Days and Nights in Calisia

wrzesień | paździerlik | listopad | grudzień nr 9 • 10 • 11 • 12 / 155 / 2012 / rok XIX Miesięcznik Społeczno-Kulturalny cena 7 zł (w tym 5% VAT) IS...
Author: Ryszard Walczak
5 downloads 2 Views 10MB Size
wrzesień | paździerlik | listopad | grudzień nr 9 • 10 • 11 • 12 / 155 / 2012 / rok XIX

Miesięcznik Społeczno-Kulturalny

cena 7 zł (w tym 5% VAT) ISSN 1426-7667 nr indeksu 323462

Days and Nights in Calisia

Boże Narodzenie 2012

Zdrowych, pogodnych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia oraz spełnienia marzeń, planów i celów zawodowych i osobistych w Nowym Szczęśliwym Roku 2013 życzą Przewodniczący Rady Miejskiej Kalisza

Prezydent Miasta Kalisza

Grzegorz Sapiński

Janusz Pęcherz

9 • 10 • 11 • 12 Miesięcznik Społeczno-Kulturalny

5 10 17

To co najważniejsze: kultura i pamięć

28

Miesięcznik Społeczno-Kulturalny

cena 7 zł (w tym 5% VAT) ISSN 1426-7667 nr indeksu 323462

Days and Nights in Calisia

- rozmowa z Włodkiem Pawlikiem

Moja historia jazzu

22

wrzesień | paździerlik | listopad | grudzień nr 9 • 10 • 11 • 12 / 155 / 2012 / rok XIX

Brecker mi nie odmawia

- 39. Festiwal Pianistów Jazzowych w Kaliszu

- forum kultury

Równanie z niewiadomą, czyli artysta na horyzoncie - portret Janusza Kokota

Źródło wolności i mocy - rozmowa z biskupem kaliskim Edwardem Janiakiem

33

Ziemia skarbami słynąca

53

Władysław Wałaszyński

- kaliskie odkrycia archeologiczne

- pudełko zwane wyobraźnią

Wydawca Miasto Kalisz Redakcja – Ratusz, Główny Rynek 20 www.kalisz.pl [email protected] Koncepcja artystyczna Iwona Cieślak, Tomasz Wolff Redakcja wydania Iwona Cieślak, Karina Zachara Projekt makiety oraz projekt okładki Tomasz Wolff Zdjęcie na okładce: Tomasz Wolff Skład Tomasz Wolff Korekta Aleksandra Bajger Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61 3

Fot. Tomasz Skórzewski

Kalisz migotliwy, zjawiskowy, rozświetlony wydarzeniami, niecodzienny i niezwykły, magnetyczny.

Światowe prawykonanie suity Night in Calisia odbyło się w 2010 roku w Kaliszu

Takim chcielibyśmy go widzieć, takim chcielibyśmy go mieć. Czy takim go mamy? To, oczywiście, trudne pytanie, a każda odpowiedź będzie miała, niezależnie od intencji, charakter subiektywny. Ten numer „Kalisii” przedstawia fragment rzeczywistości, wycinek z życia miasta, a dokładnie z jego sfery ducha, sztuki, kultury. Prezentuje dzieła tu  powstałe, bądź mu poświęcone (przyjrzyjmy się bliżej tej fascynacji miastem w  literaturze, warto), wytworzone z  jego inspiracji. Można, trawestując tytuł opowiadania 4

Stefana Zweiga i licznych filmów na nim opartych, powiedzieć, że przedstawia rok z  życia miasta. I  jak się okazuje jest/był to  rok wcale ciekawy, a  nawet nadzwyczajnie ciekawy literacko, plastycznie, teatralnie, a  nade wszystko muzycznie. Zjawiskowa jest Night in Calisia, wspólne dzieło Włodka Pawlika, Randy Breckera i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Kaliskiej, począwszy od tytułu, który przenosi nas w odległe, nienazwane (w  sensie – nieopisane), odległe dzieje do mitycznej Calisii.

Ta podróż w czasie jest nie tylko metafizyką dziejów, ale przypomina wybuch supernowej w  naszej kulturalnej galaktyce. Fenomenalna muzyka, wykonanie, nowoczesne brzmienie… Jednym słowem zjawisko. To nie pierwsza obecność kaliskich filharmoników na  ogólnopolskim rynku płytowym. To potwierdzenie miejsca, jakie zajął Adam Klocek po nagraniu Preisner’s Voices. Pełne doznań i  spełnienia, chciałoby się pomarzyć, Days and Nights in Calisia. For ever. rb

Z Włodkiem Pawlikiem rozmawia Tomek Staszczyk

Brecker mi nie odmawia! – Sztuka, niezależnie od mecenatu, istnieć będzie, co nie zmienia faktu, że na przykład państwo polskie powinno ją bardziej wspierać, zamiast wydawać pieniądze na często irracjonalne, niczemu niesłużące cele. Brakuje długofalowej polityki kulturalnej, zaplecza, uświadamiania, że kultura potrzebna jest nie tylko od wielkiego dzwonu. Doda i „Taniec z gwiazdami” nie mogą być tej kultury wyznacznikami – mówił podczas promocji albumu Night in Calisia Włodek Pawlik, autor jazzowej suity, zaaranżowanej na orkiestrę, napisanej z okazji obchodów 1850 – lecia Kalisza. Światowa prapremiera kompozycji z udziałem trio Włodka Pawlika, Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Kaliskiej i  amerykańskiego trębacza, Randy Breckera, miała miejsce w czerwcu 2010 roku.

Fot. Tomasz Skórzewski

Włodek Pawlik podczas promocji płyty, listopad 2012 roku, Empik, Kalisz

Kompozycje jubileuszowe „ku  czci” kojarzą się z  monumentalnymi symfoniami, oratoriami. Muzyka na  Night in Calisia jest w  tym kontekście ciekawą i, co tu ukrywać, znacznie przystępniejszą dla szerszego grona formą. Jazz zaaranżowany na  orkiestrę, trio i  solistę był wynikiem przemyśleń czy spontanicznej decyzji?

I  jednego, i  drugiego. Puszenie się, na‑ pinanie nie jest w  moim stylu. Nawet jeśli okoliczności są podniosłe, nie widzę po‑ trzeby podlewania ich sosem taniego pato‑ su. Nie chcę robić nic na siłę, bo to zawsze będzie brzmiało sztucznie. Dlaczego muzy‑ ka nie ma, nawet w  tych okolicznościach, nawiązywać do  współczesności, do  tego, co jest tu i teraz?

Czy trudno pisze się na zamówienie? To zależy od zamówienia! Tego typu pro‑ jekty wymagają biegłości kompozytorskiej i warsztatowej, sądzę więc, że jestem docenia‑ ny i od tej strony. Wiele zależy od charakteru oprawy dźwiękowej, która ma  powstać. Nie tak dawno pisałem muzykę do poezji Iwasz‑ kiewicza, teraz realizuję zamówienie na opra‑ wę wierszy Czechowicza. Z kolei Filharmonii 5

wspierać, zamiast wydawać pieniądze na często irracjonalne, niczemu niesłużące cele. Brakuje długofalowej polityki kultural‑ nej, zaplecza, uświadamiania, że kultura po‑ trzebna jest nie tylko od wielkiego dzwonu. Doda i Taniec z gwiazdami nie mogą być tej kultury wyznacznikami. Randy Brecker to  jeden z  najwybitniejszych muzyków w  historii nie tylko jazzu. W czerwcu 2010 roku z okazji prawykonania suity Night in Calisia mogli go zobaczyć także kaliszanie. Jak zaczęła się wasza współpraca? Musielibyśmy się cofnąć o  dwadzieścia lat. Przyjaźń z Randym związana jest ściśle z kolejami mojego losu. Długo mieszkałem poza Polską, nie sądziłem, że kiedykolwiek tu wrócę. Mieszkałem w Europie, pracowa‑ łem w  Stanach, tam regularnie koncerto‑ wałem. Wśród tych, z którymi miałem oka‑ zję grać, był także Randy. Skąd pomysł, aby to  właśnie połowa ważnego dla historii jazzu duetu Brecker Brothers wzięła udział w  prawykonaniu kompozycji poświęconej Kaliszowi? Po  prostu uwielbiam jego grę, a  on mi nie odmawia!

Fot. Tomasz Skórzewski

Kaliskiej chodziło o  typowo instrumentalną formę, gwarantującą mi  sporą niezależność, którą, nie będę ukrywał, bardzo sobie cenię. Bardzo lubię tego typu przedsięwzięcia, gdy, tak jak w tym przypadku, chodzi o napisanie muzyki na orkiestrę, o charakterze jazzowym, z moim udziałem jako pianisty. Kalisz podczas pisania poświęconej mu muzyki inspirował pana? Absolutnie tak. Rola Calisii na bursztyno‑ wym szlaku, rzymscy kupcy przemierzający 6

te tereny – te obrazy wciąż tkwią w  mojej wyobraźni. Zresztą odzwierciedlają to tytuły poszczególnych części suity. Pisanie na  zamówienie kojarzy się z  oświeconym mecenatem sprzed wieków. Czy wraca świadomość związanych z kulturą decydentów, którzy rozumieją, że sztuka wymaga mądrego mecenatu? Sztuka, niezależnie od mecenatu, istnieć będzie, co  nie zmienia faktu, że na  przy‑ kład państwo polskie powinno ją bardziej

Muzyka teatralna, filmowa, kompozycje współczesne, jazz, do  tego praca pedagoga – jest pan wszechstronnym i zapracowanym twórcą. Istnieje forma aktywności, w której czuje się pan szczególnie dobrze? Dobre pytanie. Był czas, kiedy najważ‑ niejszy był jazz i trudno było mi wyobrazić sobie, że będę robił coś innego. Z  czasem odkrywałem inne muzyczne światy. Świa‑ dom jestem, że każdy gatunek ma  swoje ograniczenia, co  oczywiście dotyczy także jazzu. Potrzebuję odmiany i inspiracji z naj‑ różniejszych źródeł. Dlatego zdarza mi  się pisać muzykę symfoniczną, czy nawet dzie‑ ła baletowe i operowe. Nie wyobrażam so‑ bie siebie jako pianisty stricte jazzowego, który nie wychodzi poza gatunek. To było‑ by dla mnie śmiertelnie nudne! Czego słucha Włodek Pawlik, jeśli pozwala mu na to czas i nie czuje przesytu spowodowanego dźwiękami? Często słucham muzyki renesansu, baroku, która mnie inspiruje. Tam znajdu‑ ję odpoczynek, ukojenie, czyli to, czego na co dzień mi brakuje. Czym różni się muzyczny rynek w  Polsce od tego w Stanach? Rynek amerykański jest potężny i  sa‑ mowystarczalny. Trudno się zresztą dzi‑ wić, bo  muzyka oprócz tego, że jest tam

Fot. Tomasz Skórzewski

niezbędnym elementem kultury, stanowi także ważną gałąź biznesu. W przeciwień‑ stwie do Polski, w której wciąż nie potrafi‑ my sobie z tym poradzić. U nas o twórcach kultury myśli się kategoriami enklawy czy getta intelektualnego, które ma  wpływ na  niewielką rzeszę ludzi. Mam wielkie pretensje do  polskich władz, które mają potężne narzędzia, żeby promować pol‑ ską kulturę, a  z  jakichś względów to  im się nie udaje. To zresztą nie jest problem, który pojawił się wczoraj. Jest to tradycja związana chyba z  psychologicznym na‑ stawieniem wielu Polaków, że jesteśmy jakby trochę mniej pewni swego i  ciągle szukamy wzorców, również w  muzyce, poza krajem. Czy wobec tego kompleksy, jakie mamy wobec Zachodu, co podkreślają niektórzy polscy twórcy, są uzasadnione?

Czy polska publiczność jest w  porównaniu z innymi audytoriami osłuchana? Między innymi dzięki szkołom muzycz‑ nym czy pedagogicznym mamy armię świetnie wykształconych słuchaczy! Oczy‑ wiście, myślę tu o odbiorcach tej bardziej wyrafinowanej i subtelnej muzyki.

Randy Brecker, Filharmonia Kaliska, trio Włodka Pawlika – co  pańskim zdaniem wyniknęło ze  zderzenia artystycznego tych trzech muzycznych instytucji? Wszystkie te trzy elementy świetnie się ze  sobą zgrały. Naprawdę jestem bardzo krytyczny wobec swojej twórczości, w tym jednak przypadku uważam, że wykonali‑ śmy kawał dobrej pracy, tym bardziej, że jej efektem jest nagranie, z którego naprawdę wszyscy możemy być dumni.

Co  we  współczesnej muzyce pan lubi, a za czym nie przepada? Bywają rzeczy bardzo wtórne, a  przez to  tandetne, które, niestety, oddziałują na  młode pokolenie. Ładnemu opako‑ waniu towarzyszy nieestetyczny, często wulgarny produkt. Słowem zdarza się, że muzyka niewiele ma wspólnego z kreowa‑ niem postawy estetycznej.

W  przyszłym roku krążek będzie promowany w  Stanach. Zastanawiam się, na  której z  półek sklepów muzycznych będzie można odnaleźć Night in Calisia. Na  pewno, ze  względu na  osobę Breckera, pojawi się w dziale poświęconym jego płytowym dokonaniom, które są na‑ prawdę imponujące. Dziękuję za rozmowę.

Wielkie talenty, indywidualności poja‑ wiają się także w  Polsce. Chrońmy je, za‑ dbajmy o nie, dajmy im dojrzeć.

7

Klasyka podlana jazzem Filharmonia Kaliska nie zwalnia tempa. O  ile wyjątkowymi można i trzeba nazwać występy symfoników z artystami z pogranicza rocka i folku (Zakopower), heavy metalu (CETI Grzegorza Kupczyka), alternatywy (Gaba Kulka) i hip hopu (O.S.T.R.), o tyle niezwykłymi można i trzeba nazwać kaliski koncert z czerwca 2010 roku i listopadową promocję pokłosia tamtego wieczoru – płyty Night in Calisia.

Fot. Jakub Seydak

Adam Klocek, dyrektor Filharmonii Kaliskiej

Dwa lata temu Kalisz świętował jubileusz 1850 – lecia. To  była najważniejsza inspiracja dla propozycji, jaką Filharmonia Kaliska złożyła Włodkowi Pawlikowi – uznanemu w  kraju i  poza jego granicami pianiście i kompozytorowi. – Cenię twórczość Włodka: jest niebłaha, głęboka, a  jednocześnie naprawdę dobrze 8

się jej słucha – mówi Adam Klocek, dyrektor Filharmonii Kaliskiej, która o  napisanie okolicznościowej muzyki poprosiła właśnie Pawlika. Efekt? Sześcioczęściowa kompozycja, która w zamyśle jest jednocześnie hołdem dla miasta i zbiorem impresji związanych z Ptolemeuszową Calisią. Oczywiście można było spo-

dziewać się podniosłej symfonii albo pełnego patosu i przepychu oratorium... – Dlaczego muzyka nie ma, nawet w tych oko‑ licznościach, nawiązywać do  współczesności, do tego, co jest tu i teraz? – pytał na listopadowym spotkaniu promocyjnym wydawnictwa Night in Calisia Włodek Pawlik, który, najogólniej rzecz ujmując, dla miasta napisał... podlany symfonicznym sosem jazz! Światowe prawykonanie utworu miało miejsce w  czerwcu 2010 roku. Na  scenie, obok tria Pawlika i  kaliskich filharmoników pod batutą Adama Klocka stanął człowiek, którego do  wspólnych nagrań i  występów zapraszali: Bruce Springsteen, Frank Zappa, Dire Straits, Blood Sweat & Tears, Jaco Pastorious i Ringo Starr. A to dopiero początek listy wykonawców, którzy współpracowali z Randym Breckerem, jednym z największych w historii trębaczy. – To  wielkiej klasy muzyk i  człowiek – podkreśla Adam Klocek. – Niezwykle miły, skromny, profesjonalny artysta. Pokory, opa‑ nowania i  obowiązkowości mogłaby mu po‑ zazdrościć cała rzesza gwiazd i gwiazdeczek. Naprawdę rzadko zdarza się, by artysta czekał na kierowcę pod drzwiami hotelowymi na pięć minut przed umówioną godziną. W  czasie pobytu w Kaliszu muzyk był poważnie chory. Mimo niedyspozycji cały czas dawał z  siebie wszystko. Night in Calisia to studyjne wykonanie kompozycji Włodka Pawlika. – Ze względu na Breckera poprzeczkę ustawi‑ liśmy sobie bardzo wysoko, bo to król jazowej trąbki – mówi dyrektor Klocek. – Udał się koncert w  2010 roku, teraz udało się wydać płytę nagraną w  składzie, który brał udział w  prawykonaniu kompozycji. To  promocja miasta, którą będziemy kontynuować w przy‑ szłym roku, prezentując wydawnictwo w Sta‑ nach Zjednoczonych. Co dalej? – Wszystko dzieje się bardzo spontanicznie, ale i  zgodnie z  zasadą „nic na  siłę” – podkreśla Adam Klocek. – Oczywiście chcemy realizować tylko ciekawe projekty, zapraszać świetnych muzyków, od  których, przy okazji współpracy, będziemy mogli sami czegoś się nauczyć. Kaliscy symfonicy nie przestają udowadniać, że filharmonia nie gryzie, a klasyczne instrumentarium z  powodzeniem sprawdza się w różnych stylach i gatunkach. O skuteczności cyklu najlepiej świadczy wielopokoleniowe audytorium, które regularnie wypełnia salę koncertową przy Nowym Świecie. Kolejne plany filharmonii nad Prosną? Lubię niespodzianki, więc nic więcej wiedzieć nie muszę. Pod warunkiem, że będę zaskakiwany tak, jak w ciągu kilku ostatnich lat! Tomek Staszczyk

W historii jazzu niewiele jest utworów, które dedykowane byłyby miastom. A  jeśli już powstawały, to związane były z rozpoznawalnymi na całym świecie miejscami takimi jak Paryż czy Nowy Jork. Wśród kompozycji jazzowych stosunkowo niewiele jest też propozycji obszerniejszych w formie tematycznych suit. I w tej właśnie dziedzinie od kilkunastu lat specjalizuje się Włodek Pawlik, jeden z  czołowych polskich pianistów jazzowych, absolwent Akademii Muzycznej w  Warszawie, wychowanek prof.  Barbary Hesse-Bukowskiej. W  jego dyskografii w  połowie lat

90-tych pojawiła się płyta Turtles zrealizowana w składzie polsko-amerykańskiego kwintetu, w którym na trąbce zagrał Randy Brecker. To  wybitna postać sceny nowojorskiej, brat nieodżałowanego saksofonisty Michaela Breckera, z  którym współtworzył w  latach 70-tych, 80-tych i 90-tych słynną grupę The Brecker Brothers. Jest to  fakt wart przypomnienia w związku z płytą Night in Calisia, bo  pewne reminiscencje w  warstwie rytmicznej czy w partiach solowych Randy’ego wyraźnie przywołują tamte nagrania słynnej nowojorskiej formacji. Randy Brecker wziął także udział w realizacji suity Tykocin wydanej na  płycie Polskiego Radia w  2009 roku – chodziło o  przypomnienie miejscowości na  Podlasiu, skąd wywodziła się rodzina

Recenzja

Noc do innych niepodobna

Breckerów. Włodzimierz Pawlik – jeśli chodzi o większe projekty tematyczne – ma w swym dorobku także Sonety Szekspira opracowane muzycznie dla Elżbiety Wojnowskiej (2004), Misterium Stabat Mater, w którym na bazie średniowiecznych sekwencji improwizował na fortepianie, idąc zapewne tropem słynnej płyty Officium Jana Garbarka i  zespołu The Hilliard Ensemble, wreszcie kilkakrotnie sięgał do tradycji romantycznej, m.in na płycie Anhelli wg Juliusza Słowackiego (2006). Wśród wykonawców muzyki zawartej na płycie Night in Calisia zwraca uwagę, obok Randy’ego Breckera i Włodka Pawlika, także najlepsza obecnie krajowa sekcja rytmiczna – Paweł Pańta (bass) i Cezary Konrad (perkusja), co miało ogromne znaczenie dla osta9

Tomasz Szachowski

WŁODEK PAWLIK, Night in Calisia, projekt zamówiony przez Filharmonię Kaliską z  okazji jubileuszu 1850-lecia miasta Kalisza w ramach Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego Bursztynowy Szlak. 10

39. Międzynarodowy Festiwal Pianistów Jazzowych w Kaliszu

Moja historia jazzu Co roku przyjeżdżam do Kalisza z oczekiwaniem, że obok uznanych znakomitości poznam innych muzyków zasługujących na baczną uwagę. Festiwal kaliski pokazuje też trendy, które już obowiązują bądź wkrótce będą obowiązywać w pianistyce polskiej i europejskiej. Tak też było i tym razem – o festiwalu pisze Tomasz Szachowski.

Fot. Jakub Seydak

tecznego efektu, bo  rytm czy szerzej timing kompozycji Pawlika jest jednym z głównych atutów tego nagrania. No i  prowadzona przez Adama Klocka Orkiestra Filharmonii Kaliskiej, zespół konsekwentnie budujący swą markę w  przedsięwzięciach nie tylko klasycznych. Potrafiący, jak się okazuje, poradzić sobie z partyturą rytmicznie niełatwą, wymagającą czujności, refleksu i  otwartości na stylistykę jazzu. Na płytę składa się sześć utworów tematycznie związanych z  Kaliszem i  jego historycznym miejscem na  Szlaku Bursztynowym – jest to nawiązanie do słynnego, realizowanego w  skali globalnej, pomysłu Silk Road (Jedwabny szlak) amerykańskiego wiolonczelisty o  chińskich korzeniach Yo-Yo Ma. Jednak w  odróżnieniu od  Yo-Yo Ma  Pawlik swą wizję realizuje czysto jazzowymi środkami, nie wprowadzając zróżnicowania kulturowego, co skutkuje przejrzystością całego przedsięwzięcia. W utworach szybkich i dynamicznych (Night in Calisia, Orienthology, Quarrel of the Roman Merchants) czytelny, jednoznacznie zarysowany motyw wyprowadzany jest na ogół przez jazzowy kwartet z uwypukleniem partii trąbki i potem główny pomysł jest stopniowo wzmacniany wolumenem brzmienia orkiestry. I  to  jest podstawa brzmieniowo-rytmiczna tych utworów, ale o ich jakości ostatecznie decydują partie solowe. I tu Randy Brecker demonstruje wręcz życiową formę! Potrafi być błyskotliwy i precyzyjny w  solówkach, a  jednocześnie pełen opanowania i  dystansu w  partiach ściśle ustalonych. Brzmienie jego instrumentu bardzo dobrze komponuje się z barwą smyków – to także zaleta partytury Włodka Pawlika, który nie ryzykuje eksperymentów i konstruuje partie dla poszczególnych instrumentów zgodnie z  ich przeznaczeniem. Zresztą sam nadal utrzymuje świetną formę improwizatorską, jego solówki mogą podobać się nawet wytrawnym fanom jazzu. Utwory dynamiczne przedzielane są – nazwijmy to – balladami (Amber Road, Follow The Stars, Forgotten Song), w których tak naprawdę można docenić rolę orkiestry w  całym przedsięwzięciu. Teraźniejszość i nostalgia za przeszłością, refleksja nad przemijaniem i  ekspresja współczesnych środków wyrazu – to czytelne przesłanie, którego na szczęście nie da się w całości przełożyć na słowa.

Iiro Rantala i Adam Bałdych

Pierwszy dzień festiwalu, piątek 23 listopada, rozpoczęliśmy od reprezentacji polskiego „środka”, czyli od muzyków, którzy kształtują głównie scenę krajową. 30-letni Paweł Tomaszewski prowadzi swą karierę systematycznie, bez fajerwerków, za to z podziwu godną konsekwencją. Jego technika, timing i  wyczucie harmoniczne pozwalają sprostać każdej jazzowej sytuacji i, aż dziw, że w dorobku ma tylko jedną płytę! Tomaszewski wyznacza sobie niełatwe zadania, choćby w dziedzinie rytmiki. Zarówno w  standardach (All The Things You Are), jak i  własnych kompozycjach wprowadza często trudne, złożone metrum, na przykład w podziale na 9(!), co staje się prawdziwym wyzwaniem dla partii improwizowanych. I  taka też pełna wyzwań będzie nowa płyta, która ma się wkrótce uka-

zać. Utwory, które się na niej znajdą, zostały w Kaliszu przedstawione po raz pierwszy. Starszy od Pawła Tomaszewskiego o jedno pokolenie Kuba Stankiewicz to  absolwent słynnej Berklee College of Music w Bostonie w  klasie fortepianu, półfinalista Konkursu im. Theloniousa Monka w  Waszyngtonie, laureat również wielu nagród krajowych. Zagrał w Kaliszu w kwartecie repertuar ze swej najnowszej płyty Spaces, której atutem są zarówno solówki saksofonowe znakomitego Macieja Sikały, jak i gra markowej sekcji Wojciech Pulcyn-Sebastian Frankiewicz. Słyszało się głosy, że w  kaliskim występie kwartetu zabrakło dynamiki i rozmachu. Zapewne, ale promując płytę zespół dopiero się rozkręca, jest na krzywej wznoszącej i tak być powinno, nigdy odwrotnie.

Fot. Jakub Seydak

Marcin Masecki

Mało u  nas znany perkusista Gerald Cleaver przyjechał z  własnym kwintetem i  dodatkowo z  gościnnym udziałem pianisty Craiga Taborna, prezentując zaskakującą filmowo – muzyczną opowieść Gerald Cleaver Uncle June. Uncle June to  ojciec perkusisty, a  cała opowieść związana jest z  falą Wielkiej Migracji w  USA w  latach 1910‑1970, co polegało na przemieszczeniu się milionów Afroamerykanów z Południa na Północ. Ten epicki spektakl został poprzedzony filmem, a  obrazy dokumentujące dzieje rodziny Geralda Cleavera pojawiły się również w dalszej części występu. Nie było tu nic zaskakującego ani dramatycznego, ot po  prostu trochę czarno-białych fotografii, jakieś amatorskie filmy, dzieciństwo, szkoła, dojrzałość, krewni bliżsi i dalsi, przyjaciele. Powiedzmy, taki standardowy amerykański życiorys z  silnie zaznaczonym wątkiem podróży, odnajdywania własnej tożsamości i miejsca w nowej społeczności. To  nawiązanie do  wymowy słynnego serialu Roots i  postulatów chicagowskiego stowarzyszenia AACM. W  czasach współczesnych pozbawionych segregacji i problemu wyrównywania szans (w takiej skali jak kiedyś), wymowa opowieści Cle-

avera nie robi większego wrażenia. A  sam pomysł skomplikowanej obudowy muzycznej tej opowieści okazał się problematyczny. Słuchaliśmy tasiemcowej suity z  mnóstwem muzycznych odniesień, brnącej w  niełatwe czy wręcz nieczytelne dla europejskiego słuchacza konteksty, w dodatku jakby oddalającej się od stylistyki jazzu. Pianista i keyboardzista Craig Taborn (aktualny numer jeden w  kategorii keyboardów czasopisma Down Beat!) nie był w  stanie rozwinąć skrzydeł, bo  nie bardzo na  to  pozwalał lider. A  więc mieliśmy mistrza na  scenie i  trochę go nie mieliśmy. Ba! Tych mistrzów było tu  kilku, choćby rewelacyjny Drew Gress na  kontrabasie, Andrew Bishop na  saksofonach czy Charles Edmund na skrzypcach, ale zadanie do wykonania było inne. Trochę szkoda. Koncert sobotni otworzyła ze swoim kwartetem austriacka pianistka Julia Siedl reprezentująca bardzo porządną szkołę europejskiego fortepianu, zarówno klasycznego, jak i jazzowego. I w tym dobrze rozplanowanym i ciepło przyjętym występie problemem okazała się sekcja, zwłaszcza odstający od całości perkusista, dysponujący ubogim arsenałem środków ekspresji i o problematycznym po-

czuciu swingu. Przeciwwagą dla bębnów okazał się na  szczęście, wyróżniany wielokrotnie (w tym nagrody im. Hansa Kollera!), saksofonista Herwig Gradischnig. Dodajmy dla porządku, że koncert ten mógł dojść do  skutku dzięki współpracy (wieloletniej) festiwalu kaliskiego z  Austriackim Forum Kultury. Dopiero Fin Iiro Rantala tak naprawdę po  raz pierwszy rozgrzał publiczność. Absolwent Akademii im. Sibeliusa w  Helsinkach (klasyka) i Manhattan School of Music w  Nowym Jorku (jazz) jest jedną z  czołowych twarzy niemieckiej firmy ACT i w Kaliszu po  raz pierwszy przedstawił repertuar ze swej najnowszej płyty My History of Jazz. Towarzyszyli mu (w  zastępstwie Larsa Danielssona) amerykański kontrabasista Rob Jost – na kontrabasie i nasz skrzypek z Gorzowa Wielkopolskiego Adam Bałdych. Cóż to za „historia jazzu”! Zbudowana na punktach węzłowych w  postaci Arii z  Wariacji Goldbergowskich Bacha i  kilku Improwizacjach na  niej opartych zawiera standardy i własne kompozycje Rantali. Są tam dopuszczalne wszelkie dowolności i  potężna dawka humoru, co  potwierdziło entuzjastyczne 11

Fot. Jakub Seydak

Leszek Możdżer

przyjęcie publiczności. Rantala jest niezrównanym showmanem, co w połączeniu z multistylistycznymi umiejętnościami i  erudycją daje mieszankę prawdziwie wybuchową. Nic dziwnego, że po tym kilkakrotnie bisowanym koncercie wszystkie płyty z Moją historią jaz‑ zu Rantali zostały na pniu wykupione na stoisku festiwalowym. W tym koncercie bardzo dobrze zagrał Adam Bałdych, który kilka lat temu szokował dynamiką przypominającą 12

szalone rock-jazzowe lata 70-te. Teraz bywa liryczny, bardziej osobisty i  bardziej swingowy w  tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Przed nim obiecująca przyszłość, choć już jest znany i ceniony. W  finale sobotniego koncertu wystąpił Leszek Możdżer działający równolegle na  kilku polach, obsypany najważniejszymi krajowymi nagrodami. Obecnie jest już nie tylko twarzą polskiego jazzu, ale też twarzą

polskiej kultury. Nagrywa i  występuje z  artystami sceny rockowej, sceny pop, muzyki klasycznej, muzyki współczesnej, filmowej i oczywiście jazzowej. To labirynt, w którym łatwo jest się rozmienić na drobne, pogubić, a przynajmniej stracić tożsamość, ale Leszek jest wyjątkiem, być może, potwierdzającym regułę. I  dlatego obok spektakularnych fajerwerków w  postaci Chopin pod Pirami‑ dami (egipska Giza 2010) czy Możdżer+ festiwalu „Solidarity of Arts” (2010) bądź meksykańskiego megafestiwalu Cervantino (2012 „Rock Jazz Chopin”) ważnym nurtem jego twórczości są płytowe monografie poświęcone wybranym twórcom. Zbigniew Preisner, Jan A. P. Kaczmarek z jednej strony oraz Krzysztof Komeda i  Fryderyk Chopin z drugiej. W tym, wymagającym, rzecz jasna, zachowania proporcji, zestawie szczególne miejsce zajmuje muzyka Krzysztofa Komedy, która identyfikuje Leszka Możdżera ze światem i tradycją polskiego jazzu. Podczas jego występu zabrzmiały najbardziej znane i najwybitniejsze utwory Komedy z  Nightime Daytime Requiem, Kołysanką z  filmu Rose‑ mary’s Baby, tematami z filmów Prawo i pięść i Nóż w wodzie. Te koncertowe wykonania są oczywiście nieco inne niż te, które zawiera płyta firmy ACT, ale niepowtarzalny klimat komedowskiego smutku i  komedowskiej nostalgii jest tu obecny niemal w każdej frazie. Były też zaskoczenia na bis – efektowne, akrobatycznie trudne opracowanie Feruccia Busoniego jednego z bachowskich chorałów i  Lot trzmiela Rimskiego Korsakowa (nie ma to jak porządna szkoła pianistyczna!) Trębacz Palle Mikkelborg i  pianista Thomas Clausen wyjątkowo lirycznie rozpoczęli koncert niedzielny programem Even Closer nawiązującym do  ich wspólnej, wydanej w  2010 roku płyty. 71-letni Mikkelborg jest od  dawna czołową postacią jazzu europejskiego, artystą znanym i  ogromnie cenionym w  świecie,  m. in za  kompozycje. To  właśnie jego suita Aura poświęcona Milesowi Davisowi stała się ważnym i  wyjątkowym punktem dyskografii autora Kind of Blue. Mikkelborg gra na trąbce i fluegehornie oszczędnie, celebrując każdy dźwięk i każdy motyw. W duecie to jest szczególnie słyszalne, również dlatego, że Clausen także ceni ciszę, pauzę i muzyczny znak zapytania. Obaj są jazzmanami z  krwi i  kości, potrafiącymi improwizować z  prawdziwym ogniem, ale szczególny szacunek budzi ich zjawiskowa liryka. Koncert, rozpięty między balladami w rodzaju My Funny Valentine a klasycznym bluesem, bardzo się podobał. I  niełatwo było słuchaczom połączyć wrażenia estetyczne, jakie wprowadził ten duet, z  teatrem muzycznym Marcina Maseckiego

i  jego sekstetu Profesjonalizm. Celowo używam określenia „teatr muzyczny”, by  wskazać na szeroki kontekst wizji Marcina Maseckiego. Jest w jazzie i jednocześnie poza nim. Kontestuje, łamie i burzy uznane konwencje, trochę się z nich naśmiewa, sam będąc przecież świetnym improwizatorem. Masecki wprowadza na jazzowe (i nie tylko jazzowe) sceny surrealizm (apel we  wstępie: proszę włączyć telefony komórkowe!). Naśmiewa się

z naszych przyzwyczajeń, pokazuje, że jesteśmy ich niewolnikami. Oto wchodzi sekcja – miotełki na  bębnach i  miękki, klimatyczny kontrabas. Grają. Grają i  nic. Czekamy na  solówkę, na  cokolwiek. Tylko miotełki i  tylko kontrabas. Dopiero po  kilku minutach rozumiemy, że to  właśnie tak ma  być, sam akompaniament, minimal jazz. Cenny fortepian Steinwaya przegrał na  tym koncercie z preparowanym pianinem, które Ma-

Fot. Jakub Seydak

secki na koncertach poddaje najbardziej wyszukanym torturom. Jego muzycy to  kwiat sceny alternatywnej, świetnie wykształceni, działający głównie dla własnej publiczności, we własnych klubach, wchodzący w kolaboracje, m. in z twórcami muzyki współczesnej. Mimo całego szaleństwa i absurdu wiejącego z  estrady koncert był znakomicie przygotowany, dopięty w  najdrobniejszych detalach, a Kamil Szuszkiewicz na trąbce, Michał Górczyński i Tomasz Duda na saksofonach, Piotr Domagalski na kontrabasie i Jerzy Rogiewicz na perkusji pokazali profesjonalizm (nomen omen) najwyższej klasy. Wreszcie finał. Pojawił się amerykański pianista Kevin Hays urodzony w 1968 roku, partner takich znakomitości, jak: Sonny Rollins, Benny Golson, Ron Carter, John Scofield, Al Foster czy Art Farmer. Wystąpił ze  swoim triem (na  kontrabasie Rob Jost, na  perkusji Kenny Wollesen), które przypomniało najlepsze czasy gatunku (Andrzej Kurylewicz upierał się, że trio jazzowe to formacja w jazzie odrębna i wyjątkowa!). Hays jest typem introwertyka. Zamknięty, ogromnie skupiony, bardzo serio podchodzi do swej sztuki i tradycji, nie tylko jazzu zresztą. I  to  cechuje muzyków najwyższej klasy – dystans i  oszczędność środków. Rzadko operuje wirtuozerią, rzadko też sięga do wypróbowanych schematów. Wybiera z szeregu możliwości tylko niektóre; przemawia jednoznacznie, w sposób czytelny i szczery. Rok temu firma Nonesuch wydała jego wspólne nagrania z  pianistą Bradem Mehldauem (także gościł w  Kaliszu bodaj w  2008 roku) i  na  płycie miało się znaleźć jazzowe opracowanie fragmentów z Symfonii pieśni żało‑ snych Henryka Mikołaja Góreckiego. Z bliżej nieznanych powodów to  nagranie nie znalazło się na  płycie, ale temat w  rozwinięciu został przez Haysa zagrany na bis w Kaliszu! To  był piękny akcent na  koniec festiwalu, który jest prologiem do  rocznicowego 40. Międzynarodowego Festiwalu Pianistów Jazzowych. Wysoką poprzeczkę postawili sobie organizatorzy. Trzymajmy kciuki za ten jubileusz! Tomasz Szachowski

Pelle Mikkelborg

Jakub Seydak (1981) Od sześciu lat zajmuje się fotografią reporterską, pojawiając się na większości kaliskich koncertów i wydarzeń kulturalnych. Jego zdjęcia ukazały się w wielu kaliskich tytułach, m. in. Expresie Kaliskim, Dzienniku Wielkopolskim i Kalisii Nowej. Aktywnie uczestniczy w działalności stowarzyszenia fotografów Poza Kadrem.

13

Bo w nim jest jazz Fot. Aleksandra Korszuń

Pierwszym instrumentem była trąbka, później akordeon i klasyczny fortepian, ale jego przeznaczeniem okazał się jazz. Pochodzący z Kalisza Witold Janiak jest coraz bliżej czołówki polskich pianistów i  kompozytorów jazzowych. – Staram się przekazywać słuchaczom dobrą energię i radość. Kiedy gram, lubię mieć czyste sumienie, że zawsze daję produkt najwyższej jakości – mówi artysta.

Witold Janiak

Rozmawiamy w  stylowej herbaciarni „Niebieskie migdały” w Łodzi, mieście, w którym pianista mieszka od kilku lat. I choć rodzinnie jest związany z Kaliszem i Łodzią, to największe piętno odcisnęły na  nim Katowice, gdzie studiował. Droga do jazzu nie była prosta i oczywista. Przyciąganie pięciolinii W rodzinnym mieście ukończył trzy szkoły: podstawówkę w  Dobrzecu, Technikum Budowy Fortepianów i Państwową Szkołę Muzyczną I  i  II stopnia. – Do  muzyki ciągnęło mnie, odkąd pamiętam. Obok mojej szkoły 14

był kościół i  remiza strażacka. Przyjeżdżał do nas Henryk Siuda, znana i ceniona postać, który prowadził orkiestrę dętą. Tam zaczy‑ nałem na trąbce, później trafiłem do ogniska muzycznego przy Runotexie, gdzie uczyłem się grać na akordeonie. To były czasy podsta‑ wówki. W  technikum spotkałem kilka osób, które chodziły już do średniej szkoły muzycz‑ nej i  strasznie „wymiatały”. Był to, między innymi, Arek Rybicki, który dzisiaj prowadzi sieć sklepów muzycznych „Musiccenter”. Grał na  skrzypcach i  fortepianie, słuchał Stinga, Marillion i Pata Metheny’ego. Jako jeden z nie‑ licznych umiał grać ich piosenki. Z  tamtych

czasów pochodzi moja miłość do „Secret Sto‑ ry” Metheny’ego. To  jedna z  tych płyt, które zabrałbym na bezludną wyspę. Ma w sobie gi‑ gantyczny „drive”, a jednocześnie niesie waż‑ ne treści osiągnięte niebanalnymi technikami. Kojarzy mi  się z  najpiękniejszymi chwilami w życiu – przyznaje Witold Janiak. Pochody i pasaże W  II klasie technikum rozpoczął naukę w klasie fortepianu w szkole muzycznej, którą kończył już po maturze. – Do szkoły mu‑ zycznej poszedłem późno. Zwykle pianiści roz‑ poczynają naukę w wieku 6 lat, ja miałem 15

i  musiałem nadganiać stracony czas, na  stu‑ diach byłem starszy od  innych już tylko o  2 lata – śmieje się. – Najważniejsze, że nauczy‑ cielom w szkole udało się rozbudzić we mnie autentyczną miłość do muzyki, ale też do pro‑ stych rozwiązań w  życiu, żeby to  co  robię, miało sens i wynikało z jakichś idei. W szkole muzycznej poczułem się, jakbym wynurzył głowę z wody i zaczął swobodnie oddychać. W  Katowicach jest słynny wydział muzyki rozrywkowej i  jazzu, ale Witek Janiak zdawał i  dostał się na  wydział klasycznego fortepianu. – Jeszcze w szkole muzycznej byłem na warsztatach jazzowych razem z Tomkiem Filipczakiem, obecnie znanym pianistą i aran‑ żerem. Jemu wtedy wszystko łatwo i świetnie wychodziło, a ja nie bardzo się w tym czułem i uznałem wówczas, że jazz nie jest dla mnie – przyznaje. Muzyka popularna? – Już jako dojrzały mu‑ zyk miałem okazję grać z Moniką Brodką i Ta‑ tianą Okupnik, ale szybko się przekonałem, że to nie jest robota dla mnie – zamyka temat. Wspólny klucz wiolinowy W domu nie ma telewizora – 29-calowy płaski Panasonic, w  100 procentach sprawny, trafił do parafialnego domu samopomocy. – Decyzja była wspólna, Dorota może na‑ wet bardziej była za tym niż ja – mówi Witek. Żona, Dorota Szyszkowska-Janiak jest harfistką Teatru Wielkiego w Łodzi, absolwentką Akademii Muzycznej w  Warszawie. – Gra w  teatrze, uczy i  robi mnóstwo innych rzeczy. Razem z  zespołem „Filids” gra także irlandzką muzykę tradycyjną. Jest doskonałym muzykiem, świetnie czuje to, co  robi. Poznaliśmy się w  Wiedniu. To  był rok 2002. Pracowałem w  Teatrze Rozrywki w Chorzowie jako pianista, a teatr w Łodzi potrzebował sekcji do „Evity” na duże turnee po Austrii i Niemczech. Pojechałem z dwoma kolegami i tam poznałem Dorotę, która grała w orkiestrze. Zaczęliśmy ze sobą rozmawiać na  przyjęciu w  hotelu i  momentalnie „za‑ iskrzyło”. Tak bardzo, że aż wylała mi piwo na  głowę! A  potem przegadaliśmy całą noc – wspomina pianista. Dwa lata później, w kwietniu 2004 r. wzięli ślub. Mają dwoje dzieci: 8 -letnią Zosię i 4-letniego Tymona. – Nie grywamy razem, nawet dzisiaj o tym rozmawialiśmy, że to  ryzykowne. Zresztą harfa i  fortepian mają podobne brzmienie i  trudno je  zestawić w  jednym zespole. Ale uczymy w  tym samym liceum muzycznym, gdzie Dorota utworzyła klasę harfy – mówi

Witek Janiak, który wykłada także na Wydziale Jazzu w  Zespole Szkół Muzycznych przy ul. Rojnej w Łodzi. Swingujące etiudy Podczas studiów w  Katowicach, pracując w  Teatrze Rozrywki w  Chorzowie, zetknął się z  wieloma muzykami jazzowymi, notabene wykładowcami na  katowickiej uczelni. – Za jazz wziąłem się porządnie dopiero, kiedy zdałem dyplom, czyli jak już byłem wykształconym pianistą klasycznym. Długi czas trudno mi było uwierzyć, że mogę to ro‑ bić samodzielnie. Dopiero jak się przeniosłem do  Łodzi na  przełomie 2002/2003 roku, tro‑ chę bardziej w  siebie uwierzyłem. Studiując klasykę, strasznie dużo czasu zajmowało mi, żeby zagrać każdą nutę równo, czysto, zgod‑ nie z zamysłem kompozytora i duchem epoki, z  której dzieło pochodziło. Natomiast w  jaz‑ zie, podczas improwizowania, ręka sama się prowadzi. Niewiele jej trzeba pomagać – przekonuje. Na trąbce ostatnio grał w 2003 r. Kolega namówił go na  chałturę. Chodzili w  kółko po  galerii handlowej poprzebierani w jakieś stroje i trąbili. Scena jak z filmu, podobnie jak ta, kiedy poznali się z Dorotą. Witold Janiak jest zdziwiony, bo  dostaje od losu więcej niż oczekiwał, niż mógł marzyć. – Często z muzykami jest tak, że na po‑ czątku kariery wydaje się, że zostaną wiel‑ kimi gwiazdami, a  im dalej w  las, tym staje się to trudniejsze. Łatwiej jest, gdy zbyt wiele od  życia nie oczekujemy, spokojnie robimy swoje, najlepiej jak potrafimy, a  każdy, na‑ wet najmniejszy, sukces jest dla nas sygnałem do jeszcze większej pracy. Jazz zawsze był i  będzie dla niego czymś niespodziewanym. – Naprawdę zacząłem grać jazz, gdy przeniosłem się do Łodzi. Wy‑ graliśmy Krokus Jazz Festival, pierwszy kon‑ kurs, w którym wzięliśmy udział. Po występie chcieliśmy szybko jechać do  domu i  czekali‑ śmy na  komunikat jury, siedząc w  kurtkach w pierwszym rzędzie na widowni. Musieliśmy czekać do końca, bo okazało się, że dostaliśmy pierwszą nagrodę. Dostaliśmy też Grand Prix Bielskiej Zadymki Jazzowej, która jest najpo‑ ważniejszym konkursem jazzowym w kraju. Tamte nagrody nasz bohater (wy)grał ze  swoim zespołem Witold Janiak Main‑ street Quartet (lider – fortepian akustyczny i  elektryczny; Michał Kobojek – saksofony; Marcin Błasiak – bas elektryczny; Emil Waluchowski – perkusja), z  którym nagrał też dwie płyty: Jesteśmy… (jako dodatek do pi-

sma Jazz Forum) oraz WJMQ (wydawca Polskie Radio). Występował na  wielu festiwalach (m. in. pianistów jazzowych w Kaliszu) dwukrotnie koncertował w  siedzibie Parlamentu Europejskiego w  Brukseli z  okazji akcji promującej Wielkopolskę, uczestniczył w koncercie na 10 fortepianów w Filharmonii Kaliskiej. Musica sacra Teraz żyje już nowymi projektami. W  lipcu tego roku w  ramach objazdowego festiwalu Kolory Polski Filharmonii Łódzkiej w  Łęczycy zagrał koncert zatytułowany Invisi‑ bilia, nawiązujący tematycznie do  motywu anioła i diabła w muzyce popowej, jazzowej i  klasycznej. – Do  tego projektu zaprosiłem Zbyszka Namysłowskiego, który już wcześniej z  nami występował. Na  perkusji grał Emil Waluchowski, a na kontrabasie Kuba Mielca‑ rek. Ostatnio pracuję nad projektem z muzyką filmową w  aranżacjach na  jazzowe trio. Być może będzie z tego płyta. Cieszę się, bo robię rzeczy, o których dawniej nie śmiałbym nawet marzyć – mówi wyraźnie podekscytowany. Uwielbiam, kiedy ludzie naprawdę słuchają. W  kościele w  Łęczycy, kiedy występowaliśmy z Invisibilia słuchało nas 500 osób i grało się nam genialnie. Lubię kontakt z publicznością, staram się przekazywać dobrą energię i radość słuchaczom. Mam czyste sumienie, że zawsze daję słuchaczom produkt możliwie najwyższej jakości. Jego idolem jest Chic Corea, ma  wszystkie płyty Keitha Jarretta (dla niego to absolutny geniusz); jest fanem Herbie Hancocka i Leszka Możdżera. Zawsze lubił jazz elektryczny, brzmienie fortepianu elektrycznego i  gitary basowej. Ale od kilku miesięcy jest zafascynowany brzemieniem akustycznym i  taka ma być nowa płyta. – Sztuka jest po to, żeby pomóc człowiekowi kanałować emocje. Nie zawsze sobie z nimi radzimy, a moim zdaniem sztuka, muzyka, literatura są najlepszymi spo‑ sobami, by odreagować codzienny stres. Wię‑ cej, są nam potrzebne może nawet bardziej niż pożywienie i  powietrze. Są najdoskonalszym dowodem na  to, czym tak naprawdę różni‑ my się od  zwierząt. Pomagają też zbliżyć się do Boga. Jestem człowiekiem głęboko wierzą‑ cym i mam wrażenie, że doskonale pozwalają zrozumieć niuanse bycia człowiekiem. Sztuka, podobnie jak Wiara, nadaje wartość naszemu istnieniu. Przemo Klimek

15

Fot. Przemo Klimek

Zburzyć granice W cieniu kryzysu, który odciska coraz silniejsze piętno na kondycji finansowej samorządów lokalnych, toczy się cicha walka o  kształt świadomości kulturowej kolejnych pokoleń. Idzie o to, by zachować to, co najcenniejsze, najbardziej kulturotwórcze, budujące lokalną tożsamość – co jednocześnie daje perspektywę i otwiera na nowe wyzwania. O tym, jak wykorzystać przeszłość do budowania silnych więzi spajających lokalne społeczności, mobilizujących je  do  aktywności, debatowano w  październiku w  Ostrowie Wielkopolskim i  Kaliszu na  IV Samorządowym Forum Kultury Związku Miast Polskich.

O wielokulturowości, tożsamości lokalnej i udziale seniorów w kulturze dyskutowali naukowcy i samorządowcy podczas IV Samorządowego Forum Kultury w Ostrowie Wielkopolskim oraz w PWSZ w Kaliszu. Dwudniowe (25‑26 października) forum zorganizował Związek Miast Polskich wspólnie z Regionalnym Obserwatorium Kultury UAM. Pierwszego dnia w odrestaurowanej ostrowskiej synagodze rozmawiano o polityce pamięci i tożsamości lokalnej w kontekście wielokulturowości polskich miast. O historii i znaczeniu Muzeum Powstania Warszawskiego mówił jego dyrektor Jan Ołdakowski. – Samorządowscy, którzy przyjeżdżają do Muzeum Powstania War‑ szawskiego, pytają, jak mogą stworzyć coś podobnego u siebie. I natychmiast mówią: ale u nas nie było wielkiej bitwy, powstania, nie mieszkał król ani żaden zwariowany władca nie więził swoich rywali w lochach, a po zam‑ ku wieczorami nie snuje się żadna tajem‑ nicza postać, bo nawet zamku nie mamy. 16

Odpowiadam wówczas, że takie podejście jest zasadniczo błędne, bo każda wspólnota lokalna ma coś unikalnego, co ją definiuje. Dlatego warto poszukać jakiejś historii, która opowiedziałaby o danej społeczności; to może być data, symbol, miejsce, które będzie daną miejscowość opisywać. To klucz do oryginal‑ ności, wyróżnienia się, rozpoznawania i po‑ czucia, że mamy coś wyjątkowego, jedynego na świecie. Powinna się z tym utożsamiać cała wspólnota lokalna – przekonywał szef warszawskiego Muzeum. Natomiast Waldemar Rataj z Narodowego Instytutu Muzealnictwa i Ochrony Zabytków podkreślał rolę placówek muzealnych w kulturze pamięci. Przedstawiono także prezentacje przygotowane przez pięć miast: Poznań, Gorzów Wielkopolski, Słupsk, Kalisz i Ostrów Wielkopolski. Autorem tej kaliskiej był Ryszard Bieniecki, doradca prezydenta miasta. – Moim marzeniem byłoby wykonanie symbolicznego gestu zasypania granicy między dwoma zaborczymi państwa‑

mi, Rosją a Prusami, która przebiegała w od‑ ległości około 12 kilometrów równo od Ka‑ lisza i Ostrowa. Jest to dzisiaj niewidzialna granica, która ciągle jednak daje o sobie znać. Jest takim ukrytym złem, które należy przebić osikowym kołkiem – na zawsze. To mógłby być dobry projekt dwóch miast – przyznał Ryszard Bieniecki. Kaliska część Forum w gmachu PWSZ przebiegała po hasłem: Po co seniorom kul‑ tura?, bo, zdaniem organizatorów, miasta, samorządy, podległe im instytucje w swojej ofercie kulturalnej nie powinny zapominać o starszych pokoleniach. Zwłaszcza, że jako społeczeństwo starzejemy się i chyba, na szczęście, w świadomości społecznej powoli mija kult młodości i niedojrzałości oraz beztroskiej, infantylnej konsumpcji (chociaż nadal jest on dominujący w kulturze popularnej i mediach komercyjnych). W starzejącej się Europie usługi na rzecz seniorów, oczywiście nie tylko kulturalne, to sfera coraz bardziej istotna, hojnie wspierana przez rządy i samorządy. Warto podkreślić, że na zlecenie Związku Miast Polskich Regionalne Obserwatorium Kultury Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu prowadziło badania kulturalnej aktywności osób starszych. Powstałe na tej podstawie opracowanie za pośrednictwem ZMP trafi do samorządowców, którzy będą mogli pracę naukowców wykorzystać w praktyce. Przemo Klimek

To, co najważniejsze: kultura i pamięć Poproszony o  wygłoszenie kilku słów na  temat polityki pamięci podczas panelu w  ramach samorządowego forum kultury zorganizowanego przez Związek Miast Polskich, stwierdziłem na wstępie, że jest to temat, który jak ulał pasuje do Kalisza. Dlaczego? Zacząłem od słów profesora Henryka Samsonowicza: Bez pamięci o Kaliszu nie ma pamięci o historii Polski. Bo kiedyś Kalisz to był klucz do Królestwa Polskiego. To było motto mojego wystąpienia, które brzmiało jak niżej.

Grafika Tomek Wolff

Wyobraźcie sobie Państwo miasto, o którym największy z  polskich kronikarzy, Jan Długosz, rzekł: Calis urbs Poloniae vetustissima – Kalisz ze wszystkich miast w Polsce najstarszy. Wyobraźcie sobie Państwo miasto, którego korzenie sięgają Celtów, Rzymian, Prasłowian. Miejsce, w  którym rodziła się Polska, jeden z  naczelnych grodów kraju Piastów. Miasto królewskie, zasłużone dla kraju i narodu, jego historii, kultury, sztuki, duchowości, dla polskiego oręża wreszcie. Wyobraźcie sobie Państwo miasto przesiąknięte polskością, piękne, budzące podziw u  wszystkich, którzy odwiedzali je w ciągu wieków. No a teraz wyobraźcie sobie, Szanowni Pań-

stwo, miasto, którego serce w końcu XX wieku nosi nazwę placu Bohaterów Stalingradu, a od niego, w zabytkowym centrum, o pięknie zachowanym średniowiecznym układzie urbanistycznym, odchodzą ulice Dzierżyńskiego i  Świerczewskiego (od  tej drugiej dojść można do ul. Walki Młodych), miasto nawiedzone przez dziwne, obce jego tradycji i historii duchy Mariana Buczka, Zubrzyckiego, Nowotki... Jawi się nam obraz jak z  Orwella, miasta zmasakrowanego, o przetrąconym kręgosłupie, pozbawionego wyrazu, miasta o wypranej pamięci. Takim było jeszcze 22 lata temu. Potem nastąpił proces samoleczenia: odzy-

skiwanie pamięci i tożsamości, zintensyfikowane i przyspieszone w ostatnich dziesięciu latach. Nareszcie kaliszanie, jak i wszyscy Polacy, mogli mówić w swoim imieniu, a wolna myśl nie była już wykroczeniem i  przestępstwem. Kiedy przed laty, pytany o  politykę promocyjną miasta, odpowiadałem, że jest ona skierowana przede wszystkim do mieszkańców, budziłem u  rozmówców szczere rozbawienie. Przecież kłóci się to z obiegowym pojęciem promocji, która powinna być skierowana na  zewnątrz, do  innych. Promować Kalisz w Kaliszu? Śmieszne! Ale mnie wcale nie było do  śmiechu. Myślałem i  działałem 17

z  całą powagą, bowiem należało tę zaginioną arkę pamięci odnaleźć, odzyskać zwoje tożsamości i przywrócić je przede wszystkim kaliszanom. Oddać im ich własność, tchnąć w nich ducha wiary, że wielkość miasta liczy się także wielkością jego historii, tradycji, dzieł tu  powstałych, a  niekoniecznie ilością samochodów. Wiem, że w niektórych uszach może to trącić nieznośnym patosem, lecz nie znajduję w tej chwili lepszych słów na nazwanie tego, co było naszym celem. Tożsamość jest córką Pamięci i siostrą Świadomości. A  zatem Pamięć, jej rudymenty należało wskrzesić, dać im życie i  na  nich zbudować tożsamość i  świadomość mieszkańców, kaliszan. Bo nie może być tak – mówiliśmy – że mając w granicach miasta Szczypiorno, nie wiemy, że tam rodziła się niepodległość, że tam narodził się szczypiorniak; by miasto, w którym powstał ten sport między drutami obozu jenieckiego, nie miało swojej drużyny ligowej. Bo nie może być tak – z uporem powtarzaliśmy – że ten, który jest symbolem zmartwychwstałego państwa, Marszałek Piłsudski, kilkakrotnie przebywający w  Kaliszu, a  w  dziesiąta rocznicę kryzysu przysięgowego i  internowania legionistów odwiedzający właśnie to  miejsce naznaczone ich znojem, ranami, chorobami i  śmiercią, ten mąż opatrznościowy Polski nie ma w Kaliszu swojej ulicy. Bo  nie może być tak, że jeden z  ojców niepodległości, Stanisław Wojciechowski, prezydent Rzeczypospolitej, jest postacią praktycznie nieznaną w mieście, z którego pochodził i w którym kończył szkoły. Bo nie może być tak, że nie ma w mieście ulicy Armii Krajowej, skoro na cztery dni przed wyzwoleniem, w  Lesie Skarszewskim okupanci zabili najlepszych synów tego miasta, żołnierzy AK. I tak ten sprzeciw można było mnożyć i powielać w wielu kopiach i wariantach. I  ten sprzeciw, to  oburzenie i  praca nad przywróceniem pamięci przyniosły owoce. Wszystko się zmienia, wyraźnie zmienia, także w postawach najmłodszego pokolenia, które samo tworzy struktury działania, ruchy literackie, młodoartystyczne, poszukuje korzeni. Teraz już nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać, że to miasto ma swoją historię i to taką, jakiej trudno szukać gdzie indziej. Rośnie świadomość przeszłości, jej opiekuńczej roli nad naszymi życiorysami. W ostatnim czasie powstały trzy powieści, w których tłem jest Kalisz średniowieczny, Kalisz XIX-wieczny i Kalisz pod okupacją hitlerowską. Miasto jako temat, jako zbiorowy bohater? Tak, narodził się temat, eksplodowała ekspresja twórcza. Jakie to  książki? Przyzwoite, jedna z aspiracjami do wybitnej prozy współczesnej. 18

Co najlepiej służy polityce pamięci? Z naszego doświadczenia wynika, że wielkie projekty, wielkie i  poważne zamierzenia. Były takimi Urodziny Miasta w 2007 r. z okazji 750-lecia nadania mu praw miejskich, które przypomniały wielkie postaci Bolesława Pobożnego i jego cnej małżonki bł. Jolanty, fundatorów konwentu franciszkańskiego i dawców prawa dla członków narodu wygnanego, skazanego na  tułaczkę, którzy tu, w  Polsce, znaleźli schronienie, w postaci kodeksu – Statutu Ka‑ liskiego dla polskich Żydów. Potem był wielki, całoroczny projekt „Kalisia 18 i pół” w roku 2010 z okazji 1850-lecia metryki wydanej miastu przez Klaudiusza Ptolemeusza. Był to  wyjątkowy rok powszechnego ożywienia, inicjatyw, oryginalnych pomysłów, twórczych dokonań. Otrzymaliśmy szansę zrobienia czegoś, co  pozostanie na trwałe nie tylko w pamięci, ale stanie się trwałym dorobkiem kultury miasta i  trwałym śladem, odciskiem naszych stóp na  tej ziemi. Najtrwalsze z  nich to  wydawnictwa, publikacje książkowe, które, stosując kryteria rynkowe, były bestsellerem wydawniczym. Nowy Kaliszanin był wznawiany, Portret mia‑ sta rozszedł się tak szybko, że trzeba myśleć o  następnym wydaniu, Chopin, Kalisz i  dal‑ sze okolice – nakład wyczerpany, Od  Kalisii do Kalisza. Skarby Doliny Prosny – obszerny katalog wystawy numizmatycznej, która była pokazana na Zamku Królewskim w Warszawie, Album de Kalisch – najstarsze zdjęcia miasta z lat 70. XIX wieku. Naszym śladem pozostanie na  wieki Trasa Bursztynowa z trzema rondami – Klaudiusza Ptolemeusza, Celtyckim i Rzymskim. Ich nazwy i  stojące tam rzeźby autorstwa Roberta Sobocińskiego, w symbolicznej formie, opowiadają najdawniejszą historię miasta, sięgają do jego korzeni. Pozostawiliśmy jako ślad po  festiwalu jubileuszowym Villę Calisia – przybytek kultury i zabytek architektury. Pozostawiliśmy ślad chopinowski. Ten zbieg rocznic – 200-lecia urodzin Chopina i jubileuszu miasta – był wyjątkowy i pomógł nam w  tym, że przypomnieliśmy światu, Polsce i  sobie samym niebywałe związki wielkiego kompozytora z  naszym miastem. Płaskorzeźba Andrzeja Oźminy, książka, festiwal Nasz Chopin – układały się bardzo pięknie we wrześniowym rytmie kolejnych dni. Przed nami rok 2014, setna rocznica zburzenia Kalisza, pierwszej ofiary wielkiej światowej wojny. To  będzie kolejny projekt, poprzez który przypomnimy tragiczny przypadek bezbronnego miasta na tle europejskich i światowych wydarzeń i doświadczeń. Moim marzeniem byłoby dokonanie symbolicznego gestu – zasypania granicy między dwoma zaborczymi państwami: Rosją a  Prusami. Ta  niewidzialna bariera ciągle jakoś daje

znać o sobie, jest takim ukrytym demonem, którego należy przebić osikowym kołkiem – na  zawsze. To  mógłby być dobry projekt dwóch miast – Kalisza i Ostrowa. Czy jesteśmy na  to  gotowi? Oto jest pytanie. Warto je postawić. Sierpień 1914. To dramatyczna data w dziejach miasta. Największa katastrofa, jaka przydarzyła się w jednej niemal chwili, choć chwila ta trwała trzy tygodnie. Zbombardowanie i spalenie miasta, śmierć niewinnych, exodus mieszkańców, płacz, łzy, rozpacz. Ta tragedia, wbrew pozorom, jest mało znana szerokiej opinii publicznej w kraju i poza granicami. Mało znana jest także dzisiejszym mieszkańcom miasta. Co  należy zrobić, aby ten smutny stan rzeczy zmienić? Trzeba zacząć od  wydania materiałów źródłowych. Obecnie materiały o  historii zburzenia i  odbudowy Kalisza są rozproszone w  różnych zasobach bibliotecznych i  archiwach kaliskich, krajowych i  zagranicznych. Historiografia dotycząca tych wydarzeń jest bardzo uboga: nie powstała monografia, nie ma  właściwie udokumentowanego przebiegu wypadków, skutków zburzenia miasta, nie ma  zebranego zasobu ikonograficznego, nie ma też historii odbudowy miasta. Wydobycie, scalenie i  udostępnienie materiałów źródłowych powinno być teraz naszym obowiązkiem. Są trzy powody, aby takie przedsięwzięcie uruchomić: po pierwsze, pozwoli ono stworzyć silny fundament pod przyszłe prace historyczne; po  drugie, zaspokoi ciągle występujący głód wiedzy o Sierpniu 1914 roku; po trzecie, stanowić będzie silny impuls promocyjny miasta w  ośrodkach naukowych krajowych i zagranicznych. Prace nad publikacją powinny rozpocząć się niebawem (właściwie już się rozpoczęły dzięki współpracy czterech kaliskich instytucji: Książnicy Pedagogicznej, Muzeum Okręgowego Ziemi Kaliskiej, Archiwum Państwowego i  Miejskiej Biblioteki Publicznej) po  to, by  zakończyć je w roku rocznicowym. Rocznica zburzenia miasta będzie miała charakter wieloaspektowy, obejmie wydarzenia zarówno artystyczne, kulturalne, naukowe, literackie, popularyzatorskie, widowiska plenerowe, wystawy, koncerty itp. Doświadczenie, jakie wynieśliśmy z obchodów 750-lecie lokacji i 1850-lecia istnienia miasta, wskazuje, że dla opinii publicznej w  kraju, a  także dla mieszkańców ważne jest stworzenie odpowiedniego kanału informacyjnego. Z pewnością będzie nim strona internetowa „Kalisz 1914”, która, obok oczywistych funkcji informacyjnych, spełniać powinna rolę popularyzatorską i promocyjną. Pracując od  dłuższego już czasu nad zbieraniem materiałów do przyszłych publikacji na temat Kalisza 1914, zetknąłem się ze zja-

wiskiem, które można by  określić „kaliską czarną dziurą”. Szczycimy się długowieczną historią miasta i jego obecnością w dziejach kraju i Europy, natomiast wiedza powszechna na ten temat jest niewielka. W związku z  tym za  najważniejszy i  najpoważniejszy projekt, który powinien być zrealizowany przy wsparciu samorządu kaliskiego, instytucji naukowych oraz środków zewnętrznych w ciągu dwóch, trzech lat, uznać trzeba stworzenie Kaliskiej Biblioteki Cyfrowej. Jeśli chcemy widzieć nasze miasto jako ośrodek studiów humanistycznych i  regionalnych, jeśli chcemy już teraz podnieść jego znaczenie na  mapie naukowej kraju, a jednocześnie ukazać jego wielkość historyczną, powinniśmy udostępnić wszystkie zasoby, jakie miasto zgromadziło (mam na  myśli wszystkie biblioteki i  archiwa) na przestrzeni wieków. Rozwój studiów uniwersyteckich w Kaliszu nie jest możliwy bez wsparcia bibliotecznego. Tradycyjne nośniki treści są już dalece niewystarczające, a  korzystanie wyłącznie z nich stanowi istotną barierę rozwoju. Musimy stworzyć zatem własny zasób, scalić go i udostępnić nauce. Kaliska Biblioteka Cyfrowa dołączyłaby do  istniejących już ponad stu bibliotek w kraju – regionalnych, miejskich i akademickich platform. Już ta ilość wskazuje, że nasze miasto ma spory dystans do odrobienia, nawet do miast mu równych czy mniejszych (biblioteki cyfrowe posiadają np. Jelenia Góra, Elbląg, Chełm, Sieradz). Kaliska Biblioteka Cyfrowa nie musi być jednostką wyodrębnioną; może, a  nawet powinna, stanowić część struktury Miejskiej Biblioteki Publicznej, tak jak to  się dzieje w  innych miastach. Potrzebne jest natomiast współdziałanie wszystkich instytucji dysponujących zasobami archiwalnymi i bibliotecznymi, a przede wszystkim uczelni. Rozpoczęcie prac nad Kaliską Biblioteką Cyfrową w 2013 roku, zbudowanie koncepcji i  określenie początkowego zasobu oraz struktury organizacyjnej pozwoli ubiegać się o  zewnętrzne środki wsparcia w  roku następnym. Koszty utworzenia biblioteki cyfrowej nie będą małe, jednakże, korzystając ze  wsparcia operacyjnego programu digitalizacji zbiorów z  zakresu dziedzictwa narodowego, realizacja tego przedsięwzięcia jest nie tylko możliwa, ale także w pełni realna. Kultura i  pamięć, polityka pamięci… Te słowa się krzyżują, uzupełniają semantycznie. Chodzi w  nich o  jedno: o  tożsamość miasta, o zachowanie ciągłości jego trwania – w pamięci i świadomości ludzi. Ryszard Bieniecki

Próby ze sztuką Dyrektor galerii nie boi się wielkich słów, kiedy mówi o geniuszu plastycznym Janusza Kokota, zdobywcy Grand Prix Kaliskiego Biennale Rysunku i  Grafiki PRÓBA I. – Cieszę się, że wygrał plastyk z Kalisza, zwłaszcza że poziom artystyczny wielu prac był znakomity. Było w czym wybierać i gdybyśmy mieli większą przestrzeń, moglibyśmy zaprezentować dwa razy więcej obrazów – zapewnia Marek Rozpara.

Piotr Stachlewski Leakage test. Próba szczelności

Kalisz ma  swoje tradycje plastyczne i  związane z  miastem wielkie nazwiska, jak chociażby: Kulisiewicz, Tarasin, Szapocznikow. – Chociaż to nie jest główny powód, dla które‑ go powstało nasze Biennale. Pomysł konkursu długo się rodził. Pamiętamy jeszcze, chociaż to  było 20 lat temu, triennale Kulisiewicza, które fajnie się zaczęło i  nagle zgasło. Swego czasu byłem bardzo zaabsorbowany organiza‑ cją plenerów, które odbywały się od początku istnienia BWA w 1977 roku i skończyły na po‑ czątku poprzedniej dekady, jakieś 10 lat temu. Dlatego pomyślałem, że potrzebna jest impre‑ za plastyczna w Kaliszu, która kojarzyłaby się z naszą placówką, żeby Galeria Tarasina lepiej

była znana, przynajmniej w  kraju – mówi Marek Rozpara, dyrektor Galerii i  członek komisji konkursowej. – Przyszedł moment, że należało pójść za ciosem, stąd pomysł konkur‑ su, który przyciągnie do naszej galerii szersze grono artystów plastyków, grafików. To  była decyzja przemyślana, ale dosyć desperacka, bo niepokoiłem się, jaki będzie odzew, a kon‑ kursów w kraju jest całkiem sporo. Konkurs został ogłoszony 2 lata temu. Organizatorzy rozesłali zaproszenia indywidualne do znanych plastyków, którzy m. in. uczestniczyli w  plenerach organizowanych przez kaliskie BWA, do  różnych instytucji, pism i portali branżowych. Odzew znacznie prze19

Janusz Kokot Cool state

kroczył oczekiwania organizatorów. W  sumie wpłynęło 238 prac 93 autorów z  Polski i zagranicy (m. in.: Francji, Niemiec, Argentyny i Węgier). Na  czele 4-osobowego jury stanął prof.  Jarosław Kozłowski, znakomity artysta, wybitny autorytet w  dziedzinie sztuki, który od  kilku lat współpracuje z  kaliska galerią. Ponadto w jury znaleźli się: dr hab. Katarzyna Winczek, graficzka z  Częstochowy; grafik po warszawskiej ASP Jakub Tarasin (syn mistrza) i szef galerii. – Odpakowujemy pra‑ ce, przeglądamy i  profesor Kozłowski mówi: to  jest wspaniała kolekcja. Oczywiście, część prac odstawała poziomem i  szybko je  odrzu‑ ciliśmy, ale większość prezentowała świetny poziom. Ostatecznie wybraliśmy do ekspozycji 36 prac 29 autorów i  przyznaliśmy nagrody. W  zgodnej opinii komisji to  są prace wybit‑ ne i możemy się chwalić poziomem pierwszej edycji naszego biennale. Radość była większa, kiedy się okazało, że główna nagroda przypa‑ dła Januszowi Kokotowi, wspaniałemu kali‑ skiemu artyście – mówi szef galerii. Motto konkursu „Sztuka ciągle ponawia pró20

by…” pochodzi od  Jana Tarasina. – Mistrz podkreślał, że w  masie postaw twórczych i poszukiwań artystycznych jest dużo hochsz‑ taplerki i  żonglowania technikami, trickami, a  tylko nielicznym udaje się trafić w  sedno, uchwycić sens tworzenia sztuki. W  zaprosze‑ niach zacytowaliśmy to zdanie, ale nie określa‑ liśmy tematyki. Niewątpliwie autorzy najlep‑ szych prac w naszym konkursie idą tropem Ta‑ rasina, zwłaszcza pod względem poszukiwań i odrzucania wszystkiego co zbędne, efekciar‑ skie. Ich dzieła są najbardziej czyste, pokazują pewne napięcie, emocjonalne i  intelektualne, są twórcze a  nie odtwórcze czy dekoracyjne. I  jednocześnie są warsztatowo znakomite, zaświadczające o  talencie twórczym artysty. Sztuki plastyczne mają wiele wspólnego z na‑ ukami ścisłymi, fizyką i  matematyką, a  ich istotą jest też stawianie pytań podstawowych, wręcz filozoficznych – przekonuje M. Rozpara. Jurorzy byli bardzo zgodni w  swoich opiniach, a  nagrodzone prace zrobiły jednakowo silne wrażenie na  członkach komisji, którzy wyrazili ubolewanie, że nie można

przekazać do  ekspozycji dwa razy więcej prac. M. Rozpara nie ma  wątpliwości, że taki konkurs świetnie przysłuży się promocji Kalisza i  oczywiście samej galerii, która od  momentu przyjęcia imienia Jana Tarasina wyraźnie zmieniła swój profil, starając się pokazywać sztukę przede wszystkim poszukującą. – Tegoroczne biennale było pierwszą próbą tego rodzaju inicjatywy i wydaje mi się, że była to  próba niezwykle udana. Regula‑ min konkursu był otwarty, zatem dopuszczał udział osób o różnym stopniu doświadczenia artystycznego i  różnych zainteresowaniach, posługujących się różnymi językami ekspresji – mówi prof. Jarosław Kozłowski, przewodniczący jury. – Stąd pośród nadesłanych prac były i  lepsze i  słabsze, figuratywne i  abstrak‑ cyjne, nawiązujące do klasycznych form arty‑ kulacji i  wykraczające poza przyjęte kanony. Zaskakująca była ilość prac wartościowych, bez względu na formę wypowiedzi. Świadczyła o tym długa dyskusja wśród członków jury to‑ warzysząca podejmowaniu ostatecznej decyzji związanej z  nagrodami. Jestem przekonany, że biennale warto kontynuować, nadając mu

jeszcze bardziej ogólnopolski charakter, zachę‑ cając także do udziału młodych artystów, ak‑ tualnych absolwentów uczelni artystycznych. To  kwestia wcześniejszej i  – być może – pre‑ cyzyjniej adresowanej promocji tej idei. Biorąc pod uwagę dynamikę sztuki współczesnej i jej naturalną skłonność do przekraczania różne‑ go rodzaju granic, zastanawiałbym się nad rygorem ograniczania formatu przesyłanych na biennale prac. Laureat głównej nagrody przyznaje, że prace zgłoszone do  konkursu zwiastują pewien nowy etap w  jego twórczości, którego efektem ma być przyszłoroczna wystawa, pierwsza po  dziesięciu latach. Cieszy się z  Grand Prix, tym bardziej, że ta praca kosztowała go wiele wysiłku. – Kiedy podczas pleneru pra‑ cowałem nad grafiką, która później zdobyła główną nagrodę w  konkursie, byłem bardzo zmęczony siedzeniem przez parę godzin dzien‑ nie przy sztaludze. To było nużące i zniechę‑ cające, a po skończeniu czułem raczej niechęć do tej pracy – mówi Janusz Kokot. Jak widać, wysiłek nie poszedł na marne. Przemo Klimek

Wioletta Kulikowska-Parkasiewicz

Powierzchnia 397h 20 minut Reprodukcje Tomasz Skórzewski

Kaliskie Biennale Rysunku i Grafiki PRÓBA I. Na  pierwszą edycję konkursu wpłynęło 238 prac 93 autorów z 6 krajów. Grand Prix – nagroda Prezydenta Miasta Kalisza JANUSZ KOKOT Cool state – praca nagrodzona Connection Nagroda Przewodniczącego Rady Miejskiej VIOLETTA KULIKOWSKA-PARKASIEWICZ Powierzchnia 397h 20 minut – praca nagrodzona Powierzchnia 361h 35 minut Nagroda Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu PIOTR STACHLEWSKI Leakage test. Próba szczelności – praca nagrodzona Gambit

Ponadto w  wystawie biorą udział: Andrzej Brzegowy – Bez tytułu (styczeń); Gabriela Cichowska – z  cyklu Oblicza; Dariusz Chojnacki – Figuracje przestrzeni metafizycznej XVII; Krzysztof Cybulski – Dreamy landscapes VI BC; Eugeniusz Delekta – Jurajskie impresje I, Jurajskie impresje II; Joanna Dudek – Gra z  lustrem II symetria i  ulotne elementy; Tadeusz Gaworzewski – Krecia piramida; Artur Goliński – Nokturn I, Nokturn II; Sławomir Grabowy – List do  D 34, List do D 35; Andrzej Grenda – Wypełniony dokładnie; Zdzisław Olejniczak – Maszyna szyfrująca, W  labiryncie; Kajetan Pasztuła – Wizyta królowej;

Jakub Pieleszek – Deska do  wycinania nr 4; Marek Pokutycki – Pozostawione przez wodę; Magdalena Snarska – Popołudnie; Mira Skoczek-Wojnicka – Konkwista I; Izabella Symanowicz – Babskie, nie tylko kuchenne dylematy I, Babskie, nie tylko kuchenne dylematy II; Teresa Anna Ślusarek – Skalne anioły I; Magdalena Szczęśniak – Alzheimer, Autoportret jako Kaspar Hauser II; Piotr Tołoczko – Zamach; Aleksandra Tubielewicz – z  cyklu Rodzina Bracia; Teresa Tyszkiewicz – Epingles blancs; Paweł Warchoł – Rysunek 1/12; Monika Wawrzyniak – Obraz niechcący zachowany; Julia Wiench – Wieża; Witold Zaręba – Skala 1:72. 21

Równanie z niewiadomą, czyli artysta na horyzoncie Fot. Tomasz Skórzewski

Czy w przyszłości matematykom albo fizykom uda się opracować wzór na sztukę absolutną maksimum prostoty i wyrafinowania, kondensacja emocji i myśli intelektualnej? Janusz Kokot zamiast liczb i wzorów używa narzędzi malarskich, a jego równanie artystyczne wydaje się coraz bardziej doskonałe. Nie mam ambicji, żeby namalować portret artysty, może jednak uda się przynajmniej naszkicować jego cień.

Janusz Kokot w Galerii Sztuki im. J. Tarasina

– We wszystkim co robię, cenię sobie warsztat. Staram się być rzetelny. Nie lubię niechluj‑ stwa. Lubię profesjonalizm, chociaż w  sztu‑ ce, nawet jeśli coś jest nieprofesjonalne, ale ma moc, to też dobrze. Parę nagród w różnych konkursach zdobyłem; to zawsze jest miłe, ale to tylko incydent, który nie powinien budować świadomości artystycznej. Zresztą, kiedy oglą‑ dam wystawy pokonkursowe, często jestem totalnie zdziwiony werdyktem jury, bo  mnie 22

najbardziej podoba się na  przykład praca z trzeciego miejsca albo wyróżnienia – mówi Janusz Kokot. – Myślę, że jestem artystą roz‑ poznawalnym, chociaż moje najnowsze prace są inne od tego, co wcześniej tworzyłem. Coraz bardziej ciągnie mnie w stronę sztuki komplet‑ nie oszczędnej, czystej, bardziej abstrakcyjnej. Od dwóch lat wykorzystuję pastel, zaczęło się od pejzaży, z czasem stawały się one coraz bar‑ dziej oszczędne, następowała redukcja formy,

aż została kreska. Teraz obrabiam horyzont. Co  z  tego wyjdzie, będzie można zobaczyć w  przyszłym roku w  Galerii im. J. Tarasina, gdzie pokażę pierwszą po  10 latach wystawę indywidualną. Warto się postawić Rocznik 1960, rodowity kaliszanin. Ukończył Liceum Plastyczne i Wyższą Szkołę Pedagogiczną w  Częstochowie. – Świadomie

Teczka Janusza K. To, że zostanie artystą plastykiem, wcale nie było takie oczywiste, bo, jak sam mówi, jako nastolatek miał proste oczekiwania wobec życia. Po szkole podstawowej chciał iść tam, gdzie jego najlepsi koledzy. Owszem, lubił rysować, ale do liceum plastycznego pchnęli go dorośli. – To Olech Podleski, osoba znaczą‑ ca w  środowisku plastycznym Kalisza, pod‑ powiedział moim rodzicom, żebym wybrał tę szkołę. W podstawówce nie chodziłem na kół‑ ko plastyczne, nie przypominam też sobie, że‑ bym jako dziecko wygrał jakikolwiek konkurs plastyczny, natomiast kiedy rodzice podjęli decyzję, pamiętam, że miałem bardzo duże wsparcie moich nauczycieli z „czwórki”. Sam też solidnie się przygotowałem i  moja teczka zawierająca 20 prac została wysoko oceniona podczas kwalifikacji do liceum. Dzisiaj, kiedy przygotowuję ludzi na studia plastyczne, zda‑ rza mi  się porównywać swoje prace z  tamtej teczki i  wciąż wyglądają nieźle – przyznaje kaliski plastyk. Krótki etat Założył rodzinę już na studiach. Po dyplomie z nakazem pracy, wszak były to lata 80. krótko po  stanie wojennym, wrócił do  Kalisza i zaczął pracować w SP nr 7. – Moje dziecia‑ ki zdobywały sporo nagród, braliśmy udział

Fot. Tomasz Skórzewski

wybierałem na studiach takich nauczycieli, którzy byli trudni, bo wymagający. Oni na‑ uczyli mnie, jak pracować, ale też odpowie‑ dzialności za  to, co  się robi. Na  początku konfrontacja ze studiami była dla mnie dosyć trudna, ponieważ w liceum byłem prymusem, o czym moi nauczyciele akademiccy nie wie‑ dzieli – śmieje się artysta. – Ale podjąłem rę‑ kawicę i zaczęliśmy współpracować. Po pięciu latach spędzonych w liceum wydawało mi się, że szedłem na uczelnię już ukształtowany, do‑ brze przygotowany, ale w  ocenie profesorów z  WSP raczej byłem bezczelny niż gotowy do uprawiania sztuki. Dlatego nastąpiło pew‑ ne „temperowanie”, ale to  naprawdę bardzo pozytywnie na  mnie wpłynęło. „Postawiłem się”, bo chciałem pokazać, że jestem wart za‑ interesowania. Z dużą sympatią wspomina czasy młodości. – W liceum i na studiach miałem bardzo faj‑ nych kolegów. W Częstochowie udało nam się stworzyć ciekawą grupę, która mocno ze sobą konkurowała. To byli naprawdę zdolni ludzie, z których wielu dzisiaj pracuje jako samodziel‑ ni artyści, zdobywając laury w  różnych kon‑ kursach. Spotykaliśmy się po zajęciach, w do‑ mach, wymienialiśmy się doświadczeniami, jeździliśmy na plenery i wystawy, kochaliśmy to  robić. To  była tylko szkoła pedagogiczna, ale na wysokim poziomie i potrafiła przycią‑ gnąć ludzi uzdolnionych plastycznie – przekonuje Kokot.

we  wszystkich możliwych konkursach. Byłem ukierunkowany na grafikę i chociaż w szkole podstawowej trudno ją robić, to  starałem się organizować takie zajęcia, które przygotowy‑ wałyby do warsztatu graficznego. To było fan‑ tastyczne doświadczenie, które wykorzystałem w swojej pracy. Na „moich dzieciach” zrobiłem swoją pracę magisterską – mówi Kokot. Po roku pracy w szkole podstawowej i kolejnym w galerii „Wieża ciśnień” wybrał niezależność. Coraz rzadziej zdarza mu się realizować projekty typowo użytkowe, komercyjne. Maluje obrazy, robi rysunki i  sprzedaje je w galeriach.

Jego zdaniem, każdego, kto chce, można nauczyć rysować i  malować. – To  prawda, że sztuką powinni się zajmować ludzie szcze‑ gólnie utalentowani, ale w  tej dziedzinie też obowiązują określone reguły, których można się nauczyć. To  nie znaczy, że wszelkie zasa‑ dy są nienaruszalne. Sztuka w  dużej mierze polega na  przełamywaniu tego, co  wcześniej zostało ustalone i  uznane. To  jest oczywiście kwestia talentu. Ale podstawą jest warsztat i znajomość reguł. Lubię uczyć, mam już kil‑ ku kolegów plastyków z  dyplomem, którzy stawiali pierwsze kroki pod moi okiem. Za‑ wsze starałem się dawać z  siebie coś więcej: 23

Fot. Tomasz Skórzewski

24

Zmagania z materią Co inspiruje artystę Janusza Kokota? – To są bardzo różne inspiracje, które czasami nie mają związku ze  sztuką. Lubię słuchać mu‑ zyki, ostatnio przede wszystkim klasycznej: Chopin, Rachmaninow, Mozart, Beethoven; nie jestem tutaj oryginalny. To może być płyta albo radio, raczej program II Polskiego Radia. Coraz częściej pracuję jednak w  ciszy. Jeśli nawet tworzenie ma  podstawy intelektualne, bo znam zasady komponowania i do nich się stosuję, to  i  tak zawsze, kiedy staje się przed sztalugą, pojawiają się emocje. Najfajniejszy jest moment olśnienia, kiedy powstaje jakaś idea. A później następują cztery tygodnie re‑ alizacji i  trudno w  tym czasie utrzymać taki sam poziom ekscytacji. Często mam dosyć, bo  to  bywa nudne i  męczące. To  jest fizycz‑ ne wręcz zmaganie się z materią, chociaż nie mam technicznych problemów i przyznam, że robię to, co chcę, a nie to, co mogę – przyznaje. Większość swoich projektów doprowadza do  końca i  bardzo rzadko niedokończone prace lądują w koszu. – Nie pozwalam sobie na to, żeby coś mi się nie udało. Zmarnowane 3‑4 tygodnie to  poważna strata czasu. Więk‑ szość prac jest na sprzedaż i z reguły jest tak, że ta  ostatnia jest najlepsza, ale oczywiście dopiero po jakimś czasie można to zweryfiko‑ wać. Utrzymuję się z  malarstwa, bez proble‑ mów rozstaję się z obrazami i cieszę się, że ktoś podziela moją estetykę – mówi. Mało „bywa”, rzadko chodzi na  koncerty i  wystawy. W  tym roku po  sześcioletniej przerwie wziął udział w plenerze. – Sam wy‑ cofałem się ze środowiska, ale to wynikało też z sytuacji rodzinnej. A teraz, kiedy mamy ma‑ łego człowieczka, trzeba było przeorganizo‑ wać nasze życie. Staram się jednak zachować systematyczność w pracy twórczej, chociaż jest to trudne. Muszę walczyć o czas. Nie chcę się jednak zamykać w  pracowni, bo  chwile spę‑ dzone z dwuletnim synem są fantastyczne. Nie chcę niczego stracić – tłumaczy.

Afrykańskie marzenie Jego druga żona Vicky jest Angielką, poznali się w Ugandzie, gdzie ona pracowała jako wolontariuszka w  domu dziecka. W  Polsce jest cztery lata, uczy języka angielskiego, coraz lepiej mówi po  polsku, znacznie więcej rozumie. Ciągnie ich jednak do Ugandy, mają bardzo konkretne plany związane z tym krajem. Chcieliby pomóc lokalnemu Kościołowi zbudować tam misję i w niej pracować. Do Afryki pojechał z pierwszą żoną. – To było marzenie Sylwii, które jednak udało nam się zrealizować dopiero, kiedy była już bardzo chora. Pracowaliśmy tam przez trzy miesiące jako wolontariusze w dwóch szkołach, uczyli‑ śmy dzieci, a  Vicky była naszym przewodni‑ kiem i opiekunem. Afrykańskie doświadczenie było rzeczywiście czymś niezwykłym i  warto się temu poświęcić. Po tych wszystkich wyda‑ rzeniach i śmierci Sylwii bardzo mało praco‑ wałem. W Afryce trudno mi było znaleźć bez‑ pośrednie inspiracje, a  afrykański pejzaż wy‑ dawał mi się dość naiwny w moim wykonaniu. Teraz po  latach widzę to  już inaczej, ale nie wiem, czy Afryka miała bezpośredni wpływ na moją twórczość. Za to zdecydowanie wpły‑ nęła na moje życie, poglądy i zmianę kierunku myślenia o zawodzie – przyznaje. Obrazy i rysunki Janusza Kokota są w wielu galeriach, ale także u  znajomych malarza. Trochę to dziwne, ale artysta nie ma własnej strony internetowej (od pewnego czasu pracuje nad nią jego żona, oboje na zdjęciu po lewej) – na razie niektóre prace można oglądać na  Facebooku. Podczas wyjazdów najważniejsze miejsca na mapie podróży to adresy przyjaciół, a następnie galerie sztuki. Zagląda do nich dla przyjemności, a nie po to, żeby się orientować, jakie są trendy na rynku sztuki; to  go nie interesuje. Nie przepada za wernisażami, lubi oglądać wystawę, kiedy w galerii nie ma zbyt wielu osób. Nigdy wcześniej nie miał pokusy, żeby opuścić Polskę na stałe. – Myślimy z Vicky, żeby wyjechać na jakiś czas do Afryki, ale to nie bę‑ dzie łatwa decyzja. Chcemy pomagać innym ludziom, to  jest cenniejsze niż uprawianie sztuki – mówi Janusz Kokot.

Fot. Tomasz Skórzewski

owszem warsztat jest bardzo ważny, ale przy okazji oddaje się uczniowi część swojej duszy, filozofii, sposób patrzenia na  świat. Kiedyś przyszedł do mnie człowiek, który był rzeźni‑ kiem i powiedział, że chce się nauczyć rysować dla własnej satysfakcji. To było niezwykłe do‑ świadczenie dla nas obu. On zobaczył, jaka to jest ciężka praca i po lekcji często wychodził z  bólem głowy. Pamiętam, jak zabrałem go do  galerii, gdzie z  wielką trafnością typował najlepsze prace, po półrocznym kursie. Trudno od  wszystkich wymagać kreatywności, w  na‑ szym otoczeniu jest dużo sztampy, prostego odwzorowania, ale i tak estetyka zdecydowa‑ nie poprawiła się w ostatnich dwóch dekadach – ocenia.

Przemo Klimek

Janusz Kokot uprawia malarstwo sztalugowe i  rysunek, zajmuje się również grafiką użytkową. Od  1986 uczestniczył w  ponad 30 wystawach zbiorowych i  ogólnopolskich konkursach malarstwa i  rysunku. Jest autorem kilkunastu wystaw indywidualnych, laureatem wielu nagród i  wyróżnień. Ostatnio otrzymał Grand Prix Kaliskiego Biennale Grafiki i Rysunku PRÓBA I. 25

W imię Pańskie Średniowieczne echa Dawne ingresy (czy to  kościelne czy świeckie) miały niezwykle uroczystą oprawę i pozostawały na  długo w  pamięci ich uczestników. Kto wie, czy śladem jednego z  takich właśnie wydarzeń nie jest legenda przypomniana równo 90 lat temu przez Adama Chodyńskiego. Według jego słów na górach kryjących pozostałości piastowskiego grodziska na  Zawodziu pojawiała się w  pewne noce niezwykła procesja: „...idą przodem z  pastorałami biskupimi, a  w  środku nich król z królową, za nimi pełno księży i rycerze w  lśniących od  promieni miesiąca zbrojach z mieczami u pasów i z buławami w rękach, a za tym znowu chmara ludu w strojach nie‑ widnych już na  świecie. Obchodzą naokoło góry z  wielkim światłem jarzącym, bo  każdy ma  w  ręku głownię, a  słychać pieśń wielką, rozgłośną, Pana Boga chwalącą. (…) Rozwie‑ rają się wrzeciądze kaplicy książęcej, gorejącej od wielkiej łuny światła, przy ołtarzu do mszy staje arcybiskup z Gniezna, pono Wojciech czy Fulko, a  u  stopni ołtarza klęczą, modląc się żarliwie, książę Bolesław Pobożny i jego żona Jolanta, ich zięć książę Łokietek ze  swą mał‑ żonką Jadwigą i tyle, tyle panów, księży, ludu, żołnierzy, aż nie widać, gdzie to wszystko się mieści. Gdy arcypasterz pobłogosławi mon‑ strancją książąt i  naród (…) całe widziadło znika." Trudno dziś dociec, echem jakiego konkretnego wydarzenia był ten malowniczy opis, bez wątpienia jednak tak właśnie mógł wyglądać ingres biskupi, książęcy czy królewski w  owych odległych latach. A  wypada przypomnieć, że w czasach średniowiecza Kalisz był miastem niezwykle ważnym, zarówno dla świeckiej, jak i dla kościelnej władzy. Gościli w nim często książęta i królowie, konsekrowano tu  także niejednego biskupa, w  tym słynnego arcybiskupa gnieźnieńskiego Jakuba Świnkę.

26

Fot. Mariusz Hertmann, Franciszek Kupczyk

W połowie września tego roku nagłówki wszystkich kaliskich gazet wykrzykiwały zgodnie łacińskie słowo: „ingres”. Określenie to oznacza oficjalne wkroczenie świeckiego lub religijnego zwierzchnika równoznaczne z przejęciem przez niego władzy na danym terenie. W naszym wypadku chodziło o uroczysty ingres do katedry kaliskiej ks. bp. Edwarda Janiaka, dotychczasowego biskupa pomocniczego archidiecezji wrocławskiej. Gestem tym przejmował on władzę nad diecezją kaliską.

Zachowane w naszej pamięci Wraz z  powołaniem przed 20 laty odrębnej diecezji kaliskiej rozpoczęła się tradycja ingresów biskupich już nie do  Sanktuarium św. Józefa, ale do katedry św. Mikołaja, która na mocy bulli papieskiej zyskała godność „matki” wszystkich kościołów diecezji. Nie zarzucono jednak zwyczaju składania najpierw hołdu św. Józefowi w jego cudownym obrazie. Od  niego rozpoczął swoje urzędowanie pierwszy pasterz kaliski, ks. bp Stanisław Napierała, którego uroczyste przejście z Sanktuarium do katedry pamięta doskonale wielu kaliszan biorących wówczas udział w tej uroczystości. „Ziemia Kaliska” tak opisywała to wydarzenie: W Niedzielę Palmową (12 kwietnia 1992  r.) późnym popołudniem ruszyła z  bazyliki procesja, w  której udział wzięli, m. in.: duchowieństwo diecezji, przed‑

Fot. Mariusz Hertmann, Franciszek Kupczyk

Wspominki sprzed wieku Ku radości historyków zachowały się wszystkie szczegóły dotyczące ingresu kaliskiego sprzed niemal stulecia. Przekazał je  ks. Jan Nepomucen Sobczyński, proboszcz parafii św. Mikołaja, w  swej nieocenionej Kroni‑ ce kościelnej Kalisza. Na  jej kartach w  1903 roku zanotował on następującą informację: W piątek dnia 1 maja przybył X. biskup [Zdzi‑ towiecki] na ingres do kolegiaty kaliskiej. (…) O szóstej godzinie na wieczór duchowieństwo zebrało się na dworcu kolei żelaznej, przybyły także deputacje od  obywatelstwa ziemskiego, około trzydziestu panów we  frakach, repre‑ zentanci miasta z  prezydentem, p. Opieliń‑ skim na czele, pań z miasta około trzydzieści z  bukietem kwiatów i  tłumy ludu. Na  szosie roiło się od  ciekawych, tak samo na  ulicach, przez które miał przejeżdżać Pasterz. W  sali dworca kolejowego przedstawiali się wszy‑ scy, po czym szereg osiemdziesięciu powozów i  karet posuwał się w  stronę miasta. Przed kolegiatą ustawiły się bractwa ze  świecami w dwóch szeregach, pośrodku nich chorągwie i obrazy, baldachim nieśli obywatele ziemscy. W kościele był tak straszny tłok, że ruszyć się nie było można, powstał zgiełk, krzyk i hałas. X. Biskup, przybrawszy szaty pontyfikalne, szedł pod baldachimem przed wielki ołtarz, poprzedzany przez duchowieństwo miejsco‑ we i  okoliczne. Pomodliwszy się na  klęczni‑ ku na  środku kościoła; zwrócony do  Kaplicy ś. Józefa, zbliżył się do  w. ołtarza i  zasiadł na tronie. Swoją relację ks. Sobczyński kończy odnotowaniem wielkiego zadowolenia Pasterza diecezji, który oświadczył, że: ujęty jest i zachwycony Kaliszem, że tu znalazł za‑ pał i  serce, nie tak, jak w  Włocławku, gdzie wszystko jest sztywne. Nadmienił, że cząstkę swego serca zostawił w Kaliszu. Miasto w tym czasie, co koniecznie należy zaznaczyć, było stolicą powstałej w 1818 r. diecezji kujawsko-kaliskiej.

stawicielki zgromadzeń żeńskich, liczne poczty sztandarowe reprezentujące oświatę, służbę zdrowia, rzemiosło oraz orkiestra pod dyr. Jó‑ zefa Walczyńskiego. Ordynariusz pozdrawiał i  błogosławił licznie zgromadzonych na  tra‑ sie pochodu wiernych, którzy odwdzięczali mu się gromkimi oklaskami. Ingres rozpoczął się od  uroczystego powitania przy wejściu do katedry przy wtórze chóru akademickiego Polifonia pod dyr. Jerzego Rubińskiego. (…) Ks. prałat Szmydt odczytał papieski dekret nominacyjny, na mocy którego po raz pierw‑ szy w historii (pomijając nieudokumentowane istnienie biskupstwa w XII wieku i diecezję ku‑ jawsko-kaliską w XIX wieku) kaliszanie mają swojego biskupa diecezjalnego. Błogosławiony, który przybywa w  imię Pańskie Tymi słowami umieszczonymi na  frontonie kościoła witała kaliska katedra następcę pierwszego Pasterza Kaliskiego – ks. bp. Edwarda Janiaka. Przekroczył on uroczyście jej progi 12 września 2012  r. To  data wielce znacząca, bowiem w dniu tym Kościół wspominał Najświętsze Imię Maryi, a  jednocześnie (jako że właśnie przypadała środa) czcił św. Józefa. Tych dwoje od  samego początku patronuje diecezji kaliskiej powołanej do istnienia w uroczystość Zwiastowania Pańskiego i  oddanej pod opiekę św. Józefowi jako jej patronowi. Na  ingres przybyło około 40 biskupów i kardynałów (z nuncjuszem apostolskim abp. Celestino Migliore na  czele) oraz prawie 400 kapłanów. Po  uroczystym zawierzeniu diecezji św. Józefowi Biskup Nominat i jego szacowni goście przemieścili się

w pobliże katedry autobusem. Tak prozaiczne zastępstwo planowanej procesji wymusił padający od połowy dnia deszcz. W świątyni wypełnionej tłumem ludzi dokonał się rytuał przejęcia urzędu biskupiego. Nuncjusz Apostolski przekazał nowemu Pasterzowi pastorał jako znak powierzonej mu władzy, po  czym wprowadził go na  katedrę, czyli tron biskupi – symboliczne miejsce głoszenia prawd wiary i zasad życia chrześcijańskiego. Odczytano też papieski dekret mianujący bp. Janiaka ordynariuszem diecezji kaliskiej, po czym jej przedstawiciele złożyli nowemu biskupowi homagium – znak czci, szacunku oraz posłuszeństwa. Podczas mszy św. wieńczącej uroczystość nowy Ordynariusz Kaliski przypomniał swoją dewizę pasterską: Opor‑ tet servire – trzeba, abym służył. Dzisiaj staję przed wami – mówił – jako wasz brat Edward, by  na  polecenie Chrystusa wam usługiwać. (…) Obejmując diecezję kaliską zaślubiam Cię święty Kościele Kaliski – nie sobie – ale Chrystusowi Panu, abyś był na wieki statecz‑ ny w  wierze, mocny nadzieją, niezachwiany w miłości ku Bogu i braciom. Słowa te zostały wypowiedziane w roku, który Ojciec Święty Benedykt XVI ogłosił Rokiem Wiary, tej wiary, której ciągłość nad Prosną potwierdzają, między innymi, kaliskie ingresy. Jolanta Delura

Dziękuję Krzysztofowi Walczakowi i  Agacie Walczak-Niewiadomskiej za  możliwość skorzystania z przygotowywanego do druku tekstu „Kroniki” w naukowym opracowaniu obojga autorów. 27

Źródło wolności i mocy Fot. Mariusz Hertmann, Franciszek Kupczyk

W Roku Wiary o wierze z biskupem kaliskim Edwardem Janiakiem rozmawia Jolanta Delura

W  jakim środowisku rodziła się wiara księdza biskupa? Kto w jej przekazywaniu odegrał szczególną rolę? Moi przodkowie wywodzą się z  Ziemi Kaliskiej, urodzili się w dekanacie złoczew‑ skim. To  właśnie tam moi rodzice poznali wiarę i chrześcijańską tradycję, którą prze‑ kazali swoim dzieciom. Po  zawarciu ślubu kościelnego wyjechali na tzw. Zachód. Uro‑ dziłem się na Dolnym Śląsku w Malczycach. Dom rodzinny był dla mnie pierwszą szkołą wyznawania wiary. Tata zmarł bardzo wcze‑ śnie. Ciągle pamiętam jego słowa, które często powtarzał: „Pamiętaj, jak ktoś cię kamieniem, ty  go chlebem”. Te słowa po‑ magają mi  w  przyjmowaniu przeciwności. Dziękuję też Bogu za siłę, którą dał mamie, za jej wymagającą miłość; to na niej bardzo szybko spoczął obowiązek utrzymania ro‑ dziny. 28

Ważną rolę spełnili w  moim życiu na‑ uczyciele, nie tylko w zakresie poznawania świata, ale też w sensie wychowawczym. Dużo zawdzięczam także kapłanom, któ‑ rych Bóg postawił na mojej drodze. Wspo‑ minam z  wdzięcznością księży z  mojej ro‑ dzinnej parafii, kolejnych proboszczów i wi‑ kariuszy. Jako uczeń Technikum Przemysłu Leśnego w  Sobieszowie poznałem ks. Antoniego Kamińskiego; był dla nas mło‑ dych przykładem, dużo wymagał od  sie‑ bie i  od  innych. W  tym czasie pojawiły się pierwsze myśli o kapłaństwie. Mam świadomość, że oprócz rodziny, wychowawców, nauczycieli czy kateche‑ tów ogromny wpływ ma środowisko, z któ‑ rego się wyrasta. Miałem to  szczęście, że spotkałem wspaniałych ludzi – koleżanki i kolegów – w dzieciństwie, w okresie dora‑ stania, ale też wielu przyjaciół w wieku doj‑

rzałym. To  jest wspaniała „szkoła”. Według mnie nie zastąpi jej żaden wykład uniwer‑ sytecki. Bóg, znany dotąd ze  słyszenia, w  którymś momencie życia objawia się jako Bóg żywy, obecny tu i teraz. Proszę podzielić się z  Czytelnikami „Kalisii” najważniejszymi odkryciami Jego obecności. Wyznam, że od dzieciństwa miałem sil‑ ne poczucie obecności Boga i Jego opieki. Być może przyczyną tej więzi była utrata ojca. Odkrycie powołania kapłańskiego było dla mnie wyrazem miłości Boga. Podą‑ żanie za tym wewnętrznym przekonaniem przypadło na  okres studiów na  Wydziale Leśnym w Poznaniu. Po skończonym II roku dokonałem definitywnego wyboru, podej‑ mując studia teologiczne. Poddawanie się

Biskup jest tym, który ma  nas do  wiary prowadzić. Jak zamierza ksiądz biskup realizować to  zadanie w  diecezji kaliskiej, nie tylko wobec członków Kościoła, ale również wobec tych, którzy są poza nim? Pasterska misja biskupa obejmuje na‑ uczanie, uświęcanie i  zarządzanie w  Ko‑ ściele. Proszę pozwolić, że najpierw za‑ uważę cenne inicjatywy duszpasterskie podejmowane i realizowane przez biskupa Stanisława Napierałę. Mój czcigodny po‑ przednik w czasie ponaddwudziestoletniej posługi, swoją pracą, świadectwem życia i gorliwością troszczył się o Kościół kaliski. Ja przyszedłem służyć z nadzieją budowa‑ nia kolejnego etapu jego dziejów. Pytanie o  sposób prowadzenia do  wiary jest nie‑ zmiernie ważne. Odpowiedzi na  nie szu‑ kam wraz z całym Kościołem. W październi‑ ku odbywał się w Rzymie Synod Biskupów, który zajął się tematem Nowa ewangelizacja w celu przekazywania wiary chrześcijańskiej. Ogólne wnioski wskazują zarówno na  wzrastanie w  wierze poprzez zwyczaj‑ ną działalność duszpasterską w  parafiach, jak i na ewangelizację skierowaną do tych, którzy oddalili się od  Kościoła. W  ramach duszpasterstwa dużą nadzieję wiążę z mo‑ dlitwą adoracyjną przed Najświętszym Sakramentem. Może wielu to zadziwiło, że w  Roku Wiary, w  pierwszą niedzielę każ‑ dego miesiąca zamiast homilii poleciłem przeprowadzanie Eucharystycznej adora‑ cji. Wiara jest darem, a  wzrasta, kiedy jest praktykowana. Chodzi zatem o  modlitwę na  wzór apostołów: Przymnóż nam wiary, a  zarazem praktykowanie sprawdzonych, najgłębszych wyrazów naszej wiary. Mam świadomość, że domaga się to pogłębionej kościelnej edukacji dla zachowania katolic‑ kiej tożsamości. Tutaj widzę ogromną rolę dobrej pod względem treści i  formy kate‑ chezy, ale liczę także na  media, zwłaszcza nasze diecezjalne, których zadaniem jest przekazywanie nauki Kościoła. W  ewangelizacji szczególnego zna‑ czenia nabiera świadectwo wierzących. Sam przykład i  dobre uczynki spełniane w  duchu wiary mają siłę przyciągania lu‑ dzi do Boga. Prawdziwy apostoł szuka jed‑ nak także okazji do  głoszenia Chrystusa słowem, aby niewierzących doprowadzić

Fot. Mariusz Hertmann, Franciszek Kupczyk

woli Bożej jest najważniejszym odkryciem w każdej sytuacji życia. Uczciwie muszę wy‑ znać, że podobnie patrzę na przyjęte świę‑ cenia biskupie. Tylko dzięki dobroci Boga i  łaskawości Stolicy Apostolskiej zostałem przed szesnastu laty wyświęcony na bisku‑ pa. Nie zawdzięczam tego sobie, wszystko otrzymałem od  Boga, który mnie wybrał i powołał do swojej służby.

do Niego. Widzimy tutaj, jak ważna jest po‑ głębiona formacja świeckich; to  oni mogą zanieść Chrystusowe orędzie tam, gdzie nie dociera głos Kościoła. Ważne jest też poszu‑ kiwanie przestrzeni dialogu, wymiany my‑ śli czy nawet, jak chce Sobór Watykański II, współdziałanie na rzecz dobra człowieka. Niedoścignionym wzorem dla nas pozo‑ staje Jezus Chrystus, który nikogo nie potę‑ pił. Oddając życie za zbawienie świata, daje każdemu człowiekowi szansę skorzystania z Miłosierdzia Bożego. Nam pozostaje gło‑ szenie Ewangelii, idąc do wszystkich ludzi, zwłaszcza postawionych na  naszej drodze życia, z  nadzieją i  orędziem miłosierdzia na ustach i miłości w sercu. Pytanie z  myślą o  ludziach niewierzących: Co  takiego szczególnego jest w  wierze, że warto o  nią zabiegać, wyrzekać się dla niej wielu ważnych dla człowieka spraw, np.  rodziny, a  nawet oddać za nią życie? Nie, to nie jest tak! Nie wiem, skąd bierze się takie przekonanie, że wiara każe nam wyrzekać się wielu dla człowieka ważnych spraw? Czy Jezus przyszedł po to, aby czło‑ wiekowi przeszkadzać, zabierać, zabraniać? Z  takim myśleniem nie mogę się zgodzić. Przecież Jezus Chrystus daje życie. A nawet więcej, przyszedł On nie tylko po to, aby dać nam życie, ale abyśmy mieli je w obfitości. Jeżeli w  życiu człowieka jest coś dobrego, to spotkanie z Chrystusem nie pozbawi go tego, da wewnętrzną siłę do  przeciwsta‑ wienia się trudnościom. Wierzący poprzez przyjmowanie sakramentów uczestniczy w  życiu Bożym. W  tym wymiarze niczym niezastąpiona jest rola Eucharystii i Komu‑ nii świętej. W Eucharystii uobecnia się Ofia‑ ra Chrystusa. W  przyjętej Komunii jedno‑ czymy się z Nim, a to zjednoczenie uzdalnia

człowieka do  ofiarnej miłości. To  właśnie dlatego spotykamy wierzących, którzy są gotowi do wielkich poświęceń, aż po odda‑ nie własnego życia, tak jak to uczynił Święty Maksymilian Kolbe, który w obozie zagłady Auschwitz dobrowolnie poszedł na śmierć za  ojca rodziny. Prawdziwie wierzący stają się wolni od  strachu przed naciskami ze‑ wnętrznymi, ponieważ wiara daje poznanie prawdy o  życiu wiecznym. Wiara chrześci‑ jańska jest najgłębszym źródłem wolno‑ ści i  wewnętrznej mocy do  przyjęcia tego wszystkiego, co mieści się w pojęciu krzyża, na wzór i wraz z Chrystusem Zbawicielem. Wielu z nas żyje w ciemnościach podobnych do  ciemności Nocy Bożego Narodzenia. Ale – paradoksalnie – w  nocy najłatwiej usłyszeć głos Boga! Prosimy zatem o  przekazanie nam Bożego Orędzia na nasze „tu i teraz”! Patrzę na świat, mimo różnych ciemno‑ ści, zagrożeń i  niebezpieczeństw, oczyma optymisty. Ten optymizm płynie z  wiary w  miłosierdzie Boże, ale także ze  spotkań duszpasterskich, grup działających przy pa‑ rafiach, których członkowie są świadkami wiary. Człowiek w  swoich możliwościach, choć jest ograniczony, to  mimo wszystko ma  przeogromną moc wiary. Apostoł Jan zapisał w Ewangelii: „Tak bowiem Bóg umi‑ łował świat, że Syna swego Jednorodzone‑ go dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony” (J 3, 16‑17). A zatem Bóg nie chce potępienia człowieka, ale ra‑ czej czyni wszystko dla jego zbawienia. Prawda ta ożywia w nas chrześcijańską na‑ dzieję. Dziękuję za rozmowę. 29

W labiryncie wieków Fot. Tomasz Skórzewski

Przez znaczną część 2012 r. w kaliskim kościele OO. Franciszkanów trwały prace konserwatorskie starannie ukryte przed oczami ciekawskich. Ich efektem jest nie tylko całkowicie odmieniony wygląd prezbiterium kaplicy Nieustającej Adoracji, ale i zupełnie nowa wiedza na temat tego obiektu.

Badania nad historią kaplicy i  wszystkim, co  pozostawiły w  niej kolejne wieki, rozpoczęły się późnym latem 2011  r. Powierzono je  zespołowi krakowskich konserwatorów pod kierunkiem Marka Kawczyńskiego, znanego dobrze w  Kaliszu z  prac prowadzonych w  tutejszym Sanktuarium św. Józefa. W  2012  r., gdy nadszedł czas wejścia na  rusztowania, grupę specjalistów wsparli dodatkowo studenci krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Nieocenionym „uzupełnieniem” zespołu krakowian okazał się rodowity kaliszanin, dr  Jacek Witkowski, niezwykłej wprost wiedzy pracownik Uniwersytetu Wrocławskiego. Zaproszono go do  współpracy już na etapie badań, kiedy okazało się, że oprócz doświadczenia konserwatorów 30

niezbędna jest również wiedza historyka sztuki. To, co skrywały przed nami przybrudzone ściany kaplicy, było bowiem bardzo zaskakujące i skomplikowane. Czytanie znaków Stratygrafia, czyli układ tynków, malatur i  wszelkich innych śladów na  ścianach prezbiterium i nawy kaplicy, jest tak bogata, że wyodrębniono w niej aż 21 kolejnych warstw. Żeby „rozczytać” je wszystkie, ułożyć w sensowną całość, ustalić zasięg i  wzajemne powiązania tego, co  odkryto, trzeba się było nieźle nagłowić. Trzeba też było niezwykle wprawnego oka, żeby w niewielkiej barwnej plamie – dla laika przypominającej zwykłe zabrudzenie – odczytać fragment gotyckiej

polichromii. Zadanie było tym trudniejsze, że w  obu obiektach podejmowano przez wieki rozmaite remonty i  działania upiększające. Coś przy tym skuto, coś z  czasem samo odpadło od  ściany na  skutek wilgoci czy starości… Efekt był taki, że powstał kompletny „labirynt wieków”: gotyk, renesans, barok i kolejne epoki w zadziwiających konfiguracjach. W końcu jednak, korzystając dla pewności z pomocy pracowni analiz chemicznych, udało się ustalić czas i zasięg kolejnych przekształceń historycznych obiektu i – przede wszystkim – jego przeznaczenie. Odkrycie zacheuszka Do  tej pory panowało powszechne przekonanie, że niewielkie prezbiterium kaplicy

Nieustającej Adoracji powstało jako zakrystia dla budowanego od  1257  r. kościoła i klasztoru. Ekipę konserwatorską od samego początku dręczyło jednak pytanie, dlaczego w  takim razie jest ono tak bogate w  swoim wystroju architektonicznym. Nie dość, że w  ścianie wschodniej ma  piękny, kamienny maswerk, to  ponadto zamyka je  murowane sklepienie krzyżowo-żebrowe. Nie zgadza się to z zasadą stosowaną niegdyś w świątyniach franciszkańskich, zgodnie z którą sklepienia były budowane tylko tam, gdzie sprawowano liturgię. Pozostałe pomieszczenia przykrywano zwykłym drewnianym stropem. Sprawę przeznaczenia obiektu przesądziło odkrycie zacheuszka. Ten znak konsekracyjny ostatecznie przekonuje o  tym, że nie mamy do  czynienia ze  zwykłą zakrystią, ale z  autentyczną i do tego niezwykle piękną kaplicą książęcą, w  której modlili się średniowieczni władcy Wielkopolski: Bolesław Pobożny i jego żona, błogosławiona Jolanta. Blask wczesnego średniowiecza Jak zapewniają badacze i  konserwatorzy, Kalisz ma  powód do  dumy. Nawarstwienia wieków skrywały prawdziwą perełkę, jedną z  pierwszych, pionierskich budowli gotyckich w Wielkopolsce i bez wątpienia pierwszą w  lokacyjnym Kaliszu; do  tego całkiem

dobrze zachowaną w  swoim pierwotnym kształcie. Przykrywa ją późnoromańskie sklepienie krzyżowo-żebrowe z żebrami osadzonymi na kamiennych służkach o niespotykanej w Polsce formie. Jego ozdobą są piękne zworniki w  kształcie rozety i  ośmioliścia dębu. Kamienny maswerk w otworze okiennym sprawia wrażenie nieco bardziej dojrzałego formalnie. Być może pojawił się tu odrobinę później, w czasie gdy podobne umieszczano w  oknach prezbiterium. Poniżej tego

Mamy do czynienia z autentyczną i  niezwykle piękną kaplicą książęcą, w  której modlili się średniowieczni władcy Wielkopolski: Bolesław Pobożny i  jego żona, błogosławiona Jolanta. znakomitego wytworu sztuki kamieniarskiej mała mistyfikacja: na tynkowanym parapecie maswerku średniowieczny rzemieślnik swobodnym pociągnięciem ręki wyrysował wzór naśladujący cegłę, nie zapominając o  fudze i  pomalowaniu całości na  kolor czerwony. Czasów wczesnego średniowiecza sięga dobrze zachowana dekoracja malarska, którą pokryto ściany kaplicy, skromna, ale bardzo

ciekawa. Najwcześniejszymi jej elementami są pozostałości po  zacheuszkach wskazujących miejsca, w  których mury świątyni namaszczono olejem świętym podczas konsekracji obiektu. Miały one kształt tynkowych okręgów, na których umieszczono równoramienne, ciemną czerwienią żelazową malowane krzyże. W centrum każdego znajdował się otwór z kołeczkiem do mocowania lampki oliwnej lub świecy. Niewiele późniejsza od zacheuszków jest ciemna malatura ścian, na włoską modę imitująca draperię. Podobna zachowała się w Polsce (w niewielkich fragmentach) tylko w  kościele franciszkańskim w  Opolu. Pasowa polichromia malowana czernią, czerwienią, ugrem i żółcią ma około 1,5  m wysokości. Powyżej – surowy mur z gotyckiej, znakomicie wypalonej i niezwykle starannie, w  wątku wedyjskim, ułożonej cegły, z  oryginalną, pięknie wypracowaną gotycką fugą. Prowadzone w  kaplicy prace ujawniły ponadto średniowieczne armarium, czyli wnękę służącą do przechowywania naczyń liturgicznych oraz kamienne lavabo (ozdobione wykutą literą „A”) do ich obmywania. Woda z  lavabo (zgodnie z  przepisami kościelnymi) odprowadzana była wprost w  mury świątyni, co  nie wyrządzało żadnej szkody obiektowi, a  tylko przysparzało mu świętości. Fot. Jakub Seydak

31

Skarby pod podłogą Tylko tam można się przekonać, czy kaplica w  swej pierwotnej formie miała jedno wejście, dziś prowadzące do  prezbiterium kościoła. W  trakcie prac udało się zerknąć nieco pod posadzkę za  usuniętym ze  swego miejsca XIX-wiecznym ołtarzem. Odnaleziono tam dolne partie gotyckiej mensy ołtarzowej zbudowanej z  kwadratowej cegły znaczonej wyraźnym śladem palców, skąd wzięła się jej nazwa: „palcówka”. Mensa ma szerokość ponad dwóch metrów i oddalona jest od każdej ze ścian na odległość około 90 cm. Kapłan najprawdopodobniej sprawował liturgię zwrócony twarzą w kierunku uczestniczących w  niej osób. Odnalezienie mensy pod posadzką kaplicy i  kamiennego lavabo umieszczonego niewiele ponad jej poziomem uświadamia fakt, że pierwotnie obiekt musiał być co  najmniej o  cały metr wyższy, co przydawało mu zapewne nie tylko dostojeństwa, ale i  piękna proporcjom. Jednym słowem: prawdziwie książęca kaplica dedykowana być może Najświętszej Maryi Pannie. Zdaje się na to wskazywać Maryjny program ikonograficzny zawarty – według dr. Jacka Witkowskiego – w ozdobnych elementach gotyckiej kamieniarki.

Fot. Tomasz Skórzewski

32

To co najcenniejsze Do zrobienia jest mnóstwo. Jeśli w przyszłym roku uda się pozyskać środki, to jest szansa, by  konserwację prezbiterium doprowadzić do końca. Kolejnym zadaniem wymagającym czasu i wysiłku będzie odrestaurowanie nawy dobudowanej do kaplicy Jolanty i Bolesława w  XV  w. Największym kłopotem będzie zapewne odpowiednia ekspozycja fragmentów istniejących tu  niegdyś polichromii. Zawód spotka tych, którzy naczytali się o  malowidłach Augusta Bertelmanna. Do dnia dzisiejszego przetrwały z nich zaledwie nikłe, bardzo rozmyte szczątki. Niejakie pocieszenie może stanowić fakt, że ukrzyżowany Chrystus z głównego ołtarza kaplicy jest znacznie wcześniejszą kopią obrazu Delaroche’a  niż sądzono dotychczas. Razem z ołtarzem (malowanym według pierwotnej wersji na  czarno) ma  być umieszczony naprzeciw wejścia z kruchty. Ta ostatnia wzbogaci się o epitafia umieszczone niegdyś na  ścianie zewnętrznej kościoła, potem w kaplicy, a teraz w nowym miejscu, miejmy nadzieję, ostatnim. I, co  najważniejsze, trzeba koniecznie obiekt zabezpieczyć z  zewnątrz przed działaniem szkodliwych czynników atmosferycznych. Kiedy na  kościele franciszkańskim kładziono nowe dachy, kaplicę pominięto. Cóż, to, co najcenniejsze, pozostaje często niezauważone. Jolanta Delura

Ziemia skarbami słynąca Kalisz i  jego najbliższa okolica to  wymarzone miejsce dla poszukiwaczy śladów przeszłości, także tych niezwykle cennych i  rzadkich. Co  kilkanaście lat archeolodzy, wspomagani przez amatorów z wykrywaczem metalu w garści, znajdują prawdziwy skarb. Fot. ze zbiorów Adama Kędzierskiego

Prace archeologiczne w Jastrzębnikach

Odkrywanie ukrytych skarbów to jedno z najstarszych zajęć, a  zarazem marzeń ludzkich. Nasza historia pełna jest opowiadań o  odkrywcach bądź nieszczęśnikach, którym nie udało się znaleźć tego, co było na wyciągnięcie ręki. Skarby składające się z monet, biżuterii bądź nieobrobionych kruszców, powierzane były ziemi jako depozyty, szczególnie w sytuacjach nadzwyczajnych, np. w czasie wojen. Zapewne większość z  nich została wydobyta przez właścicieli, gdy zagrożenie minęło. Wiele jednak pozostało w ukryciu do naszych czasów i  z  jakichś powodów szczególnie bogata w nie jest ziemia kaliska. Dobrzec Ostatnią zdobyczą, cenną ze względu na unikatową zawartość i  rzadko spotykaną wagę, jest skarb z Dobrzeca, który został zakopany mniej więcej przed 900 laty. Depozyt składa się głównie z  bryłek srebra, które naukowcy nazywają „plackami” i waży blisko 4 kilogramy. Cięższy był jedynie słynny skarb ze Słusz-

kowa. W  sumie tych „placków” było 570, przy czym ponad 200 znaleziono w  garnku, a  reszta była rozrzucona, zapewne podczas orki, na  powierzchni kilkudziesięciu arów. Jak często bywa, skarb został odkryty przez przypadek. Jeden z  mieszkańców Dobrzeca znalazł kilka bryłek, jak mu się wydawało, cyny. Na  szczęście wątpliwościami podzielił się z dr. Adamem Kędzierskim, pracownikiem Kaliskiej Stacji Archeologicznej Polskiej Akademii Nauk. W  efekcie, przy wsparciu amatorów z  detektorami metalu, z  ziemi wydobyto nie tylko „placki”, ale także kilka monet, dzięki którym można datować znalezisko na  przełom XI i  XII wieku. Bezpośrednio z  depozytem związane są zapewne dwie: denar krzyżowy z  końcowego okresu panowania Władysława Hermana oraz nieco starszy denar Ottona i Adelajdy produkowany w Saksonii w połowie XI w. Niezwykłość skarbu z  Dobrzeca polega

na tym, że, w przeciwieństwie do pozostałych znalezisk w  Polsce z  tego okresu, składa się niemal wyłącznie z owych „placków”. – Naszym zdaniem to  oznacza, że skarb należał do mincerza i to jest kolejna sensacja – podkreśla dr Kędzierski. Janków Inny depozyt także związany z  mennicą, tyle że starszą o  tysiąc lat (!), archeolodzy odkryli w podkaliskim Jankowie. W tym przypadku były to monety celtyckie datowane na okres pomiędzy 70 a  40  r. p.n.e. Numizmaty są tak charakterystyczne i wyjątkowe, że oficjalnie zyskały miano „typu kaliskiego”. O  tym, że zostały wybite pod Kaliszem, świadczy także kolejne znalezisko – fragment drutu o wadze monety, który zapewne miał być przetopiony. Z ciekawostek należy jeszcze odnotować datowane na I wiek n.e., przypominające głowę smoka, zapinki. Warto wyjaśnić, że domniemana mennica jest najstarszą w naszej części Polski, odpowiada chronologicznie warsztatom krakowskim i jest o ponad 1000 lat starsza 33

od  pierwszych mennic piastowskich. Pierwsze wykopaliska w  Jankowie prowadzono i  zakończono ponad pół wieku temu. Potem teren spenetrowali zaopatrzeni w  wykrywacze metali poszukiwacze skarbów, którzy zapewne wykopali niejeden zabytek, ale trafił on do prywatnych kolekcji. – To prawdziwy cud, że coś udało się nam znaleźć – uważa historyk i archeolog Sławomir Miłek. Znalezisko z  Jankowa ma  jeszcze jeden walor, bo  pośrednio może potwierdzać istnienie… ptolemeuszowskiej Kalisii. – Kalisia mogła składać się z  kilkudziesięciu osad położo‑ nych w  dolinie Prosny. Jedną z nich była osada w Jankowie, na  co  wskazywałoby bogate osadnictwo z okresu lateńskiego i  wpływów rzymskich – uważa Leszek Ziąbka, archeolog z kaliskiego muzeum. Jastrzębniki Kolejna „kalisiańska” osada mogła się znajdować w  pobliskich Jastrzębnikach, gdzie kaliscy naukowcy znaleźli denar republiki rzymskiej datowany na I w.p.n.e. To jeden z najstarszych numizmatów odkrytych na  terenie południowej Wielkopolski. Z ziemi wydobyto tu również monety celtyckie. z I w p.n.e. oraz niezwykle rzadkie zapinki z wyobrażeniem głowy zwierzęcia. Skarby sprzed 2000 lat odkryto właściwie przypadkiem, bowiem archeolodzy szukali tam przede wszystkim denarów krzyżowych, których kilka sztuk wyorał z  pola miejscowy rolnik. Niestety, skarb został częściowo zrabowany przez poszukiwaczy-amatorów, którzy bez zgody konserwatora, a  także niezbędnych umiejętności i wiedzy, w dużej mierze zniszczyli stanowisko archeologiczne. Zresztą nie tylko to. Ostatecznie udało się wydobyć z  ziemi ponad 800 zabytków, w  tym 630 monet różnego typu: ze  świątynią, pastorałem czy krzyżem prostym. Poza denarami krzyżowymi były to monety zachodnie – z  krajów niemieckich, czeskie i  węgierskie. Dzięki monecie czeskiej z czasów Wratysława czeskiego datowano moment ukrycia skarbu na początek lat 90. XI wieku. Zagorzyn Chyba najbardziej tajemniczym, bo niezachowanym do dziś, jest, znaleziony w 1927 r., a ukryty prawdopodobnie w  V-VI wieku, skarb z  Zagorzyna. Zawierał on bezcenne przedmioty: m.in. sześć złotych medalionów, ważący 20  kg zbiór srebrnych monet (3 tysiące denarów), a  także złote monety rzymskie z V w. (solidy Teodozjusza, Walentyniana i  Gracjana). Do  dziś ocalało z  tego niewiele. Jeden z  medalionów znajduje się w  Berlinie, inny w  Nowym Jorku. Srebrna sprzączka jest w  Muzeum Okręgowym Ziemi Kaliskiej w Kaliszu. 34

Denar Hermana Fot. ze zbiorów Adama Kędzierskiego

Piwonice To  jednak nie koniec skarbów wczesnośredniowiecznych. Najstarszym tego typu zachowanym znaleziskiem w  Wielkopolsce jest skarb z Piwonic, złożony do ziemi w glinianym naczyniu po  935 roku. Do  naszych czasów część obiektów uległa rozproszeniu, zachowane dwa dirhemy całe i  13 podzielonych oraz biżuteria srebrna ważą 18 g. Z kolei na terenie Rajskowa znaleziono przypadkowo pochodzący z  przełomu X i  XI wieku jeden z  najciekawszych, bo  bardzo zróżnicowany pod względem zawartości, skarb. Jest tu m.in. denar Bolesława Chrobrego ze  strzałą, drugi znany egzemplarz i  prawdopodobnie pierwsza polska moneta. Skarb został rozproszony przez odkrywców i najpewniej tylko niewielka jego część znajduje się w zbiorach MOZK. Słuszków Natomiast największe znalezisko pochodzi ze  Słuszkowa i  zostało ukryte w  garnku ok.  1105 roku. Zachowana do  dzisiaj część liczy aż 13061 zabytków w  sumie ważących 10  kg. Większość to  saskie denary krzyżowe, uzupełnione ich polskimi naśladownictwami. Do  najciekawszych elementów należy unika-

towy zespół monet Sieciecha, palatyna Władysława Hermana. To  jeden z  największych skarbów znalezionych w  ogóle na  ziemiach polskich. Kościelna Wieś Nowsze monety wydobyte zostały w Kościelnej Wsi. W XV wieku worek z  3572 monetami umieszczono w  glazurowanym na  zielono naczyniu glinianym. Są to  przede wszystkim denary z  okresu panowania pierwszych Jagiellonów, ale też pojedyncze rzadkie egzemplarze – z Achai (denar Filipa Sabaudzkiego panującego w  latach 1301-1307), Mołdawii, Chorwacji czy Węgier. Ten skarb znalazł nieżyjący już Wacław Mielcarek podczas budowy piwnicy w  domu przy ul. Dolnej. Mielcarek oddał cały skarb do  kaliskiego muzeum za co został uhonorowany… Srebrnym Krzyżem Zasługi, który wręczył mu osobiście Henryk Jabłoński, przewodniczący Rady Państwa. Mniejszych znalezisk w Kaliszu i okolicy nie brakuje. Z ciekawszych wymienić należy grosze praskie z  dwóch skarbów kaliskich znalezionych przy ul. Podwale i  Narutowicza, szelągi litewskie Jana Kazimierza, grosze koronne Augusta III, monety z  czasów panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego i  z  okresu Księstwa Warszawskiego odkryte w  Biskupicach pod Kaliszem oraz skarb kopiejek staroruskich z XVI wieku z Florentyny. Naukowcy, a  jeszcze bardziej domorośli poszukiwacze zabytków, wierzą, że to  nie koniec. Opowieści o kosztownościach ukrytych w mieście lub tuż za jego rogatkami nie brakuje. Mieszkańcy Kościelnej Wsi z pokolenia na  pokolenie przekazują opowieść o  wypełnionej złotem szwedzkiej karecie z  1706 roku. Z kolei młodzi historycy-amatorzy szukają złota zrabowanego przez Rosjan w  lutym 1813  r., które miało zatonąć w  Prośnie lub Swędrni. Te i  inne skarby ciągle czekają na swoich odkrywców. Z  drugiej strony archeolodzy marzą o  tym, żeby wreszcie skutecznie przebadać najstarsze części Kalisza, w dużej mierze niedostępne, a  jednocześnie coraz mocniej urbanizowane. Według naukowców najcenniejszy jest bowiem nie srebrny skarb, lecz całe zespoły zabytkowe w  kontekście osadniczym, prawdziwe ślady historii naszego miasta. Mariusz Kurzajczyk

Przyjaciele nauk z Kalisza Kaliskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk już od ćwierć wieku kreuje wizerunek Kalisza jako miasta sprzyjającego rozwojowi nauki i kultury. To w ramach KTPN powstało profesjonalne wydawnictwo mające na swoim koncie ponad 150 znaczących książek o Kaliszu i Ziemi Kaliskiej. Fot. Iwona Cieślak

– Kalisz od  zawsze miał ambicje naukowe, ambicje posiadania szkolnictwa wyższego, o  czym świadczy założenie w  mieście semi‑ narium diecezjalnego pod koniec XIV wieku, które funkcjonowało ponad 20 lat, zanim zostało przeniesione do Gniezna – podkreśla prof.  Krzysztof Walczak, prezes Kaliskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Kolejne pomysły na  szkolnictwo wyższe zaczęły pojawiać się znacznie później. Jedną z  osób nawołujących do  założenia nad Prosną uczelni wyższej był Alfons Parczewski. To  się jednak nie udało. Właściwie dopiero od  niedawna Kalisz może poszczycić się uczelniami wyższymi, ale niezależnie od tych ambicji akademickich, życie naukowe intensywnie się rozwijało. – Udanym eksperymentem było Kaliskie To‑ warzystwo Lekarskie – pierwsze w  Kaliszu – dodaje Krzysztof Walczak – ale już następne próby utworzenia ogólnego towarzystwa na‑ ukowego podjęte w  1959 roku nie skończyły się sukcesem. Inicjatorami starań o  rejestra‑ cję KTPN byli wówczas  m. in. dr  Krzysztof Dąbrowski, dr  Tadeusz Pniewski, artysta grafik Władysław Kościelniak oraz dr  Sta‑ nisław Kwirynowicz, zaś gotowość objęcia towarzystwa patronatem naukowym zgłosił prof. Aleksander Gieysztor. Kolejne tego typu działania pod patronatem prof.  Władysława Rusińskiego miały miejsce w listopadzie 1981 roku. W imieniu profesora pomysł firmowali Ryszard Bieniecki i  Krzysztof Walczak, wówczas dyrektorzy miejscowych bibliotek wojewódzkich. W  tym przypadku na  przeszkodzie stanął wybuch stanu wojennego w  grudniu 1981 roku. – Wróciłem do  tego pomysłu w  roku 1986 i  udało mi  się pozyskać do  współpracy zna‑ komitego człowieka, profesora Edwarda Po‑ lanowskiego, który niejako zastąpił zmarłego wcześniej profesora Rusińskiego. Ostatecznie

Prof. Krzysztof Walczak, prezes Kaliskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk

to autorytet jego i całego grona osób zaprzyjaź‑ nionych zdecydował, że uzyskaliśmy w czasie, który nadal był jeszcze bardzo trudny, zgodę na  powstanie Kaliskiego Towarzystwa Przy‑ jaciół Nauk – dodaje prezes – Zostało ono tak nazwane z dwóch powodów: po pierwsze – przyjaciele nauk to szersze grono ludzi, nie tylko naukowcy. Po drugie – w Kaliszu w tym czasie nie było wielu osób ze  stopniami na‑

ukowymi, nie chcieliśmy także zrażać wielu entuzjastów nauki bez tytułów. Nie ukrywam, że pewien wpływ miały też doświadczenia Po‑ znańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk pro‑ mieniujące na całą Wielkopolskę. Skład zało‑ życielski stanowiła grupa około 70 osób. Kie‑ dy próbowałem zarejestrować towarzystwo, zapytano o robotników i ich udział w KTPN. Moja odpowiedź brzmiała: jeśli tylko pracują 35

naukowo, to spełniają kryteria i mogą należeć do towarzystwa bez żadnego problemu. Do  spotkania założycielskiego Kaliskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk doszło 14 listopada 1987 roku. Rok później uchwalono statut oraz podzielono towarzystwo na  poszczególne komisje i  pracownie. W  ramach badań naukowych powstały m. in. trzy tomy Słownika biograficznego Wielkopolski połu‑ dniowo-wschodniej, stanowiącego absolutną podstawę biografistyki nie tylko Kalisza, ale całego dawnego województwa kaliskiego. Powstała też Bibliografia historii Kalisza oraz monografie niektórych szkół. Dzisiaj KTPN liczy ponad 150 członków rzeczywistych oraz kilku wspierających, w tym jednego członka zbiorowego – Państwową Wyższą Szkołę Zawodową im. Prezydenta Stanisława Wojciechowskiego. KTPN współpracuje również z  Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza oraz Wyższym Seminarium Duchownym w Kaliszu. – Nasze badania wykonywane w  ramach to‑ warzystwa, a  także indywidualnie publikuje‑ my w wydawnictwach KTPN. Bez przesadnej skromności możemy powiedzieć, że to właśnie ta działalność jest najbardziej widoczna, zbli‑ żamy się do  150 wydawnictw. Organizujemy też konferencje naukowe – dodaje prezes Walczak. – Dzięki kontaktom prof.  Edwarda Polanowskiego zorganizowaliśmy międzyna‑ rodową konferencję w 100-lecie urodzin Marii Dąbrowskiej, w  przyszłym roku odbędzie się kolejna, tym razem poświęcona powstaniu styczniowemu na Ziemi Kaliskiej. Wiele towarzystw naukowych mocno odczuwa odpływ kadr, ale KTPN jest absolutnym wyjątkiem. Nie brakuje ludzi młodych, którzy mają ambicje naukowe i  realizują je, działając w  Kaliskim Towarzystwie Przyjaciół Nauk. – Członkami KTPN nie są wyłącznie kali‑ szanie, ale także mieszkające w Polsce i poza granicami osoby, które związane są z miastem i Ziemią Kaliską – zaznacza prof. Walczak. – W  grudniu mieliśmy okazję wręczyć dyplom członkini honorowej Annie Żbikowskiej-Mi‑ goń, wychowance liceum Nazaretanek, kali‑ szance od  wielu lat mieszkającej i  pracującej we  Wrocławiu, znakomitej bibliolog, jednej z najlepszych w Polsce. Znani ludzie utrzymu‑ ją z nami kontakty i służą środowisku, a mło‑ dzi mogą zaprezentować swoje dokonania. Niemal wszyscy mają rozpoczęte prace nauko‑ we, wielu – otwarte przewody doktorskie, któ‑ re kończą się uzyskaniem stopnia i sukcesem. Szczególnie sobie cenimy obecność młodej ka‑ dry naukowej, która jeśli nie dzisiaj, to w przy‑ szłości zasili nasze uczelnie. Po latach działa‑ my z entuzjazmem i z optymizmem patrzymy w kolejne 25-lecie. Andrzej Kurzyński

36

Viva harmonia! Krzysztof Bondar należy do grona najzdolniejszych akordeonistów młodego pokolenia w Polsce. Sukcesów mógłby mu pozazdrościć niejeden zawodowy muzyk. A kaliszanin ma zaledwie 14 lat i jest już muzyczną wizytówką grodu nad Prosną.

Jego przygoda z akordeonem zaczęła się siedem lat temu. To wtedy za namową swojego dziadka trafił do  Państwowej Szkoły Muzycznej I  i  II stopnia im. Henryka Melcera w  Kaliszu. Od  samego początku jego nauczycielem jest Sławomir Moch, absolwent Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia w Kaliszu oraz Akademii Muzycznej w Łodzi w  klasie akordeonu prof.  Bogdana Dowlasza. Od  początku Krzysia wspiera też rodzina: rodzice i dziadek. – Lubię muzykę akordeonową i  chciałem, aby syn grał. Nie dał się namówić i teraz ża‑ łuje, kiedy widzi, jakie osiągnięcia ma  jego syn a  mój wnuk – mówi Wiesław Bondar. – Staram się dopingować Krzysia. Wspólnie jeździmy na konkursy. Kiedy wystaje się pod drzwiami i  czeka na  ogłoszenie wyników, presja jest wtedy ogromna. Ale wzruszeń nie brakuje, nieraz to i łzy popłyną. Dla nastolatka gra na  akordeonie to  w  tej chwili życiowa pasja i właśnie z grą na tym instrumencie wiąże swoją przyszłość. – W moim domu zawsze słuchało się muzyki akordeonowej. Zaciekawiło mnie brzmienie tego instrumentu i  postanowiłem właśnie na nim uczyć się grać – mówi Krzysztof Bondar. – Początki nie były łatwe. Trzeba było w  ogóle nauczyć się podstaw gry. Z  czasem jednak było coraz łatwiej. Niedługo potem przyszły pierwsze sukcesy na  arenie ogólnopolskiej, na  początku tytuł laureata XIII Słupeckich Spotkań Muzycznych w  2007 roku, rok później pierwsze miejsce na  XI Prezentacjach Muzyki Akordeonowej Harmonia Viva Centrum Kultury Zamek we Wrocławiu. Na swoim koncie ma także pierwsze miejsca w kategorii do 12 lat na  XVI Mławskim Festiwalu Muzyki Akordeonowej w  2010 roku, w  II kategorii na  XIX Międzynarodowym Konkursie Muzyki Akordeonowej w  Przemyślu w  2010 roku, na  Ogólnopolskich Przesłuchaniach uczniów klas akordeonu szkół muzycznych I  stopnia w  Warszawie organizowanych przez Centrum Edukacji Artystycznej czy też pierwsze miejsce na XVI Mławskim Festiwalu Muzyki Akordeonowej.

Największe sukcesy w  dotychczasowej karierze Krzysztofa przyszły w  tym roku. Kaliski akordeonista w maju wziął udział w 49. Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w  niemieckim Klingenthal. To  tutaj od ponad 150 lat mieści się słynny ośrodek produkcji wielu instrumentów muzycznych, w tym akordeonów, a sam konkurs ma rangę nieoficjalnych mistrzostw świata dla muzyków – akordeonistów, którzy są wnikliwie oceniani przez międzynarodowe jury. Startując w kategorii do lat piętnastu, Krzysztof Bondar zajął najwyższe miejsce, wygrywając w  dwóch etapach. Drugie miejsce zajął reprezentant Chin, a trzecie Francuz. – Każdy etap trzeba zagrać dobrze, gdyż na  koniec punktacja jest sumowana. Walka jest niesamowita, to  prawie tak jak rywali‑ zacja w sporcie – opowiada Sławomir Moch. – Każdy akordeonista wie, co znaczy wygrać Klingenthal. Krzysiowi zostanie to na zawsze, a ja mam satysfakcję, że ucząc go, potrafię po‑ kierować jego życiem muzycznym tak, iż, wy‑ jeżdżając na różne konkursy, zdobywa laury. Sławi Kalisz oraz Polskę. Warto dodać, że do  Klingenthal Krzysztof przyjechał jako zwycięzca 37. Międzynarodowego Konkursu Akordeonowego w chorwackiej Puli, gdzie dyplomem został uhonorowany nauczyciel Sławomir Moch za wzorowe przygotowanie swojego ucznia. Po tych sukcesach Krzysztof wyruszył na kolejną zagraniczną wyprawę. We wrześniu bieżącego roku wziął udział w 37. Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w  Castelfidardo we  Włoszech. Ta  urokliwa miejscowość słynie z tego, że prawie wszystkie akordeony produkcji włoskiej wytwarzane są właśnie w tym mieście. Krzysztof startował w kategorii B do lat 15, razem ze swoimi największymi rywalami z  Klingenthal. Kaliszanin nie miał sobie równych. W  listopadzie muzyk z Kalisza do licznych sukcesów dołożył jeszcze trzecie miejsce na  Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w  słowackim Popradzie. Udział w czterech zagranicznych konkursach zakończył się więc dla 14-latka i jego nauczyciela ogromnym sukcesem. Nie byłoby go jednak bez ciężkiej pracy.

Fot. Karina Zachara

Krzysztof Bondar

– Na grę na akordeonie poświęcam od dwóch do  czterech godzin dziennie. Przed samymi konkursami gram znacznie dłużej – tłumaczy Krzysztof Bondar. – Repertuar przygotowuję wspólnie z moim nauczycielem. Bardzo lubię muzykę Richarda Galliano, Astora Piazzolli i Francka Angelisa. Krzysztof Bondar w czerwcu ukończył PSM I stopnia im. H. Melcera w Kaliszu jako najlepszy absolwent roku 2011/2012 i  został wyróżniony przez Stowarzyszenie „Tryton” specjalną nagrodą. Podczas tegorocznych

wakacji uczestniczył w  warsztatach akordeonowych organizowanych przez Akademię Muzyczną w Gdańsku oraz Stowarzyszenie Akordeonistów Polskich i  Warszawską Akademię Muzyczną, gdzie pod okiem profesorów z  kraju i  zagranicy doskonalił swój warsztat. Dowodem uznania dla jego dokonań są liczne rekomendacje wystawione przez osoby będące autorytetami w dziedzinie akordeonistyki. Krzysztof Bondar kontynuuje naukę w  Państwowej Szkole Muzycznej II stop-

nia im.  H.  Melcera w  Kaliszu. Jego sukcesy coraz częściej dostrzegane są na  zewnątrz. Wspólnie ze swoim nauczycielem zainaugurował Festiwal Solistów i Zespołów Akordeonowych w Kotlinie, był też jedną z gwiazd salonu poezji Czesława Miłosza w  Teatrze im. W. Bogusławskiego w  Kaliszu. Krzysztofa i o Krzysztofie zapewne jeszcze nie raz usłyszymy, nie tylko przy okazji kolejnych sukcesów. Andrzej Kurzyński

37

Złote głosy Kopernika Fot. Jakub Seydak

Chór Kopernik z III Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika

Piętnaście lat, jeden miesiąc i siedemnaście dni. Tyle trwa droga na szczyt. Tyle czasu minęło od chwili założenia Chóru Kopernik w III Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika do momentu zdobycia przez młodych śpiewaków Złotego Kamertonu za zwycięstwo w finale XXXII Ogólnopolskiego Konkursu Chórów á Cappella Dzieci i Młodzieży w Bydgoszczy.

38

Fot. Jakub Seydak

Zaczęło się tak, jak zaczyna się w przypadku wielu szkolnych chórów. Dyrygentka Henryka Iglewska-Mocek przeprowadziła nabór do nowo powstającej grupy. Zapaleni do muzycznego projektu licealiści po niespełna miesiącu ćwiczeń dali pierwszy koncert z okazji Dnia Nauczyciela. Po kilku kolejnych występach w szkole Chór Kopernik wyszedł z murów III LO i coraz częściej prezentował swoje umiejętności na licznych festiwalach, uroczystościach i przeglądach artystycznych. Przyszedł też czas na pierwsze sukcesy. Niestety, nauka w liceum trwa tylko trzy lata i tylko przez tak krótki czas młodzi artyści mogą śpiewać w Koperniku. Potem opuszczają i szkołę, i chór. Ten jednak odnosi kolejne sukcesy. Jak to jest, że - mimo ogromnej rotacji składu - zespół z III LO przez kilkanaście już lat jest etatowym zwycięzcą wielu festiwali? Ktokolwiek pracował z dyrygentką Hen-

ryką Iglewską-Mocek przyznaje, że jest ona osobą wyjątkową. Kocha muzykę i miłością tą zaraża uczniów. Liczne tryumfy nie rodzą się jednak tylko dzięki ogromnej pasji, chociaż ta jest oczywiście niezbędna. W parze z nią muszą iść nieprzeciętne umiejętności, które chórzyści z Kopernika nabywają dzięki swojej dyrygentce. Receptę na sukces wzbogaca jej charyzma i chęć zrozumienia ucznia. Liczne gabloty z pucharami, statuetkami, dyplomami i medalami potwierdzają tylko, że to faktycznie działa. Najlepszy chór w Polsce znany jest nie tylko nad Wisłą. Śpiewacy z Kopernika dali kilkanaście koncertów za granicą. Występowali na niemieckiej wyspie Norderney oraz w kilku miejscowościach włoskiego regionu Lombardia. Podczas swoich europejskich wojaży nie ograniczali się jednak tylko do oficjalnych koncertów. W ramach przypływu muzycz-

nego uniesienia pozwolili sobie chociażby na spontaniczny występ na pełnym ludzi Piazza del Duomo w Mediolanie. Grupa śpiewających nastolatków była dla Włochów nie lada atrakcją. W ciągu piętnastu lat przez Chór Kopernik przewinęło się kilkuset młodych artystów. Część z nich po zakończeniu szkoły rozstała się z muzyką. Są jednak i tacy, którzy kontynuowali śpiewacze kariery. Wszyscy wychowankowie dyrygentki Henryki Iglewskiej-Mocek przez piętnaście lat przysporzyli swojej szkole i całemu Kaliszowi wielu powodów do radości. Pozwala to przypuszczać, że przy okazji kolejnego jubileuszu lista wspaniałych sukcesów będzie znacznie dłuższa. Juliusz Kowalczyk

39

Fot. Tomasz Ziółkowski

Recenzja

Trzy po trzy i Przełamując fale na kaliskiej scenie

Rzadko w  tym samym teatrze, a  już zwłaszcza poza wielkimi aglomeracjami, wystawia się dwie premiery w przeciągu dwóch tygodni. Stało się tak w kaliskim Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. Najpierw, 29 września 2012, zagrano na Dużej Scenie Trzy po trzy wg arcydzieła polskiego pamiętnikarstwa pióra Aleksandra Fredry, który swymi wspomnieniami objął przede wszystkim okres służby wojskowej w  armii napoleońskiej. Jednak nie tylko refleksje o  historycznych wydarzeniach zapisane zostały na kartach Fredrowskiego pamiętnika, znalazły się na nich także relacje ze spotkań z ciekawymi, często przypadkowo poznanymi ludźmi, którzy – w przeciwieństwie do cesarza Francuzów i jego świty – niezbyt wyraziście zaznaczyli swą obecność w dziejach Europy. Rudolf Zioło, reżyser kaliskiego przedstawienia, jak dotąd z  sukcesami realizował swoje plany artystyczne w  teatrze nad Prosną. Warto przypomnieć choćby Plażę Petera Asmussena, Mojego Nestroya Petera Turriniego czy Orkiestrę „Titanic” Christo Bojczewa. Po  stronie osiągnięć może Zioło zapisać również Trzy po  trzy. Podczas adaptacji utworu reżyser współpracował z  Igą Gańczarczyk, a owocem ich działań stało się niezwykle udane połączenie prozy Fredry z  krótkimi fragmentami dzieł Władysława Bełzy, Marka Bieńczyka, Jerzego Pilcha, Henryka Sienkiewicza i innych pisarzy. W  kaliskim przedstawieniu został utrzymany gawędowy styl Trzy po  trzy. Aktorzy nierzadko zwracali się bezpośrednio do  widzów, opowiadając i  komentując przebieg zdarzeń. Zrazu można było nawet odnieść wrażenie, że spektakl będzie przegadany i nużący, tym bardziej że scenografię stanowiła właściwie pusta przestrzeń, zapełniało ją tylko siedem krzeseł, notabene świetnie ogranych przez aktorów. 40

Przełamując fale, Sara Celer-Jezierska, Dobromir Dymecki

W przedstawieniu wyeksponowane zostały treści humorystyczne, do tego mocno ironiczne, z ostrzem skierowanym w nas samych – Polaków. Na  popremierowym spotkaniu nierzadko padały wśród komentatorów głosy, że widowisko można uznać nawet za ostrą satyrę na nasze narodowe tradycje i mentalność, co nie wszystkim przypadło do gustu. Najbardziej wyraziście pokazano to w scenie z Matką Boską Częstochowską, która dopiero wtedy została rozpoznana, gdy poprosiła o swój „mundur”, czyli niebiesko-granatowy płaszcz ozdobiony złotymi liliami. Po chwili za Madonną Jasnogórską wyłoniły się w tle... Matka Boska Kijowska i Matka Boska Suzdalska. Ponieważ reprezentowały różne obszary, a  nawet religie, w  dość kłótliwej atmosferze wszystkie trzy wyrażały opinie o swej randze i pozycji wśród ikon Bożej Rodzicielki. Spór wygrała Częstochowska, chyba najbardziej zdecydowana w  wygłaszaniu swych poglądów, co okraszone zostało wymownymi brawami kaliskiej publiczności. Wiele scen w  przedstawieniu było szczególnej urody, do  czego przyczyniła się też gra świateł. Ciekawie zaprezentowano obrazy bitewne, utrzymane w  mocno parodystycznym klimacie. W  towarzystwie radosnych szmerów widowni konnica... na  krzesłach próbowała dotrzeć od  kulis do  proscenium, gdy nagle wśród dymu wjechały miniaturowe czołgi, armaty, wleciał helikopter, czyli

zdalnie sterowane modele plastikowych sił zbrojnych. Kolejne sceny tylko pozornie przyniosły poważniejszy nastrój. Niewielkie krzyże wbijane w podłogę przez aktorów nawiązywały do ofiar wojen, jednak wygłaszane teksty sprawiły, że kpiące tony w  spektaklu ciągle dominowały. Trudno wskazać role lepiej lub gorzej zagrane, poziom występujących był wyrównany, aktorzy kreowali postaci bardzo dobrze pasujące do humorystycznego klimatu sztuki. Niemniej szczególnie pozytywnie zapisała się w  mej pamięci Izabela Piątkowska jako Matka Boska Częstochowska. Była taka... swojska, taka szczera, prosta (chwilami może i  prostacka) i  sprawił to  nie tylko roboczy strój, w którym pojawiła się na początku tej sceny, ale jej mowa i zachowanie. Druga kaliska premiera odbyła się 13 października 2012 roku. Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego wystawił na Scenie Kameralnej Przełamując fale, przedstawienie oparte na  adaptacji scenariusza filmu Larsa von Triera, który współpracował przy tym z  Peterem Asmussenem, dramatopisarzem, i Davidem Pirie, scenarzystą. Należy dodać, że duński film zdobył w  1996 Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes, co przyniosło reżyserowi zasłużoną sławę. Fabuła dzieła, osadzona w realiach Szkocji drugiej połowy minionego wieku, skupiona jest wokół losów Bess McNeill

wychowanej zgodnie z  nakazami lokalnego, konserwatywnego kościoła (u von Triera był to  odłam kalwiński). Na  swoje nieszczęście dziewczyna zakochała się w  Janie Nymanie, mężczyźnie pracującym na platformie wiertniczej, który wyznawał zupełnie odmienne wartości niż współwyznawcy Bess. Spotkało się to  z  niechęcią, a  nawet wrogością lokalnej społeczności, dla której Jan był obcy. Wkrótce po ślubie doszło do tragedii. W wyniku wypadku na platformie główny bohater został sparaliżowany. Wrócił na ląd do żony, ale nie mógł już podnieść się z łóżka. Skończyły się również z powodu kalectwa zbliżenia seksualne między małżonkami, co  doprowadziło do kolejnej tragedii. Jan nakłonił bowiem Bess, aby uprawiała seks z nieznanymi mężczyznami, a potem zdawała mu z tego relację. Kobieta zrazu sceptycznie podeszła do  prośby, ale w  końcu zaakceptowała pomysł męża, uznając to  za  akt poświęcenia, będący – według niej – także życzeniem samego Boga, który sprawi cud i uzdrowi sparaliżowanego. Niestety, dziewczyna została brutalnie zamordowana przez przygodnego kochanka. Wkrótce po  tym zdarzeniu Jan odzyskał sprawność w  nogach, jednak oburzeni członkowie zboru nigdy nie wybaczyli Bess niemoralnego postępowania, potępiając ją nawet po śmierci. Kaliskie przedstawienie, które jako widowisko sceniczne jest polską prapremierą, wyreżyserował Maciej Podstawny. W  poprzednim sezonie ów młody jeszcze reżyser wy-

stawił w Teatrze im. Bogusławskiego Gwałtu, co  się dzieje! wg Fredry. Nie był to  z  wielu powodów udany spektakl, ale nie ma potrzeby o  tym teraz wspominać, tym bardziej że mimo pewnych mankamentów Przełamując fale okazało się dość dobrą realizacją. W  głównych rolach wystąpili gościnnie Sara Celler-Jezierska i  Dobromir Dymecki. Zwłaszcza tegoroczna absolwentka wrocławskiej PWST, czyli mało doświadczona jeszcze artystka, ujmowała na  scenie szczerością, prawdą w zachowaniu i przekazie tekstu. Pozostali wykonawcy współtworzyli poważną, chwilami nawet dość ciężką atmosferę sztuki. W  przedstawienie wplecione zostały sekwencje filmowe nagrane specjalnie z  aktorami na potrzeby spektaklu: ślub i wesele, spotkanie małżonków w lesie, rozmowa telefoniczna, Jan leżący na szpitalnym łożu oraz pobicie Bess przez chuliganów. W  pewnym momencie grający opuszczali na  scenę spory ekran i  odtąd sala teatralna zamieniała się w  kinową. Nie wypadło to  zbyt dobrze, ponieważ filmy były zdecydowanie za  długie i  chyba największym ich walorem było uświadomienie widzom, że na  żywo nie da się niczym zastąpić aktora na scenie, bo to on głównie tworzy sztukę sceniczną, na co ongiś zwrócił uwagę Jerzy Grotowski, bodaj największy polski reformator teatru, choć ciągle niedoceniany na rodzimym gruncie. Maciej Michalski

Trzy po trzy wg Aleksandra Fredry Adaptacja: Iga Gańczarczyk, Rudolf Zioło Reżyseria: Rudolf Zioło Scenografia: Wojciech Stefaniak Muzyka: Bolesław Rawski Obsada: Grzegorz Gzyl – Pisarz-ironista, Marcin Trzęsowski – Fantasta-megaloman, Wojciech Masacz – Kretyn-erudyta, Lech Wierzbowski – Filozof-sceptyk, Szymon Mysłakowski – Żołnierz-samochwała, Marek Szkoda – Mizantrop, Zbigniew Antoniewicz – Polak-katolik i Nekroman-esteta, Izabela Piątkowska – Matka Boska Częstochowska, Kama Kowalewska – Matka Boska Kijowska, Ewa Kibler – Matka Boska Suzdalska. Premiera: 29.09.2012 Lars von Trier, Peter Asmussen, David Pirie, Przełamując fale Adaptacja: Vivian Nielsen Przekład: Sara Celler-Jezierska Opracowanie tekstu i reżyseria: Maciej Podstawny Scenografia i kostiumy: Kaja Migdałek Muzyka i opracowanie muzyczne: Anna Stela Obsada: Izabela Beń – Sylvia, Sara CellerJezierska – Bess McNeill, Małgorzata Kałędkiewicz – Dodo, Bożena Remelska – Nell McNeill, Dobromir Dymecki – Jan Nyman, Remigiusz Jankowski – Terry, Maciej Grzybowski – Przewodniczący Rady Zboru, Michał Grzybowski – Pastor, Michał Wierzbicki – Dr Richardson. Prapremiera polska: 13.10.2012 Fot. Tomasz Wolff

Trzy po trzy, scena zbiorowa

41

Notatnik kuturalny Rys. Joanna Czajczyńska

Rola w zespole Debiutował w Kaliszu jeszcze jako student, reżyserując Baśń jesienną Tadeusza Słobodzianka. W tym sezonie pokazał Trzy po trzy według Aleksandra Fredry. Rudolf Zioło jest tegorocznym laureatem Nagrody Prezydenta Miasta Kalisza. Rudolf Zioło

Pochodzi z Oleśnicy Śląskiej. Ukończył filologię polską na  Uniwersytecie Jagiellońskim w  Krakowie, a  później studiował w  leningradzkim Instytucie Teatru, Muzyki i  Kinematografii na Wydziale Reżyserii i Dramatu. Do Kalisza trafił na początku lat 80. – Byłem jeszcze studentem, dojechałem tutaj do  gru‑ py zaprzyjaźnionych krakowskich aktorów. To  był fajny pokoleniowy teatr, zbudowany na  bazie ostatniego roku krakowskiej szkoły teatralnej. Dyrektorem była Roma Próch‑ nicka, a  Tadek Słobodzianek, początkujący pisarz, był kierownikiem literackim i  sztuka, którą reżyserowałem, była jego debiutem dra‑ maturgicznym. Tu  zadzierzgnąłem też więź z  kompozytorem Januszem Stokłosą – wspomina Rudolf Zioło. Został reżyserem, chociaż po studiach polonistycznych mógł liczyć na  posadę asystenta na  uczelni. – Z  lęku, że zatrzymają mnie na  asystenturze, z  determinacją rzuciłem się na studia reżyserskie, żeby nie ugrzęznąć w bi‑ bliotece. To  była fascynacja prowincjusza; jeszcze jako młody chłopak o teatrze czytałem, nie oglądając przedstawień – mówi reżyser. W  ostatnich sezonach regularnie współpracuje z kaliską sceną kierowaną przez dyrektora Igora Michalskiego. W  Teatrze im. 42

Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu reżyserował: The New Electric Ballroom E. Walsha oraz Plażę P. Asmussena, Mojego Nestroya P. Turriniego z Tomaszem Kotem w roli tytułowej oraz Orkiestrę Titanic Ch. Bojczewa. Jego ostatni spektakl pokazywany w  grodzie nad Prosną to  Trzy po  trzy na  podstawie wspomnień Aleksandra Fredry. – Dzisiaj nie pisze się ról, nie pisze się scen, przemontowuje się klasykę literacką, pastiszuje, zmienia drama‑ turgię. To  jest prawomocny kierunek, to  jest tendencja światowa, ale sądzę, że nie można monopolizować żadnego z  języków, żadnego ze  sposobów myślenia o  teatrze, bo  to, że on przetrwał 2000 lat, to  jest potęga literatury. Cieszę się, jak teatr ma wiele twarzy i na różne sposoby nawiązuje kontakt z  widzem. Oczy‑ wiście, niechętnie się przyglądam spektaklom, w których za dużo jest „chwytu” telewizyjne‑ go i  boję się, że to  może działać samobójczo, wszak tutaj telewizja i  film zawsze będą lep‑ sze. Lepiej bronić gatunku przez pozycję akto‑ ra w teatrze. Talentów aktorskich nie brakuje, natomiast widać zmianę poetyki, która jakby przesuwa kreację aktorską na  plan drugi – przyznaje R. Zioło. Reżyser potrafi znaleźć wspólny język z kaliskim zespołem, czego efektem są świetne

kreacje aktorskie i dobre spektakle, zwykle najciekawsze w sezonie. – Nie mam żadnych kwalifikacji osobowościowych, żeby upra‑ wiać ten zawód z pozycji władcy. Ważny jest dla mnie dobry prywatny kontakt, pewna intymność pracy, taki styl najbardziej so‑ bie cenię. Spotkanie z  ludźmi jest dla mnie najważniejszą okolicznością do  uprawiania zawodu. Całe życie miałem pod tym wzglę‑ dem szczęście; jest coś takiego, że nie chcę i nie mam tego w naturze, żeby grać rolę re‑ żysera. I  taka autentyczność we  współpracy likwiduje bardzo wiele napięć i  przeszkód w porozumieniu. Konstruuję spektakl razem z  zespołem; oczywiście mam jakąś intuicję, bo  to  jest w  ogóle imperatyw, żeby robić tę sztukę, ale później jest duża elastyczność; nigdy nie wiadomo, czy to aktor stworzył po‑ stać, czy literatura ją stworzyła. Jakby przez osobowość i właściwości człowieka ten tekst literacki się interpretuje. I to jest chyba rola reżysera – mówi Zioło. Doceniając osiągnięcia Rudolfa Zioło w Teatrze im. W. Bogusławskiego Janusz Pęcherz przyznał reżyserowi doroczną Nagrodę Prezydenta Miasta Kalisza. Przemo Klimek

Notatnik kuturalny

wieku dwudziestego. Autor był świadkiem wydarzeń niezwykłych, w wielu uczestniczył, widział agonię imperium carów i  był przy narodzinach Polski niepodległej. Został jej pierwszym przedstawicielem w  Gdańsku,

Spotkanie po latach

Czy mogli się spotkać? Mogli, choć to mało prawdopodobne, bo  dzieliła ich różnica dwóch pokoleń, a  pięćdziesięcioletni mężczyzna rzadko zwraca uwagę na  kilkuletnią smarkulę. Ale jeśli już, to  z  pewnością w  domu, może w  młynie braci Kowalskich, tych Kowalskich, co to wybudowali największy wówczas, pięciopiętrowy (z windą!), modernistyczny dom w Kaliszu przy ulicy Śródmiejskiej. On, prezes Związku Ziemian, ona, kilkuletnie dziewczę, wnuczka Maurycego Kowalskiego. Ten ziemianin to  Mieczysław Jałowiecki, potomek książęcego rodu Pieriejasławskich-Jałowickich z  Rusi Wołyńskiej, skoligacony z  Wańkowiczami, Moniuszkami i  co  znamienitszymi nazwiskami rodów litewskich, autor znanych już czytelnikom trzech tomów memuarów, które zebrane pod jednym tytułem Na skraju Imperium i inne wspomnienia (Czytelnik, Warszawa 2012) ukazały się właśnie na półkach księgarskich.

Ona, Janina David, pisarka brytyjska urodzona w Kaliszu, córka małżeństwa Dawidowiczów, przeżyła Holokaust i dała swej pamięci tego czasu najlepszy wyraz we  wspomnieniach Skrawek nieba. Trzyczęściowe wspomnienia Jałowieckiego są wspaniałą panoramą czasów przełomu – pierwszej wojny światowej, rewolucji bolszewickiej w  Rosji i  narodzin nowej epoki,

który zyskał na  mocy traktatu wersalskiego status Wolnego Miasta. Nas najbardziej interesuje trzecia część wspomnień, która nosi tytuł Requiem dla zie‑ miaństwa i obejmuje lata 1922 – 1939, które autor spędził na  ziemi kaliskiej, w  majątku Kamień, poślubiwszy jego właścicielkę Zofię z  Ramockich primo voto Wyganowską. Tu pan Mieczysław nie poskąpił pióra i swego dosadnego, niebywale jędrnego stylu, doskonale oddającego wrodzony zmysł obserwacji, poczucie humoru, dystans do  świata i  ludzi oraz nieprawdopodobne umiłowanie życia. Prawdziwą ucztę przeżywa ten, kto lubi gawędę szlachecką i  czerpie rozkosz z  błyskotliwych portretów ludzi (kogóż tu nie ma! Są Niemojowscy z  Marchwacza, zagorzały, a przez to komiczny endek Ignacy Chrystowski z  Tłokini, hołysz i  dusza każdego towarzystwa Felek Karśnicki z  Majkowa i  wiele, wiele innych barwnych postaci), opisu obyczajów, relacji z  wydarzeń towarzyskich, ale też poważnych zgoła konfliktów politycznych i  napięć społecznych. Niekoniecznie autor jest wiarygodny we wszystkim, co mówi, ale ten styl, to pióro wynagradzają wszelkie wątpliwości. Gdy pisze: W Kaliszu było kilka młynów, ale ja  zawsze wybierałem należący do  braci Ko‑ walskich, izraelitów, pana Moryca i pana Le‑ ona. Pan Leon był człowiekiem światowym, jeździł do  Zakopanego, gdzie, jak powiadał, uprawiał sport narciarski i  stale mnie na‑ mawiał, abym mu towarzyszył, to  wiemy,

że za chwilę spotka nas przedniej marki suspens. Nie mylimy się, bo  oto ciąg dalszy: „– Panie prezesie – mówił – ja pana koniecz‑ nie namawiam na  to  Zakopane. Tam wiele pierwszorzędnych przyjemności, ładne panie, co  można z  niemi wieczorem poruszać się w  tego fokstrota czy jakiego innego bostona, a  we  dnie pojeździć z  góry na  nartach. (…) Ja pana prędko nauczę, bo wszyscy mówią, że ja jestem pierwszorzędny „narcista”. W  domu Kowalskich mógł zatem spotkać pan Mieczysław rezolutną, wszechstronnie utalentowaną Jasię, która po  latach zanotuje: Nazwisko Kowalskich było znane w  całej okolicy i  wszyscy rozpoznawali długi czarny samochód dziadka, a  tym bardziej srebrną skodę wujka, która musiała być jedną z  nie‑ wielu w kraju. Świetnie zdawałam sobie z tego wszystkiego sprawę i byłam dumna, że należę do tej rodziny. Wiedziałam, że z czasem więk‑ szość jej majątku przejdzie na mnie…. Świat szczęśliwego dzieciństwa Janiny Dawidowicz zgasł we wrześniu 1939 roku. Bezpowrotnie. Mała dziewczynka podzieliła los polskich Żydów. Niebo, które rozpościerało się nad nią połacią nieskończoności, skurczyło się do  niewielkiego skrawka, przez który słońce przedostawało się z trudem. Ten skrawek wyznaczały kolejne podwórka-studnie w getcie warszawskim. Niby dużo wiemy o  Holokauście z  książek, filmów, telewizji, muzeów, a  jednak Janiny David Skrawek nieba (Magnum, Warszawa 2012), który ukazał się teraz po pięćdziesięciu latach po polsku, robi kolosalne wrażenie. Oczyma dziecka oglądamy najokrutniejsze z  okrutnych doświadczeń ludzkości, monumentalny dramat. Autorka jest naszą przewodniczką po świecie cierpienia, nienawiści, przemocy i zbrodni, a że potrafi opowiadać – bez patosu, bez histerii, z jakąś niezrozumiałą dzisiaj rzeczowością – jej narracja sprawia dojmujący ból. Uratowali ją rodzice, umieszczając za murami w polskiej rodzinie; bezpiecznym „skrawkiem ziemi” stał się klasztor katolicki, a następnie sierociniec. Po wyzwoleniu na krótko wróciła do Kalisza. Wspomnienia Janiny David zaczynają się na Krzyżówkach i kończą w tej podkaliskiej wsi i wypoczynkowej miejscowości zarazem. To  kraina, w  której przeżyła najpiękniejsze, najradośniejsze chwile. Po wojnie pisała: Moi rodzice nie żyją (…) Ten cały kraj jest grobem, cała ziemia jest ogromnym grobowcem i oni są gdzieś jej częścią. Mogę teraz wyjechać, ale tak długo jak będę mogła dotknąć ziemi, nie stracę z nimi kontaktu. I wyjechała z Kalisza, z Polski. Mieszka do dzisiaj w Londynie. Dawno nie miałem w  ręce książki, w  której Kalisz byłby tak intensywnie przeżywany, tak bardzo osobisty, sensualny. Decyzji o opuszczeniu miasta nie podejmowała szybko, lecz 43

w końcu ją podjęła. Samotna, szesnastoletnia, nieprawdopodobnie doświadczona i  bardzo wrażliwa dziewczyna pobiegła do  świata, który wyciągnął ku  niej ręce. Ale wcześniej żegnała się z rodzinnym miastem: Gdy nade‑ szły pierwsze dni wiosny, przestałam udawać, że się uczę, cały wolny czas spędzałam w par‑ ku, leżąc głową w  dół na  stromym brzegu rzeki, wpatrując się w jej nurt. W najbardziej zapuszczonej części parku było miejsce, które wystawało jak dziób statku pomiędzy szarym rozwidleniem rzeki, i  można tam było zapo‑ mnieć, że z tyłu znajduje się ląd i miasto. Jeśli tych dwoje autorów nie spotkało się w rzeczywistości, to spotkało się teraz, w innej przestrzeni i w innym czasie. W Kaliszu. Ryszard Bieniecki

Miasta zmarłych z kaliskiej Rogatki Aż dziewięć lat zabrało autorowi przygotowanie drugiego wydania Zabytkowych cmen‑ tarzy przy Rogatce w Kaliszu, ale nie zmarnował on tego czasu. Stanisław Małyszko poszerzył książkę o  kilkadziesiąt stron oraz wiele ciekawych, także archiwalnych fotografii.

który jest pochowany na cmentarzu ewangelicko-augsburskim. Do tej pory przyjmowano, że zmarł w 1813 roku, bo ktoś tak kiedyś napisał. Faktycznie pułkownik pożegnał się z tym światem cztery lata później, a Małyszce udało się nawet ustalić, że miało to  miejsce o godz. 6 rano w domu przy ul. Warszawskiej. Po  raz pierwszy na  łamach książki pojawia się kilku innych, zasłużonych dla miasta i  Polski kaliszan, jak choćby Feliks Fundament-Karśnicki, ostatni właściciel Majkowa i  najbardziej znany członek tego rodu. Małyszko przypomniał, że Karśnicki był  m. in. wydawcą i redaktorem Gońca Kaliskiego. Na  cmentarzu katolickim leży w  grobowcu rodzinnym. Interesujących, często bardzo skomplikowanych życiorysów zasłużonych kaliszan jest tu znacznie więcej, choć przecież to głównie rzecz o cmentarzach. Autor słusznie założył, że miasta zmarłych (nekropolis) to nie tylko kamienne nagrobki. Wracając do  zmian w  porównaniu z  pierwszym wydaniem, warto wspomnieć, że książka zyskała twardą oprawę, co na pewno przedłuży jej żywot. Ciekawych zdjęć nie brakuje, choć takich nigdy dosyć. Podczas promocji książki Stanisław Małyszko pokazał znacznie więcej fotografii z przeszłości. Szkoda, że tylko niewielka ich część znalazła się w książce. Kto pamięta, że jeszcze na  początku lat 60. XX wieku na  cmentarz prawosławny wiodła wąska ścieżka, a okolice porastały krzaki i chwasty? Miejmy nadzieję, że Zabytkowe cmentarze zachęcą władze miasta i  administratorów nekropolii do uratowania tego, co niebawem pozostanie tylko na zdjęciach i w albumach. Mariusz Kurzajczyk

Stanisław Małyszko, Zabytkowe cmentarze przy Rogatce w Kaliszu, Kaliskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, Kalisz 2012.

12 oddechów roku

Przy okazji, jak przyznał w czasie uroczystej prezentacji, poprawił informacje niesprawdzone lub niepewne. Jedną z  nich jest data śmierci pułkownika wojsk polskich w dobie napoleońskiej Wojciecha Bożymira Greffena, 44

Po jednej piosence na każdy miesiąc roku proponują autorzy płyty zatytułowanej 12 oddechów. Są nimi dwaj znani już artyści: orionista ks. Marek Chrzanowski, który od kilkunastu lat para się poezją, oraz kaliski muzyk młodego pokolenia - Jakub Tomalak. Ten ostatni dał się poznać (nie tylko kaliszanom) jako utalentowany kompozytor i dyrygent, współtwórca popularnego w Kaliszu Festiwalu „Abba Pater” i współautor dwóch bardzo dobrze przyjętych muzycznych krążków. Pierwszy z nich to Listy muzyczne do

słów Daniela Sudoła, drugim jest opracowana do spółki z Chórem Duszpasterstwa Akademickiego w Kaliszu Nowa Pieśń. Znaczącym dopełnieniem obu był polski hymn Światowych Dni Młodzieży w Madrycie rozbrzmiewający przed dwoma laty w wielu zakątkach świata. Tym razem Jakub Tomalak sięgnął po wiersze ks. Marka Chrzanowskiego, pełne zadumy nad życiem, które przemija, ale się nie kończy. Postanowił również po raz pierwszy zaprezentować się słuchaczom w roli solisty. To swego rodzaju powrót do początków jego przygody z muzyką, rozpoczętej udziałem w festiwalach poezji śpiewanej. Dziś poezja ta powraca w znacznie już doskonalszej oprawie oraz wykonaniu. Powodem jest fakt, że autor ma za sobą nie tylko studia muzyczne, ale również pracę na kaliskim Wydziale Pedagogiczno-Artystycznym UAM oraz w tutejszej Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej, gzie prowadzi chór akademicki. Stylistyka piosenek składających się na płytę 12 oddechów oraz ciepły wokal ich wykonawcy przywołują skojarzenia ze znanymi ulubieńcami polskiej publiczności: Markiem Grechutą, Stanisławem Sojką czy wreszcie Mieczysławem Szcześniakiem, który (co warto podkreślić) wprowadzał Jakuba Tomalaka w arkana wokalistyki. Tak więc mamy przed sobą dwanaście niepowtarzalnych kompozycji, z których każda przypomina dobre chwile kończącego się roku i wabi urokami tego, który nadchodzi. W sam raz coś pod choinkę i na Nowy Rok! Jolanta Delura

12 oddechów: - słowa: ks. Marek Chrzanowski fDP - muzyka i śpiew: Jakub Tomalak - instrumenty klawiszowe: ks. Grzegorz Mączka - gitara: Marcin Mańka - instrumenty perkusyjne: Jarosław Maćkowiak.

Człowiek ze stali o gołębim sercu Z uszkodzonym obojczykiem można przejechać prawie 100 kilometrów na rowerze, a potem jeszcze przebiec 42 km. W każdym razie tej sztuki dokonał Adam Marian Walczak, pierwszy polski ironman, niestrudzony propagator biegania, niezwykły człowiek. 23 grudnia mija 10. rocznica Jego śmierci. Fot. ze zbiorów Mariusza Kurzajczyka

Marian Walczak

Maryś, jak nazywali go przyjaciele i koledzy, był sportowcem wszechstronnym: gimnastykiem, bokserem i wreszcie maratończykiem. Choć prawdziwe sukcesy sportowe święcił w  pięściarstwie, pozostał w  naszej pamięci przede wszystkim jako niestrudzony propagator biegania, pierwszy polski ironman i niezwykły człowiek. Przygodę ze sportem zaczynał tuż po wojnie w  kaliskiej Bielarni. Kopał piłkę, a  potem przez kilka lat ćwiczył gimnastykę. Wreszcie kolega z podwórka namówił go na kilka

treningów bokserskich, bo  akurat w  klubie brakowało dobrego zawodnika w wadze papierowej. Włókniarz, który w 1949 r. powstał z Bielarni, miał wtedy solidnych pięściarzy. Właśnie wtedy rozpoczął karierę choćby przyszły wicemistrz Europy Tadeusz Grzelak. W  lidze Walczak zadebiutował 12 listopada 1950 roku. W  historii boksu zapisał się jednak nie jako “włókniarz”, ale zawodnik CWKS-u  Warszawa, w  którym odbywał służbę wojskową od 1953 roku. Pod opieką Feliksa

Stamma trzykrotnie zdobył tytuł drużynowego mistrza Polski. Mundur spodobał mu się do tego stopnia, że przez kolejne 40 lat działał w najstarszym w Wielkopolsce kaliskim Klubie Oficerów Rezerwy, a  nawet założył taki klub i był jego prezesem w fabryce Wistil. Do  Kalisza wrócił jesienią 1955 roku. Dwa lata potem sekcja bokserska została rozwiązana, a  zawodnicy w  większości przeszli do  lokalnego rywala, czyli Prosny. Ale nie Maryś, który powtarzał: Całe życie byłem wierny Włókniarzowi. W  sumie stoczył 165 pojedynków bokserskich, z których 128 wygrał, a dziewięć zremisował. Boks zawsze uważał za walkę taktyczną, czystą wymianę ciosów, dlatego nigdy nie polował na cios, którym znokautuje przeciwnika, powali na  deski. Lata 1949‑1957 spędzone na  ringu zawsze wspominał bardzo ciepło jako wielką, sympatyczną przygodę. Wtedy nawiązał przyjaźnie, które trwały aż do jego śmierci. Do  czynnego uprawiania sportu wrócił w 1979 roku udziałem w I Maratonie Pokoju, w  którym potem wystartował jeszcze 19 razy. Bardzo cenił sobie udział w Maratonie Ateńskim oraz biegach na 100 km w Kaliszu i w szwajcarskim Biel. W sumie setkę pokonał ponad 30 razy. Ponieważ lubił dawać dobry przykład, do biegania namówił kolegów z  Wistilu, a  potem kolejnych. Oni zachęcali swoich znajomych. Dziś wśród kaliskich biegaczy największą grupę stanowią „dzieci” i „wnuki” Marysia, do których zalicza się także niżej podpisany. Ale ciągle mu było mało i 3 sierpnia 1985 r. został pierwszym Polakiem, który w  ukończył triatlon na  dystansie ironman: 4  km pływania, 180 km jazdy rowerem i na koniec maraton – 42  km i  195 metrów. Ponieważ więcej chętnych do  karkołomnego wyczynu nie było, dokonał tej sztuki samotnie, a w dodatku na  85  km próby rowerowej upadł i uszkodził obojczyk. W 2001 roku rozpoczął swoje ostatnie zmagania, tym razem z nieuleczalną chorobą. Jak zwykle nie poddawał się i ostatecznie zwyciężył, bo na zawsze pozostał w pamięci rodziny, przyjaciół i wiernych kibiców. Mariusz Kurzajczyk

45

Daj się ukłuć Fot. Jakub Seydak

Pamiętam swój pierwszy raz… Publicznie, przed ratuszem, wśród wielu ludzi. Myśl: może będzie bolało, może zemdleję i będą się śmiać? Ale nie taki diabeł straszny, jak go malują. Ukłuli mnie, pobrali trochę krwi i  wyszedłem z  ambulansu z  uśmiechem na  twarzy. Tak dołączyłem do  grona krwiodawców.

raz trzeba tylko chwilę poczekać. Drzwi się otwierają i  zostaję zaproszony do  środka. Sporej wielkości klimatyzowane pomieszczenie, kilka wygodnych foteli i trochę aparatury wyglądającej dla laika jak sprzęt agencji kosmicznej. Siedzisko przydziela się tutaj według pierwszego kłucia. Krew nie może być pobierana dwukrotnie z  tego samego łokcia w tym samym dniu. Jeśli jednak próbkę oddawaliśmy z  palca, łokieć można sobie wybrać.

Regionalne Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Kaliszu mieści się przy ulicy Kaszubskiej. Wchodzę do  budynku i  swoje kroki kieruję do  rejestracji. Na  początek ankieta – kilkadziesiąt pytań maści wszelakiej: przebyte choroby, odwiedzone w ostatnich latach kraje czy ciąża. To ostatnie mężczyzn raczej nie dotyczy. Oddaję formularz i idę do łazienki, by dokładnie umyć ręce w zgięciu łokcia. Jestem gotowy. Kładę ramię na poduszeczce, czekając na delikatne ukłucie. Wcześniej tylko weryfikacja daty urodzenia – takie badanie na  poziom stresu i zarazem identyfikacja dawcy. Zdałem. Za  chwilę uczucie jakby ugryzł mnie komar. Wysysania paru kropel krwi już się nie czuje, można jedynie zobaczyć, jak czerwony płyn pojawia się w  strzykawce. Teraz tylko wacik, „przytrzymać, żeby nie leciało”, zabrać kilka 46

papierków i  następny. Tak jest za  pierwszym razem, przy kolejnych, o ile nie minęło więcej niż pół roku, kłuty jest palec. Kolejnym punktem programu jest krótka wizyta u  lekarza. Nie trzeba jednak biegać do przychodni, gabinet jest na miejscu. Ogólne badanie – ciśnienie, osłuchanie, analiza wyników. Wszystko jest w  porządku, więc można coś zjeść. W  kawiarence tuż obok czeka herbata i wafelek – za darmo, wystarczy podać talon otrzymany przy pobieraniu próbki. Jestem przebadany i  najedzony, do kompletu brakuje tylko „ubrany”, chociaż wcześniej się nie rozbierałem. Trzeba jednak przywdziać biały kitel i  foliowe ochraniacze na buty – w Kaliszu są niebieskie. Może nie jest to  ostatni krzyk mody, ale skoro musi być, to niech będzie. Wszystko już mam, te-

Siedzę już na fotelu. Obsługa stacji przemywa mi wybrany łokieć. Wcześniej ramię nad nim zostało związane gumową opaską, by  żyła była lepiej widoczna. Jeszcze tylko wybór żyły i można zaczynać zabawę. Pielęgniarka zbliża się do mojego łokcia z igłą podłączoną do  odpowiedniego pojemnika… kilka milimetrów do  skóry, coraz bliżej i… metalowe ostrze sadowi się w  mojej ręce. Wrażenia? Znowu jak komar. Oczywiście „coś” poczułem, jednak opowieści o  przeszywającym bólu czy tryskającej po  ścianach krwi można spisać, oprawić i położyć na półce między Tolkienem a Lemem, należą bowiem do gatunku fantastyki. Ale wróćmy do przekłutego łokcia. Krew płynie spokojnie, napełniając kolejno trzy małe probówki. Potem wężyk, którym wydostaje się przez igłę z żyły, przełączany jest do  właściwego pojemnika. Ten leży na  specjalnej „kołysce” posiadającej licznik zebranego płynu. Startuję oczywiście od  zera, meta przy 450  ml. Krople płyną, żeby było szybciej, „pompuję”, ściskając dłoń. Jeśli strumień wychodzący z  żyły stanie się słabszy, pomoże mi kubek wody, o który zawsze można poprosić. Po osiągnięciu 450 ml procedura wygląda tak samo jak przy pobieraniu próbki. Przytrzymuję wacikiem łokieć, zabieram dokumenty i wracam do kawiarenki, by napić się – w zależności od  preferencji smakowych – kawy

lub herbaty. Na koniec już tylko do okienka, gdzie muszę oddać, zbieraną na  kolejnych etapach krwiodawczej ścieżki, dokumentację. W zamian dostaję kolejny stempel do legitymacji, zestaw czekolad i zwrot pieniędzy za bilet autobusowy. Z zależności od potrzeb można także pobrać zwolnienie świadczące o tym, że w danym dniu oddawało się krew. I po wszystkim. Znowu się podzieliłem, przy okazji przekroczyłem granicę trzech litrów. To nieco ponad połowa tego, co płynie w każdym człowieku, ale za  dwa miesiące wrócę i będzie więcej. Przy rekordzistach wyglądam jednak dość blado – kaliska stacja krwiodawstwa widziała już bohaterów, bo takim mianem trzeba ich chyba określać, którzy oddali po 100 litrów krwi. Z drugiej jednak strony nie chodzi o rekordy, tylko o zwykłą, ludzką pomoc. Wystarczy tylko dać się ukłuć.

Historia wciąż żywa

Ludzki organizm różnie reaguje na  utratę blisko pół litra życiodajnego płynu. Czasami może nam się zrobić słabo, ale wykwalifikowany i obeznany z takimi sytuacjami personel stacji od razu nam pomoże. Jeśli jednak jesteśmy zdrowi, to  nic więcej nam się nie stanie. Pobieranie krwi nie boli, a  możemy komuś uratować życie. W  regionie obsługiwanym przez kaliską stację krwiodawstwa ponad 20 tysięcy osób doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Wśród tylu dawców są rekordziści, których „liczniki” budzą podziw. Kilka osób przekroczyło już 100 litrów, a przecież w żyłach człowieka krąży tylko 5‑6 litrów tego życiodajnego płynu. To dawcy z kilkudziesięcioletnim stażem, co jednak nie miało wpływu na ich zdrowie. Jak widać, nawet krwiodawstwo „długodystansowe” nie jest groźne. Krwiodawcą może być osoba: – zdrowa, między 18 a 65 rokiem życia, – posiadająca przy sobie dokument tożsamości ze zdjęciem, numerem PESEL i adresem zameldowania, – ważąca powyżej 50 kg, – zakwalifikowana do  pobrania krwi przez lekarza na podstawie wypełnionego formularza. Zyski z krwiodawstwa: – duma z pomagania drugiemu człowiekowi, – zniżki na środki komunikacji dla zasłużonych III stopnia, – dzień wolny w dniu oddawania krwi, – zniżki w niektórych schroniskach, hotelach i sklepach, – możliwość odpisania krwi od podatku. Juliusz Kowalczyk

Le Quesnoy - XVII-wieczne fortyfikacje otoczone fosą. Arkadowy most niegdyś był jedynym połączeniem z twierdzą

Za niecałe dwa lata świat, ale przede wszystkim Europa, obchodzić będzie setną rocznicę wybuchu pierwszej globalnej wojny. Czym był sierpień 1914 roku dla Kalisza, przypominać nikomu nie trzeba. Czym był Kalisz dla Europy? Właśnie! O tym trzeba mówić dużo, głośno i wyraźnie – był pierwszą ofiarą wojny, militarnie i moralnie niewinną, zwiastunem grozy, jaką wkrótce przywloką do miast belgijskich i francuskich pruscy jeźdźcy apokalipsy. Ale o  tym akurat Europa nie wie. Nawet polska opinia nie zdaje sobie z  tego sprawy. Gdyby nie dzieło Marii Dąbrowskiej i  film Jerzego Antczaka, to  kaliskie krwawe Noce i dni ostałyby się formą literackiej narracji. Kalisz był w istocie pierwszym miastem, które niemieckie oddziały wzięły na cel i pastwiły się nad nim długo i  zawzięcie w  swoistej sztafecie okrucieństwa. Wkrótce jego los podzieliło belgijskie Louvain i inne miejscowości, które znalazły się na  trasie pochodu niemieckich regimentów, oraz dziesiątki francuskich miast i  miasteczek. Niektóre, w  Lotaryngii, w  rejonie Verdun, zostały tak zniszczone, że uznano je za martwe, „umarłe za Francję”. We  wrześniu zawitaliśmy* do  przyjaciół

w  Haumont z  naszym projektem Od  wspól‑ noty ruin do wspólnoty kultury, który ma pokazać drogę, jaką przez sto lat przeszły narody i państwa Starego Kontynentu, pokonując strach, uprzedzenia, wrogość, a budując relacje przyjaźni, partnerstwa i współpracy. Nie zawiedliśmy się, projekt zyskał uznanie. *** Dobrze i  pożytecznie jest spojrzeć na  siebie z  pewnego dystansu lub zmienić perspektywę. Dla Francuzów pierwsza wojna wciąż jest Wielką Wojną, Grande Guerre, w  przeciwieństwie do  nas, Polaków, dla których okropieństwa i skutki drugiej ze światowych wojen przesłoniły tę pierwszą. Sierpień 1914 roku był dla nas nadzieją, tak, nadzieją, początkiem starcia naszych wrogów, „wojną powszechną ludów”, z której miała się wyłonić niepodległa Polska; dla Francuzów wojną o  wszystko, o  przetrwanie i  zmazanie upokorzenia, jakiego doznali w wojnie z Prusami w 1870 roku; dla Niemców batalią o zwycięstwo nad Wielką Brytanią i  panowanie nad światem; dla Brytyjczyków o  utrzymanie hegemonii na  morzach i  kontynentach oraz równowagi w Europie. Dla Polaków ważny jest przede wszystkim rok 1918, dla Belgów wszystkie ponure lata 47

okupacji, dla Francuzów każdy rok z osobna, bo w każdym działy się rzeczy straszne i wielkie zarazem: cud nad Marną, pola śmierci pod Verdun, waleczność żołnierzy brytyjskich nad Sommą, przystąpienie Amerykanów do wojny i odparcie wiosennej ofensywy niemieckiej w ostatnim roku wojny; to wtedy został ranny i wkrótce zmarł osławiony Hermann Preusker, który wkroczył do  Kalisza ze swoim batalionem i rozpoczął najbardziej znane dzieło życia – spalenie miasta. Tak więc dla Polaków będzie to ostatni etap na  drodze do  niepodległej ojczyzny, dla Francuzów zawsze to  będzie Wielka Wojna, w której ponieśli niewyobrażalne ofiary (blisko 1,4 miliona zabitych), dali przykłady męstwa i heroizmu, wylali morze łez i doświadczyli niebywałych cierpień. *** Różnice przybliżają i  ułatwiają zrozumienie własnej historii, ale jeszcze większe znaczenie ma wspólnota losów. Na przykład to, że nie

Le Quesnoy. To nie jest cichy zakątek

48

byliśmy osamotnieni w cierpieniach, nie tylko nasze miasta zgorzały od pocisków i podpaleń, nie tylko nasze matki i ojcowie z bezsilności zaciskali pięści i wypłakiwali oczy. Przeglądam katalog wystawy Mieszkańcy Haumont podczas Wielkiej Wojny i  widzę, że ta  wojna miała charakter systemowy, że stosowane przez najeźdźców metody represji były podobne, jeśli nie takie same: zarządzenia specjalne, rekwizycje, kontrybucje, działania odwetowe wywołane „dzikim strachem” przed franc-tireurami (La peur farouche des franc-tireurs – franc-tireurzy to rodzaj partyzantki zastosowany w 1870 r.), co  przypomina, wypisz-wymaluj, wydarzenia kaliskie i próby wyjaśnienia działań odwetowych na  ludności cywilnej. Przykłady można mnożyć. A jeśli dodać do nich deportacje i przymusowe roboty, to widać, że warunki życia w czasie wojny w Haumont wcale nie były lepsze od  tych w  Kaliszu, o  ile nie bardziej uciążliwe. Ikonografia nie pozosta-

wia wątpliwości: są to  obrazy w  całości wypełnione alegoriami cierpienia. Albo wspomnienia Brytyjczyka, szeregowego Hulme’a, z  pierwszych dni wyzwolenia Roubaix: Błagalne, przerażone i  zaszczute spojrzenia tych ludzi bardzo mnie przygnębiły. (…) Wszyscy mieli to trudne do opisania, peł‑ ne udręki, wystraszone spojrzenie, które mogło pojawiać się nawet wtedy, gdy się śmiali. Hulme to przerażenie w oczach nazwie „piętnem bestii”. *** Ślady wojny we  Francji widoczne są wszędzie. Oczywiście, już tylko w  formie symbolicznej: pomników, tablic, obelisków, kolumn lub obiektów historycznych. Jest takim obiektem miasto Maubeuge, dawna twierdza, która odegrała pewną rolę w  początkach wojny, choć nie taką, jakiej oczekiwało dowództwo francuskie. Twierdza Maubeuge z  sześcioma fortami wokół (jednym z  nich był Fort Haumont), oddalonymi o  kilka ki-

Maubeuge. Twierdza, wewnętrzna linia fortyfikacji, most zwodzony

lometrów od  centrum dowodzenia, miała być strategicznym punktem obrony w  przypadku wtargnięcia agresora. Ale nie była, nie zatrzymała prących naprzód oddziałów niemieckich, które otoczyły twierdzę, zbombardowały ją ciężkimi pociskami (już wtedy użyto dział nazwanych „Grubymi Bertami”) zdemolowały dwa forty i  na  domiar złego przerwały wszelką łączność. Wobec zupełnej izolacji komendant generał Joseph Fournier po trzynastu dniach oblężenia, bezsilny wobec przeciwnika, poddał 50-tysięczny garnizon i stanął przed sądem, oskarżony o przedwczesną kapitulację i  defetyzm. Uwolniony został w  efekcie od  zarzutów, jednakże przypadek Maubeuge utwierdził dowództwo francuskie w  przekonaniu, że twierdze stały się śmiertelnymi pułapkami w  nowoczesnej wojnie, że artyleria stała się znacznie potężniejsza niż forty. Jej skuteczność widać do dzisiaj w Forcie de

Leveau, który dzięki pasjonatom, miłośnikom historii i społecznikom-wolontariuszom stał się prawdziwym, żywym muzeum, które gromadzi i przedstawia wszystko, co dotyczy sztuki fortyfikacyjnej oraz wojny okopowej. W  Forcie de Leveau można zobaczyć armię francuską w  pigułce: uzbrojenie, umundurowanie, wyżywienie, kuchnie, magazyny, zaopatrzenie, wszelkie możliwe utensylia wojskowe, a  nade wszystko życie żołnierzy w  okopach. Odwzorowanie – fantastyczne, nawet z efektami świetlnymi, dźwiękowymi: dalekie dudnienie ciężkich dział, wybuchy pocisków, świst kul, jednym słowem całe the‑ atrum wojny pozycyjnej. Fascynacja? Z  pewnością, ale połączona z pietyzmem, uczciwym szacunkiem dla obu walczących stron, dla tych, którzy zginęli, przelali krew, wyszli z  wojny okaleczeni fizycznie i psychicznie niezależnie od tego, czy byli Francuzami, czy Niemcami. Europa już

wie, że przed stu laty wybuchło szaleństwo i  wie, że należy zrobić wszystko, by  się ono nie powtórzyło. Dlatego tak wielkie znaczenie przypisuje się dzisiejszym dobrym relacjom między dawnymi przeciwnikami, z  pełnym zrozumieniem dla uwarunkowań historycznych. Taka postawa widoczna jest na każdym kroku, w niej nie ma szacunku dla szowinizmu i demonów przeszłości. *** Pożegnaliśmy Fort de Leveau z  poczuciem dobrze wysłuchanej i  zapamiętanej lekcji, by odbyć zajęcia w innym miejscu – Le Quesnoy, twierdzy wzniesionej jeszcze w  XIV wieku, ale wzmocnionej i  rozbudowanej za  czasów Ludwika XIV przez marszałka Sebastiana Vaubana. Stworzył on idealny na  ówczesne czasy kształt fortecy w  formie gwiazdy (najbardziej reprezentacyjna jest cytadela w  Lille) i  coś więcej, coś, co  do  tej pory jest przedmiotem podziwu ze względu 49

Verdun – miasto i rzeka. Nad Mozą można zapomnieć o krwawej przeszłości

na  rozmach przedsięwzięcia i  jego fenomenalnej realizacji. Otóż wzdłuż północno-wschodniej, wciąż zagrożonej przez hiszpańskie Niderlandy, granicy wybudował system fortyfikacji nazwany Le Pré Carré (dosłownie „kwadratowa łąka”, w  terminologii wojskowej „wyzwanie na  pojedynek”). Twierdze Le Pré Carré, wpisane na  listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO przebiegają w dwóch liniach; pierwszą z nich stanowi piętnaście twierdz – od  Dunkierki przez Lille do  Dinant – a  każda z  nich stanowi dzieło architektury, urbanistyki i  inżynierii wojskowej. Twierdzę Maubeuge już poznaliśmy, teraz czas na  Le Quesnoy. Oto 4 listopada, na  siedem dni przed zakończeniem wojny, z jesiennej mgły wyłania się oddział żołnierzy nowozelandzkich. Ich celem jest zdobycie twierdzy, ale w  taki sposób, by  nie wyrządzić krzywdy pięciu tysiącom mieszkańców. Artyleria nie wchodzi w  grę, komendant załogi niemieckiej nie chce pod50

dać twierdzy i  stawia opór. Wtedy Nowozelandczycy postanowili zdobyć Le Quesnoy staroświecką metodą…. Pod osłoną ognia z dział wspięli się na mur, a porucznik Leslie Averill wyjrzał zza niego i zobaczył zdumione twarze dwóch Niemców, którzy czmychnęli na jego widok. Za porucznikiem podążył cały batalion. Zdobyli przyczółek, a  potem całe miasto. Szeregowy James Nimmo pisał potem do rodziny: Nie wiem, jak to się stało, że uszedłem z  życiem i  mogę do  Was pisać. Weszliśmy do miasta i po prostu utonęliśmy w tłumie cy‑ wilów, którzy śmiali się, płakali i byli półobłą‑ kani z  radości. Dopiero po  jakichś dziesięciu minutach udało nam się od nich uwolnić. Nie muszę dodawać, że Nowozelandczycy zaskarbili sobie dozgonną wdzięczność mieszkańców Le Quesnoy, a główny plac nosi nazwę Place de All Blacks, plac Wszystkich Czarnych, bo kolor ten jest narodowym strojem Nowej Zelandii we  wszystkich dziedzi-

nach sportowych, a  drużyna rugby (zawsze walczy o  mistrzostwo świata!) nosi właśnie taką nazwę. *** Kilka francuskich miast można uznać za symbole Wielkiej Wojny, wśród nich niezwykłymi losami poszczycić się mogą dwa: Reims i  Verdun, oba piękne o  galo-rzymskich korzeniach, długiej i  bogatej historii. Reims tylko raz dostało się w ręce Niemców na początku zmagań. Odbite, było bronione zaciekle przez lata następne. Front przebiegał nie opodal, Niemcy mocno osadzeni na okolicznych wzgórzach mieli miasto jak na dłoni i  praktycznie zrównali je  z  ziemią. A  mimo to Reims z górującą nad morzem ruin katedrą Notre Dame, katedrą królów, nazwaną później „Męczeńską”, bo i ją dotknęły bombardowania, pozostało w rękach Francuzów. Ten aspekt wojny warty jest podkreślenia, bo  toczyła się ona także o  symbole narodowe. Trwanie Reims było ważne dla pod-

Verdun. Merostwo

51

Twierdza Maubeuge. Szeroka fosa, wysokie mury, silne uzbrojenie nie pomogły. Uległa pod pociskami artylerii niemieckiej

trzymania ducha walki i wiary w końcowe zwycięstwo. Reims stało się symbolem niezłomności i  martyrologii, powstało z  ruin, tak jak z ruin wyrósł na nowo Kalisz. Dzisiejsze Reims zagoiło już wszystkie rany. Odbudowane między innymi dzięki hojnej pomocy rządu amerykańskiego, jest miastem nowoczesnej architektury i urbanistyki. Nie wszystkim to  się podoba, bowiem wśród rodowitych, przywiązanych do  tradycji mieszkańców Reims daje się słyszeć głosy, że tej nowoczesności Amerykanie wnieśli za dużo, przez co miasto nieco straciło na swym historycznym wyglądzie. Polacy odbudowywali swoje miasta, w Reims budowano je na nowo. Verdun jest symbolem z  innego powodu, nie było zmiecione z powierzchni, ale dało nazwę najstraszniejszej hekatombie, jaką zna ludzkość. Nie sposób mówić o Wielkiej Wojnie, nie wspominając pól śmierci, jakie rozpostarły się wokół miasta w lutym 1916 roku i zapełniły się ofiarami przez 300 dni i nocy. Dzisiaj mówi się, że było to szaleństwo jednego generała, który postanowił wykrwawić Francuzów, by dostać się do Paryża i powalić Francję na kolana. W bitwie pod Verdun nie chodziło o  zdobycie tego miasta, choć oczywiście miało ono swo52

je fundamentalne znaczenie strategiczne, będąc najsilniej ufortyfikowanym rejonem Europy, zamykającym drogę do  Paryża, chodziło o  „wykrwawienie Francji”. Ten, który wymyślił tę strategię (podobno w Wigilię 1915 roku), Erich von Falkenhayn, szef niemieckiego sztabu generalnego, zakładał, że: wojska francuskie wykrwawią się na śmierć – gdyż dobrowolne ustąpienie nie może wchodzić w grę – bez względu na to, czy osiągniemy nasz cel, czy też nie. Chodziło o zmuszenie Francuzów do ataków, do natarcia, wówczas będą oni ginąć szybciej niż Niemcy. Ale tak się nie stało, i jedni, i drudzy ginęli równie szybko. Mówi się o milionie zabitych, inne szacunki podają liczbę ośmiuset tysięcy. Obie wersje przerażają. *** Verdun jest pięknym, niewielkim miastem, rozłożonym po obu stronach Mozy, otoczonym łagodnymi wzgórzami Côtes du Meuse i Lasem Aragońskim. Żyje głównie z turystyki, ale nie tylko historycznej, choć odgrywa ona niezwykle ważną rolę. Gdy widzi się turystów siedzących w  licznych kawiarniach i ogródkach na Nadbrzeżu Londyńskim, wędrujących wąskimi uliczkami, spacerujących nad kanałami Mozy, to  odpływa wrażenie dramatu, jaki się tu rozegrał. lecz nie na dłu-

go. Pamięć ma swoje zobowiązania. Już teraz zapowiadane są wydarzenia na  rok przyszły i na następny, rocznicowy. Wśród nich wielkie widowiska historyczne; w  tegorocznym wzięło udział 250 aktorów, a  1000 reflektorów stworzyło jedyny w swoim rodzaju spektakl świetlny. Miasto Verdun przystąpiło do kaliskiego projektu, jest zainteresowane jego efektami, chce przekazać innym swój głos o tym, jak przezwycięża się koszmar śmierci, jaką wartością jest życie. Tekst i zdjęcia Ryszard Bieniecki

Koordynator projektu „Od  wspólnoty ruin do  wspólnoty kultury”, zastępca dyrektora Muzeum Okręgowego Ziemi Kaliskiej Le‑ chosław Ochocki i  niżej podpisany składają najserdeczniejsze podziękowania pani Marie‑ -Jose Leroy, zastępczyni mera miasta Hau‑ mont, pani Françoise Caille, prezesce Komi‑ tetu Kalisz-Haumont, jej mężowi Michelowi oraz pani Helenie Tondere za wszelką pomoc i opiekę. Wykorzystałem książki: N. Best, Najważniej‑ szy dzień w historii, Warszawa 2008 oraz M. S. Neiberga, Front zachodni 1914‑1916, Po‑ znań 2010.

Wła dys ław Wała szyń ski Przygodę z fotografią zacząłem jeszcze w ubiegłym wieku. Preferuję fotografię czarno-białą, bo kolor osłabia, jak mówił Picasso. Cały świat jest kolorowy i mamy to na co dzień. Fotografia czarno-biała wyzwala wyobraźnię, przez co więcej można dostrzec. Zdjęcia wykonuję w sposób tradycyjny, przy użyciu zwykłych aparatów (pentax, pentacon six). Jak na razie bronię się skutecznie przed cyfrowym światem. 53

O twórczości Władysława Wałaszyńskiego pisze Ryszard Bieniecki Wałaszyński w  przeszłości był alchemikiem. Jak każdy fotograf zresztą. Musiał opanować cały proces twórczo-rzemieślniczo-chemiczny: od  tematu zdjęcia, przez naciśnięcie spustu migawki, wywołanie negatywu, naświetlenie, wywołanie itd. aż do  końcowego efektu suszących się na linkach odbitek. Kiedy tak wywoływał, utrwalał, retuszował i  kadrował, nie wiedział, że to się nazywa fotografia analogowa. Nikt 54

zresztą nie wiedział, sam Najwyższy też, mimo że strącił go w  ciemności, które rozpraszało tylko dosyć ponure czerwone światło. Ciemnia fotograficzna uczyła pokory, dyscyplinowała kandydata na  mistrza, wymagała szacunku dla każdego obrazu, była lochem, w którym szalone pragnienie przedstawiania świata za  pomocą obrazów musiało zostać ujarzmione, poddane kontroli. Co  najgorsze, każde spartolone zdjęcie

kosztowało, a  pieniądz był w cenie. Są tacy, najpewniej to  fotoortodoksi, którzy mówią, że sztuka fotograficzna skończyła się na  epoce czarno-białej, że zniszczyła ją fotografia kolorowa z  jej laboratoriami i  zautomatyzowanym procesem produkcji odbitek. Jakość przeszła w ilość, mówią, sztuka umarła. Grób dla niej wykopała fotografia cyfrowa. W  pogrzebie uczestniczyła tylko najbliższa rodzina.

55

On wie, sam do tego doszedł. I dlatego podoba mu się tytuł wiersza Zbigniewa Herberta Pudełko zwane wyobraźnią. To aparat fotograficzny, którego użyje, aby dać ujście swojemu pragnieniu pokazania świata, swojej wyobraźni. Wie również, co to jest metafizyka fotografii i powie za Herbertem, że chłopiec na zdjęciu nie ma nic wspólnego z nim poza datą urodzin i liniami papilarnymi.

56

57

Prace Wałaszyńskiego nie są przemowami, nie są fotograficznymi ewangeliami, nie usiłują nikogo nawracać ani pouczać, nie kreują heroizmu walki ani też nie wylizują (według określenia Wit-

58

kacego) rzeczywistości. Są opowieściami. Klasycznymi opowieściami o świecie i ludziach. Jak dobrze, że autor nie ulega pseudoimpresjonistycznej magii wibrujących kolorów. Czerń

i biel, a między nimi tysiące odcieni szarości. To lubię u klasyków i za to kocham Władka Wałaszyńskiego. A także za jego waleczną warsztatową wierność.

59

60

Suggest Documents