkowa 33 1. Roger Żelazny: Kraina przemian (Rebis) 2. Robert Silverberg: Czas przemian (Rebis) 3. Harry Harrison: Rebelia w czasie (CIA Books) 4. Colin Kapp: Formy chaosu (Temark) 5. Kirył Bułyczow: Świątynia czarownic (Wydawnictwo Prawnicze) 6. Orson Scott Card: Gra Endera (Spotkania) 7. Robert Silverberg: Księga czaszek (Alfa) 8. Christopher Hope: Odrębne światy (Rebis) 9.T.H.WUile: Miecz dla Króla/Pani powietrza i ciemności(Spotkan\a)

10. Ursula K. Le Guin: Jesteśmy snem (Phantom Press) Księgarnia „Pod Arkadami", Myślenice, Piotra Skargi 1 1. Jack L. Chalker: Pófnoc przy studni dusz (Rebis) 2. Harry Harrison: Rebelia w czasie (CIA Books) 3. F. Paul Wilson: Świat Dydeetown (CIA Books) 4. Ellis Peters: Mnich (Phantom Press) . 5. Stanisław Lem: Pokój na Ziemi (Gebethner i s-ka) Księgarnia „U Izy", Warszawa, Wilcza 71 1. Harry Harrison: Rebelia w czasie (CIA Books) 2. Ursula K. Le Guin: Jesteśmy snem (Phantbm Press) 3. Konrad T. Lewandowski: Różanooka (Victoria) 4. Roger Żelazny: Kraina przemian (Rebis) 5. Robert Silverberg: Czas przemian (Rebis) Księgarnia „Oramus"*, Warszawa, Młynarska 9 1. Harry Harrison: Rebelia w czasie (CIA Books) 2. Roger Żelazny: Kraina przemian (Rebis).., 3. Philip K. Dick: Klany księżyca Alfy (Phantom Press) * Nie jestem właścicielem ani udziałowcem tej księgarni - Marek Oramus. Rekomendujemy: Philip K. Dick: Klany księżyca Alfy; Stanisław Lem: Pokój na Ziemi; Ursula K. Le Guin: Jestśśmy snem; Konrad T. Lewandowski : Różanooka; Robert Silverberg: Czas przemian.

(MO)

…3…2…1 Komu, komu... Mam do odstąpienia następujące numery „Fantastyki": 38, 39,43-48, 73,85,87,88,91-93 oraz następujące książki horrory: Guy N. Smith - „Sabat" cz. 1-3 i „Dzwon śmierci" cz. II, Robert Faulcon - „ Widmo" i „Talizman", Harry Knight - „Fungus" i „Tunel", Robert Black - „Sataniści". Ponadto książki fantastyczne: H. Harrison - „Przestrzeni, przestrzeni", Marek Baraniecki - „Głowa Kasandry", G.R. Dickson - „Smok i jerzy", Lawrence Watt Śwans „Jednym zaklęciem", PouI Anderson - „Zaklęty miecz". Bartłomiej Kowalski, ul. Astronomów 35/16, 11I00 LIDZBARK WARMIŃSKI. Pozbędę się wszystkich numerów „Fantastyki" do maja 1991 włącznie. Opróczmaja 1983r. Razem 103 numery. Sławomir Paszyński, ul. Jarzębinowa 23, 75-682 KOSZALIN. Ze względu na trudności, finansowe zmuszony jestem pozbyć się mojego zbioru literatury SF. Mam bogaty zbiór książek SF i F w językach: polskim, angielskim i rosyjskim. Wykazu książek nie załączam to zbyt długa lista. Ci fani, którzy będą zainteresowani, otrzymają ją, chociaż może byłoby łatwiej, gdyby napisali co ich interesuje. Dysponuję między innymi amerykańskim periodykiem „Amazing Stories" z lat 87,88,89,90,91 i częściowo z 92 roku. Sławomir Jachowicz, ul. A. Niemojewskiego8/34, 91-849 ŁÓDŹ, tel. 34-49-44. Może ktoś byłby zainteresowany następującymi numerami „Fantastyki": 1-32 (bez 15 i 16), 5, 6, 10, 17, 21, 34, 37, 39-48 (bez 42), 55, 56,59, 63-83 (bez 70 i 77). Bożena Teliga, ul. Szegedyńska 5a/10, 01957 WARSZAWA. Moja obecna sytuacja skłania mnie do rozstania się z moim zbiorkiem „Fantastyk". Odstąpię kolekcjonerom następujące numery: 9, 13,26,27,29,40,43,48, 49, 50, 52-55, 57, 59-61, 64, 66-82,84-86, 88, 89, 91, 92. Czesław Cedrowski, ul. Kościelna 18/1, 57-400 NOWA RUDA, tel. 2995. Chciałbym nawiązać kontakt z czytelnikiem, który poszukuje kompletu numerów „Fantastyki" od 1 do 111 (koniec 1991). Mieczysław Kamieński, ul. Ugorek 20/25,31-456 KRAKÓW. TOd pierwszego numeru „Fantastyki" jestem Waszym fanem. Droga była w tamtych czasach (zresztą teraz jest podobnie), ale się opłaciło. Sytuacja zmusza mnie obecnie do pozbycia się całego zbioru od numeru 1 do tych, co wyszły w tym roku. Piotr Potucha, ul. Spokojna 4, 64-850 UJŚCIE. Poszukuję „Fantastyki" nr 1/84oraz 1-3/86(to są te numery, w których została zamieszczona po wieść Colina Kappa „Broń Chaosu"). Ignacy Damian, ul. Ochorowicza 10, 43-460 WISŁA.

iedy nasz magazyn „Fantastyka" był najlepszy? Większość fanów odpowiedziała, że najchętniej czytało się ją w okresie zajdlowskim, czyli w okolicach stanu wojennego, kiedy to prawie wszystko z ówczesnych publikacji pisemnych i wizualnych bojkotowano, a nas - w ogóle nie. Diabli nadali, jakże nie na rękę ta opinia wielu tym, co walczyli o pełną' wolność, przeciwko cenzurze i „uszczęśliwianiu na siłę". Natychmiast po tym, co usłyszałem od swych rozmówców, musiałem postawić sobie pytanie: czy tyrania jako pojęcie szeroko zastosowane, obejmujące wszelką dyktaturę, wszelkie struktury totalitarne jest wrogiem sztuki, siłą niszczącą bezwzględ-

K

się coraz wyraźniejsza, mimo kilku prób zastraszenia nas czy zamknięcia nam ust groźbą likwidacji. Stan sprzeciwu, stan oporu, budzonego przez wszelkie poczynania dyktatur prowadzi zawsze do wzbogacenia twórczości, do wielkiego rozwoju form kontestacji - raz zakamuflowanej, to znowu wychylającej bezczelnie swą twarz poprzez wszelkie nieszczelności cenzury. Historia potwierdza to zjawisko w całej rozciągłości. Wiadomo, że w trudnych, często wręcz potwornych warunkach ochrany carskiej czy policji politycznej zaborców innego typu startowali w XIX wieku najwięksi nasi twórcy, tacy jak Sienkiewicz, który w „Potopie" nazywa Rosjan

nie każdy promień wolnej myśli, wolnego słowa i

„semptentrionami", a cenzura to puszcza, nie

Czy tyrania pomaga? obrazu? A może ona tylko stara się wykorzystać niektórych, nielicznych twórców, którzy zgodzą się jej służyć, stać się dworakami, propagatorami metod i sposobów przez samodzierżców stosowanych? Otóż nie ulega najmniejszej wątpliwości fakt wykorzystywania nie tylko tych z najsłabszymi charakterami do usług dworskich. Nikt mi nie powie, że istniał u nas prawdziwy kult Stalina, że nie wiedziano, co kryje jego dobrotliwy uśmieszek z portretów i kronik filmowych. A jednak nawet wybitni twórcy pisali o nim wiersze, a gdy nareszcie zamknął oczy na zawsze, manifestowali także i płaczem swój rzekomy ból czy rozpacz. Jednakże nawet w okresach, kiedy szalała cenzura powstawały liczne wartościowe dzieła zarówno plastyczne, muzyczne, jak i książkowe. Jedne w oficjalnym, drugie w coraz to bardziej pod koniec okresu realnego socjalizmu tolerowanym obiegu podziemnym. W dziedzinie fantastyki przejawiła się ta tolerancja stworzeniem dla Polconów nagrody im. Zajdla przez prawą rękę (a może lewą) partyjnej kultury - Krajową Agencję Wydawniczą. Zresztą i tolerancja dla różnych poczynań naszego magazynu stawała

mając się jak przyczepić. Matejko tworzy swoje patriotyczne obrazy, a Żeromski ukazuje tragiczne sprzeczności między tym, co carskie, a tym, co polskie. Moniuszce zaś udaje się wystawić swą „Halkę". Powiedziałbym, że nigdy rozwój sztuki nie był tak potężny jak właśnie w okresie zaborów. Jest to zjawisko tyleż paradoksalne co jak my Polacy tego doświadczamy - stanowiące jakby regułę. Nie mam tu miejsca na przykłady zagraniczne, ale nawet w carskiej i stalinowskiej Rosji kontestacja twórców owocowała wspaniałymi dziełami. Nie szukajmy więc czarnych dziur w naszej kulturze w okresie raz większej, a raz mniejszej różnie bowiem bywało - odwilży politycznej. Raczej - dotyczy to zresztą zarówno fantastów jak i niefantastów - kombinujmy, aby te znakomite książki, obrazy, filmy i symfonie, które udało się uprzednio stworzyć, znalazły kontynuację adekwatną do teraźniejszości i przyszłości, kiedy to mecenat państwowy, reżymowy nie doczekał się jeszcze swego czy swych właściwych następców.

Adam Hollanek

„Nowa Fantastyka" - w kiosku 15 000 zł, a w prenumeracie TYLKO 10 000 zł!!!

od wydawcy Drodzy Czytelnicy! Proponujemy PÓŁROCZNĄ (sześciomiesięczną) prenumeratę naszych czasopism, rozpoczynającą się od dowolnie wybranego numeru. Przyjmujemy zamówienia na prenumeratę sześciu kolejnych numerów „Poradnika domowego", „Czterech Kątów", „Zwierzaków" „Fantazji", „Nowej Fantastyki" i „Bęc!" oraz na prenumeratę trzech numerów „Komiksu" i „Fenixa". Aby zaprenumerować któreś z naszych czasopism (lub kilka jednocześnie) należy wpłacić odpowiednią kwotę (odczytaną z tabelki) na nasze konto bankowe najlepiej za pomocą przekazu zamieszczonego poniżej. Zamówione egzemplarze wysyłamy pocztą (w kopertach), korzystając z adresu podanego nam na przekazie. W cenę prenumeraty wliczyliśmy już koszty wysyłki pocztowej. Ponieważ odcinek przekazu docierający do naszego banku jest dla nas zamówieniem, prosimy o bardzo wyraźne napisanie DRUKOWANYMI LITERAMI na wszystkich trzech odcinkach przekazu: imienia, nazwiska i dokładnego adresu z kodem pocztowym, abyśmy nie popełnili błędu adresując przesyłki. Prosimy o dokładne wypełnienie obu stron wszystkich trzech odcinków kuponu.

Osobom zamawiającym po kilka egzemplarzy każdego numeru któregoś z czasopism proponujemy BONIFIKATĘ związaną z niższymi kosztami wysyłki! Prosimy o dokonywanie wpłat z wyprzedzeniem co najmniej czterotygodniowym. Tylko w takim wypadku możemy gwarantować terminową wysyłkę. Uwaga: wpisanie litery „N" zamiast numeru w rubryce „Od którego numeru" sprawi, że wysyłkę prenumeraty automatycznie rozpoczniemy od pierwszego numeru wydrukowanego po otrzymaniu wpłaty. Gwarantujemy wysłanie wszystkich zamówionych i opłaconych numerów bez konieczności dokonywania dopłat w przypadku, gdy pismo podrożeje. Uwaga: „Komiks" i „Fenix" ukazują się średnio raz na dwa miesiące, dlatego proponując półroczną prenumeratę, pobieramy opłatę tylko za trzy numery. Przyjmujemy również zamówienia na prenumeratę zagraniczną; opłata za prenumeratę zagraniczną wysyłaną pocztą zwykłą (lądową lub morską) jest dwukrotnie wyższa od opłaty krajowej.

Prenumeratorów, do których nie docierają zamówione egzemplarze lub których zamówienia są błędnie realizowane, prosimy o zgłaszanie tych faktów listownie (Dział obsługi prenumeraty, Prószyński i S-ka, skr. poczt. 21, 02-600 Warszawa 13) lub telefonicznie (tel. 43-66I1 w. 2514 w Warszawie). Reklamacje załatwiamy niezwłocznie.

„Poradnik domowy" - cena 1 egz. w kiosku 7 000 zł „Zwierzaki" - cena 1 egz. w kiosku 7 000 zł „Cztery Kąty" - cena 1 egz. w kiosku 7 000 zł „Fantazja" - cena 1 egz. w kiosku 8 000 zł „Bęc!" - cena 1 egz. w kiosku 6 000 zł Liczba zamawianych egzemplarzy każdego numeru

Cena 1egz. w prenumeracie zł

Opłata półroczna (za 6 numerów) zł

1

6 000

36 000

2

5 500

66 000

3

5000

90 000

4

5000

120000

5

5000

150 000

ponad 5

4 500

„Nowa Fantastyka" - cena 1 egz. w kiosku Liczba zamawianych egzemplarzy każdego numeru

Cena 1 egz. w prenumeracie zł

Oplata półroczna (za 6 numerów) zł

1

8000

48000

2

7 000

84 000

ponad 2

7 000

„Fenix" - cena 1 egz. w kiosku 10 000 zł „Komiks" - cena 1 egz. w kiosku 12 000 zł Liczba zamawianych egzemplarzy każdego numeru

Cena 1 egz. w prenumeracie zł

Opłata półroczna (za 3 numery) zł

1

8 000

24 000

2

7 000

42 000

ponad 2

7 000