Change has come to America

Change has come to America 22 Styczeń 2009 juriusz 4 komentarzy Jesteśmy świadomi niezwykle istotnej roli, jaką Stany Zjednoczone Ameryki odgrywają w ...
43 downloads 2 Views 1MB Size
Change has come to America 22 Styczeń 2009 juriusz 4 komentarzy Jesteśmy świadomi niezwykle istotnej roli, jaką Stany Zjednoczone Ameryki odgrywają w świecie. Jesteśmy przekonani, że Pańskie działania przyczynią się do budowania dalszej pomyślności Stanów Zjednoczonych Ameryki i umacniania ich pozycji w świecie. W bieżącym roku obchodzimy 90. rocznicę nawiązania stosunków dyplomatycznych przez Polskę i Stany Zjednoczone Ameryki po pierwszej wojnie światowej, kiedy to nasz kraj odzyskał niepodległość po ponad 120 latach niewoli. W 2009 roku Polska świętować będzie także 20-lecie upadku komunizmu w naszym kraju. Z wdzięcznością pamiętamy o tym, że Stany Zjednoczone Ameryki wspierały niezależny ruch związkowy „Solidarność” w Polsce w latach 80-tych ubiegłego wieku. Przypadające w bieżącym roku 60-lecie utworzenia Sojuszu Północnoatlantyckiego zbiega się z 10. rocznicą polskiej obecności w NATO. Strategiczne partnerstwo ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki oraz przynależność do NATO, najskuteczniejszej organizacji promującej stabilizację i demokrację, pozostają dla Polski najważniejszymi gwarancjami bezpieczeństwa. Naród Polski żywi głęboki szacunek dla osiągnięć Narodu Amerykańskiego. Cenimy i podzielamy jego umiłowanie pokoju, wolności i demokracji. Nasz udział w operacjach stabilizacyjnych na świecie służy obronie tych wartości i ideałów, w tym zakresie pozostajemy aktywnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Polska przywiązuje wielkie znaczenie do rozwijania przyjacielskich relacji ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Liczymy na bliską współpracę ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki i na jej rozwój, szczególnie w tych dziedzinach, gdzie wciąż istnieje niewykorzystany potencjał. Pragnę zaprosić Pana Prezydenta do złożenia wizyty w Polsce. Mam ogromną nadzieję, że będę mógł gościć Waszą Ekscelencję w naszym kraju w najbliższym czasie. Z całego serca życzę Panu Prezydentowi oraz wspierającej Pańskie działania nowej Administracji wielu sukcesów w pełnieniu odpowiedzialnej misji oraz wszelkiej pomyślności w realizacji podejmowanych inicjatyw. Ten smętny bełkot to nie zapiski młodego amerykanisty, a list, który prezydent mojego kraju wysłał do prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ciekawe czy przełożyli na angielski, czy oszczędzono też na tłumaczeniu, bo coś mi mówi, że tekst napisał sam nasz pan prezydent, a nie żaden najmita. Mam nadzieję, że tak i że w Stanach Zjednoczonych Ameryki nikt tego nie zrozumie, dzięki czemu w oczach Stanów Zjednoczonych Ameryki ośmieszymy się nieco mniej. Jeżeli jednak poszło po angielsku to przynajmniej Stany Zjednoczone Ameryki od razu będą wiedziały z kim mają do czynienia (niestety i tak wiedzą). Jest też szansa, że dzięki temu podniosą stawki piszącym przemówienia, bo zobaczą jakże istotne jest czynienie tego porządnie. putBan(62); Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 1

www.leningrad.krakow.pl 19 Styczeń 2009 juriusz 1 komentarz Moja przyjaźń z grupą Leningrad zaczęła się podczas pewnej libacji w moskiewskim akademiku, w lecie 2002 roku, czyli niezłe trochę temu. Jeden z kolegów poszedł na Garbuszkę i powiedział, że chce coś fajnego i ruskiego, wrócił z Piratami XXI. Wieka. Sprzedawca nie kłamał, ruskie i fajne. Najpierw ta płyta, potem jeszcze Tocka zostały soundtrackami do pijatyk z rosjoznawcami (dowód z sierpnia 2003: Już na początku odkryliśmy, że wielką radość czerpiemy z faktu, iż Sasza umie grać na gitarze. Jeszcze większą mieliśmy gdy udało się nam ustanowić kanon piosenek znanych zarówno nam jak i Rosjanom. Dość szybko na pierwsze miejsce wyszedł tam utwór „WWW” Grupy Leningrad. Zawsze gdy już byliśmy nieco, robiliśmy niezły recital. Tak samo było ostatniej nocy. Siedzimy przed domem Łuki, Sasza gra, my wyjemy, w refrenie osiągaliśmy taki stopień wrzasku, że sam Manson mógłby się co nieco nauczyć. Nagle z balkonu dobiegł nas okrzyk: „Zamknijcie się kurwa, ja mam jutro na 8 do pracy. Zaraz wezwę policje, pieprzona swołocz” To była nasza ostatnia piosenka). Inna bajka, że Leningrad to dla mnie jakieś może pięć rzeczy, które uwielbiam, a cała reszta nie chwyta mnie jakoś przesadnie, chociaż posłuchać sobie mogę. Jarałem się na koncert w maju, ale kwestie finansowe uniemożliwiły uczestnictwo. Plułem sobie w brodę, bo ci co byli do dzisiaj jęczą z zachwytu, myślałem, że przepadło i nici. Los łaskawy uśmiechnął się w grudniu, ogłosili dwa koncerty w PL, 16 stycznia Kraków, 17 Wawa. Trochę przegięto z cenami biletów – 70 za Kraków wydawało mi się wygórowaną ceną, ale jak zobaczyłem 90 za Wawę to oczy przecierałem ze zdumienia. Ciekaw jestem jak im poszło ze sprzedażą biletów, bo znam niemało ludzi, którzy ugięli się przez widmo 70zł., pewnie jeszcze więcej osób podziękowało sobie za 90. Jeszcze by mnie mniej bolało, gdybym wiedział, że ta kasa pójdzie do nich, ale z różnych opowieści wnoszę, że wcale nie musi tak być. Chociaż pewnie przejazd i nocowanie kilkunastu osób trochę kosztuje. Potem była zła wiadomość: Sznur rozwiązał grupę. Gdy się dowiedziałem to uznałem, że to jakiś znak, sygnał i że los uznał jednak, że nie zasługuję, żeby zobaczyć Leningrad na żywo. Potem okazało się, że te dwa koncerty w Polsce jednak zagrają, więc super. Wydawało się, że wszystkie możliwe złe wiadomości już przerobiłem, ale pozostał jeszcze jeden cios do przyjęcia, za to prosto na pysk, cytując skądś tam: Ciekawie zapowiada się też suport Rosjan. Zagrać ma projekt o nazwie POPARZENI KAWĄ TRZY – czyli ciekawa propozycja dziennikarzy RMF FM, Radia Zet oraz telewizji TVN. Roman Osica, Krzysztof Zasada, Marian Hilla, Wojciech Jagielski, Mariusz Gierszewski, Krzysztof Tomaszewski i Jacek Kret zagrają covery Leningradu i lubianej w Polsce 5′nizzy oraz kompozycje własne, w którym autorem tekstów jest m.in. Rafał Bryndal. Zapowiada się ciekawie. Nie wiem czy konieczne jest wyjaśnianie dlaczego uważam, że taki support to bardzo zły pomysł? Być może był to przebiegły plan Sznurowa, „patrzcie jak inni grają niby te same kawałki, a teraz posłuchacie jak powinny one być zagrane”. Moja wiara w zdolności

muzyczne grupy Poparzeni Kawą Trzy była umiarkowana. W ogóle większość supportów to marnowanie czasu, prądu i denerwowanie oczekujących na porządny koncert. Tylko kto za to płaci i dlaczego my?! Z premedytacją się spóźniliśmy, bo chlaliśmy w krzakach przed klubem, więc trochę mniejszy wymiar przyjemności mieliśmy. Zagrali, straszna zrzyna z Leningradu, aż boli. Wsłuchałem się w jakiś tekst, było o Kaczyńskich, „Dwa kartofle”, słabo jak diabli. Umknął mi utwór „Dziwka z naprzeciwka”, ale jakoś z tym żyję, chyba akurat byłem w toalecie albo merchandise przeglądałem. Grali w miarę przyjemnie i w miarę krótko, jednak jakiegoś odlotu nie przeżyłem. Podobnie wizyta na merchandise mnie nie zachwyciła: koszulki po 50 złotych, ale średnie bardzo, pasiaste marynarskie z nagą panią dzierżącą w dłoniach szarfę „Leningrad”.Uznałem, że najwyżej po koncercie, a teraz do walki. Zaraz po nich przyszła gwiazda wieczoru, wbiliśmy drużyną na parkiet i ruszyło. Przyznam, że jestem pod wrażeniem, że zmieścili się na scenie, lekko nie było. Odtworzenie setlisty jest poza moim zasięgiem, ale z tego co widzę wiele osób cierpi na ten problem – bajka, że było tego naprawdę dużo i kolejności ustalić nie uda się już chyba nigdy. Na pewno poszło Kosmos, Hello Moscow, WWW, Paganini (WSJO DO CHUJA, WSJO DO PIZDY – bardzo lubię tę diagnozę rzeczywistości), Den Razdjenija , Chujnja, 007, MDM, Pidarasy, pełno Aurory i Daczinek. Właściwie nie miało znaczenia co grali, bo i tak większość parkietu żywiołowo skakała i darła się przez cały czas. Przy refrenie do WWW czy Dnia Rażdjenija (Wsjo zajebała, pizdiec na chuj blać - te słowa również są bliskie memu sercu) udało się zakrzyczeć zespół, a głośno było cholernie. Miało to jak zawsze swoje plusy i minusy, do pierwszych zaliczam, że lubię wiedzieć, że byłem na koncercie, do drugich, że przestałem cały koncert z przodu i wszystko brzmiało dla mnie mniej więcej tak samo, zwłaszcza, że niektóre kawałki jak na me kiepskie uszy przyspieszyli. Była krótka przerwa w trakcie koncertu i miałem nawet ambitny plan postania z tyłu i bardziej pooglądania i posłuchania ich sobie niż ciągłego napierdalania w pierwszych rzędach, ale jakoś nie wyszło, bo mnie znowu pociągnęło do walki. Ta była z tych najlepszych, rozwał totalny, ale bardzo pozytywny, wszystko skakało, darło się i wymachiwało rękami. Przy okazji full kultura, żadnego butem w mordę, żadnego wpadania na łeb, żadnych kretyńskich okrzyków, publika wzorcowa. Miałem wrażenie, że chwilami aż zespół obawiał się tego co się działo. Gwiazdą wieczoru został dla mnie (i nie tylko) Stas Bareczkij, czyli chłop, który za ZSRR mógłby robić za tajną broń przeciwko USA, a pewnie i samemu obalić cały kapitalistyczny porządek świata. Widok boski, potężny, łysy ruski zawodnik, gdyby wystąpił w jakimś horrorze to byłby to najstraszniejszy film świata. Nie gra na niczym, tylko miota się po scenie i mową ciała „interpretuje” utwory. Przy okazji połyka

zapalone papierosy, przegryza puszki z piwem, leje nim po publice i okazjonalnie łapie się za ptaka. Jeszcze niezły numer z rozwalaniem puszek o głowę, wtedy miał taką minę jakby myślenie strasznie bolało. Tak się wszystkim podobało, że ktoś nawet skoczył do baru i przyniósł mu Heinekena do rozwalenia. Podobno tak żywiołowo działał, że zalał odsłuchy i przez to była krótka przerwa techniczna. Gdy chcieli, żeby pokrył koszta to odpowiedział, że on tak zawsze przecież robi i że to część imprezy. W jakimś stopniu ukradł Sznurowi koncert, inna bajka, że ten niestety właściwie nic nie powiedział, śpiewał kolejne utwory niemal bez przerwy. Do tego wyglądał na trzeźwego, więc lekkie rozczarowanie. Na takiego nie wyglądał koleś z bębnem, w którym to bębnie zrobiono wielkiego drinka metodą wszystko co pod ręką. Liczyłem, że będzie wspólna degustacja, ale nie, zamiast tego zaczął walić w bęben przez drina, ciekawy efekt. Z innych postaci drugiego planu: Julia okazała się nie tylko dobrze wyglądać (chociaż nie mój typ), jej kreacja wywołała furorę, ale i fajnie śpiewać. Pod koniec przedstawiono wszystkich członków zespołu, co z racji liczebności chwilę trwało, z tegoż samego powodu, jak nie wiedziałem jak kto tam się nazywa, tak dalej nie wiem. Najgorsza strona koncertu: po bisach cała sala skandowała LE-NIN-GRAD, SZNUR, a nawet ZENIT, ale nie wyszli. Naprawdę szkoda, bo takiego wrzasku o bisy to chyba nigdy nie słyszałem, a wcale nie grali bardzo długo, jakieś 90 minut z małym kawałkiem. Podobno część zespołu była skłonna jeszcze sprawić nam przyjemność, ale co z tego, skoro nie wyszli? Boli w porównaniu z tym co było następnego dnia w Wawie – więcej bisów i rozwałka instrumentów, tuba poleciała w publikę, a Sznur rozstał się ze swoją gitarą. Inna bajka, że tam prawdopodobnie grali ostatni koncert w karierze, więc pełna mobilizacja, ale szkoda, że na przedostatnim nie sprężyli się do tego jednego bisu więcej. Oczywiście nie było źle, było świetnie, a gdy po koncercie doprowadzałem się do stanu, który osiągnął pan z bębnem, na pewno nie żałowałem wydania 70 złotych. Zawsze przecież mogli zrealizować model idealnego koncertu grupy (z muzykarosyjska.pl): idealny koncert Leningradu, synteza ich muzycznych poszukiwań, powinien wyglądać tak: klubowa sala nabita do ostatniego miejsca, opary marihuany, pół publiczności na dopingu. Na scenę wchodzi pijany Sznur i woła do mikrofonu: „Chuj!”. Publiczność odpowiada w ekstazie: „Łałłłł!”. I Leningrad kończy koncert. Po co grać? To, co najważniejsze, zostało wypowiedziane. II. Le Silence de Juriusz W sobotę spotkanie miał układ lojalnościowo-koleżeńsko-alkoholowy, dość powiedzieć, że niewiele pamiętam, a obudziłem się na dywanie, w butach, w kurtce i w salonie. Z cennych tekstów z imprezy: uzasadnienie rozstania koleżanki z pewnym, nie do końca bardzo zaradnym, chłopcem: - Jedną pizdę mam, po co mi druga? Niedziela była dniem smutku i refleksji. Na 19:15 wybrałem się z Lalą do kina. Czołgamy się na „Milczenie Lorny”. Kac jak chuj, a film wyświetlany w sali ARS Salon. Info dla ludzi spoza Krakowa i szczęśliwców, którzy tam nigdy nie byli: jeżeli dobrze pamiętam to sala

ma 21 miejsc, metraż mniejszy od tegoż salonu, w którym spałem dzień wcześniej, ekran podwieszony jest tak, że po 20 minutach szyja boli, a po godzinie ma się serdecznie dosyć i nienawidzi się sztuki filmowej i własnego kręgosłupa. Ponieważ kino Sztuka należy do Europa Cinemas i promuje europejską sztukę filmową to może raz na czas rzucić czymś takim w takiej super sali. W salach innych szły perły takie jak „Mała Moskwa” czy „Madagaskar 2″. Nie takie bardzo dziwne, ponieważ filmem zainteresowało się jakieś 15 osób, czyli jakieś 70% miejsc zajętych, procentowo pewnie lepiej niż na innych salach. Okazało się, że miejsca obok siebie są tylko w pierwszym rzędzie, a że to już jest wersja bardzo extremalna, to zdecydowaliśmy się na rząd drugi, ja na miejscu 1, a ona na 7. Siedzę i oczekuję na film, koło mnie zasiadło dziewczę i próbujemy ustalić czy to dobre miejsca, dla ułatwienia większość foteli nie ma numerów, ale jeżeli nasz umysł kala się czasem myślą ulotną i udało nam się przebrnąć pierwszą podstawową to jesteśmy w stanie policzyć, że skoro są trzy rzędy to pewnie pierwszy to będzie rząd pierwszy, zaraz za nim drugi, a na samym końcu rząd trzeci. Jeszcze jest pomieszczenie z projektorem, ale według mojej wiedzy, bilety do niego nie są sprzedawane. Teraz przechodzimy do matematyki z wyższej półki, po ustaleniu rzędu trzeba ustalić miejsce. Wymaga to policzenia do mniej więcej siedmiu (zależy od rzędu, bo niektóre rzędy są dłuższe, inne natomiast krótsze). Pewnym utrudnieniem jest to, że nie wiadomo, od której strony liczyć, ale jakoś w końcu udało się znaleźć numer na jednym z foteli i ustalić, że z lewej jest 1, a z prawej 7. Przepraszam, że piszę pierdoły (nie ma za co), ale chyba widać jasno, że wyzwanie przed jakim stajemy jest jednym z poważniejszych na jakie napotkamy w życiu, zwłaszcza w dobie globalnego kryzysu, chociaż trochę zamoty z tym było. Więc do meritum i retrospekcja do kilku linijek wyżej, dziewczyna siedząca koło mnie zadała mi pytanie o to, czy dobrze wyliczała, ale wyszło, że dobrze, a przynajmniej tak jak ja. Miała jakiś taki fajny przyjazny głos, że coś zabredziłem, żeby i ona jeszcze się odezwała, bo ten głos kojąco działał na mojego kaca. Lecą trailery, wchodzi jakaś para w wieku na me oko post studyjnym (me oko dało kiedyś 20tce 35 lat i prawie zostało wybite) i wali do mnie i dziewczyny, która siedzi koło mnie, wychodzą i wracają z panem z obsługi, zapalają światło, a pan prosi nas o bilety. Ja po mój muszę iść na drugi koniec rzędu, więc przynajmniej coś się dzieje, nawet chyba ciekawsze niż trailer do Defiance. Okazuje się, że nasze są w porządku, a tamci mają miejsca w pierwszym rzędzie i coś im się źle policzyło, a przynajmniej ja tak to zrozumiałem, chociaż mój stan kojarzenia był wyjątkowo słaby. Cała sytuacja dość kuriozalna, więc rzuciłem jakimś komentarzem, raczej nie na miarę Schwarzeneggera z najlepszych filmów, ale jakiś urok musiał mieć, bo dziewczę się zaśmiało. Jakoś tak fajnie się zaśmiała, że jeszcze coś potem powiedziałem i znowu się zaśmiała, więc uznałem, że albo uśmiecha się kurtuazyjnie, albo jest idiotką i śmieje się ze wszystkiego, albo mamy zbliżone poczucie humoru, co graniczyłoby z cudem. Potem mi zaimponowała, bo był trailer do „Idealny mąż dla mojej żony” i to był bardzo zły trailer. Pani wyrzuca panu rzeczy z balkonu i krzyczy, że jak to jego żona jest w ciąży. Pan, że nie wie, na co ona: to zapytaj swojego fiuta. No i jeden za nami zaśmiał się, na co ona odwróciła się i rzuciła mu takie spojrzenie, że ucieszyłem się, że mnie

takie rzeczy nie bawią, bo po takim spojrzeniu można nie podnieść się przez wiele dni, tygodni nawet. Nawiasem pisząc, to na pewno wielu widzów tego filmu pójdzie też na to dzieło. I tak sobie pomyślałem: to może być kobieta mego życia, najpierw kojący śmiech, teraz morderstwo wzrokiem, do tego sama przyszła na braci Dardenne, i w ogóle chyba dobrze się prezentuje, chociaż słabo widzę, bo ciemno, a głupio się wlampiać w obcą osobę. Jedyny minus to, że miała przy sobie popcorn i colę (albo Sprite’a albo Fantę, kubek był nieprzeźroczysty, więc nie wiem), ale powiedzmy, że gorsze rzeczy człowieka już spotykały. Oglądam film i tak chwilami sobie myślę, że sprawa ciężka, ale może warto zawalczyć? Film się skończy, więc od razu walnąć jakimś błyskotliwym komentarzem i zanim ona się pozbiera, zaprosić ją gdzieś. Obawiałem się, że jeszcze mogę cuchnąć dniem i nocą wczorajszą, ale co tam, najwyżej odmówi, a obciach zdarzało się sobie gorszy robić. No, ale jest jeszcze jeden problem: Lala. Gdyby nie to, że łaziłem po bilet to bym jej smsa napisał, że po seansie ma do mnie nie podchodzić i że wyjaśnię jakoś kiedyś (inna bajka jak napisać dyskretnie smsa w takich warunkach), a tak wychodzi, że moja dziewczyna siedzi na końcu rzędu, a ja od razu, pierwszy lepszy kurwiarz, walę do nowej, a tamtą spławiam, no nie jest to najlepsze wyjście na wejście, zwłaszcza, że oglądamy film traktujący o człowieczeństwie. Czyli oprócz tego, że muszę rzucić błyskotliwym komentarzem, muszę jeszcze szybko przedstawić siebie, Lalę i wyjaśnić, że to moja koleżanka, może jeszcze lepiej, że lesbijka i że ja swobodien. Jak to zrobić w dwóch zdaniach i żeby jakoś brzmiało? Kończy się film, próbuję wytrybić błyskotliwy komentarz, ale nic mi nie przychodzi do głowy, za to Lala do mnie podchodzi, wciska mi do ręki szalik, do drugiej torbę i mówi przepitym głosem, z miną jakby zaraz miała zwymiotować: - Trzymaj, muszę iść do kibla! Na tym skończyły się moje łowy. „Milczenie Lorny”, a raczej „Słowa Lali” stały się „Milczeniem Juriusza”. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 2

Small Green Country 13 Styczeń 2009 juriusz 1 komentarz Na pożegnanie wątków irlandzkich, mały przewodnik po Zielonej Piździe. Po pierwsze czego nie będzie, bo się nie udało: Irlandia Północna. Zbierałem się i zbierałem, raz już prawie jechałem, ale kontakt z Couchsrufing okazał się zawodny, a ceny hosteli odrzucały, więc postanowiłem poczekać na lepsze czasy. Gdy nadeszły, nie miałem sił na zwiedzanie, a gdy przeszły to uznałem, że program oszczędnościowy ważniejszy. O samym Belfaście słyszałem głównie źle, ale i tak chciałem zweryfikować opowieści ze stanem faktycznym. Są w Północnej super formy wulkaniczne, ale patrz wyżej. Tu dochodzimy do problemu: czy w jednej czy drugiej Irlandii, do najciekawszych miejsc dotrzeć da się tylko samochodem, ewentualnie bawiąc się autobusami, ale

druga opcja wychodzi kiepsko, tak czasowo jak i finansowo. Na szczęście bez samochodu też da się zobaczyć kilka rzeczy. Po pierwsze: Baile Atha Cliath, „Miasto brodu z trzcinowymi płotami” szerzej znane jako Dublin. Nie wiem czemu miałem wyobrażenia niemal drugiego Londynu, a to raczej coś rozmiarów Krakowa. Samo centrum fajne, z naciskiem na Temple Bar, który wszystkim się podoba, tylko raczej nie ma za bardzo jak go zwiedzać – trochę jak krakowski Kazimierz, pełno knajp o różnych profilach, jest też mały rynek, gdzie w weekendy handlują książkami i płytami, da się fajne rzeczy znaleźć, czasem nawet nie bardzo drogo, płyty od 2 euro. Ogólnie jednak w Dublinie tanio raczej nie jest (noclegi od 14 euro, hamburger – i wegetariański i zwykły – od 2 euro, kebab bezmięsny znalazłem niegdyś za 4, ale to już poważny kawałek od centrum), więc należy zwiedzać albo wszystko szybko, albo na raty z doskoku. Atrakcje główne: Hugh Lane Gallery, ale raczej dla prawdziwych koneserów, ewentualnie fanów Francisa Bacona (jest rekonstrukcja jego pracowni, do tego można pooglądać obszerne kawałki wywiadów z nim, mnie kasku nie zdjęło). Jest też sala Seana Scully, polecam zgooglać sobie co pan tworzył, żeby uniknąć rozczarowania, no chyba, że ktoś przyjaźni się z prostokątami, wtedy na pewno będzie wniebowzięty. Wstęp za darmo, w razie rozczarowania można przebiec w kilkanaście minut, więc wejść na pewno warto. Sklepik z pamiątkami świetny, niektóre prace na pocztówkach lepsze niż te wystawiane. Dla mnie miejsce pierwsze to muzeum Guinnessa. Tanio nie jest (15 euraczy jak dobrze pamiętam), ale warto. Gigantyczny browar przerobiony na muzeum, pięć pięter wielkiej ekspozycji, która pokazuje nam jak i z czego piwo jest robione, przy okazji wyjaśniające dlaczego Guinness jest najlepszy na świecie. Piętro dotyczące reklamowania piwa zachwyca, niektóre kampanie mieli iście genialne. Można też zrobić sobie test na alkoholika, można zagrać w quiz wiedzy o alkoholu, ogólnie atrakcji nie brakuje, dwie godziny to absolutne minimum, a jeżeli lubimy dokładnie zobaczyć to ze cztery. Na koniec wychodzimy na najwyżej położony punkt widokowy w Dublinie, dostajemy szklanicę wiadomego napoju (tak zasadniczo Guinness to nie jest piwo, tylko stout, a stout to nie jest porter – kiedyś mi o tym opowiedział wiekowy Irys, ale przyznam, że jego rewelacje nie zburzyły mego światopoglądu) i podziwiając panoramę miasta możemy się delektować. Taka obserwacja: nie wiem, nie pojmuję, nie rozumiem, dlaczego Guinness eksportowy jest gorszy od tego, który jest w Irlandii. Testowane na kilku osobach, wszyscy wolą to co dają w ojczyźnie piwa. Ciekawostka: harfa w logo Guinnessa została zastrzeżona jako znak handlowy zanim zarejestrowano godło kraju – dlatego jedno jest skierowane w lewo, drugie w prawo. Inna ciekawostka: najtańsze piwo w knajpie – Guinness. I to jest prawdziwe wspieranie rodzimego przemysłu, a nie jakieś pierdoły, flagi, znaki handlowe. Jeszcze na pożegnanie z muzeum: sklep z pamiątkami, fajne rzeczy, ale nie za tanio, jednak i tak trudno

oprzeć się np. kubkowi z tukanem. Hint dla tych, którym nie chce się nosić pamiątek ze sobą: na lotnisku jest niemal identyczny Guinness Store i tam też mają kubki z tukanem i jakieś 80% tego co w muzeum (nie znalazłem ręczników). Z miejsc bardziej flagowych: Trinity College. Oprowadzają studenci, nie wiem czy wszyscy tacy dobrzy, czy miałem szczęście, ale trafiłem na takiego, którego słuchało się z przyjemnością. Wszystkiego godzina roboty, ale dowiedzieć można się niemało, np. że jeden z rektorów powiedział, że kobiety wejdą do Trinity po jego trupie, leży przy wejściu do żeńskiej części mieszkalnej. Albo historia o tym jak studenci popili i chcieli zrobić na złość nielubianemu wykładowcy, więc w środku nocy poszli robić cyrk pod jego okno. Cyrk się skończył, gdy ten wyskoczył i zaczął strzelać. Albo o tym jak przy remoncie okazało się, że rzeźba zyskała ileś tam kilo wagi, bo oprócz tego, że kiepska to fantastycznie magazynuje wodę. (Sphere within Sphere, tak wygląda http://en.wikipedia.org/wiki/Arnaldo_Pomodoro , na żywo gorzej). Na koniec wycieczki mamy Book of Kells. Dzieło z okolic 800 roku, dla ekspertów odjazd i ekstaza, dla człowieka poczciwego takie se, leży i nawet ładnie wygląda, ale raczej okrzyków radości nie wzbudzi. Na piętrze mamy zbiór książek, największa biblioteka Irlandii. Wiele giga książek, podobno układane według rozmiaru (na to też wyglądało na mój rzut oka). Jest sobie Kilmanhaim, Irish Museum of Modern Art podobno niezłe, ale jak trzy razy się zbierałem, tak trzy razy nie dotarłem. Kilmanhaim Gaol to z kolei słynne więzienie, ale tu ten sam problem co wyżej. Jak człowiek wpada na pełnej kurwie na dwa dni to więcej zobaczy niż jak gdzieś mieszka pół roku, stara zasada niestety działa. Można z Dublina pojechać do Bray, albo autobusem, albo za pomocą DART – druga opcja o wiele przyjemniejsza. Przy ładnej pogodzie mamy niemniej ładny widok z okien kolejki. W samym Bray można przejść się nabrzeżem, podczas tej przechadzki walnąć piwo i coś zjeść w jednej z nadmorskich knajp, ale jeść nie polecam, stosunek jakości do ceny średni. Za to polecam wejść na wzgórze zwane Bray Head i popatrzeć sobie w stronę domu Bono. Widok jest niezły, po drodze mniej zaprawieni w bojach ludzie zachodu umierają kondycyjnie – wspinaczki ze 40 minut może. Byliśmy tam w kilka osób, opieprzyli wino i było świetnie, chociaż widok identycznych domków jest dla mnie dość depresyjny, tak chyba wygląda piekło, że jedyne różnice w zabudowie to numery na drzwiach. Przenosząc się na drugi kraniec wyspy, Galway. Między bozią, a prawdą to za wiele atrakcji nie znalazłem – katedra brzydka, w muzeach za wiele nie ma, ale samo miasto oferuje atrakcje podobną do Bray: można iść na plażę z flaszką, zasiąść na wielkich kamieniach i popić sobie wpatrując się w ocean. Bardzo lubiłem ten model spędzania czasu, chociaż bywa ciężko, bo lubi wiać i oczywiście popadać. Galway ma w sobie coś fajnego, przyjemnie się łazi, wchodzi do lokali czy

sklepów, nawet siedzi pod dworcem czekając na autobus. Z samego miasta można zrobić kilka wycieczek, ja miałem przyjemność być na dwóch. Po pierwsze Klify Moheru, czyli osiem kilometrów wybrzeża, które chwilami wznosi się na ponad 200 metrów. Wygląda to świetnie, chociaż trafienie z pogodą to podstawa sukcesu. Hint: nie podchodzić do krawędzi, bo jak zawieje lepiej to zdarza się spaść i zaliczyć kilka sekund (mówią, że siedem) lotu do morza. Po drugie wyspy Aran. Wyspę da się zrobić dość szybko z buta i bardzo szybko na pożyczonym rowerze. Pełno owiec, baranów, trochę koni, krów i osłów. Wygląda ślicznie, ale do zwiedzania w klasycznym tego słowa znaczeniu to nie ma właściwie nic, można się poszlajać w miłym otoczeniu, i tak bardzo polecam, warunek oczywiście jak przy klifach: w deszczu nie ma co jechać. Szybki przelot przez inne miejsca, które miałem szczęście zobaczyć: Kilkenny – zamek przereklamowany, chociaż znowu nie bardzo zły. O wiele lepsze wrażenie sprawiają ogrody zamkowe i centrum miasta, chociaż jeżeli się już trochę w Irlandii siedzi to takie rzeczy przestają zachwycać. Cork – niestety byłem tylko chwilę (jedna chwila = ponad dwie godziny w tym wypadku), ale wrażenie świetne. Młode miasto, ludzie siedzą w parkach i bawią się, plakaty reklamujące lokale z alternatywną muzyką, pełno obcokrajowców, oczywiście stada Polaków. Katedra św. Finbarra rewelacyjna, wieża na 73 metry, tak z zewnątrz jak i od środka world class. Cashel, a raczej Rock of Cashel – czyli budowla sakralno-obronna położona na wzniesieniu terenu (gdy wyjechali zza wzniesienia terenu oczom ich ukazał się las…krzyży). W skład wchodzi najstarszy w Irlandii kościół, kaplica Cormaca (1134, fajnie się przepisuje Wikipedię), katedra, sala kantorów. Większość w nienajlepszym stanie, ale gabaryty sprawiają, że wrażenie świetne. Obok kompleksu cmentarz z klasycznymi krzyżami celtyckimi. Widok na miasto jest niezły, chociaż znowu nie cudo cudów, niemniej samo miejsce zdecydowanie warte zobaczenia. Athlone – jest zamek, do którego przez sześć miesięcy się nie wybrałem, bo wszyscy mówili, że nędza i nawet jak był dzień miasta i wstęp za darmo to wolałem iść pić z kolegami nad rzeką (przyznam, że zaczynają mnie zastanawiać ciągoty do picia w okolicach wodnych). Jest rzeka Shannon, która całkiem ładnie wygląda w tym miejscu swego biegu. Są ruiny opactwa, które wyglądają gorzej, cmentarz, kościół Piotra i Pawła. Jest Sean’s bar, który twierdzi, że jest najstarszym w Irlandii (jak jeszcze kilka innych, ale ten jest w księdze Guinnessa). Na tym koniec atrakcji, raczej nie polecam jako turystycznej destynacji. Clonmacnoise, czyli łąka synów Nosa, czyli zespół klasztorny, którego początki

datowane są na rok 545. Dla większości osób rozczarowanie, dla mnie takie ok, przy okazji można rzucić okiem, ale nie powala. Wiele nie ma, cmentarz niezły (jeżeli pojedziecie z rodakami to upewnijcie się, że nie wchodzą z piwem, bo ku ich zaskoczeniu obsługa się wydziera), z zamku zostało bardzo niewiele, a okrągła wieża raczej nie zdejmie kasku komuś kto nie jest wielkim fanem Irlandii. Limerick – mój kontakt z tym miastem ograniczył się do przejechania obwodnicą, bo opinię ma okropną (miasto, nie obwodnica, obwodnica dobra). W niemal wszystkich opowieściach przewijały się wątki dostania wpierdolu i to najczęściej nożem, tego, że nie ma tam nic do roboty poza pracą. Pragnę zaznaczyć, że wielki news jakim w ostatnich dniach napierdalają gazety – że Dell przenosi się z Limerick do Łodzi – usłyszałem gdzieś w sierpniu. Nie wzbudziło to radości w mym miejscu pracy, bo Dell był największym klientem, a to co przesyłał stanowiło 10% tego co przesyłane było. Komentarze kolegów odbiegały w treści i tonie od tych jakimi karmi nas TV i gazety – to nie jest wielki sukces Łodzi, że będą mieli Della, tylko wielki sukces Della, że zamiast płacić pod 10 euro za godzinę pracy, będzie płacił jakieś 10 złotych za godzinę pracy. Do tego ulgi podatkowe – w Irlandii podobno również dostali gdy założyli fabrykę i widzimy jak to się skończyło. Dingle – na myśli mam półwysep, a nie mieścinę o tej nazwie. Śliczne połączenie gór i wybrzeża, lepszy nieco od słynnego (w skali Irlandii rzecz jasna) Ring of Kerry. Polecam wybrać pierwsze, a drugie olać, bo oglądane po sobie zaczynają nieco nużyć, chyba, że kogoś szczególnie kręci niemal ten sam widok przez kilka godzin. Przez pierwszą jest super, w drugiej nie ma powodów do narzekania, powyżej trzech ja miałem dosyć. Od biedy można próbować wejść do morza, ale są chyba przyjemniejsze sposoby zrobienia sobie krzywdy, temperatura wody taka, że rękę strach zamoczyć. Dodatkowa atrakcja to drogi – tak wąskie, że nie sposób się wyminąć z jadącym z naprzeciwka autem inaczej niż zjeżdżając w krzaki, do rowu, w kamienie, owcze łajno czy co tam akurat będzie koło drogi leżało. To chyba tyle z moich doświadczeń podróżniczych po Zielonym Piekle. Powtarzając się: poza miastami Irlandię zwiedzić da się właściwie tylko samochodem. Zabawa w autobusy wychodzi drogo, a często już od 20 jest się udupionym, nie mówiąc o tym, że nie wszędzie się dotrze. Wypożyczalnie teoretycznie nie są drogie, bo na trzy dni pożyczyliśmy auto za 49,99 euro. Tanio, nie? No niestety nie, bo doliczono nam ubezpieczenie i z tym wyszło jakieś 116! Do tego benzyna, nocleg, jedzenie – wyszło mniej więcej tyle co za miesiąc w Azji, ale jak myślę o ludziach, którzy siedzą w Irlandii trzeci rok, a poza lotniskiem w Dublinie i miejscem pracy nie widzieli nic, to uważam, że jednak warto się wykosztować. Irlandia od strony filmowej, czyli dzieła, które miałem okazję widzieć i które w mniejszym lub większym stopniu dotyczą Irlandii, i uważam, że

warto rzucić okiem. Wrażenia w formie, którą cenię sobie najbardziej, czyli krótka piłka z mojej strony: The Wind That Shakes The Barley – najbardziej znane dzieło Loacha, Złota Palma i świetny film. Irlandia wygląda jak Irlandia, aktorzy wyglądają jak wyglądać powinni, lekcja historii i niezły materiał do przemyśleń, znajomy Irys polecił dwa filmy jako klucz do zrozumienia kraju, ten i Angela’s Ashes – brud, ubóstwo, alkoholizm krańcowy, wykształcenie zerowe, dominacja kościelna, czyli koszmar życia na wyspie w latach trzydziestych oczami dziecka. Syf i nędza aż wylewają się z ekranu, niektóre sceny robią poważne wrażenie. Jak dla mnie trochę za długo, książka podobno lepsza, kiedyś się pewnie zabiorę. Może nie każdemu, ale polecam. Veronica Guerin – Blanchett potęga, sam film niezły, ale wydaje mi się, że można było wyciągnąć znacznie więcej z historii tytułowej bohaterki, chwilami trochę tandetą jechało. Jeden z najgorszych tagline’ów w historii kina („Why would anyone want to kill Veronica Guerin?”, no rzeczywiście, jeżeli ktoś walczy z handlem narkotykami to rzecz niespotykana, że mogą mu chcieć zrobić kuku). Tu dla odmiany miałem wrażenie, że spokojnie mógł być dłuższy. Hunger – niby Północna, ale żal nie napisać, bo zapadająca w pamięć rewelacja. Historia Bobby’ego Sandsa, który w proteście zagłodził się na śmierć. Nie jest to film akcji, prawdopodobnie rekord najdłuższego ujęcia w dziejach filmu, 17,5 minuty rozmowy przy stoliku (chwilami trochę odpadałem przez ich akcent). Niesamowite operowanie dźwiękiem, a raczej ciszą. Niesamowity realizm, chwilami aż boli. Pełno rzeczy zapada w pamięć, najbardziej chyba scena z domu starców. Może nie każdemu, ale zdecydowanie polecam, jeden z filmów 2008, które szybko zapomniane nie zostaną. Przy okazji: to jedyny film niebędący mainstreamem, który przewinął się przez athloński multipleks. Zainteresowanie? Oczywiście wielkie, oprócz mnie na sali było małżeństwo emerytów. The Crying Game – film z jednym z największych „wow” ever, kij tam z Irlandią, absolutnie koniecznie trzeba zobaczyć, niesamowita rzecz. Michael Collins – dla mnie bez wielkich cudów, ale spotkałem się z opiniami, że to rewelacja. Najgorsze, że gra w tym Julia Roberts, której próby udawania Irysicy są wybitnie nieudolne. Reszcie obsady idzie lepiej, ale często widać i słychać, że to nie Irlandczycy. Mnie to dzieło nie porwało, a jak na Jordana to już w ogóle, niemniej spotkałem się z głosami ludzi z wiadomego kraju, że koniecznie. No i tagline jest ładny (Ireland, 1916. His dreams inspired hope. His words inspired passion. His courage forged a nation’s destiny.) Leprechaun – nie w Irlandii, ale tytułowa postać kojarzy się z wiadomym krajem. Polecam wyszukać na youtube scenę jak tytułowy bohater morduje skacząc na jakimś pogo stick lub jak jeździ na dziecięcym rowerku. W sumie

dzieło doczekało się sześciu części, ale kierując się żelazną zasadą oceniania filmów, nie mogę powiedzieć czy któraś z nich nie okazała się absolutną perłą, bo niestety (jakie niestety…niestety to by było zobaczyć) nie widziałem. Tytuły takie jak „Leprechaun 5: In the Hood” (trzech raperów zadziera z wiadomo kim) czy też „Leprechaun 6: Back 2 tha Hood” (za Filmwebem, podkreślenie moje: W podziemiach centrum handlowego, Emily, Jamie i Rory odkrywają skrzyneczkę pełną złota, którą zabierają ze sobą. Każde z nich myśli tylko o tym, co sobie za owe złoto kupi. Przyjaciele nie mają jednak pojęcia, że skrzyneczka należy do Karła, który budzi się ze snu i wyrusza na poszukiwania osób, które go okradły. Karzeł nie będzie litościwy dla nikogo). Nie skreślałbym też części czwartej (Akcja rozgrywa się w XXI wieku. Aby stać się władcą odległej planety Dominy, Karzeł porywa księżniczkę Zarinę. Jednak na jego drodze staje oddział Marines, dowodzony przez szalonego naukowca, doktora Mittenhanda, który w wyniku swoich eksperymentów stał się w połowie maszyną. Karzeł zostaje pokonany przez żołnierzy, jednak szybko odradza się i pojawia na pokładzie statku głównych bohaterów, siejąc wśród nich spustoszenie. W tym samym czasie dr Mittenhand planuje wykorzystać księżniczkę do swoich doświadczeń, dzięki czemu ma odzyskać w pełni ludzką postać. Ci członkowie oddziału, którzy jeszcze przeżyli, muszą zmierzyć się zarówno z demonicznym Karłem jak i zapobiec eksperymentom szalonego naukowca), na pewno oprócz ciekawego scenariusza oferuje też świetne kreacje aktorskie, efekty specjalne i ścieżkę dźwiękową. I na samo pożegnanie, filmy dla wybierających się na Saksy. Najbanalniejszy to It’s a Free World Loacha (wersja „Polak potrzebny od zaraz” pokazuje, że szkoła tłumaczeń z czasów „Wirującego seksu” nie straciła racji bytu), czyli nie jedź na Wyspy. O wiele lepsze i bardziej uniwersalne dzieło to Rosetta braci Dardenne, świetne na czas poszukiwania pracy. Mało znane Ghosts (mam na myśli dzieło Nicka Broomfielda) pozwoli inaczej spojrzeć na azjatycką migrację do UK i może dzięki temu dziełu nie nie pobijemy Chińczyków. The Visitor (z 2007) szczególnie polecany dla potencjalnej nielegalnej arabskiej imigracji do USA. Heaven and Earth Olivera Stone’a może zaś stanowić swoisty poradnik dla Azjatek marzących o obywatelstwie trzeciego co do wielkości kraju świata. LUTY 2009 Six Feet Under 26 Luty 2009 juriusz Brak komentarzy Kolejne spektakularne zwycięstwo Grabarzy Kraków, tym razem nad Dolnośląskimi Hienami Cmentarnymi, potwierdziło pozycję Krakowian na fotelu lidera. Tylko pierwsza połowa stanowiła widowisko na wyrównanym poziomie, w drugiej dzięki nowemu rozwiązaniu taktycznemu gospodarze zdecydowanie wysunęli się na prowadzenie, a wsparcie ich kibiców spowodowało, że z upływającymi minutami przewaga przedstawicieli

grodu Kraka dosłownie rzuciła rywala na kolana. Skład Grabarzy Kraków wydaje się w tej chwili nie do pokonania, a kolejne rywalizacje grupowe przybliżają ich do zdobycia pucharu kraju. Wydaje się, że tylko katastrofa mogłaby odebrać Krakusom puchar ligi, chociaż nawet to nie jest pewne, bo styl w jakim obecnie zdobywają kolejne punkty wzbudza zachwyt wśród fanów Sementaryzmu niezależnie od pochodzenia, religii, orientacji seksualnej czy też koloru skóry (na dowód można przywołać zrzeszenie „Allach dla Krakowa” czy też sojuszniczą bojówkę buddyjską „Rzeźnicy Bangkoku”) Gospodarze wylosowali wschodnią bramę cmentarzu Rakowickiego, Wrocławianom przyznano wejście zachodnie. Krakowianie zdecydowali się wejść na arenę zmagań przy dźwiękach „Popatrz, jak prędko mija czas”. Proszę zauważyć odejście od zeszłorocznego klasyka „Highway to Hell”, który wówczas tak często prowadził ich do zwycięstwa. Ekipa z Wrocławia wybrała „Anielski Orszak”. Ich kibice pokrzepili swych pupili wykrzykując refrenowe „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie, Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba, A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi, Aż przed oblicze Boga Najwyższego!” Sędziowie zgodnie ocenili otwarcie dla drużyny gości, po tak niskich notach należy spodziewać się powrotu gospodarzy do standardów rockowych, mówiło się jakoby do łask miało wrócić „Stairway to Heaven” czy też „Highway to Hell”. Po kiepskim wejściu Krakowianie szybko się pozbierali. Już w drodze do kaplicy cmentarnej widać było zamieszanie przy trumnie i pewne przetasowania w pierwszej linii. Wycofano Kazimierza Mandraczyńskiego, jego miejsce przy lewym tylnym chwycie trumny zajął Paweł Pytnik i z perspektywy zawodów zmianę tę należy uznać za ze wszech miar udaną. Kończący rekonwalescencję po grypie Mandraczyński nie był w stanie śpiewać na miarę rangi tych zawodów, a Krakowianie widząc odzew kibiców na „Barkę” śpiewaną przez grupę z Wrocławia wiedzieli już, że tym razem trzy punkty za zwycięstwo nie przyjdą łatwo, co wyjaśnia wystawienie tak mocnej linii ataku. Ostatnie kilkadziesiąt metrów dzielących bramę od kaplicy spędzili na śpiewaniu wydłużonej wersji cohenowego „Hallelujah”. Dynamiczna rytmika piosenki pozwoliła im przejąć inicjatywę i zająć lepsze miejsca w ławkach. Przewaga kondycyjna sprawiła, że zanim pierwsi zawodnicy Dolnośląskich Hien weszli do świątyni, to Grabarze już kończyli zajmować lepsze miejsca. Co gorsza, Wrocławianom trafił się wybitnie tłusty trup, 70-letni właściciel piekarni, podczas gdy Krakowianie wylosowali zagłodzoną na śmierć pensjonariuszkę pobliskiego domu starców. Można spodziewać się protestu w tej sprawie, jak wszyscy dobrze wiemy przepisy nie dopuszczają różnicy wagowej między zwłokami większej niż 15 kilogramów. Wśród kibiców Hien Dolnośląskiego Klubu Sportowego rozeszła się plotka jakoby Grabarze mieli przekupić sędziego, aby wziął pod uwagę ważenie ciała razem z trumną. Nie byłby to pierwszy zarzut przeciwko

prowadzącemu spotkanie Jarosławowi Ż., jednak z ostatecznymi zarzutami poczekajmy na decyzję Krajowego Związku Pogrzebowego. Księża sprawnie stanęli za trumnami. Tym razem obie drużyny postawiły na tradycję. Po katastrofalnym występie rabina, który zraził wszystkich kibiców, a co gorsza wywołał okrzyki „DO GAZU Z ŻYDAMI”, Hieny powróciły do sprawdzonych wzorców, a nawet zrezygnowały z tancerek go-go, które tyle razy dawały im dodatkowe punkty. Na konserwatywny Kraków taktyka klasyczna wydaje się bezpieczniejsza. Krakowianie wykorzystali atut własnego pola rozgrywek, nadzy akrobaci wyskakujący z neoklasycystycznych rzeźb obok ołtarza dali im dodatkowe dwa punkty. Ksiądz drużyny Hien przemawiał z prawdziwą pasją: Ten umarły człowiek leży tu, tak, ale pewnego dnia powstanie z martwych i zasiądzie z nami przy stole ojca, tam, tak. Może nie jest wart wiele punktów, stosunek wagi do wzrostu zdecydowanie obniża jego wartość, ale spójrzmy na ten piękny pióropusz w barwach klubowych, który nasi wierni fani wdziali na jego głowę! Czy to czoło mogło kiedyś kogoś skrzywdzić, pociągnąć bezpodstawnie z Barbary? Czy te dłonie, wielkie jak bochny chleba, które każdego poranka wkładały do pieca, nie zasługują na wasz podziw? Czy to pocieszne znamię na pół pleców nie wywołuje waszego entuzjazmu? Tak, właśnie, głośniej, chcę was słyszeć! Obudźcie w sobie bestie, pokażcie mi jak kochaliście Sławomira „Kajzerkę” Sokołowskiego! Ten swoisty rzut na taśmę pozwolił Hienom wypracować dwa punkty przewagi. Jednak Grabarze z Krakowa mieli przygotowaną tajną broń. Sam biskup Horjiusz przyszedł wesprzeć swoją ukochaną drużynę, podobno jego stawki zaczynają się od tysiąca złotych za mszę (dostępne ulgi dla emerytów i studentów, dodatkowe 20% zniżki dla członków Parafialnego Klubu Seniora. Można płacić kartami kredytowymi, transakcyjnymi i debetowymi, rachunki i paragon fiskalny będą prawdopodobnie wydawane od stycznia przyszłego roku). Na taki cios Hieny i ich fani nie byli przygotowani, ławki kibiców gości zamilkły, co dodatkowo pozwoliło duchownemu na dotarcie z przekazem do zebranych. Znany z kontrowersyjnych kazań, nie zmarnował ani minuty. Zaczął ostro, a przy tym ryzykownie, krytykując nadmiar sexu na jaki miała cierpieć nieboszczka. Jednak szybko podkreślił wyraźnie, że był to sex małżeński, poza tym znał zmarłą i wie, że po roku świętym 2000, roku odpuszczenia win, prowadziła się dobrze. Ten zabieg marketingowy dał dodatkowy punkt pupilom Horjiusza, a on dopiero zaczynał, choć widać było, że Wrocławianie woleliby, żeby kończył. Zdarł ze zmarłej bluzkę i wykrzyczał zabranym (nieznacznie opluwając pierwszy rząd), że te blizny to nie ślady po aborcji, a po wyrostku robaczkowym. Trybuny porwane tym oświadczeniem rozpaliły znicze i race i nie zważając na uwagi służb porządkowych włączyły alarm przeciwpożarowy. Wydaje się, że już wtedy Wrocławskie Hieny wiedziały, że przy najlepszym układzie gwiazd jedyne na co mogą liczyć to remis.

Próbowały jeszcze zdobyć punkty za spontaniczną pieśń, zaintonowali Gaude Mater Polonia, jednak sędziowie bardzo nisko wycenili ich zabiegi. Co gorsza, jeden z napastników Hien potknął się, przez co trumna upadła. Odjęto dwa punkty, a Wrocławianie i tak mogą mówić o szczęściu, bo wszyscy w pamięci mamy jak to Balsamiarze Białystok przegrali o punkt, tylko przez to, że w podobnej sytuacji z trumny wypadł kapelusz zmarłego. Krakowianie zwlekali z wyjściem z kaplicy, zdawało się, że to Hienom przypadną punkty za szybsze dotarcie na miejsce pochówku. Jednak Grabarze wykonali do końca swój song, po czym wybiegli z kaplicy pełnym sprintem, ciągnąc za sobą trumnę, która to czasem zahaczała na zakrętach o nagrobki i drzewa, ale nie wybijało to Krakowian z rytmu, a sędziowie zdawali się nie zauważać co drobniejszych błędów technicznych. Zachwyt budzi forma noszowych krakowskiej drużyny, 300 metrów dzielących ich od krypty pokonali w zaledwie minutę dwadzieścia siedem. Wrocławskie Hieny były całkowicie zaskoczone, nie udało im się zmobilizować i zanotowały stratę 43 sekund do Krakowian. Podziw budzi też postawa biskupa Horjusza, który mimo siódmego krzyżyka na karku niemal dotrzymał kroku zawodnikom krakowskiej drużyny, chociaż niemałą rolę mogła odegrać podwózka melexem, zapewniona przez lokalnego grabarza. Źródła nieoficjalne mówią, że ten prawdopodobnie znajduje się na liście korupcyjnej CBA. Biskup Horjusz skutecznie zdekoncentrował duchownego drużyny przeciwnej, który raz po raz gubił wątek, a sam Horjusz miał kibiców u swych stóp. Z pełnym zaangażowaniem wznosili zaciśnięte pięści, rzucali bukiety chryzantem i żałobne wieńce. Z takim dopingiem nie można przegrać, ani nawet zremisować. Niesieni falą własnego cmentarza, Krakowianie złożyli zwłoki do krypty w imponującym czasie 34 sekund, i obyło się przy tym bez rozbicia trumny, co jak wiemy wielokrotnie narażało Grabarzy na negatywne oceny. Przewagę punktową powiększył Majakowski, zadni noszowy drużyny krakowskiej, który we wspaniałej histerii popartej okrzykiem „Mamo, czemu umarłaś?” rzucił się do grobu wykonując podwójnego Rittbergera z lądowaniem na twarzy. Można śmiało powiedzieć, że ma duże szanse znalezienia się pośród nominowanych do nagrody dla najlepszego aktora ligii. Jednak nikt nie może mieć złudzeń, która drużyna była lepsza. Mimo słabszego początku, to przez większą część rozgrywki Grabarze kontrolowali przebieg zmagań. Mimo dobrej formy, Hieny pozwoliły się zdominować i właściwie od momentu wejścia do kaplicy ich działania były tylko odpowiedzią na wyczyny Grabarzy. Apogeum tego można było dostrzec w finale, kiedy to kapitan Wrocławian próbował nawiązać do wspaniałego skoku Majakowskiego, ale podczas wybicia jego półbut omsknął się na wyniosłości terenu i zamiast potrójnego salhofa wykonał zaledwie pół obrotu i wybił sobie przednie zęby o nagrobek rodziny Sroczyńskich. Tak Grabarze Kraków jak i ich kibice wracali do domów niesieni tryumfem, Wrocławianie

wracali ze spuszczonymi głowami do autokarów, chociaż wydaje się, że miejsce na podium jest im pisane. W tej chwili drużyna Grabarzy wydaje się bezkonkurencyjna jak na możliwości naszej ligi i śmiało zmierza po puchar Polski. Sprawą otwartą pozostaje ich udział w rozgrywkach międzynarodowych, Krakowianie muszą być świadomi, że natrafią tam na drużyny prezentujące poziom o wiele wyższy niż ich ostatni rywal. Wystarczy wspomnieć zeszłoroczne wystąpienia zawodników drużyny „Krematoria Bali” czy też postawę „Szahidów Palestyny”, litościwym milczeniem pomijając mistrzów świata, „Popielarzy nirwany”, by wiedzieć, że drużynie Krakowian brakuje jeszcze bardzo wiele do osiągnięcia laurów międzynarodowych. Na drodze do Mistrzostw świata stoi Bangkok, gdzie Krakowianie będą musieli stawić czoła „Szmaragdowym Jebakom Nagi”, utytułowanej drużynie, która łatwo nie odda pola, bezlitośnie wykorzysta atut własnego boiska, a również tajski klimat będzie utrudniał działania Krakusom. Jednak obecnie na scenie polskiej są oni bezkonkurencyjni. Grabarze Kraków – Hieny Dolny Śląsk: 30-18. Retransmisja spotkania w Canal + o 21, najnowszych doniesień z ligii cmentarnej szukaj pod adresem www.lifeisnotworthlivingifyoucantputitonlinelater.org. W konkursie na najlepszy nekrolog młodzieży do lat dwunastu wygrała Marysia ze szkoły numer 9. Gratulujemy! Urnę prześlemy pocztą. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 3

Wanna know how I got those oSCARS? 17 Luty 2009 juriusz 9 komentarzy Jak co roku, długie i raczej męczące omówienie tegorocznych nominacji oscarowych, połączone z refleksjami autora na tematy różne. Nie certolę się, walę wszystko z zakończeniami, początkami, środkami. Jeżeli ktoś czegoś nie widział, to nie polecam. Uwagi ogólne są takie, że wychodzi na to, że czas od stycznia do listopada to krańcowa chujnia i w kinach nie ma nic ciekawego, za to grudzień to czas premier arcydzieł. Nieco to wścieka, bo z nominowanych to w kinie Polak może zobaczyć tylko część, a taki The Wrestler to już w marcu ma być. Druga refleksja: nagroda staje się powoli nagrodą za dorobek – ostatnio Coenowie, wcześniej Scorsese, teraz też raczej weterani – Fincher, Van Sant, Howard. Obstawiam, że wybiorą sobie jeden film, który obdarzą większością nagród, inne coś tam pozbierają, mniej więcej jak rok temu. Życzyłbym sobie, żeby był to Milk, co w pewnym stopniu byłoby rehabilitacją za olanie Brokeback Mountain (ktoś pamięta jeszcze to arcydzieło „Crash”?), bo tematyka ta sama (powiedzmy). Nie mówię

rzecz jasna, że każdy film o gejach powinien dostać statuetkę, ale akurat ten uważam za świetny, no i to chyba jedyna szansa na nagrodzenie Van Santa (chociaż ja najbardziej lubię jego „Last Days”- koniec jest prze-wow, tylko, że to film, który widziało grono znajomych i entuzjastów reżysera, a gdy poleciłem go paru znajomym to ze wszystkich stron dostałem komentarze, że chyba mnie pojebało i że tego się nie oglądnąć). Wychujać go może The Curious Case of Benjamin Button. Zrozummy się dobrze: Seven to potęga, ledwo mnie na to do kina wpuścili i jakoś bardzo się nie dziwię, wyszedłem na czworakach (i nie wiedziałem wtedy nawet, że NIN jest wykorzystane w filmie), Pitt z Freemanem szczyty szczytów. Panic Room to wypadek przy pracy. Fight Club to jeden z najlepszych filmów wszech czasów, powiedziałbym, że dzieło reprezentujące pokolenie, Pitt i Norton poza moją skalą pojmowania. Zodiac rewelacja, szkoda, że przez idiotów wycięto ileś tam minut, bo uznano, że kto tak długo będzie siedział w kinie, jedna z najstraszniejszych scen świata, Gyllenhall rewelacja. Benjamin Button – nie wiem czemu to tyle trwa, bo na ekranie powodów ku temu nie odnalazłem. Pitt zalicza jedną z najgorszych ról w karierze (porównać to do 12 małp? Ależ to była rola i film), podobnie Blanchett (wspominając: Notes on a Scandal – chociaż tu Judi Dench ją zniszczyła, ale taki The Good German – potęga). Film jest o niczym, znaczy można sobie znaleźć w materiałach dystrybutora, że o nieuniknionym przemijaniu, które dotknie każdego z nas i miłości (nie wiem czy ta dotknie każdego z nas), ale to nie są raczej prawdy przesadnie ukryte i wolałbym, żeby opowiedziano nam o tym w jakimś krótkim metrażu. Dalej, bo wiem, że film się wielu osobom podoba (ale mam wrażenie, że bardziej tym zza drugiej strony żelaznej kurtyny), sceny w szpitalu często rozpierdalają główne wątki. Symbolika zegara – źle. Symbolika kolibra – jeszcze gorzej. Katrina – to na pewno film gościa od Fight Club? Jednym się kojarzy Forrest Gump, drugim Big Fish, innym Magnolia (absolutnie idiotyczna scena z wypadkiem) mnie może trochę ten drugi, ale tam nawet przy użyciu baśniowej otoczki jakoś wyszło to mniej banalnie, a tu walą prosto z mostu, zwłaszcza marynarz mnie nie zachwycił, Tilda Swinton jest fajna, ale po co, to ona sama nie wie. No i wkurwia mnie, że w wielu filmach ktoś czeka do chwili aż położą go na łoże śmierci, żeby powiedzieć potomstwu jakiś taki detal, że jego prawdziwym ojcem/matką jest akurat ktoś inny niż ta/ten („jak to: to ten?!” – jak ktoś wie z czego to, ma u mnie chardonnay) całe życie myślało. Gdyby zrobili tu patent z dowcipu z dwoma kulkami to krzyczałbym o Oscarze za scenariusz, no ale nie zrobili, więc Blanchett mówi co ma powiedzieć i oddaje żywota. Iście genialne i nietuzinkowe rozwiązanie. Najlepsza w tym filmie jest charakteryzacja, ale tą trudno cieszyć oko przez cały czas projekcji. No ale widzę, że wielu amerykańskim krytykom bardzo się podoba więc jeżeli wygra to bardzo zdziwiony nie będę, za to bardzo wkurwiony, że znowu przy możliwości nagrodzenia filmu dobrego, nagradzają film co najwyżej średni. Inne dzieło z szansami to Slumdog Millionaire. Tak do połowy bardzo mi się podobało (chociaż

tory kolejowe w Agrze położone są tak, że bohaterowie musieliby toczyć się wiele kilometrów, żeby wylądować z takim widokiem na Taj Mahal, ale tu to akurat nieważne), za to im bliżej końca podobało mi się coraz mniej. Główny aktor jest średni, chociaż i tak lepszy niż jego partnerka. Ostatnia dobra scena, to gdy brat naszego bohatera celuje w niego z pistoletu, potem w dół. Również muzyka jest fajna tak do połowy, potem wpada w jakiś bollywoodzki koszmar. Wątki końcowe z bratem: jezus maria. Wątki z panią: matko boska. Pytanie za milion chyba nawet w Indiach nie mogłoby paść, no ale powiedzmy, że nieważne. Ogólnie z lekka rozczarowanie, chociaż znowu nie jest to zły film, oglądnąć spokojnie można, wątek z oślepianiem, muzyka wchodząca przy ucieczce – górna półka. No i sracz indyjski wygląda jak sracz indyjski. Frost/Nixon – nie wierzyłem oglądając jak dobry jest ten film. Jeżeli nie Milk to chciałbym to, ale niestety wydaje mi się być typowym filmem, któremu daje się nominacje, ale nie daje się nagród. Sceny podczas wywiadów to większa ekscytacja niż 90% thrillerów. Gdyby Nixon znał Langellę to zostałby Langellą. The Reader – ten film to dowcip, nie? Po pierwsze ktoś wmówił kiedyś Winslet, że jak się rozbierze to wtedy rola jest klasyfikowana jako artystyczna i ma się większe szanse na dostanie Oscara, więc od lat Winslet się rozbiera, ale na razie wiele z tego nie wynika. I chwała panu, bo aktorką jak dla mnie jest średnią, a jej najlepsza rola miała miejsce wiele lat temu w Jude. Tu już idzie na całego i widokiem jej tyłu i przodu idzie się zanudzić. O wiele lepszy jest partner, czyli Kross, którego olano. Po nudnych pierwszych 40 minutach, film staje się całkiem ciekawy, ale po kolejnych 40 minutach staje się koszmarem. Co to za bzdury, że mogła nie umieć czytać? Kto wstydzi przyznać się do tego jeżeli na szali ma resztę życia? Co to za kpina z wieszaniem się z książek, nic bardziej tandetnego-wymownego nie dało się wyczarować? I ona w sumie lubiła Żydów, tylko ich brała do czytania, a to jak się spalili żywcem to w sumie nie jej wina? Kurwa, ja nie mam żadnych tendencji do ujednolicania postaw Niemców, ale za kilka lat dojdzie do nas film, który wyjaśni, że w sumie to wina Polaków i Ruskich, że walczyli z Hitlerem, bo gdyby nie to, to byłby pokój i nie zginęłoby tyle osób. Im dalej tym gorzej, co za idiota może iść do osoby po Oświęcimiu poopowiadać jej o smutnym losie jej strażniczki? Nie wiem czemu Amerykanie słabo interesują się kwestią swoich obozów dla Japończyków, które powstały po Pearl Harbour, tam też było nieźle. Nie mam problemu z robieniem history revise, ale z filmów amerykańskich dowiedziałem się już tylu ciekawych rzeczy, że boję się co będzie dalej. Springtime for Hitler! Jest sobie taki film Doubt. Pewnie część członków Akademii go nie widziała, nie oszukujmy się, nie same orły tam siedzą, a film jest adaptacją sztuki teatralnej (tekst dostał Pulitzera), no i raczej nudny, dzieje się w kilku pomieszczeniach, dużo gadają, dupy ni cyców

nikt nie pokazuje. Co gorsza napisano go tak, że na główny problem nie ma odpowiedzi, a ostatnią kwestię filmu interpretować można na wiele sposobów. Moim skromnym to jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku, ale na szczęście nie nominowano go w kategorii głównej. Nominowano aktorów, ale obawiam się, że na nominacjach się skończy, ewentualnie drugoplanowa żeńska. Na scenariuszu go pewnie też wychujają, co już naprawdę będzie jednym z tych kurewstw, która wpisze się do katalogu „Największe pomyłki Akademii”. Jadąc dalej aktorskimi: drugoplanowa u panów powinna iść do Ledgera. Kij z tym czy jest lepszy od Hoffmana, Shannona i Brolina. Litościwie nie wspomnę o Downeyu Jr. bo cały ten film uważam za idiotyzm, którego jeden z głównych dowcipów polega na śmiechu z upośledzonego. Nie trudno wyglądać na super aktora na tle Stillera i Blacka. Powiedzmy, że wątki hollywoodzko-prześmiewcze nie są złe, Cruise ma fajną rolę, Nolte też. Gdybym miał kogoś za nią nominować to ich, ale zapomnijmy o tym. Gdyby było normalnie to powiedziałbym, że cała czwórka wywaliła role, które są świetne i równie dobrze można losować, ale ponieważ wszystko wskazuje, że pozostałych będzie można nominować jeszcze kiedyś to Ledgerowi, bez wątpienia świetny aktor, który dokonał niemożliwego – przebił Nicholsona! Żal i łzy na myśl co jeszcze by mógł zagrać. Mam nadzieję, że pójdzie dla córki i będzie ukoronowaniem pośmiertnego marszu przez nagrody, ale role całej reszty (zwłaszcza Brolin – Milk jedno, ale jego W w W powala) są naprawdę świetne. Trochę się zdziwiłem, że Franco z Milk się nie załapał, bo też górna półka. Z pań: też równo, ale mniej: Tomei jest świetna, ale jedna osoba jest lepsza: Viola Davis w Doubt. Pod czaszką mi się nie mieści co osiągnęła mając te kilkanaście minut na ekranie. Nie zapomnę nigdy. Reszta daleko w tyle, w kolejności Adams, Cruz, Henson. Reżyseria: Van Sant i Howard. Drugi nie ma szans, więc odmawiam pacierze za pierwszego. Reszta to tło, chociaż tak się ten Slumdog Millionaire spodobał, że mogą wywalić cyrk. No a tam jest lekka pyta, bo film miał drugiego reżysera, a raczej reżyserkę i to z Indii – ale na szczęście ją olano. Alleluja i do przodu! Scenariusze oryginalne: Milk, Frozen River, reszta z innej półki (przy czym Wall E to całkiem dobry film) Adaptowane: nie-Doubt będzie pomyłką. Jako Frost/Nixon mniejszą, jako cokolwiek innego wielką. Cinematography: Dark Knight, ale pewnie Button Editing – Milk-Frost/Nixon. Ale wszystko może być jak na me oczy. Costume Design, Art Direction – chodźmy se zapalić, nie będę udawał, że w tym roku mam jakieś typy.

Makeup – Button, z bólem serca, ale się należy. Pieśń – tragedia! Springsteen napisał arcydzieło do Wrestlera, olali. Jamie Cullum z Gran Torino jest świetny, olali. Repo! Olali, chociaż to mała niespodzianka. Ale w zamian za dwie pierwsze dali kiłę, syf i mogiłę. Ze Slumdoga wybrali słabsze kawałki, tam naprawdę są lepsze. Lubię Newmana (od lat to piszę…), ale nie za Wall E! Podobno jest jakiś idiotyzm głoszący, że piosenka ma się pojawić w trakcie filmu, jak na napisach to się nie liczy. Idźcie się kurwa leczyć! Latając sobie dość swobodnie, niestety z kategorii „film obcojęzyczny” widziałem tylko Klasę i Waltz with Bashir. Pierwszy jest ciekawy, ale bardziej jako eksperyment. Nie do końca czuję czemu to dostało Złotą Palmę, wolałbym Bashira. To mój film roku, zaraz obok Doubt. Padłem na kolana, podzielę się moją koncepcją, bo wiem, że są różne odczucia co do tego filmu, a zwłaszcza ostatniej sceny: to co bohater przeżył w czasie wojny było tak straszne i porąbane, że zapomniał. Dokonuje rekonstrukcji przeszłości, ale cały czas widzi ją poprzez pewien filtr. Dopiero w ostatniej minucie filmu odzyskuje pełen obraz rzeczy – dlatego wchodzi kawałek dokumentu w miejsce animacji, jego ułagodzone wspomnienia zostają w końcu zastąpione tym co się wydarzyło. Rzadko daję 10 na IMDB, ale tym razem nie wahałem się ani sekundy. Chodzę do pobliskiej świątyni i palę Buddzie kadzidła, żeby ten film wygrał. O ile mogłem zrozumieć, że w zeszłym roku w Cannes wolano 4m3w2d od Persepolis, o tyle tym razem nie pojmuję stawiania Klasy nad Waltz with Bashir. No i wielkie wow wobec ludu Izraela – u nas twórców dzieła tak antynarodowego zapewne by zabito. Podobne sukcesy mam z dokumentami: dwa widziałem. Man on Wire jest niezłe, ale to Herzog wgniata w asfalt. Zarzucają mu pewien stopień kreacjonizmu, ale kij, scena z pingwinem samobójcą zniszczyła mnie, niewiele mniej wcześniejsze podwodne czy późniejsze w jaskini. Dzieło, po którym można sobie przemyśleć kilka rzeczy, np. nasze miejsce we świecie. Animacja – miło, że dla Akademii animacja to nadal kategoria filmów dla dzieci. Bashira zlali, a z tego co jest nie ma najmniejszych wątpliwości: Wall E (waaaaalleeeee…eeeeevaaa). Kung fu Panda jest średnia, a Bolta nie chciałem widzieć i chyba się tego będę trzymał. Efekty specjalne: lubię jak coś wypierdala na ekranie, więc jestem przeciw Buttonowi (który pewnie wygra). Pozostała dwójka mi lata. Sound editing/sound: waaaaaalleee….eeeeeevaaaa. Na me uszy wyszło świetnie, rewelacyjna ta cisza i pikanie robotów. Original Score – gdzie jest kurwa Frost/Nixon?! Z tego co jest to Milk, zaraz za nim Slumdog – połowa jest naprawdę dobra (druga naprawdę zła). Dzieła Elfmana całe dwa razy słuchałem, za to Frosta tłukłem i tłukę. Zobaczymy co oni tłuką. Niestety nadal decydują o nagrodzie, która

uważana jest za najważniejszą w świecie filmu (chociaż ja tam wolę Złotą Palmę, czy Toronto i im bardziej ufam). Biorąc pod uwagę ilość dotychczasowych pomyłek i kompromitacji, które popełniła Akademia, naiwnością byłoby oczekiwanie, że nie dorzuci kilku w tym roku. I mam taką małą nadzieję, że ograniczą się one do pomyłek już popełnionych. Ale zapewne się zdziwię. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 4

From the Drain 2 Luty 2009 juriusz 9 komentarzy Życie złożyło się tak, że na chwilę wyjechałem. Ponieważ jest to dość długa chwila, to przygotowałem zestaw tekstów, który sprawi, że moje miejsce w sieci nie zastygnie na ten czas. Na pierwszy ogień: opowiadanie, które napisałem dla pewnego serwisu erotycznego, ale uznano, że jest zbyt ciekawe jak na ich standardy. Z odpływu Sławek wspinał się powoli po schodach. Szlag ciężki, dziewiąte piętro, a jebana winda zepsuta, całe życie taki pieprzony pech. Jeszcze pewnie okaże się, że i tak nie umiem naprawić, trzeba będzie poudawać, że coś się robi i zainkasować tylko 100 złotych. Dalej nie będzie działało, ale przynajmniej lepiej wyglądało. Całe życie taka chujnia. Przynajmniej po tym zleceniu do domu, ale tam ta pinda będzie na mnie czekała. Całe szczęście, że od dwóch lat nie gotuje mi obiadów, przynajmniej mogę zjeść coś dobrego u chinola. Odkąd przestała mnie podtruwać, zostałem wegetarianinem. Żeby tylko nigdy się nie dowiedziała, bo gotowa wezwać egzorcystę. Pinda z drutu. Tępa cipa. Dobra, dziewiąte, jest mieszkanie, dzwonek. Dobry, pani wzywała hydraulika…? Nie dokończył. Zamurowało go. Drzwi otworzyła przepasana ręcznikiem blondynka. Śliczna okrągła twarz. Pod ręcznikiem rysowały się wzgórza piersi przywodzące na myśl Karakorum. Otworzyła usta, ukazując przy tym panoramę bielutkich zębów. Ech, ze trzy tysie jak nic taka szczęka, kiedyś sobie zrobię, wstawię te cholerne jedynki co mi Staszek zwany Motyką wybił. Ironia, że motyką, no ale jak się ma cztery bity we krwi to nie dziwota. ACH TAK! Oczywiście, że wzywałam! Proszę wejść, nie mogłam się pana doczekać! Aga jestem! Sławomir! – odparł

spod wąsa Nieśmiało wszedł do mieszkania. Najwyższy standard wyposażenia. Nowiuteńkie meble, wielkie lustra, idealnie położony tynk, równiutkie sufity, świetnie zrobione flizy, ech, ale tu ktoś zainwestował. Proszę pana, bo ja mam taki wyciek, nie wiem co z nim zrobić – popatrzyła na niego smutnymi oczyma i nieporadnym ruchem poprawiła ręcznik. Proszę się nie martwić, jestem specjalistą od…WYCIEKÓW! – podkreślając ostatnie słowo uśmiechnął się lubieżnie. TAK? To cudownie, a ja tak bardzo bałam się, że nie będzie mi pan mógł pomóc! Bardzo chętnie pani pomogę…Sławkowi coraz trudniej było mówić, bo ręcznik na kobiecie okazał się nie być zbyt długi. Gdy prowadziła go do kuchni, to z każdym jej krokiem mógł obserwować ponętne pośladki, których więcej było poza ręcznikiem niż ukrytych pod nim. To może ja panu zaoferuję coś do picia? Nie mam za wiele…wódka, whisky, koniak, wino białe lub czerwone, piwo jasne, ciemne, pszeniczne. A ma pani może bimbo z colą? - Oj, to taki drink? W pewnym sensie…znany szerzej jako bimber O rany, przepraszam, nie mam. Ale zostało mi trochę spirytusu do czyszczenia głowicy w adapterze, może ma pan ochotę? Ależ bardzo chętnie, wprost uwielbiam spirytus! – powiedział i usadowił swój wielki tyłek w fotelu. Miejsce wybrał idealnie. Blond dziewoja nachyliła się nad barkiem, co spowodowało, że ręcznik podjechał do góry i ukazał mu wspaniałości jej ciała. Idealnie wydepilowana, tak jak mu się zawsze marzyło. Kilkadziesiąt centymetrów od jego twarzy. O tym nawet nigdy nie marzył. Jego przyrodzenie stało się tak twarde, że mógłby nim ciąć diament. A wie pan co? Może to trochę osobiste, ale muszę się tym podzielić. Nie wiem jakie pan lubi kobiety, pewnie całkiem inne niż ja, ale jeżeli chodzi o mężczyzn to poglądy mam zdecydowanie konserwatywne. Mężczyzna musi być panem sytuacji, uwielbiam jeżeli ma wielkie, sumiaste wąsy. Lubię, gdy nie ubiera się jak te wszystkie cholerne pedałki ode mnie z uczelni, ale gdy ma na sobie dajmy na to kufajkę, sweter w pasy i brudne spodnie od dresu. I żadnych dziwacznych butów, tylko proste kalosze! Sławek nie mógł

uwierzyć! Ten opis pasował do niego! Czyżby mu się udało? Po dwudziestu latach hydraulikowania w końcu miała przydarzyć mu się tak piękna przygoda? Nie, to niemożliwe, to mu się śni. A jakie pan lubi kobiety? Zgrabne, z wielkimi bimbałami, blondynki, nie za wysokie i z pięknymi ząbkami Ojoj, to troszkę podobne do mnie. Ale proszę pana, czy mogę panu zadać osobiste pytanie? - Taaaaak? Czy one nie są duże? zapytała i rozwiązała ręcznik. Oczom Sławka ukazały się najlepsze piersi jakie widział w życiu. Jędrne, z wielkimi, sztywnymi sutkami. Są…idealne…wyszeptał przez rozdziawione usta NAPRAWDĘ? – Oj, jak ja się cieszę, że ci się podobają, mogę ci mówić na ty, prawda? - Taaaaaa, Nie chciałabym być zbyt nachalna…ale czy poza piersiami ja ci się chociaż trochę podobam? Chociaż troszeńkę? Taaaaaak, taaaaaaaaaak, tak znaczy się – Sławek wył A nie jest ci troszkę za gorąco tutaj? Może zdejmiesz kufajkę…o jaki masz piękny sweterek, w żółto-czerwone paski, toż to moje ukochane kolorki! – wykrzyknęła i podskoczyła tak, że jedna pierś uderzyła o drugą, a potem obie symultanicznie o jej twarz. A lubisz takie wygolone? - UWIELBIAM! A może chciałbyś mi tam zrobić dobrze języczkiem? Na pewno masz sprawny, szorstki języczek, którym już dawałeś rozkosz dziesiątkom kobiet! Taaaak – pomyślał o żonie. Postanowił więcej nie myśleć. Rzucił się do jej krocza i rozpoczął penetrację językiem. Agnieszka szybko zaczęła pojękiwać i błagać o więcej. TAK! Napraw mi mój wyciek, tak mój wspaniały hydrauliku, ach rób mi dobrze wąsaty potworze miłości! Liżąc Agnieszkę Sławek próbował się rozebrać. Szybko udało mu się pozbyć kaloszy i spodni. Bielizny nie nosił, wiele lat temu doszedł do wniosku, że szkoda czasu na jej pranie. Problem pojawił się, gdy przyszło do zdjęcia swetra. Nie miał jak przełożyć rąk, żeby nie przeszkodzić sobie w lizaniu podnieconej kobiety. Ostatecznie

jego kombinacje zakończyły się tym, że zaplątał się w sweter i z donośnym hukiem upadł na plecy. Agnieszka wykorzystała sytuację i okrakiem opadła na niego. Sławek zawył ze szczęścia, gdy tylko poczuł, że jego członek znalazł się w niej. Agnieszka zaczęła go ujeżdżać, a jej wielkie piersi kołysały się nad twarzą powalonego samca. Gdy myślał, że już czeka go spełnienie, niespodziewanie z niego zeszła. Sięgnęła po leżącą na stole tubkę, wycisnęła sporo żelu na rękę, by po chwili rozprowadzić go sobie po tyłku. Opadła na czworaka, rozłożyła nogi i krzyknęła: - Weź mnie od tyłu! Sławek zgłupiał. Jak pedały? TAK! Weź mnie, niech twój wielki, czerwony wojownik spenetruje me kakaowe oczko! Zboczona! pomyślał. Co robić? Głupio uciekać, jak już zacząłem. Zacisnął zęby i wbił swe przyrodzenie w jej odbyt. Rany, jest całkiem nieźle! – skonstatował po chwili. Agnieszka wyła w ekstazie i wiła się niczym węgorz wyrzucony na gorący piasek pustyni. Stefan ujrzał białe światła przed oczami. Zajebiste świetlówki pomyślał i opuścił głowę, by dokładniej przyjrzeć się plecom swojej kochanki. Dochodził. Zaczął donośnie sapać. Agnieszka sprawnym ruchem wyślizgnęła się spod niego. CO ZNOWU? – wrzasnął wściekły. Chcę, żebyś spuścił mi się prosto do ust! – powiedziała lubieżnie i uśmiechnęła się rozpoczynając robienie mu loda Do trzech razy sztuka…a spróbuj mi znowu uciec to zabiję – powiedział Sławek. Tym razem się udało. Swymi czerwonymi ustami Agnieszka doprowadziła go do wytrysku. Opadł na wielki, futrzany dywan. Boże, ależ cudowna dziewczyna, będę tu częściej przychodził naprawiać jej wycieki. Przymknął oczy. Z oddali dobiegł go znajomy głos: Agnieszko, udało ci się! Sławek podniósł umęczoną głowę. Nie, to niemożliwe. Szafa z wielkimi lustrzanymi drzwiami stała otworem, a na środku pokoju stał Hubert Urbański. Za nim stał kamerzysta , a obok niego dźwiękowiec ze szczotką. …wygrałaś program „Dla Ciebie wszystko”. Dzięki twojemu wielkiemu poświęceniu, twój chłopak dostanie lodówkę. Nie było chyba tak źle, jednak udało ci się przespać z tłustym, wąsatym oblechem! Zapraszamy do nas głównego sponsora,

producenta lodówek Argos, najlepszych lodówek. Argos – odrobina Syberii w twojej kuchni! Z drugiej szafy wylazł niski facet w czarnym garniturze. Tryumfalnie podniósł ręce do kamery i kretyńsko się uśmiechnął. Stefan postanowił wykonać manewr odwrotu. Nieśmiało podniósł się z podłogi, na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy byli pochłonięci Agnieszką, która uśmiechała się i machała do kamery. Pozdrawiała mamę, tatę, chłopaka. Gdy przypomniano sobie o nieszczęsnym hydrauliku, kończył już ubierać kalosze i był bardzo zdecydowany na ewakuację ze strefy rażenia kamer. Panie Sławomirze, może kilka słów do kamery, może chciałby pan kogoś pozdrowić, coś przekazać naszym telewidzom? Dla pana tez mamy nagrodę, zestaw noży firmy Zolinger. Zolinger – na ostro, na szybko, na pewno! Panie Sławomirze, proszę poczekać, gdzie się pan tak spieszy? Odkąd Sławkowi udało się zasłonić przyrodzenie, stopniowo odzyskiwał pewność siebie, której zdecydowanie brakowało mu, gdy oklapły interes smutno powiewał między jego nogami. Stał i myślał co powiedzieć. Może coś do żony? I tak mam przesrane. Do mamy? Przecież nie żyje. Kolegów? I tak będą się ze mnie wyśmiewać, że robiłem to jak pedał. W końcu wymyślił. Uśmiechnął się, przerzucił kufajkę przez ramię i niemal wykrzyczał: Sławomir Puchała. Instalacje sanitarne wodno-kanalizacyjne. Wymiana starych rur montaż nowych rur z miedzi , plastiku , stali, naprawy piecyków , montaż wodomierzy, centralne ogrzewanie, przeróbki instalacji, biały montaż , awarie i drobne usługi zatkane zlewy , muszle , kratki pęknięte rury, zepsute krany. Konkurencyjne ceny, czynne całą dobę, 012 630-33-52. ZAPRASZAM! MARZEC 2009 Noble Deathmatch 25 Marzec 2009 juriusz Brak komentarzy Wypadła zza rogu. Łysy nie spodziewał się niczego, miała wspaniały widok na jego plecy. Nie wahała się ani sekundy. Precyzyjny strzał w głowę położył go na ziemię. Nawet nie zaszeleścił. Tak, to się nazywa czysta robota – pomyślała sama do siebie. Chciałaby to powiedzieć do kogoś, ale jej partner został trafiony kilka minut wcześniej. Ten cholerny Rusek go załatwił. Od dawna było wiadome, że z karabinu McMillan TAC-50 jest w stanie zdjąć przeciwnika z prawie dwóch kilometrów. Wielu padło nie mając nawet pojęcia o tym co ich trafiło. Była już blisko niego, ale od dawna wiedziała, że w takich momentach ziemia uwielbia usuwać się spod nóg. Musiała zajść go od tyłu, a gdy będzie miała poniżej 100 metrów, gdy będzie miała okazję do chociaż w miarę czystego strzału to wtedy się nie zawaha, dołoży się do jego ulubionego powiedzenia „jeden strzał, jeden zabity”. Jego sława była wielka, ale już nie raz i nie dwa widziała w życiu jak tacy gieroje padają w bezpośredniej walce.

Nagle poczuła szarpnięcie w lewym ramieniu. TO ON! Dobrze, że akurat ruszyła do biegu. Gdyby stała w miejscu, kula na pewno trafiłaby ją w głowę, Ruski rzadko chybiał. Schroniła się za załomem budynku. Cholera, niby lewa ręka, ale jednak osłabia znacznie zdolność bojową. Gdyby chociaż zatamować krwawienie…gdzie oni mogą być? Chyba tam się gdzieś zaczaili – pomyślała i przebiegła przez odsłonięty kawałek zdemolowanego miasta. UDAŁO SIĘ! Ruski znowu chybił. To mój szczęśliwy dzień, ale lepiej już więcej nie ryzykować. Jest namiot medyczny. - Lewa ręka, szybko! Już, no już, nie ma co wrzeszczeć, mamy roboty a roboty! odpowiedział jeden z wielu medyków. Przed chwilą był tu ten Palestyńczyk, cud, że przeżył. Dobrze, że miał na sobie kevlarową kamizelkę, trzy rany na klatę, przestrzelona dłoń, ale udało nam się przywrócić mu zdolność bojową. - GDZIE ON JEST? – Palestyńczyk był drugi na jej liście, zaraz po Ruskim. Gdyby zdołała go dopaść, jakże piękne byłoby to zwycięstwo. Zraniony Palestyńczyk jest groźniejszy od rysia euroazjatyckiego, ale poddany dopiero co działaniu lekarstw na pewno nie odzyskał jeszcze w pełni sprawności, więc stanowi stosunkowo łatwą ofiarę - pomyślała. Gdy tylko skończono opatrywać jej dłoń, wybiegła z namiotu medyków. Gdzie on mógł pobiec – nie! nie myśl o nim, najważniejszy jest Rusek! Musisz go dopaść i zniszczyć. Tyle razy już krzyżował ci plany, już kiedyś dałaś się ponieść prymitywnej żądzy mordu i skończyło się to tragicznie. Przegrałaś na całej długości, a Palestyniec z Sowietem odjechali sobie w stronę zachodzącego słońca. Najpierw Ruski, a potem on, najpierw obowiązki, a potem przyjemności. Biegła i zdobywała kolejne kawałki terenu. Jeszcze 500 metrów. Łysy skoncentrował się na ostrzeliwaniu zachodniej strony. Bardzo dobrze! – zasyczała przez zęby. Może i zabije Amerykanina, z którym współpracowała, ale dało jej to szansę na podejście kolejnych kilkudziesięciu metrów. Padła ciężko dysząc koło wypalonego wraku czołgu. Przez szkielet stalowej bestii widziała, że Ruski sonduje też wschód. Jednak nie miał szans jej zobaczyć, twoja lunetka stanie się twoją zgubą – pomyślała. Gdy Ruski zajęty był odpieraniem frontalnego ataku Murzynów, dała radę podejść do stóp wzgórza, na którym się czaił. Teraz już nie miał kąta żeby do niej strzelić. Wystarczyło spokojnie wspiąć się po lewej części zbocza i będzie jej. Rosjanin nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, wydawało się jakby całkiem zapomniał o jej istnieniu. Wykorzystała to bezwzględnie. Zaszła go do tyłu. W rękach miała ukochane AK-47, ale postanowiła załatwić sprawę bardziej osobiście. Dobyła noża. Tak, tak dokładnie tak jak zarzynała barany w dzieciństwie. Stanęła nad Łysym. Ten celował w stronę banglisjkiego wojownika, który nacierał przebojem na fortecę samotnego snajpera. Taki zapał, taka brawura, a taka głupota. Nie dała mu szansy na strzał. Zdecydowanym ruchem zatopiła nóż w karku Ruskiego. Umarł zanim zrozumiał co się stało. Zanim wydał ostatnie tchnienie, ona już leżała z jego karabinem snajperskim w rękach. Używając lunetki w trybie podczerwieni rozpoczęła poszukiwania palestyńskiego wroga. Analizę terenu przerwał jej krzyk: Powtarzam wam po raz kolejny, że oni mają dość czekania, musimy iść. Przestańcie sobie robić jaja. Sala nabita ludźmi,

dziennikarze, politycy, zwykli ludzie, studenci, wszyscy czekają aż do nich wyjdziecie, a wam to lata. Już! Odchodzimy od komputerów, idziemy do ludu, bardzo proszę! Odwróciła głowę od monitora. Obywatele Timoru Wschodniego mieli zacięte miny. Dobra, dokończymy kiedy indziej. - Ej, Łysy, Czerwony, Łysy, Zielony, zbieramy zabawki, jutro was wykończę! - Ty mnie? – powiedział Zielony – znalazłem granatnik, nie miałabyś szans, nawet ze snajperem po łysym, wymiótłbym cię z tego wzgórza, ofensywa Tet to nic w porównaniu do tego co miałem przygotowane! - Nie chrzań, już prawie miałem jonizator, ty w ogóle wiesz co może zrobić jonizator? – żółta żywiołowo gestykulująca szata w barwach czerwieni przemknęła do wyjścia, nie przerywając potoku słów – jonizatorom wypaliłbym wszystko na tym twoim żałosnym wzgórzu! Jonizator, granatnik…jednak zanim by podeszli to za pomocą snajperki po Łysym chyba bym dała radę ich zdjąć – obmyślała strategię na kolejny dzień starcia idąc niespiesznie w stronę sali. Na monitorach pozostał tylko porzucony ekran logowania: Dalajlama has left the game - Al_gore has left the game Gorbatschov has left the game - Walesa has left the game Docsw/out_brdrs has left the game - Arafat has left the game Shirin_Ebadi has left the game Zainspirowane rozważaniami na temat tego, co robią laureaci pokojowego Nobla w oczekiwaniu na te wszystkie nudne spotkania. Docsw/out_brdrs to Lekarze bez granic, reszta chyba jasna i nie czepiajmy się tego, że Arafat nie żyje. Konstrukcja „żółta żywiołowo gestykulująca szata w barwach czerwieni” jest celowa.

KWIECIEŃ 2009 Wpisy z okresu: 4.2009

This author was beyond psychiatric help. 22 Kwiecień 2009 juriusz 2 komentarzy 19 kwietnia swiat stal sie nieco smutniejszym miejscem. Nie bedzie juz wiecej ksiazek Ballarda (chyba, ze wydadza te, nad ktora pracowal do konca). Ilekroc dostaje pytanie o ulubionego pisarza, wskazuje na niego. Malo kto mi wierzy, malo kto zna jego dziela (jezeli juz to „Imperium slonca” i to raczej z filmu Spielberga), ale kilka osob udalo mi sie przekonac, ze warto. Wierze, ze uda sie jeszcze kilka. Bo czy ktos kto nie jest geniuszem mogl napisac Crash, Empire of the sun, czy Atrocity Exhibition? W telewizji nie walna czarnego paska i nie zmienia ramowki, na Onecie nie zaplona znicze i nie wpisza sie miasta (tego zal szczegolnie) a prezydent nie oglosi zaloby. Szkoda, bo autor takich madrosci jak ponizsze zasluguje przynajmniej na strzepki uwagi i szacunku, ktorych oczywiscie nigdy nie otrzymal.

In wartime Shanghai I saw so many horrors… Civilised life is based on a huge number of illusions in which we all collaborate willingly. The trouble is, we forget after a while that they are illusions and we are deeply shocked when reality is torn down around us. People, particularly over-moralistic Americans, have often seen me as a pessimist and humourless to boot, yet I think I have an almost maniacal sense of humour. The problem is that it’s rather deadpan. Along with our passivity, we’re entering a profoundly masochistic phase — everyone is a victim these days, of parents, doctors, pharmaceutical companies, even love itself. And how much we enjoy it. Our happiest moments are spent trying to think up new varieties of victimhood… O Crash, arcydziele wszech czasow: I wanted to rub the human face in its own vomit and force it to look in the mirror. A car crash harnesses elements of eroticism, aggression, desire, speed, drama, kinesthetic factors, the stylizing of motion, consumer goods, status — all these in one event. I myself see the car crash as a tremendous sexual event really: a liberation of human and machine libido (if there is such a thing). Some people didn’t like the novel, it is in some ways extremely bleak. But if you are dealing with the kind of subjects I am — trying to demystify the delusions we have about ourselves, to get a more accurate fix on human nature — then people are unsettled. And the easiest way to deal with that is to say it’s weird or it’s cold. We live in a world ruled by fictions of every kind — mass merchandising, advertising, politics conducted as a branch of advertising, the instant translation of science and technology into popular imagery, the increasing blurring and intermingling of identities within the realm of consumer goods, the preempting of any free or original imaginative response to experience by the television screen. We live inside an enormous novel. For the writer in particular it is less and less necessary for him to invent the fictional content of his novel. The fiction is already there. The writer’s task is to invent the reality. Wiazanka: Freedom has no bar code. Science and technology multiple around us. To an increasing extent they dictate the languages in which we speak and think. Either we use those languages, or we remain mute. The technological landscape of the present day has enfranchised its own electorates — the inhabitants of the marketing zones in the consumer society, television audiences and news magazine readerships, who vote with money at the cash counter rather than with ballot paper at the polling boot. These huge and passive electorates are wide open to any opportunist using the psychological weaponry of fear and anxiety, elements that are carefully blanched out of the world of domestic products and consumer software. Any fool can write a novel but it takes real genius to sell it. My brief stay at the hospital had already convinced me that the medical profession was an open door to anyone nursing a grudge against the human race. I would sum up my fear about the future in one word: boring. And that’s my one fear: that everything has happened; nothing exciting or new or interesting is ever going to happen again… the future is just going to be a vast, conforming suburb of the soul.

In a completely sane world, madness is the only freedom! The American Dream has run out of gas. The car has stopped. It no longer supplies the world with its images, its dreams, its fantasies. No more. It’s over. It supplies the world with its nightmares now: the Kennedy assassination, Watergate, Vietnam. What our children have to fear is not the cars on the highways of tomorrow but our own pleasure in calculating the most elegant parameters of their deaths. The residents had eliminated both past and future, and for all their activity, they existed in a civilized and eventless world. All over the world major museums have bowed to the influence of Disney and become theme parks in their own right. The past, whether Renaissance Italy or ancient Egypt, is reassimilated and homogenized into its most digestible form. Desperate for the new, but disappointed with anything but the familiar, we recolonise past and future. The same trend can be seen in personal relationships, in the way people are expected to package themselves, their emotions and sexuality in attractive and instantly appealing forms. A lot of my prophecies about the alienated society are going to come true … Everybody’s going to be starring in their own porno films as extensions of the polaroid camera. Electronic aids, particularly domestic computers, will help the inner migration, the opting out of reality. Reality is no longer going to be the stuff out there, but the stuff inside your head. It’s going to be commercial and nasty at the same time, like „Rite of Spring” in Disney’s Fantasia … our internal devils may destroy and renew us through the technological overload we’ve invoked. (rok 1971!) Everywhere — all over Africa and South America … you see these suburbs springing up. They represent the optimum of what people want. There’s a certain sort of logic leading towards these immaculate suburbs. And they’re terrifying, because they are the death of the soul … This is the prison this planet is being turned into. The bourgeois novel is the greatest enemy of truth and honesty that was ever invented. It’s a vast, sentimentalizing structure that reassures the reader, and at every point, offers the comfort of secure moral frameworks and recognizable characters. This whole notion was advanced by Mary McCarthy and many others years ago, that the main function of the novel was to carry out a kind of moral criticism of life. But the writer has no business making moral judgments or trying to set himself up as a one-man or one-woman magistrate’s court. I think it’s far better, as Burroughs did and I’ve tried to do in my small way, to tell the truth. When J. G. Ballard, who passed away Sunday, at the age of seventy-eight, was trying to place “Crash,” his dystopian masterpiece of “auto” eroticism, with a publisher, he received a note with a rejected manuscript: “This author is beyond psychiatric help. Do not publish.” He regarded it as a sign of „complete artistic success.” Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 5

Never let the truth get in the way of a good story 6 Kwiecień 2009 juriusz 4 komentarzy Miałem przez chwilę okazję pisać do Gazety Krakowskiej. Zaczęło się

miło, dostałem rubrykę ze zdjęciem, pozwolono mi na zdjęcie w koszulce NIN, byłem zachwycony. Dość szybko zachwyt mi przeszedł, przyczyn mogą podać kilka, ale sobie odpuszczę, może poza jedną. Nie wiem czy dalej tam pracuję, ponieważ GK nie ma w zwyczaju odpowiadania na maile, a z okazji pewnej odległości dzielącej mnie od redakcji nie mogę iść tam osobiście i zadać im fundamentalnego pytania: o co kurwa chodzi? Uznałem, że skoro przez trzy tygodnie nie zamieszczono żadnego z moich tekstów, nie udzielając mi przy tym słowa wyjaśnienia to chyba mnie skreślili. Wiem, że skreślili mnie z listy płac. Wolałbym gdyby mnie nie zamieszczali, a jednak płacili, ale niestety, takich cudów nie ma, chyba, że w spółce państwowej. Nie do końca jestem pewien, które moje teksty trafiły do druku, a które nie, ale na 99,99% te nie trafiły. Ponieważ z jakiegoś powodu uważam, że są niezłe, a skoro już je napisałem, to mogą skończyć tu. Niestety musiałem się nieco hamować pisząc dla nich, więc nie ma bluzgów i dowcipów o ptaku. Rabuj zrabowane! (inny proponowany tytuł: Bułgarski pościg) Kolejnym sukcesem krakowskiej policji jest zatrzymanie grupy osób, które wykradały z bankomatów dane kart użytkowników, aby potem w Bułgarii bezprawnie podjąć środki znajdujące się na kontach ofiar. Wszystko wskazuje na to, że to tylko wierzchołek góry lodowej, a zleceniodawców bułgarskich oszustów możemy nigdy nie poznać. Bądźmy też świadomi, że użytkownicy bankomatów wciąż nie mogą spać spokojnie, ponieważ w dalszym ciągu są potencjalnymi ofiarami wyłudzeń. Jednak tym razem stoją za nimi organizacje o wiele lepiej zorganizowane niż Bułgarzy. Każdego dnia, (najczęściej między 8 a 16, chociaż tu akurat udaje się utrzymać dłuższy czas otwarcia niż placówek, więc czasem i o 20) mają miejsca jeszcze dalej posunięte kombinacje, oszustwa i próby zdobycia naszych uczciwie (lub nie) zarobionych pieniędzy. Lubią mieć one charakter telefoniczny, np. taki: Dzień dobry, chcielibyśmy zaoferować panu kredyt na bardzo korzystnych warunkach. A może kartę debetową? Oczywiście, że nic pan nie płaci, to tak na wszelki wypadek, takie zabezpieczenie na nagłe sytuacje, np. kupno nowego, lepszego telewizora. Innym razem kombinacje mają charakter elektroniczny (polecam dokonać dowolnego przelewu, który to ma zostać przeliczony z waluty obcą na złotówki…przelicznik ten srodze potrafi zaskoczyć, podpowiem, że nie na naszą korzyść). Banki potrafią też oferować bardzo szeroki wachlarz oprocentowań, warunkowany głównie tym, kto od kogo bierze pieniądze (oni od nas biorą na 0,5%, ale jeżeli my od nich, to przynajmniej 7%). Ciekawostek dostarczyć mogą też rozliczenia opłat za konto, sprawy sobie człowiek nie zdaje jak cenne może być prowadzenie konta. Niedawno wezwano mnie do banku (oczywiście w dzień pracujący, między godziną 8, a 16) celem aktualizacji danych (zapewne nie dodzwonili się, z którąś z ofert kredytowych). Gdy marnowałem czas, żeby oni mogli sobie coś tam wpisać,

zacząłem zastanawiać się, czy nie lepiej jednak trafić na Bułgarów. Efekt końcowy taki sam, ale oni przynajmniej załatwiali sprawę nie przemęczając ofiary. O poniższym tekście dowiedziałem się, że jest miałki i bez wyrazu i że stwierdziła to zgodnie cała redakcja. Dla mnie to najlepsze co napisałem do Krakowskiej, nawet trzy tytuły zaproponowałem, ale pan płaci, pan wymaga, pan nie chce ananasa. Mogę więc sobie wziąć dzieło poświęcone mojemu ulubionemu owocowi na własny użytek Cytrusowy spisek Ananasem w plecy! /przez plecy! Ładny ananas… Lubię sieć sklepów Alma, ponieważ oferują szeroki i ciekawy asortyment produktów z całego świata, jakość często niedostępna w innych miejscach. Odkąd otworzyli nowy oddział na Salwatorze już nie muszę walczyć na śmierć i życie w Galerii Kazimierz, tylko w miarę spokojnie robię sobie tam zakupy. Wprawdzie ceny niektórych produktów potrafią osłabić, ale uważam, że czasem warto zaszaleć. O wiele częściej jednak wolę (chociaż kwestia wolenia to nieco inny katalog pojęć) trzymać się niższego pułapu cenowego. Taki miałem zamiar, gdy zdecydowałem się ostatnio na kupno ananasa. Cena wydawała się przystępna – trochę ponad 4 złote, a owoc piękny i dorodny, liście zdobiły go niczym pióropusz zdobi indiańskiego wodza. Z ogniem w oczach rzuciłem się do kasy, wizja uczty i pogrążenia się w ananasowej rozpuście rozpalała mą duszę. Na ziemię ściągnął mnie wyświetlacz kasowy. Ananas podrożał do ponad 14 złotych. Jak stałem tak umarłem, chciałem jeden owoc, a nie plantację. Nieśmiało poruszyłem tę kwestię. Po krótkim, acz intensywnym śledztwie okazało się, że te mniejsze, owszem, są po trochę ponad 4, ale dorodne są po 14. Gdzie przebiega cienka czerwona linia między wartym mniej lub więcej obsługa nie była w stanie mi powiedzieć. Kontynuowałem śledztwo na własną rękę, ustalenia były wstrząsające: ogólnie dorodne leżą w osobnej skrzynce, ale mój wybraniec miał nieszczęście zawieruszyć się do swych mniejszych braci cytrusowych. Odniosłem wrażenie, że tego pomieszania jest więcej, ładne ananasy uznały, że dotrzymają towarzystwa brzydkim i same się przeprowadziły? A może ktoś tak sobie pomieszał z podstępną nadzieją, że w gąszczu innych zakupów amator owoców nie zorientuje się, że wzrost wartości jego nabytku wyniósł ponad 300% podczas krótkiej trasy do kasy? Życie w rzeczywistości krakowskiej zmusza do ciągłej czujności. Chwila relaksu, odprężenia i już można być w plecy kilka złotych. Liczyć trzeba wszystko i wszędzie, sprawdzać po kilka razy, nie dać się wygonić i walczyć o swoje. Jakiekolwiek dłuższe rozprężenie kończy się tym, że ściągną nam gacie przez głowę. Nie miałem wielkich złudzeń, że to opublikują, ale uznałem, że płyta jest tak zła, że muszę się wyżyć. Paradoksalnie, zapoznałem z tym dziełem całkiem sporą liczbę osób, uznając, że coś tak źle zagranego i zaśpiewanego podpada pod termin: JAJA! i w jakimś sensie i stopniu trzeba to promować.

Juriusz uciekaj, Juriusz uważaj! Z przyczyn, których wyjaśniać chyba nie muszę, kupuję „Gazetę Krakowską”. Od kilku lat coraz trudniej kupić jest jakąkolwiek gazetę (lub czasopismo) bez niechcianego prezentu, najczęściej w postaci płyty. Koszt produkcji jest niewielki, a wiele osób zbiera gazetowe wydania filmów i płyt. Na stacji Statoil zostałem zmuszony do zakupienia „Krakowskiej” z płytą. Wydania bez nie było, więc zamiast 1,50 zł. musiałem zapłacić 4,99 zł za zestaw obowiązkowy. W ten sposób zostałem nieszczęśliwym posiadaczem zestawu pieśni solidarnościowych, który według jednego ze sponsorów jest bezpłatnym dodatkiem do „Gazety Krakowskiej”. Moje gusta muzyczne są nieco odmienne, ale skoro już zostałem zmuszony do wsparcia „kampanii społeczno-edukacyjnej, której celem jest utrwalanie świadomości odnośnie roli Polskiego Sierpnia oraz „Solidarności” w budzeniu aktywności, patriotyzmu i poczucia odpowiedzialności za lokalną wspólnotę”to postanowiłem dać szansę temu dziełu i posłuchać. W okolicach trzeciego utworu przeżyłem głęboką zapaść. Tematy patriotyczne mają to do siebie, że łatwo w nich popaść w stan patetycznego uniesienia, czy przesadę. Wszystkie te błędy udało się popełnić autorom nagrań. Chwilami rzecz ma pewien walor rozrywkowy, urzekł mnie zwłaszcza utwór pod tytułem „Henryk”, z zaśpiewem „działałeś czynnie walcząc o prawa, Henryk uciekaj, Henryk uważaj!”. Autorzy mają inklinacje do nadawania swym kompozycjom tytułów w postaci imion, na płycie znajdziemy więc utwory takie jak „Marek Pracownik Huty” (refren o czerwonej malarii to już tzw. jazda na całego) „Jan”, „Krystyna”. Muzyka dorównuje tekstom, dość ciekawym zabiegiem jest użycie tak typowo polskiego instrumentu jak afrykański bęben djembe. Jeżeli komuś zatarły się wspomnienia klasycznych mów czasów minionych to znajdzie je tutaj. Najokrutniej potraktowano Jana Pawła II, podkład jaki wchodzi po jego mowie…to trzeba usłyszeć. Nie wiem na co liczono zmuszając mnie do zakupu tego dzieła. Że zostanę fanem młodych muzyków? Pójdę obalać komunę? Siłą rzeczy nie pójdę, bo zrobiono to za mnie dość dawno temu. Szkoda, że wtedy niewiele osób tak otwarcie śpiewało o AK, Katyniu i czerwonej malarii. MAJ 2009 The Bridge on the River Khwae 30 Maj 2009 juriusz Brak komentarzy Ciekawa jest natura miejsc, w których wydarzyła się jakaś poważniejsza tragedia i w sumie nic poza tym. Z jednej strony wiele osób przyjeżdża, składa wieńce, przeżywa zadumę i chwile refleksji, snuje różne głębokie myśli nt. tego jaki los był okrutny i jak strasznie naznaczył to miejsce. Z drugiej natomiast :ciekaw jestem ilu amerykańskich

turystów docierałoby do Oświęcimia czy na Majdanek, gdyby nie wiadomo jakie wydarzenia. Jak bardzo refleksyjny odwiedzający by nie był, to zjeść i wyspać się gdzieś musi, nierzadko gdzieś podjechać, ewentualnie napić się, więc ludność lokalna ma dochody, których bez tragedii by nie miała. Podobny los spotkał Kanchanaburi. Nie udało mi się ustalić czy kiedykolwiek było tam coś poza junglą i chatami z bambusa. Potem przyszli Japończycy i cudzymi rękoma zaczęli budować most. Przy okazji prac budowlanych zatrudnili Pierre’a Boulle, który miał szczęście przeżyć, a następnie w oparciu o swoje doświadczenia napisać książkę, która szybko została bestsellerem. Oczywiście w Hollywood wpadli na pomysł ekranizacji, który był, nie takim znowu częstym, połączeniem sukcesu artystycznego i kasowego. Co ciekawe, książka to The Bridge over the River Kwai (znaczy oryginalnie to nawet Le Pont de la rivière Kwaï), film zaś to The Bridge on the River Kwai, co może uczyniono, aby film łatwiej było odróżnić od książki, ale efekt jest taki, że się jedno z drugim pieprzy. Spotkałem dwie wersje, według pierwszej autor pracował przy tytułowym moście. Według drugiej pracował gdzieś indziej, ale do pisania wykorzystał ciekawszą lokację, o dość koszmarnej opini, chociaż podobno sam Saito to nie był taki kawał chuja jakim go pokazano w filmie. Wysiadłem z autobusu ciesząc się, że jestem w małej mieścinie, ludność trochę ponad 30 tysięcy, z dworca do głównej części turystycznej są jakieś trzy kilomtery, co po Bangkoku było bardzo atrakcyjną perspektywą. Oczywiście od razu napotkałem na niespodziewane problemy. Po pierwsze moja orientacja w terenie jest bardzo słaba. Po drugie budynek dworca autobusowego w Kanchanaburi jest okrągły i za nic nie mogłem się zorientować, na którą stronę wyjść. Odgoniłem taksiarza, który chciał 60 bahtów za podwiezienie do części hostelowej miasta, bo nawet w okolicach 22 lepiej mieć 60 bahtów niż je wydać. W końcu trafiłem do 7/11, gdzie zapytałem o drogę. Wiedziałem, żeby nie pytać zbyt dokładnie, więc pytam gdzie most. Konsternacja, zwołano wszystkich pracowników, stoi ich czwórka, ja robię z siebie idiotę: Bridge, bridge, river Kwai, river, river, bridge, Kwai – tokuje niczym indor. Pełno uśmiechu, ale zero zrozumienia. Wyjmuję przewodnik i pokazuję mapę miasta. Próbuję wyjaśnić, dokąd chce się dostać. Jeszcze więcej uśmiechu i jeszcze mniej zrozumienia. Powoli zbierają się klienci i też próbują pomagać, a raczej dokładają swoje uśmiechy do tych obsługi. Chcę wyjść, ale zabrali mój przewodnik i niby szukają. Widzę, że trzyma mapę do góry nogami, ale nie chcę, żeby tracił twarz, więc nie mówię ani słowa. Zresztą jeżeli ktoś trzyma mapę do góry nogami i nie jest tego świadom, to wiele nie pomoże jeżeli chwyci ją w sposób właściwy. Po mniej więcej DZIESIĘCIU minutach i jakiejś siódemce osób wysłano mnie w noc, a po dojściu do głównej ulicy zasugerowano skręt w prawo. Już kilkadziesiąt metrów później spotkałem pierwsze szczury, które celebrowały zakończenie targu w jego szczątkach. Namierzył mnie koszmarnie upierdliwy kierowca rikszy rowerowej, który strasznie chciał zabrać mnie do jakiegoś hotelu,

ewentualnie innego, albo jeszcze innego. Spławiałem go, ale trochę to zajęło. Po następnych kilku minutach spaceru zatrzymał mnie właściciel restauracji i zapytał na bardzo poważne migi dokąd się wybieram o tej godzinie w tamte strony. Mówię zrezygnowany, że bridge, Kwai. On, że to przecież całkiem w drugą stronę! Radość, fajerwerki, serpentyny z nieba, ale chłop coś kontaktuje, a ma jeszcze czynne kociołki z jedzeniem, więc pytam czy mogę coś dostać. I o dziwo, jak w miarę znał słownictwo kierunkowe, o tyle w ogóle nie znał gastronomicznego. Dobywam więc przewodnika i pokazuję mu na zwrot, że nie jem mięsa. Ten nie jarzy i mówi mi „you read thai”. Przeczytałem bez wielkich nadziei transkrypcję, a ten robi „aahaa” i zaczyna do mnie gadać po tajsku. Ja robię „eee”. W końcu udało się dojść do zupy bez mięsa. Jeżeli ktoś chce nas zrozumieć to zazwyczaj nie jest takie trudne, bo często ich gotowanie wygląda tak, że w jednym mają makaron, w drugim zupę, w kilku roślinki, w kilku mięso, więc sprawa rozchodzi się o to, żeby nie wrzucili mięsa, a wrzucili całą resztę. Tylko oni nie zawsze mają nastrój na zrozumienie. Jem, a ten mi tłumaczy, że na butach to naprawdę daleko, a z tym plecakiem to już w ogóle nie ma sensu i że mi skołuje taksówkę. No cóż, wygląda i zachowuje się przyjaźnie, więc zgadzam się. Zatrzymuje pana na czymś w stylu rikszy rowerowej. O kurwa…mój przyjaciel sprzed kilku minut. W sumie nie takie dziwne, kto normalny by pracował o tej godzinie? Większość turystów przyjeżdża na jeden dzień na wycieczce zorganizowanej i wielkiego przemysłu noclegowo-taksiarskiego raczej z nich nie ma. Po chwili i pomocy restauratora ugadaliśmy się na 60 bahtów, czyli dokładnie tyle ile chciał pan z samochodem, mniej więcej godzinę wcześniej, mniej więcej 500 metrów od miejsca, gdzie byliśmy. Zawsze miałem dobry łeb do interesów. Dojadłem, załadowałem się i cholernie tego nie widzę, bo facet o połowę mniejszy ode mnie, za to jakieś trzy razy starszy, a ja mam dwa plecaki. Zabrał się do pedałowania i autentycznie obawiałem się, że mi umrze. W pewnym momencie przeokrutnie zarzęził i bałem się, że właśnie zszedł, a ja pójdę siedzieć, ale okazało się, że odpala papierosa i zabrakło mu oddechu na to i na pedałowanie. Cały czas próbował mnie przekonać do jakiś hoteli, które są wspaniałe, podawał mi zdjęcia, foldery, ogólnie miałem serdecznie dosyć i bardzo prosiłem, czy moglibyśmy jechać jakoś bardziej zdecydowanie do tego, który ja wybrałem, a pogadamy przy następnej okazji, czytaj: nigdy. Po naprawdę dobrej chwili (co w tym wypadku nie znaczy, że było daleko, a to, że nasza prędkość zbliżona była do tej właściwej dla pensjonariuszy sanatorium) dotarliśmy pod Jolly Frog Hostel, który według mego przewodnika miał kosztować symboliczne 75 bahtów za dobę! Na szczęście mój kierowca załatwił mi go: uparł się podjechać pod same drzwi, mimo, że mówiłem, że dobra, widzę, nie ma potrzeby. Ledwo się zatrzymaliśmy wpadł do środka i coś pokrzyczał. W efekcie gdy doszedłem do recepcji to dowiedziałem się, że najtańszych nie ma, co gorsza nawet tych trochę droższych nie ma, a właściwie mają tylko takie po 280! Nie wyglądało na przesadnie zatłoczone, więc obstawiam, że pan krzyczał coś w stylu „przywiozłem wam białego chuja, chcę za niego stówę prowizji”. Na szczęście w

sąsiedztwie były dwa inne przybytki, więc bardzo podziękowałem panu, który widząc, że zrezygnowałem powrócił do namawiania mnie na najlepsze hotele w mieście, przy tym bardzo tanie, gdzie on mnie jeszcze taniej zawiezie. Wielce zdawał się zaskoczony i rozczarowany, gdy stanowczo dziękowałem. Zapłaciłem mu te 60, oczywiście liczył na napiwek, ale się przeliczył. Tak jakoś miałem kiepski humor, że przepadła wizja podratowania budżetu i muszę szukać innej opcji. Długo nie szukałem, bo już przy następnej uliczce był kompleks bungalowów, tuż przed nim natknąłem się na szyld, że pokoje po 150 i free wifi. Drzwi nie było, wielka sala z TV, przed którym siedziało kilka osób. Zastanawiałem się nad tym, gdy ze środka pomachała na mnie zachęcająco dziewczyna. Wszyscy w liczbie pięciu osób się odwrócili i spojrzeli wyczekująco na mnie, wlazłem. Powitał mnie Taj, właściciel lokalu. Pytam o pokoje po 150, free wifi i gdy potwierdził to stwierdziłem, że biorę, ale dla przyzwoitości powiedziałem, że chcę zobaczyć pokój, bo może mi nie będzie pasowało. Zrozumiałem, że nie zdjąłem butów, a stoję już dobre kilka minut na środku jego salonu, więc natychmiast przeprosiłem i naprawiłem swój błąd. Oczywiście pasowało mi. Było to pierwsze spotkanie z pewnymi niedogodnościami jakie niesie ze sobą łażenie boso po tajskich domach. Tu jedna deska była zjechana totalnie i wystawały z niej drzazgi, z innej wystawał gwóźdź na dobre dwa centymetry. Problem noclegu miałem z głowy, po chwili sprawę piwa również udało się pomyślnie rozwiązać. Z netem poszło ciężej, ale po małej zabawie ustawieniami też chwyciło. Dowiedziałem się, że jeden koleś jest z Belgii, para Edith (ta co na mnie kiwała) i Sergio z Hiszpanii, a Sebastian z Niemiec. Koleś z Belgii wyglądał na bardzo miłego idiotę, para z Hiszpanii na bardzo miłą parę, zwłaszcza część żeńska (bez podtekstu), Niemiec na modelowego geja, a Taj na niezłego cwaniaka, ale w miarę przyzwoitego. Doświadczenie pokazało, że pomyliłem się w jednym przypadku. Umówiliśmy się na wspólne śniadanie i koło 1 padłem spać, mogąc posłuchać katalońskiego zza ściany. Tajowie nie przykładają wielkiej wagi do grubości ścian, a nawet gdyby przykładali to wiele by nie pomogło, bo ścianę od sufitu dzieliło jeszcze dobre pół metra, a zasłonka ją maskująca raczej nie tłumiła dźwięków. Miałem tylko nadzieję, że nie zdecydują się na kopulację, a jeżeli już, to nie taką rodem z niemieckiego pornosa. Na moje szczęście albo się nie zdecydowali, albo byli dyskretni. Przywykłem do większej ilości snu, ale jakoś zwlokłem się chwilę przed 8. Oczywiście zanim udało się to reszcie to chwilę zajęło, ale w okolicach 8:30 spotkaliśmy się na śniadaniu, punktualnego zawsze musi pokarać. Miałem dwie opcje: jechać z nimi wszystkimi nad wodospad Erawan, podobno jeden z lepszych w Tajlandii lub iść samemu robić most i okoliczne muzea. Opcja pierwsza nie byłaby zła, ale okazało się, że jadą na skuterach, więc musi być parzyście. Wprawdzie podejrzewałem, że Sergio mnie polubił, ale nie sądziłem, że bardziej niż Edith, również Belg zdecydowanie stawiał na Sebastiana, a nie na mnie. Samemu na skuterze w życiu nie jeździłem,

a Tajlandia nie do końca wydawała mi się najlepszym miejscem do nauki, co więcej koszta do poniesienia sprawiły, że zaraz po śniadaniu rozdzieliliśmy się. I tak dość dziwnie czułem się siedząc z kimś po dobrych dwóch tygodniach samotności i prawie nie odzywania się, więc nie byłem bardzo rozżalony, że nie jadę z nimi. Zresztą co ja mówię, „Most na rzece Kwai” widziałem pierwszy raz jak miałem jakieś 10, może 11 lat i uwielbiam ten film, cieszyłem się, że w końcu coś zobaczę. Plaże są fajne, ale z miesiąca na plaży ma się zazwyczaj mniej ciekawostek niż z dwóch dni pośród lokalnych. Klimat oczywiście był przeciwko mnie, kurs wymiany również, powlokłem się spokojnie w stronę mostu. Ulice boczne nazwano dość ciekawie, tzn. każda ma nazwę od kraju. Najpierw myślałem, że chodzi o uhonorowanie tych, którzy zginęli przy budowie mostu, ale Afkhanistan Road poddało tę teorię w wątpliwość. Dotarłem do kompleksu Art. Gallery and War Museum, który jest…interesujący, w tym sensie w jakim obiad u teściowej jest interesujący. Na wejściu wita nas japońska lokomotywa z II Światowej, która woziła amunicję. Nad nią flagi upamiętniające trudno powiedzieć co, ale chyba uczetsników wojny. Można wśród nich znaleźć polską, czechosłowacką (nie robili dawno aktualizacji jak widać), duńską, oczywiście australijską i nowozelandzką. Najdziwniejsze, że absolutnie największe jest tzw. jajo na patelni, czyli japońska. Na razie wszystko ok, ekspozycja amunicji i paru wojennych gadżetów też, ale część edukacyjna to prawdziwe jaja. Ściany zdobią stada płaskorzeźb rodem z Disneya. W tej konwencji możemy popodziwiać Hitlera, Stalina, Roosevelta, Tojo, Einsteina, Trumana, Mac Arthura, Churchilla i właściwie każdego kto się twórcom skojarzył z drugą światową. W gablocie leżą czyjeś kości, podpis głosi, że upamiętniają ofiary wojenne. Zabłąkała się też trumna, której używano do wożenia zwłok amerykańskich w czasie wojny koreańskiej. Chyba uznano, że jak już mają trochę militariów z jednej wojny to dorzucą co jest na stanie, co tam, że z innej. Dodatkowo klimat budują namalowane na ścianach mapy, które mają nam przybliżyć działania wojskowe w Europie. No, 1939 i wolna Ukraina, Polska w granicach z dzisiaj…tego by nawet najwięksi wróżbici nie wykombinowali. Prawdziwy odjazd czeka na piętrze, a właściwie dachu. Udekorowano go w lokalne mądrości, które obrazują malunki. Mądrości pasują jak mało co, kilka razy stawałem i zastanawiałem się czy ktoś ma ciekawe poczucie humoru, czy też jeszcze ciekawsze poczucie mądrości. Przykłady pereł, pisownia oryginalna pokazuje pewną awersję do używania trzeciej formy liczby pojedyńczej: Without a garbage heap a dog would not shit – no smoke without fire Sell a dyed cat – woman who has sexual experiences but pretend to be a virgin for her bridegroom Rabbit yearns for the mood – men of humble birth who want to marry a woman of high rank On seeing an elephant shitting, do not follow the example – Doing what a big man or an

important man has done without paying regard to capacity W cenie biletu przysługuje nam jeszcze jedno prawie-jak-muzeum, a raczej przypadkowa zbiórka tego co znaleziono, czy to karabin, czy suknie czy jakiś obraz. O tyle ciekawie, że pajęczyny w gablotach przywodzą na myśl te, przez które przedziera się Indiana na początku „Raiders of the Lost Ark”. Dioramy mające upamiętniać pracę przy budowie mostu również należą do kategorii jaja, chociaż przynajmniej na temat. Największe „aaa-ooo” miałem dzięki wielkiemu jaszczurowi, w którego prawie wszedłem wychodząc z jednego pomieszczenia. Nie spodziewałem się, że na schodach przed salką muzealną będzie wygrzewała się mała Godzilla. Jaszczur niewzruszony moim poruszeniem przemieścił się z godnością w stronę wnętrza. Liczyłem, że muzeum będzie miało walor edukacyjny i wprowadzi mnie w klimat, ale nieco się myliłem. Chciałem iść w stronę mostu, ale pan z obsługi mnie zatrzymał i powiedział, żebym został, bo za chwilę będzie jechał pociąg, a to najlepszy punkt widokowy. Pociąg przejechał, mostu niestety nie wysadzono. Sam przejazd pociągiem jest dostępny dla każdego, ale kosztuje chore pieniądze. Podobno doświadczenie boskie, sceneria po drugiej stronie rzeki (w sensie już prawie w Birmie) z niezapomnianych, ale wychodzi bodajże koło 300 bahtów za osobę, a jedzie się tylko kilkanaście kilometrów. Kogoś trochę pojebało z tą ceną, efekt taki, że większość spotkanych przeze mnie olała przejazd. Jak wiemy najdrożej wychodzi wozić powietrze, widocznie nie w Tajlandii. Wyobrażenia miałem jedyne możliwe i już wiedziałem, że przegrały one w zderzeniu z rzeczywistością. Brzeg jest niski, nie taki wąwóz jak w filmie, czy opisany w książce (kręcili to na Sri Lance zresztą). Co do mostu to jest w całości z żelaza i betonu, więc w pierwszej chwili oczywiście pomyślałem, że „no przecież tamten wysadzono, więc odbudowali taki, już po wojnie”. Podczas łażenia po nim znalazłem tabliczkę z datą 2491. Minus 543 lata za Buddę, daje to rok 1948. Podpis głosi Yokogawa Bridgeworks Tokyo Japan i nie wiem ile ten most ma wspólnego z historycznym; czy w całości przebudowany czy też tylko naprawili po bombardowaniach, które nigdy nie zniszczyły całkowicie dzieła rąk więźniów wojennych. Przeszedłem, po prawej można wypożyczyć słonia, kupić koszulki i dokonać wielu typowych turystycznych bzdur w ten deseń. Niestety sam most i okolica są raczej rozczarowujące. Klimat próbował budować pan ze skrzypcami, który całkiem nieźle wygrywał motyw przewodni z filmu. Z cyklu mało przydatne trivia: motyw ten zwie się Colonel Bogey March, tytułowy Colonel napisał go już w 1914. W czasie wojny szczególnie lubowano się w śpiewaniu wersji: Hitler has only got one ball/Göring has two but very small/Himmler is somewhat sim’lar/But poor Goebbels has no balls at all! Z wiadomości jeszcze mniej przydatnych: jest to oficjalny hymn jednego z regimentów z Calgary. Wyszła niezręczna sytuacja, gdy przyjechał jakiś oficjel z Japonii i zaczęto to grać, myślał biedny, że mu przypominają dokonania przodków z czasów wojny. Wracając na most, a raczej nad rzekę:

one’s

own

limited

klimat rujnowały restauracje i hotele pływające w liczbie dość poważnej. Co chwilę przelatywały łodzie motorowe, oczywiście z turystami, oczywiście głośne jak szlag. Po kilkunastu minutach postanowiłem podziękować sobie za most i poszedłem szukać czegoś innego. Pierwsze co znalazłem to cmentarz, raczej nie powala. Wszystko od szablonu, w końcu cmentarz wojskowy, ale że większość inskrypcji się powtarza to już naprawdę kiepski pomysł. Nie mogli być bardziej kreatywni, tylko w kółko Lest we forget? Obok część poświęcona Chińczykom, tu już trudniej powiedzieć czy inskrypcje się powtarzają. Z braku lepszych pomysłów poszedłem zobaczyć dworzec kolejowy (pociągi jeżdżą tylko do Bangkoku, szkoda, że nie ma opcji do Birmy, byłyby stada). Nie działo się tam tak bardzo nic , że nawet osbługa toalety spała, co pozwoliło zaoszczędzić trzy bahty. Potem oczywiście świątynie. W jednej nie wiem czy mnie wyrzucali czy zapraszali, ale bardzo żywiołowo gestykulowali, nie chciałem do końca sprawdzać o co chodzi, więc oddaliłem się. Dobiłem w końcu do JEATH Museum, które dotyczy (niespodzianka) losów zmuszonych do budowy mostu. JEATH to akronim od nacji, które miały przyjemność budować most (czyli Japanese, English, Australian, American, Thai, Holland…a nie Dutch być powinno?). W odróżnieniu od poprzedniego, to muzeum ma sens. Stylizowane na barak więzienny z bambusa, trochę zdjęć, pełno wycinków z gazet. Najczęściej to gazeta z Australii i artykuł o tym, że John powrócił po latach zobaczyć jak to teraz wygląda i wspomina na naszych łamach jak to było za Niemca…Japończyka. Nie brakuje obrazów namalowanych przez więźniów, bardzo nie dziwi, że ich twórcy nie zrobili kariery na scenie malarskiej .Dzieła z nurtu: „Więźniowie i pijawki”, na obrazie – niespodzianka – więźniowie i pijawki. Podobne niespodzianki niosą ze sobą prace takie jak „Malaria”, „Dyzenteria” czy „Ciężka praca”. Przeszedłem jeszcze jakieś resztki murów i bram do miasta, ogólnie cudów nie ma . Gdy dwie kolejne świątynie okazały się być absolutnymi porażkami postanowiłem wrócić do miejsca zamieszkania. Dystans: dobre cztery kilometry. Temperatura: jezus maria. Krótkie targi z panem na motorze pozwoliły pokonać ten dystans w kilka minut i w 25 zamiast 40 bahtów. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem miejsce, gdzie pani komunikowała się w angielskim na tyle, że zrozumiała, że ma być bez mięsa. O jak miło zjeść za jedyne 30, po wyspie prawdziwa ulga. W domu nieco chłodniej, ale i tak ledwo się idzie ruszyć. Chciałem otworzyć moje okno na świat, ale gospodarz poinformował mnie, że serwer jest wyłączony. A może by go włączyć? - Później. Wieczorem. Jestem zmęczony Aha…a co cały dzień? Leżałem w hamaku oglądnąłem film Ech, zatyrasz się śmierć. Po jakiejś godzinie serwer udało się jednak Wróciła ekipa hiszpańsko-niemiecko-belgijska z wrażeniam

tak robiłeś i na włączyć. znad

wodospadu. Domyślałem się, że fajnie, bo taki upał, że wodospad to zbawienie. Po chwili Niemiec poszedł do siebie, Sergio odwieźć Belga. A Belg opowiadał nam na pożegnanie, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi jakich w życiu miał, napisał to nawet na ścianie pamiątkowej (dość popularne w hostelach, ten sobie zrobił w domu). Jak na jeden dzień znajomości, z którego spędziliśmy razem może dwie godziny to dość odważne stwierdzenie, chyba, że robili coś ciekawszego przy wodospadzie. Nie wyglądał na ućpanego niczym, więc może naprawdę tak myślał. Zostałem z Edith. Jej angielski jak mój hiszpański, więcej radości z całkowitego niezrozumienia się niż właściwej rozmowy. Nadszedł wieczór, nasz gospodarz zaproponował film. Wspólnie z Niemcem byłem za jedynym słusznym wyborem, czyli „Die Brucke am Kwai”. Niestety nasz gospodarz powiedział, że nie posiada tego w swoich zbiorach. Dziwne trochę, bo można je kupić na każdym straganie z pamiątkami (podobnie jak całkiem fajne koszulki, ale nie chciało mi się tego wozić). Pewnie ma, ale widział już tyle razy, że mu się znudziło – pomyślałem. Po chwili uraczył nas „Love Guru”, a potem poprawił ze „Step Brothers”. Lubię te współczesne, wysublimowane komedie amerykańskie, wycieranie się jajami o perkusję, symulacja sraczki w knajpie, kopulujące słonie, ubaw po pachy. Chwała, że Myers wyjechał do USA, bo byłby wstyd na całą Kanadę, a u południowego sąsiada to przejdzie. W „Step Brothers” jeszcze kilka patentów nienajgorszych, ale mimo wszystko dziękuję. Po obejrzeniu tych dwóch dzieł me przemyślenia co do gospodarza i jego relacji wobec wiadomego filmu zmieniły się z „widział wiele razy i mu się znudziło” na „nie widział ani razu i niech lepiej nie ogląda, bo za długie, za skomplikowane i nieśmieszne”. Kilka spacerów do lodówki z piwem i wypisanie stada maili pozwoliły na spokojniejsze oglądanie ww. zdobyczy światowej kinematografii. Tradycyjnie umówiliśmy się na śniadanie o 8 i udali na spoczynek. Rano okazało się, że grupa hiszpańska nas opuszcza. Okazało się też, że Edith ma dziurę w nodze po tym jak znalazła ten wystający gwóźdź. Zostaliśmy z Sebastianem i wizją całego dnia, z którym nie wiemy co zrobić. Chciał Tiger Temple, ale szybko porzucił ten pomysł, informacja o cenie wstępu wystarczyła do tego, by go zrazić. Postanowiliśmy pożyczyć rowery od naszego gospodarza i podjechać do dwóch pobliskich świątyń. Po drodze zatrzymaliśmy się w biurze turystycznym, byliśmy poważnie zaskoczeni, bo niby zadupiawo, ale obsługi nie brakowało i dostaliśmy całkiem dobre mapy okolicy, oczywiście za darmo, przemiło i niezgorszy english. Chciałbym kiedyś dostać taką w Krakowie, mieście nieco większym od Kanchanaburi. Nasza komunikacja przebiegała nieźle, chociaż przy bardziej złożonych sprawach jego angielski się wykładał. Mój niemiecki wykłada się na jeszcze mniej poważnych zagadnieniach, ale ogólnie udawało się osiągnąć porozumienie. Dopóki jechaliśmy główną drogą to było dość ostro i nerwowo (lubię to azjatyckie, luźne podejście do kwestii bezpieczeństwa

drogowego) , ale po zjechaniu na boczne drogi zrobiło się o wiele przyjemniej. Nieco mniej, gdy skończył się asfalt i jechaliśmy drogą pylistą, dziury jak w Polsce, pogoda wiadomo. Pierwsze do czego trafiliśmy można śmiało nazwać tajskim Licheniem, gigantyczny Budda, rzeźby tygrysów w klimacie Kubusia Puchatka. Można kupić dachówki, można sobie powróżyć z patyczków (bierzemy kubek, trzepiemy nim, wypada jeden patyk z numerem, konsultujemy numer z kartką i dowiadujemy się co też los nam szykuje), można dość szybko opuścić przybytek, bo jest bardzo słaby. Miejsce numer dwa to, dla odmiany, świątynia. Teraz są różne wersje co do tej atrakcji: po pierwsze na pewno jest w jaskini. W środku miała być zakonnica, która medytuje pływając. Jest to już kolejny egzemplarz, protoplastka umarła lata temu, ale podobno znaleziono godne zastępstwo. Gdy weszliśmy to nie było nikogo, nie było nawet jeziorka, w którym miała pływać/medytować. W zamian, mimo pociągniętego oświetlenia (można było na nie złożyć ofiarę, Sebastian uznał, że da 20 i będzie za nas dwójkę. Zgodziłem się.) było cholernie ciemno. Robimy zdjęcia, a raczej próbujemy robić zdjęcia i słyszymy odgłosy, które nieco nas niepokoją. Wziął flash, dał nim po suficie. Sufit zawył z bólu i z lekka się poruszył. Nietoperze. Setki. Jeden przeleciał nad naszymi głowami, a my postanowiliśmy wyrazić szacunek dla reszty antenatów Batmana i przestaliśmy robić zdjęcia z flashem. Oczywiście należało tam być bez butów, początkowo nie było problemu, ale po chwili dno zrobiło się bardziej kamieniste, do tego doszedł element czołgania się i przeciskania. Nie bardzo wiedzieliśmy po co, ale liczyliśmy na zakonnicę, a okablowanie jaskini prowadziło jednoznacznie w dość dramatyczne przesmyki. W końcu doprowadziło nas do drabinki. Niemiec szczupły, leciutki jakoś śmignął, ale ja szlochałem i z każdym krokiem miałem coraz bardziej wrażenie, że zaraz mi się wbiją w stopy i już tak zostaną. Po wyjściu przez jakąś dziurę w suficie sytuacja nie uległa większej poprawie. Znaleźliśmy zdjęcie podpisane jako Floating Nun i ruszyli na azymut. Azymut prowadził przez kamyki, igliwie i donikąd. Po kilkunastu minutach eksplorowania okolicy, zebraniu spojrzeń z gatunku „POJEBANI!” od kilku lokalnych, postanowiliśmy poddać się w poszukiwaniach zaginionej zakonnicy i wrócić po nasze obuwie. Znowu drabinka, znowu przesmyk, znowu jemu poszło lepiej, mnie gorzej. Na koniec jeszcze chciał koniecznie zrobić zdjęcia nietoperzom, więc poprosiłem, żeby z tym poczekał, a ja stanę tuż koło wyjścia, bo natura lubi się mścić za zbyt ciekawe pomysły, a nie chciałbym skończyć z nietoperzem we włosach czy oczach, a wścieklizną w innych częściach ciała. Niejako ku memu rozczarowaniu nie pokarało go, tylko popiszczało i poszeleściło. Wróciliśmy na rowery i pojechali zwiedzać kolejne dwie świątynie. Jedna nam wystarczyła, według mapy do kolejnej było siedemnaście kilometrów, Szurkowski by w tych warunkach zszedł, a co dopiero my i to w sandałach, na ciężkich rowerach bez przerzutek. Powrót do centrum był w miarę miły, bo znaleźliśmy skrót, czyli prom przez rzekę. Pięć bahtów na twarz, a odpada dobre kilka kilometrów zabawy. Niestety, powstało pewne zamieszanie, bo gdy ustawiałem rower, to on zapłacił za nas

dwoje. Nie zauważyłem, więc uznałem, że Polacy mają swoją dumę i że mimo żywej pamięci o okropieństwach minionego wieku to ja mu postawię ten prom, bo dobrze mi się z nim rozmawia. Gdy on zobaczył co się dzieje to nawołał mnie, że już zapłacił. Ja niesamowicie się ucieszyłem i z tej radości wypuściłem 10 bahtów do rzeki. Problem podobnej natury powróci wieczorem. Wróciliśmy do centrum i postanowili zobaczyć muzeum koleji. Oczywiście trudno domyśleć się o czym było, kosztowało bodajże 120 bahtów, ale tu akurat ekspozycja miała sens. Nie przesadzałbym z tym, że był to pełen sukces, bo wystawa chyba miała nas wprowadzić w epokę coś tam szumiało i grało w kilku miejscach, a dookoła stały kukły – jednak musiałyby trafić na osobę naprawdę obdarzoną wielką fantazją, aczkolwiek pewien walor edukacyjny spełniało, chociaż znowu nie zrywało kasku. Na końcu przysługiwała nam darmowa kawa i herbata, ale to raczej kategoria żartu. Dobiła 17, przez szybki obiad udaliśmy się do miejsca zakwaterowania i zainspirowani plakatem, na którym był most, potężne fajerwerki i slogan „BRIDGE NEVER DIE” umówili na wspólne wyjście o 20. W drodze wyjaśniłem mu, że musimy kupić piwo i wódkę ryżową, a następnie pijemy w okolicach mostu oglądając fajerwerki, jeżeli takowe będą. On bardzo w nie wątpił, zresztą ja też nie do końca byłem pewien, bo chyba najpierw trzeba im zapłacić i dopiero wtedy coś wystrzelą, a jeżeli mają być takie jak na zdjęciu to chyba trzeba bardzo dużo zapłacić. Znacznie mniej trzeba było zapłacić w 7/11 za napoje, którymi liczyłem na wywołanie fajerwerków innego rodzaju. Problem znany z przeprawy przez rzekę powrócił ze zdwojoną siłą. Myślałem, że biorę dla nas obu, więc wziąłem cztery piwa i wielką flaszkę wódki. On też myślał, że bierze dla nas dwóch, więc wziął dwa piwa i małą flaszkę wódki. Ponieważ przy kasie wywołałem zamotę (CIGARETTES!L&M! BLUE L&M!NO, NO MARLBORO. L&M! NO, LEFT, NO, THIS NO LEFT, THIS RIGHT, L&M – w końcu wyjąłem pustą paczkę z kieszeni i pokazałem) to jakoś nie zorientowałem się, że jego obsługuje drugi sprzedawca i oprócz orzeszków to on również poprosił o flakon. Jego rozmowa też wciągnęła i nie zauważył, co ja kupiłem, no i taki był efekt. On nie wiedział jaką baterię mamy, ja wiedziałem co będzie. Pytał naiwnie czy to mocne, powiedziałem, że się okaże, ale nie powinno być źle. Dotarliśmy do mostu. Pomysłów było kilka, on ten, żeby pić na samym środku uznał za zbyt ciekawy, pozostał brzeg. Ten bliżej Birmy był ciemny, daleko i mało zachęcający, bliższy zaś stał się terenem rozgrywek piłkarskich, małe stado małych Tajów przywdziało koszulki drużyn europejskich (głównie Manchester United, jakiś Real też się zaplątał) i kopało plastikową piłkę. Wybór miejsca pozwolił na rozpoczęcie wieczora cudów. Wskazuję na jakiś trawnik i mówię: - To może tu? Nie, to chyba nieodpowiednie miejsce do picia Cholera, wzięło go na przyzwoitość. Tłumaczę, że ja też szanuję ludzi, którzy zginęli przy budowie mostu, że rozumiem, że nie wszyscy uważają,

że schlanie się w jakimś miejscu to najlepszy pomysł na jego upamiętnienie, ale ja tak mam, w Rosji się nauczyłem, to jest o wiele bardziej szczere niż jakieś akademie, prezydenci, premierzy i oficjalne gale, na których wszyscy się nudzą, ale udają, że jest super i niesamowicie im smutno, a w dupie mają losy ludzi i myślą tylko o tym, żeby iść na część z jedzeniem i piciem, rzecz jasna za darmo. Poza tym, przecież tu koło mostu pływa pełno restauracji i we wszystkich podają alkohol, więc nawet jeżeli uznać picie za brak poszanowania pamięci to należałoby najpierw zamknąć restauracje, a nie czepiać się spokojnych obywateli z małą wódeczką ryżową i piwkiem. Skończyłem i myślę czy go przekonałem, na co on: Nie no, sram na to co może ktoś pomyśleć, że pijemy, ale oni tu mają bramkę za nami i jak strzelą to mogą trafić w butelkę, albo w nas, siądźmy tam na dole, tuż przy rzece, to za nic w nas nie trafią. Moralność, a aspekt utylitarny. Pierwsze nigdy nie wygra. Usiedliśmy na dole schodków, rzeczywiście kilka razy piłka latała całkiem blisko nas. Konsumujemy, rozmawiamy. Co ciekawsze motywy: Był z NRD, Drezna dokładnie. Zaczął od tego, że nie lubi Niemiec Zachodnich. Skończył na tym, że w ogóle nienawidzi Niemiec i ogólnie to on pierdoli ten kraj i wstyd jak chuj być Niemcem, a ja przynajmniej mam ładną moralnie historię kraju. Zaklinałem go, że nie. wyświetlono u nich w TV dokument o Radiu Maryja. Myślał, że to ostre przegięcie filmowców, przesada ciężka i ogólnie niemożliwe. Streścił co tam mówili, potwierdziłem wszystko, dorzuciłem jeszcze jakieś perły. Chyba nie do końca uwierzył mi, że nie, my tak naprawdę mamy, oni głoszą otwarcie co głoszą, co gorsza wierzą w to wszystko. Tak, w kraju, w którym zginęło tylu Żydów w czasie wojny jest antysemityzm i w jakimś sensie istnieje na niego przyzwolenie społeczne. Radio Maryja powinno stać się jednym z naszych głównych produktów eksportowych, ludzie zachodu nie mogą w to uwierzyć, a gdy im się opowiada to wrażenia mają podobne do tych, które niesie ze sobą stosunek z tygrysem bengalskim(trochę śmiesznie, trochę strasznie). Niegdyś w Szanghaju musiałem wyjaśniać Włochowi, że tak, że to prawda, oni istnieją i to nie jest prowokacja, i nie, ja tego też nie rozumiem i też mi przykro. gadamy o różnych miejscach świata, o tym, że szkoda, że tu ten pociąg taki drogi dla nas, bo dla Tajów ponoć grosze. Mówię, że w Indiach to walą od razu dwie ceny, a czasem to „Non-indian not allowed”. Na co on: ech, wyobraź sobie w Europie, na przykład „TYLKO DLA NIEMCÓW”. Boże, może godzinę by powisiało, a potem procesy, odszkodowania…albo: Arab+20%…autorzy by się nigdy nie wypłacili i nie wyszli z więzienia. rozpaczam, że Tajlandia miała być taka tania, a nie jest. Ten jakby amoku dostał: TANIA? Wydałem dzisiaj

ponad trzydzieści euro, a przecież pijemy wódkę na trawniku, a obiad jedliśmy na krawężniku. zawodowo wykłada na uniwersytecie. Historia sztuki, specjalność: sztuka graffiti. Śmiał mówić mi, że kanadystyka to dziwny kierunek i że pierwsze słyszy. Rozmawiamy o różnych grach imprezowych, on opowiada mi o czymś niesamowicie skomplikowanym, rzucanie monetą do kubeczka przez cały stół, nie mogłem zrozumieć czy pije się za karę, że się nie trafiło, czy wręcz przeciwnie. Oczywiście udawałem, że rozumiem, bo za nic nie szło zrozumieć. W zamian chciałem mu przedstawić sekrety wódczanego pokera (bierzemy trzy kieliszki, ale w sumie mogą być kubki, szklanki, jakiekolwiek naczynia. Zawodnika zgadującego wypraszamy za drzwi. W tym czasie do jednego naczynia lejemy wodę, do drugiego wódkę, a do trzeciego spirytus. Ustawiamy kieliszki na stole/taborecie/glebie i prosimy zawodnika. Ten podchodzi i oczywiście nie wąchając ma wypić szybciutko kolejno wszystkie trzy kieliszki. Kolejność preferowana i oczekiwana: spirytus, wódka, woda. Po każdej bani ma krzyknąc co właśnie wypił, oczywiście największa radocha jak się pomyli. Chyba w życiu nie widziałem, żeby ktoś się nie pomylił. Teoretycznie dzięki temu się nie zatruje, bo schodzi z wysokich do niskich, a przecież wtedy nie miewa się kłopotów i kaca. Praktycznie po kilku rozdaniach wszyscy są tak pijani, że kiedyś jeden zaczął pić wódkę z butelki i krzyczeć, że odgadł, że wódka. Innym razem nie mieliśmy spirytu i za niego robiła srebrna Olmeca, wszyscy się oczywiście porzygali. Polecam grę na różne spotkania, chrzciny, komunie, nauki młodych małżeństw. Pokerem zapewne nazwano to, bo wygrać nikt jeszcze nie wygrał, najczęściej wszystko wraca do szeroko rozumianego kasyna). Próbuję więc opowiedzieć mu o tym, z nadzieją, że spodoba mu się i zaimplementuje tę grę na gruncie niemieckim. Zaczynam: Bierzesz trzy kieliszki… Aaa, tak, Polacy to uwielbiają grać w trzy kubeczki, znam to, trzeba zgadnąć, gdzie jest ziarenko. Próbowałem wyjaśnić dalej, ale nie podołałem. A niech sobie grają w te monety. Z ustaleń o wiele późniejszych: gra, o której wspominał zwie się Quarters, Wikipedia udzieli wskazówek co do natury rozgrywki. Przez większość czasu starałem się pokazać mu jaki jestem fajny i mądry. On był w Krakowie, trochę rozmów na tym ugraliśmy, ale znacznie więcej na kulturze niemieckiej. Tłukę najpierw oczywistości – Einsturzende Neubauten, KMFDM, Atari Teenage Riot, Rammstein. On pod wrażeniem i że w Niemczech to pierwsze mało kto zna, podobnie ATR. Walę Die Toedliche Doris, tego to już nawet on nie zna. Jadę z literatura niemiecką, zaczynam od Jelinek i mówię, że wiem, że nie z Niemiec, ale język wiadomy. Potem Mann, Grass, Hesse, Remarque, w końcu z braku pomysłów Goethe i Schiller. Potem filmy, „Po drugiej stronie ciszy” nie zna, ale „Upadek”,

„Fałszerze”(znowu Austria), Murnau, Lang to pełne porozumienie. W końcu pyta czy mam żonę, ja zgodnie z prawdą, a on, że ma dla mnie taką fajną, biuściastą Niemrę. Ja, że chyba nie, a ten: Spokojnie, ona też lubi Jelinek i jej się spodobasz. Co dziwniejsze, lubi też Goethego, a poza nią i Toba to nie spotkałem nikogo kto by go lubił, więc na pewno się dogadacie. Ona niby wyzwolona, ale świetny materiał na żonę dla kogoś jak ty. - Gdy już bardzo się rozkręciliśmy to pytam, nie żeby to było ważne, czy też niezbędne mi do życia, ale tak dla podtrzymania rozmowy, czy mi się wydaje, czy jest gejem? Ten radość i skąd mi to przyszło do głowy. Informuję go, że gestykulacja i wygląd takie raczej mocno się kojarzące z tą mniejszością seksualną. On się kładzie ze śmiechu i mówi, że ma żonę i córkę, pokazuje obrączkę. Udałem, że uwierzyłem, ale mając w pamięci pewną historię (Pacjent przychodzi do psychoterapeuty: Mam ostatnimi czasy, panie doktorze, problemy z postrzeganiem świata. Doktor wyciąga z szuflady reprodukcję obrazu „Trzej bohaterowie” i pyta: - Co Pan tu widzi? Widzę trzech pedałów. - Dlaczego? - No jak to dlaczego? Trzech mężczyzn, żadnej kobiety, nie może być inaczej – to pedały. Z drugiej szuflady doktor wyciąga obraz lecącego klucza żurawi. - A co teraz Pan widzi? – pyta. - Klucz żurawi pedałów. - Dlaczego? - No jak to dlaczego? Lecą a każdy każdemu w dupę zagląda… Doktor zafrasowany chowa obrazki i pyta: - A jak pan mnie postrzega? - No przykro mi doktorze, ale według mnie pan też jest pedałem - Dlaczego? - No jak to dlaczego? Siedzi sobie pan tutaj sam, obrazki pedałów ogląda…) wiem dobrze, że kłamał. w okolicach 1 czuliśmy się już tak dobrze, że weszliśmy na most i zaczęli robić sobie zdjęcia nawiązujące do: idzie dwóch wariatów po torach – Ale te schody długie…

– A poręcze takie niskie… – Nie martw się, już jedzie winda! Poszło nam tak dobrze, że wracaliśmy wpadając na siebie i do 7/11 po kolejne piwo, żeby zabić smak ryżówki. O poranku uregulowałem rachunek u młodego Taja. Mnie wyszło, że lecę mu 510, jemu, że 550. Pytam jak to, a on, że może trochę mniej, ale zaokrąglił, żeby się lepiej liczyło. Szkoda, że nie do 500, no ale i tak wyszło w miarę tanio. Zamówiliśmy transport, trafił się model z tych ciekawszych, chyba pierwszy raz siedziałem przed kierowcą. Musiałem udać się do Ayuthai, ku memu zaskoczeniu pan mnie zrozumiał i zawiózł pod sam autobus. Pożegnałem się z Niemiaszkiem, oczywiście mówiąc sobie, że będziemy utrzymywać kontakty i w ogóle, wypiszemy sobie setki maili. Wyszło średnio, bo okazało się, że mam do niego złego maila, a on do mnie nie napisał, więc moje szanse na biuściastą Niemkę przepadły. Pozostał w mej pamięci jako towarzysz wielkiej pijatyki nad rzeką Kwai. Sama rzeka i most to wspaniały dowód na to jak wyobrażenia potrafią być kształtowane przez kulturę i na to jak bardzo potem można być zaskoczonym. Niestety, na pierwszym miejscu jest film, na drugim książka (są dość znaczne różnice, a mimo to pomaga lepiej zrozumieć film), a na trzecim rzeczywistość. Ci, którzy mieli przyjemność zginąć przy jego budowie mogliby mieć nieco inne przemyślenia na ten temat. Z Kanchanaburi można wrócić do Bangkoku, ale tego nie chciałem, bo transfer między dworcami tamże, to znany koszmar. Można też dość ciężką kombinacją dojechać do Ayuthai. Dystans nie jest wielki, ale połączenia skomplikowane: najpierw dwie godziny z Kanchanaburi do Suphanburi, tam zmiana i kolejne dwie już do celu. Tajskie autobusy publiczne są z cyklu klasyka azjatycka, drzwi otwarte, żeby był przewiew, zamiast okien kraty, w środku ludzie raczej nie z pierwszych stron gazet, do tego oczywiście jakieś ciekawsze bagaże. Tajlandia jest największym w świecie eksporterem ryżu, ale dlaczego w niemal każdym autobusie, którym jechałem był ktoś z wielkim worem (częściej worami) ryżu zrozumieć mi się nie udało. Jeżeli ktoś ma w okolicach 1,6m wzrostu to może liczyć na pewną wygodę, chociaż też bez przesady. Głusi są uprzywilejowani, nie wali im po uszach odgłosami silnika, który wyje niczym Fiat 126p, któremu ktoś wrzucił jedynkę przy 100km/h. Na pierwszym przystanku wsiadły stada lokalnych sprzedawców z jedzeniem, za nimi szli kolejni z piciem, a jeszcze następni byli ze słodyczami. Na końcu przeszedł żebrzący bez oczu, oczywiście eksponując swoje kalectwo jak mógł najbardziej, widok dość traumatyczny. Po drodze mogłem zwiedzić dworzec w Suphanburi. Z atrakcji miasta to jest tam grób Pumpuang Duangjan. Pisząc oczywistości: była to wielka gwiazda Luk thung, czyli jednego z najbardziej popularnych gatunków

muzycznych Tajlandii. Nazwa gatunku znaczy „song of a child of the fields”, niestety liryków nie znalazłem, ale chyba nieśmiało domyślam się o czym są te pieśni. Tę atrakcję postanowiłem zaliczyć podczas kolejnej wizyty w Suphanburi. Po ponad czterech godzinach zabawy dotarłem do Ayuthai. Tym razem nie miałem zamiaru nic zwiedzać, chciałem tylko spotkać się z kimś i ruszyć na północ. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 6

First We Take Munich, Then We Take BANGKOK! 8 Maj 2009 juriusz 10 komentarzy Przykro mi, że tekst wygląda jak wygląda, ale niestety jakiś czas temu wprowadzono tu system, który średnio mi pasuje, bo np. upiera się, że nie zmieni rozmiaru czcionki. Naciśnięcie enter lub backspace potrafi zmienić bardzo wiele albo nic. Ogólnie to co kiedyś było banalne stało się niemożliwe, a przynajmniej ja nie wiem jak zrobić, żeby ładnie wyglądało. Ciekawe jest też to, że dodanie czegoś nowego powoduje zmianę układu starej notki. Jeżeli istnieje określona liczba rzeczy, które mogą pójść źle, to chyba wyczerpałem całą ich pulę przed wyjazdem do Tajlandii. Marzyłem o tej Tajlandii jak o mało czym, zbierałem się dobre półtora roku. W końcu 30 września 2008 roku kupiłem bilet na trasę Kraków-Monachium-Bangkok. Przy okazji tradycyjne gratulacje dla polskich lotnisk, to prawdziwa przyjemność już przed rozpoczęciem podróży wiedzieć, że spędzi się trochę czasu latając bez sensu w tę i z powrotem, no ale z Polski polecieć do Azji za bardzo się nie da. Niegdyś LOT ogłosił z wielką pompą hit do Pekinu, bo przecież kontakty handlowe, olimpiada na horyzoncie, genialne posunięcie marketingowe. Po kilku miesiącach hit należało zamknąć, bo straty gigantyczne, nikt tym nie chce fruwać, a to tylko dlatego, że latali dookoła, ponieważ nie udało się uzgodnić przelotów po najkrótszej trasie (mamy dumę i z Rosją nie będziemy się układać!). Innych destynacji z Polski do Azji Wschodniej sobie nie przypominam, więc padło na Niemcy, czyli chyba najbliżej jak się da. Wylot miałem 24 stycznia 2009 roku i to z Krakowa – w końcu nie musiałem bawić się w podróż do Warszawy, która to, zarówna Warszawa jak i podróż, są może ciekawe, ale średnio radosne tak z punktu widzenia finansowego, jak i czasowego. Sam bilet nie wyszedł najgorzej, jakieś 1600 złotych, tylko niestety wymieniałem z euro po kursie porażka. Przy okazji wielkie „pierdolcie się złodzieje i mam kurwa nadzieję, że zdechniecie” dla banku; w dniu, w którym dokonałem przelewu kurs oficjalny był 3,47 PLN. Przez następne dni nie machnął się za wiele, po pięciu dniach odkryłem, że moja eura przeliczono po 3,28 PLN! Razy jakieś 450 robi pewną różnicę. Plan był prosty: siedzieć u Irysów do końca 2008 roku, potem wpaść na chwilę do Polski i walić do Azji. Z planu wyszło niewiele, co łatwo znaleźć w zapiskach z grudnia 2008. Dodać mogę jeszcze, że przez dwa tygodnie miałem przyjemność pracować jako zamiatacz sklepu, zarobiłem 240 euro, co na standardy irlandzkie jest raczej kwotą żałosną, ale w Tajlandii można żyć za to przez jakieś dwa tygodnie. Na szczęście firma stwierdziła, że mi tego nie zapłaci, bo ma kłopoty finansowe. Oczywiście nie powiedzieli mi tego wprost, bo po co, ale po trzech tygodniach dzwonienia, proszenia się, wysłuchiwania kretyńskich wyjaśnień dlaczegóż to jeszcze mi nie zapłacono, wiedziałem, że mogę pocałować moje 240 euro na pożegnanie. Incydent ten pozwolił mi na pewną weryfikację opinii o zachodzie i uczciwości tamtejszych

ludzi i raczej nie były to myśli pełne życzliwości. To przeszkody natury europejskiej, dołączyły do nich też komplikacje azjatyckie. Na początku grudnia zablokowano lotnisko w Bangkoku. Chwilę to trwało, więc miałem wizję, że pojadę co najwyżej do Rygi, a nie Tajlandii. Dzień po zablokowaniu lotniska poczta przyniosła mi przewodnik po Tajlandii (z ebay’a rzecz jasna, wychodzi taniej niż w sklepie). Odebrałem to jako kolejny gwóźdź do trumny. Na szczęście po kilku dniach blokada lotniska się zakończyła, więc humor mi się poprawił, a Lonely Planet zdobyło miejsce w czołówce mych lektur. Co do części przygotowawczej: pożyczyłem z biblioteki przewodnik z serii National Geographic. Tragedia, przekład straszny („Jądro ciemności” Józefa Conrada, poza tym angielskie frazy aż trzeszczą, gdy się czyta), do tego pełno obrazków, które za wiele nie pomogą, gdy człowiek nie ma mapki miasta. Gorszy jeszcze jest przewodnik Wyborczej, ale już nie mam serca znęcać się nad nimi, seria dla ludzi, którzy lubią czytać i oglądać miejsca, do których nigdy nie pojadą, bo jeżeliby pojechali z takim zapleczem to życzę wszystkiego najlepszego. Pierwsza wskazówka: kto by brał przewodnik w twardej oprawie na jakąś poważną wycieczkę? Po co sobie dokładać wagi do bagażu? Co więcej, tragicznie się kartkuje, a w środku obrazki. Z roku na rok coraz bardziej cenię Lonely Planet (z pewnymi zastrzeżeniami, o czym będzie potem, dużo potem) i widzę jak bardzo cała reszta odstaje od nich. Przeglądałem Rough Guides, ale układ mi się nie podoba, za mało mapek, do tego często bez skali. Może jeszcze zmienię zdanie i uznam, że to najlepsze przewodniki świata, ale póki co tego nie widzę, w Lonely Planet nie szukam, wiem gdzie będzie. W tamtych szukam i szukam, może kwestia przyzwyczajenia. Przeglądnąłem też serię Footprint, dość tania, ale na tym chyba kończą się jej atuty. Pascal w ogóle nie wchodzi w rachubę. Żeby nie było tak bajecznie: ostatnie Lonely Planet o Tajlandii wydano w kwietniu 2007, co znaczy, że napisano jakoś w 2006. W efekcie wiele informacji jest już nieaktualnych, ale pewnie wkrótce będzie edycja 2009 i będzie bardziej zgadzała się z rzeczywistością. Opuszczając dygresję przewodniczą, gdy wydawało się, że jestem na pięknej prostej do wyjazdu do Tajlandii, miały miejsce inne niedogodności. Kurs złotówki poszedł sobie w pizdu, no a mniej więcej 25% kwoty, którą miałem zamiar wydać podczas wycieczki miałem właśnie w walucie, która podkreśla naszą dumą narodową. Byłem w kurwę dumny, gdy z dnia na dzień mogłem obserwować jak jeden Chrobry staje się mniej warty niż pięć euro, natomiast pierś z dumy wypierdoliło mi w okolicach połowy lutego, kiedy to za jeden banknot euro w kolorze blue płacono niemal Jagiełłą. Kretyni ze Słowacji wymienili sobie walutę na to samo co zachód, ale my na szczęście mamy naszą piękną złotówkę. Popatrzmy na plusy: siedzi sobie Słowak w sraczu, nie ma papieru i uderza w szloch, bo co robić? Natomiast Polak bierze Mieszka I i po robocie. Dlatego mam nadzieję, że pozostaniemy przy naszej narodowej dumie, czyli złotówce, a nie damy się zwieść euro. W tejże walucie mogłem też zapłacić za wizę Tajlandii, 150 PLN za wizę, 120 PLN za pośrednictwo (średnio się opłaca jechać samemu do Wawy). A teraz zagadka: ile krajów Europy ma tę przyjemność, a ile dostaje wizę za darmo na granicy? Jesteśmy wyjątkowi! Pocieszać się można, że coś słyszałem o zniesieniu wiz, ale na razie mamy przyjemność. Niemcy, Brytole, Francuzi i Hiszpanie jej nie mają, a w Lonely Planet właściwie nie przychodzi im do głowy, że ktoś może mieć z tym kredki. Trochę się denerwowałem, bo miałem bilet w jedną

stronę, a teoretycznie trzeba mieć też powrotny lub na podróż dalej, poza Tajlandię. Pan pocieszył, że nie było przypadku, żeby ktoś nie dostał wizy do Tajlandii (ja już niejeden precedens ustanowiłem), ale ze trzy tygodnie (święta po drodze) miałem takie z lekka niepewne. Gdy dostałem wizę to wiele mi się nie poprawiło, bo celnik ma prawo do sprawdzenia biletu powrotnego i jeżeli takowego nie posiadasz, to może nam podziękować i na nasz koszt wysłać nas najbliższym samolotem do domu. A ciekawe gdzie by mnie wysłali, w końcu z tego co wiem nie ma lotów komercyjnych na trasie Tajlandia – Polska. Z jednej strony nie należy się martwić sytuacją i problemem, który wcale nie musi zaistnieć, z drugiej też ciężko beztrosko grać na bałałajce, gdy wycieczka życia może skończyć się na lotnisku Bangkok Suvarnabhumi. Przed wyjazdem dostałem garść cennych rad od zaprzyjaźnionej osoby. Są one dość uniwersalne (może w mniejszym stopniu dotyczą podróżujących samotnie kobiet), więc zamieszczam je z wiarą, że przydadzą się komuś. „Nie wygłupiaj się tam, bo wrócisz ciężko chory. Nie byłem, ale wiadomo czemu tam wszyscy jadą. Uważaj na Tajki, bo pójdziesz z taką do łóżka, a potem wrócisz do kraju z takim bąblem na patafianie, że spodni nie będziesz mógł wciągnąć, a może nawet i gaci. Amerykanom się wydaje, że są tacy mądrzy i sobie przywożą żony stamtąd, tylko to potem wygląda tak, że koleś musi utrzymywać całą wioskę i nawet sobie sprawy z tego nie zdaje. Ona przychodzi do niego, żeby dał 10 dolarów, bo dziadek chory i potrzebne na leki. Najpierw nie chce dać, ale ona bierze i robi mu fajkę, więc jego siła oporu spada i daje te dziesięć dolca, bo wydaje mu się, że to mało. Tylko, że on te dziesięć, dwadzieścia dolarów musi dawać każdego dnia, bo jak nie dziadek chory, to brat do szkoły musi iść. Potem rodzina jej pisze „O, Majlai, jesteś wspaniała, cała wioska nam zazdrości takiej córki, byliśmy wczoraj u sąsiadów i pokazaliśmy im twoje zdjęcie i wszyscy mówią, że bardzo chcieliby mieć taką córkę jak ty”. A ona biedna siedzi w tych Stanach i co chwilę mu fajkę robi, żeby dostać 5 czy 10 $, więc jej życie też nie jest jakieś wesołe. Tam już na lotnisku łapią za jaja i wmawiają ci, że to taki tajski masaż”. Nauczony doświadczeniem poszukałem sobie scams, dangers, annoyances. Lista dość długa, w końcu za to kocham Azję. Najciekawsze patenty związane są oczywiście z sex turystyką. Poznajemy panią, idziemy szaleć, a po ekstazie pani mówi, że nie ma osiemnastki i z tej okazji musimy jej zapłacić, bo wróci z policją i zapraszamy do pierdla. Jakoś aspekt przygody taki, że to ona cię zaczepiła na ulicy i z dziką radością wpakowała do łóżka prawa tajskiego nie obchodzi. Panie miewają sutki moczone w czymś odurzającym, zaczynasz szaleństwa, zasypiasz na naście godzin, a gdy się budzisz to masz trochę mniej pieniędzy i sprzętu. Wały handlowe: kupujesz diamenty w atrakcyjnej cenie, oczywiście to nie są prawdziwe diamenty. Przyznam, że trzeba być średnio rozgarniętym, żeby uwierzyć w taki złoty deal, ale podobno niemało osób dało się tak wychujać. Pożyczasz motor, zostawiasz paszport, w końcu nie takie dziwne. To giga błąd, bo wracasz i pan mówi, że coś tam zarysowałeś i że to kosztuje chore pieniądze. Zostanie bez paszportu w Tajlandii to kiepska perspektywa, więc trzeba potargować i zapłacić. Już dość dawno się nauczyłem, żeby zamiast paszportu zostawiać np. prawo jazdy, a najlepiej nic. Oczywiście cała klasyka taksiarska,

czyli licznik nie działa, albo jest przekręcony i nabija dwa razy szybciej, więc wszystkie ceny należy ugadać wcześniej i to mieć pewność, że obie strony się rozumieją. Dodatkowo polecane jest ustalenie waluty, w której mamy zapłacić (bo potem okazuje się, że on myślał o dolarach, a nie bahtach). W restauracji czy barze należy płacić na bieżąco, bo można dostać taaaki rachunek na koniec wieczoru (przerobiłem to w Delhi, za jakieś 40 złotych nauczyłem się na resztę życia). Wszystkie ceny w lokalach sprawdzać. Większość Tajów ma przerobiony tajski boks, więc nawet jak ktoś nie wygląda potężnie to niekoniecznie się z nim należy pobić, bo już kilku dostało sromotny wpierdol od kolesia niższego o pół metra. Ogólnie zapoznanie się z możliwymi wałami sprawia, że człowiek zaczyna się poważnie zastanawiać czy na pewno chce tam jechać. Z rad bardziej kulturowych: za nic nie dotykać niczyjej głowy, bo to obraza, głowa jest święta. Nie dotykać niczego nogami, nie kłaść ich broń boże na poduszce, nie siadać komuś na poduszce. Nie siadać z nogami wyciągniętymi przed siebie, bo obrażasz tego, kto siedzi naprzeciwko. Zdejmować obuwie przed wejściem do świątyń i domów, dotyczy także hoteli. Niekoniecznie opalać się nago. Nie krzyczeć (chociaż jest też szkoła, że jak się nie da dogadać to czasem może pomóc) i nie rzucać pieniędzy na ziemię, bo można w zęby dostać. Na dzień przed wyjazdem do Kraju Wolnych Ludzi okazało się, że nie działa mi ładowarka do aparatu. Usiadłem i się załamałem, odmówiłem wyjazdu do Tajlandii, bo ja rozumiem, że coś nie działa i można z tym walczyć, ale nie, że wszystko. Z załamania wyrwała mnie matka, uderzając w struny, że jak mi zamkną sklep to ona nie wie co ja zrobię, ale że raczej taniej wyjdzie kupno ładowarki niż aparatu. Ładowarka okazała się kosztować zaledwie 149 złotych. Płakałem to mało. Na szczęście mój wuj, który to trzy lata temu dał mi aparat zgodził się zapłacić za sprzęt zastępczy, ponieważ uznał, że to jego wina, że nie działa. Nie ma słów, które oddałyby moją wdzięczność, na szczęście on tego raczej nie przeczyta, bo jeszcze musiałbym ten brak słów przekuć na czyny i umyć mu samochód. Spakowałem się, chociaż raczej bardziej pożartowałem z Marianem, który to postanowił kandydować do tytułu dobroczyńca roku i po raz kolejny zgodził się zawieźć mnie na lotnisko. Lektura mojej książeczki od ubezpieczenia (chciałem wykupić normalne ubezpieczenie, okazało się, że kosztuje ponad 140 złotych za miesiąc. Na szczęście z kartą Euro26 – 60złotych – jest ubezpieczenie do iluś tam tysięcy euro. Karta o tyle miła, że mimo nazwy można ją mieć do 30. roku życia) pozwoliła nam odkryć, że stawki odszkodowań idą mniej więcej tak: - utrata mowy = 100% utraty zdrowia - utrata jąder = 20% zdrowia za jedno, 35% za przyrodzenie, czyli mamy 75%, czyli nie opłaca się, no chyba, że ktoś jest impotentem. - poczuliśmy się urażeni, ponieważ macica jest za 40%, seksizm!

Kontakt z młodą lekarką pozwolił mi ustalić, że rozchodzi się o to, że bez Wacława jesteś w stanie mieć dzieci (chociaż procedura dość skomplikowana i więcej przyjemności sprawia podejście klasyczne), natomiast bez macicy jest oczywiście pozamiatane. - nic o stawce za bąble na patafianie, więc może nie do końca jest to ubezpieczenie przeznaczone na Tajlandię - ogólnie można spokojnie natłuc z 300% utraty zdrowia, no bo mowa, przyrodzenie z okolicami, do tego palce po 5%, poparzenia, ogólnie jeżeli sytuacja na rynku pracy wkrótce się nie poprawi, to trzeba będzie to

przemyśleć. Nacieszyliśmy się tabelami towarzystwa ubezpieczeniowego, spakowałem co miałem spakować (z roku na rok coraz lepiej, 12,6 kilo, sukcesywnie wyrzucam kolejne rzeczy, które zdarzało mi się wozić bez większego sensu), on poszedł spać, a ja dopijać zlewki i denerwować się dniem następnym. Jak człowiek sobie myśli, że wyląduje na drugim końcu świata, a w plecaku ma większość oszczędności życia, w kieszeni kartę, która daje dostęp do reszty jego dobytku to trudno mu być bardzo spokojnym. Gdzieś tam jeszcze kołatało mi, że alfabet tajski nie jest podobny do łacińskiego, a i angielski nie jest językiem narodowym kraju, ale powiedzmy, że to mnie mniej stresowało. W końcu koło 5 zasnąłem.Dzień następny i Balice. O rany, ależ tu pięknie. Ucieszyłem się, bo pani na odprawie drukowała mi trzy razy kod na bagaż. Spytałem czy w porządku, powiedziała, że oczywiście, że tak. Idę do łazienki, sprzątanie, zapraszamy na drugie piętro. Na drugim zepsuta. Na szczęście okazało się, że jest jeszcze jedna, liczba urządzeń: jeden. W zestawieniu z wyświetlaną propagandą, że w zeszłym roku Balice przerobiły dwa miliony pasażerów, daje to liczby dość porażające: 5479 pasażerów dziennie, 228 na godzinę, połowa mężczyzn, czyli 114 chłopa na jeden, czyli poniżej pół minuty możesz siedzieć w sraczu, chyba, że naprawią drugi i akurat nie sprzątają trzeciego. Po przejściu odprawy miałem ciąg dalszy usterek lotniska Balice. Maszyna sprzedająca picie się zepsuła, a pobliski lokal oferuje wodę w bandyckiej cenie pięciu złotych za pół litra, natomiast cola to inwestycja w wysokości siedmiu złotych. Pewnie siedzą po nocach i psują maszynę, żeby to u nich kupować. Drugiej maszyny na szczęście nie ma. Po chwili moglem dodatkowo się wyluzować, mój lot okazał się być opóźniony o 10 minut. Dziesięć minut nie tragedia, ale w Monachium miałem 90 minut na przesiadkę, a ci co byli mówili, że lotnisko małe nie jest. 10 minut jeszcze nie dramat, ale jeżeli z 10 zrobi się 30 to już można zacząć żyć wizją straty lotu. Nie jestem pewien, ale z tego co pamiętam to loty moich linii lotniczych były co tydzień. Niby mają zapewnić hotel i jedzenie, ale wizja siedzenia tygodnia w Monachium średnio mnie kręciła. Znajomy pocieszał, że wyszłoby im tak drogo, że sami by zapłacili za jakiekolwiek połączenie, choćby przez Dubaj, żeby tylko się mnie pozbyć. Zaś co do linii…tym razem najtańszy bilet znalazł się w Dana Air Travel (mają biuro naprzeciwko Teatru Słowackiego). Byłem dość zaskoczony, bo to po raz pierwszy tak wyszło, że akurat oni mają promocję, a Almabus nic. Najpierw myślałem, że polecę Lufthansą i bardzo się cieszyłem, bo miałem w pamięci lot z nimi do Egiptu i było fajnie. Z Krakowa do Monachium była Lufthansa i już nie było tak fajnie. Pytanie numer jeden: czy linie lotnicze muszą oszczędzać na jedzeniu? Nie oczekuję menu na dwanaście potraw, ale cholera, no nie pojadłem sobie małą bułeczką, którą wyceniam na jakieś 30 groszy, więc oni pewnie mają ją za 10. Wiele picia też nie było, jednak dobrze, powiedzmy, że krótki lot. W Monachium najpierw z radością odkryłem, że są strefy dla palących. Potem miły pan z Lufthansy wyznał mi, że nie latają do Bangkoku, a to co mam na bilecie i wygląda na LTV to LTU, linie, które znajdę w budynku, który jest niezły kawałek drogi od miejsca, gdzie akurat byłem. Po drodze sobie popaliłem, lotnisko giga, po prostu państwo w państwie, czułem się jak wioskowy dureń, który pierwszy raz w życiu przyjechał do miasta. Znalazłem sobie LTU, daję co tam mam, czyli numer rezerwacji, paszport i kwit nadania bagażu. Pani miła to przegląda i mówi po niemiecku do drugiej. Mimo zdanej matury na ocenę

celującą moja znajomość tego języka jest kiepska, ale zrozumiałem słowa „bagaż, pojechać, źle, źle, źle”. Wytężyłem się i rzuciłem: Ist etwas nicht im Ordnung mit meinem Rucksack? (litościwie nie piszcie mi co w tym jest źle). Pani zrobiła wow i wyznała mi, że mam źle wypełniony kwit nadania bagażu, więc sporządziła notatkę i głowy nie da, ale może uda się, że bagaż poleci ze mną do Bangkoku. Ucieszyłem się to mało powiedziane, już na etapie Monachium mogłem się uspokoić co do losów mojego tobołu. Z miny pani wyczytałem, że szanse na to, że dotrze razem ze mną do Tajlandii są bardzo małe. Dzięki temu unika się stresu, wiesz wcześniej, że raczej nie masz rzeczy, więc nie zdziwisz się na drugim końcu świata – niemiecka doskonałość! A raczej polska jakość pracy, niemiecki system informacji. Polazłem się odprawić, okazało się, że lot LTU, ale obsługuje Air Berlin. Zaboardowałem, siedzę i nudno, lecimy i jeszcze nudniej. Okazało się, że telewizory mają tylko takie komunalne, więc w temacie filmów to można wybrać tyle czy się ogląda, czy też zlewa. Podali żałosne ilości jedzenia i jeszcze bardziej żałosne ilości picia – teoretycznie na każdą godzinę lotu powinno się wypijać 250 mililitrów płynów, czyli na tej trasie ze trzy litry. Włączyli „Mamma Mia!” i „Bottle Shock” – dzieło z Pullmanem o chardonnay. Drugie oglądnąłem z większą przyjemnością, chociaż chwila niemieckiej wersji „Mamma Mia!” powaliła na kolana, Meryl Streep waląca w hochdeutsch…mam nadzieję, że podesłali jej kopię tej wersji. Seans utrudniało to, że ekranów było całe dwa na mój przedział samolotu, do najbliższego miałem kawałek, a i kąt nie z tych preferowanych, więc słabo, co to, Wilga jakaś? Jak włączyli kreskówki i Jasia Fasolę to ciężkie rozczarowanie. Największe jednak miało dopiero nastąpić. Lot teoretycznie trwa 10 godzin, mój miał obsuw i trwał 11. Trzy razy podano picie, dwa razy podano jedzenie. Standard jedzenia żałosny, po pierwsze niedobre, po drugie mało. Powtórzę się: czy jeżeli człowiek płaci 1600 złotych za bilet to nie może dostać czegoś przyzwoitego do jedzenia? Dla mnie jakieś 15 godzin podróży to naprawdę trochę jest, cały czas wali klimatyzacja, która to odwadnia dość mocno, a śluzówkę nosa mam zawsze w strzępach. Poszedłem do pani po coś do picia, poprosiłem o colę i whisky, z nadzieją, że zasnę (whisky uspokaja) i przeżyłem szok. Pani kazała sobie zapłacić 3,5 euro. Pierwszy raz w życiu na locie międzykontynentalnym kazano mi zapłacić za picie. To są jaja, Air Berlin oceniam jako najgorsze linie, z którymi miałem nieprzyjemność współpracować. Chuj 3,5 euro, w knajpie irlandzkiej to by kosztowało z 7, ale sam model zachowania wkurwia. Zachłanność jest dobra, nie? Przecież oni kupują to po cenach „za darmo”. Powtarzając formułę bankową: pierdolcie się złodzieje i mam nadzieję, że zdechniecie. A ja nigdy nie wezmę już lotu z Air Berlin, choćby było kurwa 1000 złotych taniej niż następny najtańszy, wolę jechać rowerem, albo nie jechać w ogóle, takich zachłannych, połamanych to ze świecą szukać. Starsza pani przede mną musiała rzucić dwa euro za wodę. A jakby ktoś nie miał tej kasy, a musiał wziąć lekarstwo rozpuszczane w wodzie? Kazali by mu pić ze sracza, czy też wystawili kredytowo? A może popatrzyli co będzie jak nie zażyje? Dno, absolutne dno, wstyd człowiekowi, że przynależy do tzw. cywilizacji zachodu. Stewardessy były cholernie zdziwione ilekroć odpowiadałem po angielsku, a nie niemiecku. Akurat tematy, które proponowały mam przerobione (Koffee, Tee? Koffee. Bitte. Danke!), ale jak słyszę niepolski i nie jest to ruski, to automatycznie walę angielski. Nie wiem czy to takie skomplikowane wysłać je na kurs, ja po miesiącu w Tajlandii umiem już jakieś pięć słów w tym języku, a jednak jest on trudniejszy niż angielski dla Niemca.

Skład lotu pozwalał odnieść wrażenie, że wiele osób już wcześniej w Tajlandii było, chyba, że żony o pochodzeniu azjatyckim mają z Chin czy Japonii. To starsze pokolenie, młodsze pokolenie leciało zaś zapewne po małżonki (tylko pewnie jeszcze o tym nie wiedzieli, ci starsi też pewnie kiedyś tak obstawiali, że się zabawią i w pióropuszu zdobywców tajskich piczy wrócą do NRD czy RFN). Po 11h, które dłużyły mi się bardziej niż 26 lat życia dolecieliśmy do Bangkoku. Wyniosłem im w ramach zemsty koc, poduszkę i jakieś pierdoły, gdybym mógł, to bym im wyniósł skrzydło. Przyjaciele wsparli merytorycznie, dostałem kilka dowcipów tajskich, tu najbardziej na miejscu wydaje się ten: Samolot zbliża się do Tajlandii i podchodzi do lądowania. Z głośników słychać głos stewardesy: - Ostrzegamy państwa, że połowa ludności Tajlandii ma HIV, a druga połowa – gruźlicę. - Co ona powiedziała? – pyta się wnuczka przygłuchawy dziadek. - Żeby dupczyć tylko te, które kaszlą Można nazwać to odczuciem irracjonalnym, pesymizmem, czarnowidztwem czy też po prostu głupotą, ale coś mi mówiło, że nie wpuszczą do Tajlandii. Popatrzyłem sobie z samolotu na Bangkok i stwierdziłem, że jakoś bez rewelacji to wygląda (jakby okolice lotniska mogły fajnie wyglądać) i że w sumie niech sobie robią co chcą, ale niech mi dadzą zapalić i colę light, ewentualnie wodę jakby tej coli nie mieli, a na powrót byle tylko nie Air Berlin. Wysiadam, zrobiłem zdjęcie jakiejś rzeźbie, przeczytałem o jej znaczeniu dla Tajów, ustawiłem się w kolejce i dość bardzo się denerwuję, czego jak wiadomo nie można za nic okazać, bo gotowi zabić, więc denerwowałem się wewnętrznie. W końcu moja kolej, staję gdzie trzeba, żeby lotniskowa kamera mogła mi zrobić zdjęcie. Pani ogląda mój paszport, coś tam tłucze po nim, potem jakimś zszywaczem traktuje, znowu tłucze, oddaje mi i tyle. Wjechałem. Wpuścili. Udało się! Nie złapali jeszcze za jaja! To teraz gdzie tu się zgłasza zagubiony bagaż…? No nic, spróbujemy, idę do taśmy i czekam i nie wierzę, bo jest. Aż otworzyłem, bo nie chciałem zabrać gaci jakiemuś Niemcowi czy Austriakowi, no i to były moje gacie. Po drodze do wyjścia wymieniłem 20 euro na tajskie bahty po kursie 43,7. Uprzedzając zdobywanie doświadczenia i będąc cokolwiek zdziwionym: kurs na lotnisku nie był taki najgorszy, najlepsze co dostałem to 45,05, ale to miało miejsce tylko raz, zazwyczaj przedział 44,2 – 44,6. Jak na standardy bandyctwa lotniskowego to nie bardzo źle. A jeżeli ktoś chce do bankomatu to nie ma sprawy, są ich tony na całym lotnisku, tylko jakoś ostatnimi czasy złotówka nie zachęca do korzystania z karty za granicą (Visę przeliczają przez dolary, oczywiście wszystko po najgorszych kursach, nie wiem czemu nikt się nie zainteresuje sprawą, banki zarabiają fortunę na wymianie po kursach jakich nie ma prawa być). Niestety nic do picia ani jedzenia nie znalazłem. Wyszedłem z lotniska nie wierząc we własne szczęście. Jestem w Tajlandii, mam bagaż, mam tajskie bahty. Zapaliłem. A nie, przepraszam, zanim zapaliłem miałem na sobie taksiarza, który miał dla mnie good price do centrum. Podziękowałem mu. Uparł się. Oj, bo będę musiał dotknąć twojej głowy, rzucić pieniądze na ziemię i nakrzyczeć na ciebie! Zapaliłem. Chciał mi dać tajskiego, ale podziękowałem. Jeszcze chwilę potruł mi dupę, ale w końcu

sobie poszedł. Zaraz przyszedł następny, ten miał best price, ale mnie już udało się odkryć, gdzie jest darmowy autobus do pętli bangkockiej komunikacji. Siedzę, czekam, palę pety, odganiam się od taksiarzy. Gorąco jak szlag. Podjechał autobus do Pattayi, miejsce znane także jako największy burdel świata. Młoda generacja Niemców zajęła miejsca na pokładzie. Mnie też kusiło – dwie godziny do plaż ze stadami Tajek, knajp, no ale też turystów. O wiele wcześniej zdecydowałem, że Bangkok ważniejszy od plaż i że idzie na pierwszy ogień. Zresztą miałem załatwiony podwójny nocleg dzięki Couchsurfing: najpierw u francuskiej nauczycielki matematyki, a potem u Polki. W końcu przyjechało moje, rzeczywiście darmowe. A lotnisko imponujące, fajne architektonicznie (oczywiście nie znam się na tym ni chuja, ale na taki rzut oka) i przeogromne. Dojechaliśmy do pętli, znalazłem autobus (może komuś kiedyś się przyda: do Sukhumvit jedzie 552. Jest też 552A, który jedzie gdzieś indziej, ale nawet nie wiem gdzie, napisała mi tylko, żebym do niego nie wsiadał.) Na pokładzie pani bileter sprzedała mi bilet. Najlepsze w tej robocie są takie długie puszki, w jednej części trzyma pieniądze, w drugiej bilety. Pokazałem jej dokąd chcę jechać, ale wiele nie zajarzyła, więc wydukałem, że Sukhumvit, On nut, soy 71, liczbę na kartce pokazałem. Chwała Francuzce imieniem Mary, że wpadła na to, żeby napisać mi tak łopatologicznie, żebym był w stanie opowiedzieć o tym pani bileter. Przy pomocy dwóch osób udało się ustalić, gdzie mają mnie wysadzić. Jadę. Jezu, udało się, jestem w Bangkoku, jadę, nie wiem dokąd, nic nie rozumiem, nie wiem nawet ile zapłaciłem za bilet, ale jadę. How many nights I prayed for this, to let my work begin. First We Take Munich, Then We Take BANGKOK! Droga równa jak stół, żadnych dziur. Dużo osób w ogóle nie jarzy angielskiego, ale nie przeszkadza im to w próbach pomagania. Ogólnie autobus wygląda wzorowo, nikt się nie przepycha, nikt się nie wydziera, starają się nie dotykać nawzajem, byłem w szoku, chociaż trochę o tym słyszałem. Pokazali mi gdzie wysiąść. Wody, wody, wody, na lotnisku nie znalazłem nic do picia, z nieba lampa, a ja w długich ciuchach. Jest jakiś sklep, woda 8 bahtów, dostałem w siatce jednorazowej i z rurką. Mała butelka wody, ale siatkę musi mi dać, niestety w całym kraju danie jednorazówki uznawane jest za super pomysł, najlepiej w ogóle zapakować podwójnie. Oczywiście można walczyć, często się nawet udaje, ale ilość zużywanych siat jest przerażająca. Podstawy topografii miasta: duże ulice to Th, skrót od chyba thanen. Małe to soy lub soi, one nie mają nazw, tylko numerki. I jak mamy tak dupną ulicę jak Sukhumvith to soi jest chyba ponad osiemdziesiąt. Moja mieszkała przy soi 71, znalazłem bez problemu. Niestety od soi mogą odchodzić inne uliczki i wtedy jesteśmy w dupie, bo Tajowie, jak to Azjaci, nie znają za bardzo nazw. Koleś może stać na ulicy, o którą go pytasz, ale nawet o tym nie wie. Numeracja budynków nie istnieje, nie wiem jak dostarczają pocztę. Pochodziłem i popytałem o dokładny adres Mary, ale niestety nikt nie kojarzył nic takiego. Poznajemy Tajów: jeżeli nie umie odpowiedzieć to jest to dla niego wstyd i utrata twarzy, czyli absolutnie najgorsze co się może zdarzyć (no, nie licząc 35% utraty zdrowia), więc nawet jak nie wiedzą, to będą kombinować. Efekt? Wchodzę do sklepu i pokazuję adres, którego szukam. Koleś nie wie, woła drugiego. Drugi nie wie, woła trzeciego. Debatują, kombinują. Trwa to i trwa. Widać już, że nie mają pojęcia, ale zanim w końcu się przyznają do tego to potrafi minąć naprawdę dobre pięć minut. Inna ciekawostka to

sieć sklepów Seven Eleven, jest tego w cholerę, po prostu wszędzie, na każdym zadupiu. Ceny mają raczej ok, niektóre rzeczy droższe niż w lokalnych, inne nie. Plusy: ceny wypisane, produkty wybierasz samemu, więc można poczytać etykietę, gdzie nawet bywa napisane po angielsku co jest w tej kanapce albo jakie to chipsy, czy też, że to wodorosty. Minusy: wszędzie właściwie to samo, po dwóch tygodniach zna się cały asortyment i nienawidzi go z całego serca, a cięższy alkohol da się znaleźć taniej u lokalnych sprzedawców. Mary na szczęście napisała między jakimi sklepami jest jej brama. Jeden z nich to był Jusco, a drugi to niestety 7/11, a w zasięgu wzroku miałem trzy 7/11. Skończyłem łażąc od bramy do bramy i w końcu udało trafić się na taką, gdzie portier zawołał młodą portierkę i okazało się, że mieszka tam french lady. Zadzwonili i french lady przyszła, przywitała mnie i zaprosiła do siebie. Prawie padłem ze szczęścia, że jakimś cudem udało mi się znaleźć to miejsce. Standardowe rozmowy powitalne, widziałem, że najlepszymi przyjaciółmi raczej nie zostaniemy, ale też, że nie będzie kłopotów. Dziewczyna siedzi już prawie dwa lata w Bangkoku, uczy matematyki, wcześniej przerobiła Kambodżę, potem chciała jechać do Kenii na pół roku. Ogólnie doświadczenie podróżnicze w tej części świata miała ogromne, wypytałem o Malezję i inne kraje regionu. Szybko się umyłem, skorzystałem z jej netu i poszliśmy coś zjeść. Chwała, że ona nauczyła się trochę tajskiego, więc dość łatwo udało się dostać coś bezmięsnego. Byłem zachwycony ceną: 40 bahtów, to przecież niecałe euro za duży talerz pysznego jedzenia, smażone warzywa z ryżem. Cola w knajpie – 15, milutko. Sposób jedzenia: widelec i łyżka, przewygodne rozwiązanie. Wróciliśmy z posiłku i padłem, zasnąłem w rogu jej pokoiku. Wstałem koło 17. Postanowiłem iść gdzieś, bo co tak będę siedział? Poradziła mi Lumphini Park, gdzie będę mógł pooglądać Tajów w środowisku naturalnym. Podprowadziła mnie nawet do BTS i pokazała jak się tego używa. Jest to dość dziwne, bo żeby kupić bilet potrzebujemy monet w nominałach 5 i 10. Jeżeli takowych nie mamy, to są dwa okienka, gdzie siedzi chłop lub pani i nam chętnie wymienią. Od nich biletu nie kupisz, więc jak nie masz (często nie masz, bo ceny wychodzą w stylu 40, albo 35 i oczywiście nie ma tej piątki na końcówkę) to idziesz, rozmieniasz, wracasz i kupujesz. Nie jest tanio, za dłuższe przejażdżki walimy z 50, plus, że można się przesiadać ile się chce. Na początku oczywiście nie rozumiałem tego i jak idiota kupowałem bilet do stacji przesiadkowej, wychodziłem i kupowałem nowy do stacji kolejnej, co wychodzi nieco drożej niż od razu na długą trasę. Jest też metro, o dziwo automaty tam przyjmują banknoty i wydają resztę, więc o kilka etatów mniej, nikt nie siedzi w okienku, żeby nam rozmienić kasę. Są też autobusy, ale korki potrafią być niesamowite, a jeżeli nie wie się dokładnie dokąd i czym dojechać, to jest ciężko i lepiej sobie odpuścić, chociaż wychodzą najtaniej. BTS Skytrain to coś niesamowitego, wywalono wielką estakadę nad miastem i po tym zasuwają pociągi, i to zasuwają jak rakieta, a przystanki są dość oddalone od siebie. W środku oczywiście czysto, telewizory z reklamami i dwujęzyczne zapowiadanie przystanków. Niektóre miejsca mają oznaczenie, że należy je ustąpić mnichowi w razie pojawienia się takowego. Kusi mnie napisać do episkopatu z pytaniem: dlaczego mnich w Tajlandii ma takie udogodnienia, podczas gdy ksiądz czy zakonnica nie mają pewności czy sobie usiądą w tramwaju, autobusie czy pociągu. Może trochę dlatego, że o mnichu z Maybachem jeszcze nie słyszałem (kierować im nie wolno, więc jak nawet jest auto w świątyni to muszą prosić kogoś, żeby ich powoził). Ogólnie Skytrain to jedna z lepszych rzeczy jaką w życiu jechałem, gratis

ma się niezły widok na miasto, aż warto przejechać się o każdej porze dnia, bo niezwykle zmiennym jest. Bez większych problemów dotarłem do parku. Tam koncert muzyki klasycznej w interpretacji tajskiej, całkiem fajne. Pełno osób siedzi na trawnikach i sobie piknikuje, inni bawią się bardziej sportowo, dużo jedzenia, pełno łazienek (3 bahty) w całkiem dobrym standardzie jak na park. Połaziłem, pooglądałem, a gdy się poważnie ściemniło to wróciłem do domu. Uznałem, że przejdę się Sukhumvith, przy tym oszczędzę na bilecie, a przy okazji poznam okolicę. Od soja piątego do 71. Kawałek był, ale po drodze dałem się skusić hasłu Very good, very cheap, very thai restaurant i znalazłem coś wegetariańskiego w menu. Z okazji udanego dnia odbiłem pierwsze piwo w Tajlandii. Narodowe zwie się Singha, jest dosyć dobre i niestety dość drogie – w sklepie kosztuje 50, w knajpach dochodzi do 80, chociaż w luksusowych to pewnie do plus nieskończoności (podobno nie ma takiej sumy pieniędzy jakiej nie dałoby się przewalić w Bangkoku). Butelka ma 640 mililitry, mała mniej więcej połowę, ale jak wszędzie, małe się nie opłacają. Uprzedzając wydarzenia i zdobywanie doświadczenia: jest jeszcze Chang (dla 90% niepitne, kac okrutny, smak podobnie, za to trochę tańszy, od 39) Tiger (międzynarodówka azjatycka, niezła klasa średnia, w Tajlandii tani – 34, gdzie indziej niekoniecznie). Niestety wizji chlania w domu nie miałem, bo Mary zaznaczyła, że nie pije i nie pali. Wróciłem zmęczony i senny jak wszyscy diabli, ale szczęśliwy, że jednak coś udało się wykrzesać z dnia. Następnego dnia wstałem idealnie, chwilę po 7. Wyzbierałem się i do miasta, cel Grand Palace. BTS ma jeden minus: nie jeździ po niektórych częściach miasta. W jakimś sensie to plus, ktoś na szczęście pomyślał, że może niekoniecznie trzeba wszędzie wywalić estakadę na kilka pięter. W zamian za to można skorzystać z łódki. Po drodze na przystań przeżyłem dzień, w którym stanęła ziemia: o godzinie 8 nagle wszystko ucichło, ludzie zatrzymali się, skłonili głowy. Zdurniałem, zawierzając instynktowi stadnemu też się zatrzymałem. Po chwili wszystko ruszyło, ale poczucie zagadki i niewyjaśnionego pozostało. Dojechałem do Saphan Taksin, gdzie przesiadłem się na transport wodny. Najpierw trochę skołowały mnie tajskie znaczki, ale jakoś udało się wpakować na dobrą łódź i dopłynąć dokąd chciałem. Wysiadam, od razu mam wielu przyjaciół, którzy chcą mnie zabrać do Lucky Budda, wioski rękodzieła ludowego i w wiele innych, na pewno bardzo interesujących, miejsc. Jeden uparł się przekonać mnie, że Grand Palace jest zamknięty, ale on zna lepszy Palace. Lonely Planet, dangers and annoyances: uwaga na ludzi, którzy będą wmawiać wam, że pałac jest zamknięty i oferować, że zawiozą do innego zabytku, bez wyjątku są to oszuści. Podziękowałem serdecznie i udałem się do wejścia, dochodziła godzina 10 i były tłumy. Zastanawiałem się czy będą kredki, bo teoretycznie nie można wejść w krótkich spodenkach, a ja niby miałem krótkie, jednak moje krótkie kończyły się może centymetr nad butami, więc tylko jakiś wybitny dewiant mógłby się podniecić, zgorszyć i ejakulować na mój widok. Przeszedłem pierwszą kontrolę, drugą też, ale na trzeciej jeden z panów uznał, że nie. Trzech mu mówi, że chuj, że co tam kombinować, może być, ale ten uparł się, że muszę ubrać spodnie zastępcze. Jedna wielka radość, impreza wygląda tak: wystój swoje w kolejce po kwitek, daj 100 bahtów za niego, wystój w kolejce po spodnie, idź się przebrać, nie zgub kwitka, ciuchy wrzuć sobie na plecy jakbyś miał mało w plecaku i idź delektować się pałacem. Cena wstępu dość wstrząsająca, 350 bahtów. Dobrze, że nie widzieli dzieła

Truffaut, bo byłoby 400 ba(h)tów. Są jednak dwa bonusy: jeden będzie potem, a drugi jest zaraz przy wejściu do głównej atrakcji i jest to muzeum monet, kosztowności, replik znanych (nie zrozummy się źle co do słowa „znanych”) eksponatów i pierdół. Jego zaletą jest klimatyzacja i to, że większość osób je zlewa, więc tłoku nie ma. Ostatni, a raczej zasadniczy bonus to Grand Palace, gdzie wchodzi się, a raczej wkolejkowuje. Zaraz za wejściem kolejka próbuje się rozproszyć, ale ponieważ wszyscy wpadają na dokładnie ten sam pomysł trasy wycieczki to tłok jest permanentny. Sam pałac śliczny, świeci się wszystko, refleksy promieni słonecznych, złoto, szkło, srebro, wieżyczki, wszystko udekorowane tak, że nasz barok wygląda na wyjątkowo spokojny i stonowany w kwestii dekoracji. Ogólnie super, tylko jak na drugi dzień pobytu to dostaję pierdolca od słońca, przejście z ujemnych do wysoce dodatnich nie jest takie przyjemne jak się wielu osobom wydaje. Główna atrakcja imprezy to Emerald Buddha w Wat Phra Kaew, najświętsze miejsce Tajlandii. Buddyzm dla początkujących, lekcja pierwsza: zdejmij beret i buty, zasłoń ramiona, broń boże nie usiądź z nogami w stronę Buddy, zapomnij o zdjęciach, podziwiaj, chociaż wiele nie widać, bo figurka mała, wysoko umieszczona i za blisko się nie da podejść. Jednak wygląda dosyć ładnie, a dla przeciętnego Taja to wielki skarb i duma narodowa, co dodaje jej atrakcyjności to fakt, że wieki temu wywieziono ją na chwilę do Laosu, na ich szczęście po kilkunastu latach udało się odzyskać. Potem jeszcze pobłogosławiłem się kwiatem lotosu, zrobiłem tony zdjęć, poprosiłem kilka osób o kilka zdjęć i przeniosłem się przed kolejny pałac. Hit to nie jest, można walnąć zdjęcie wartownikowi w fajnych ciuchach (muszą mu się jaja gotować na tym upale), pooglądać broń, ale raczej nie padnie nikt na kolana i po chwili zakończy zwiedzanie wyjściem, albo ewentualnie uda się do lokalu. Kokos 20 bahtów, byłem pozytywnie zaskoczony, że w tak bardzo turystycznym miejscu tak wielu tak wiele może zjeść za tak niewiele. Do tego podany z lodówki, na ładnym talerzyku, z rurką i z łyżką. Kokos tam to nie to, co u nas w sklepach, czyli małe, brązowe i owłosione, a duże, zielone i łyse. Mniej pojemy, więcej popijemy, ale ogólnie super sprawa. Kokosy są wszędzie, są niedrogie, a jedyną niedogodnością jest to, że na targu nie dostaniemy talerzyka i łyżeczki, tylko rurkę, a jedzenie bez sprzętu to droga przez mękę. Wymieniłem wspaniałe spodnie muzealne na własne i ruszyłem na podbój okolicznych świątyń. Wychodząc zrozumiałem, że o 10 nie było tłoku, mnie się tylko wydawało. Tłok to był o 12, ledwo udało się wymienić gacie na depozyt, a kolejka ludzi oczekujących na nie raczej rosła niż malała. Odpuszczę sobie pisanie kolejno o świątyniach, są ich tony, jedne lepsze, drugie gorsze. Na kolana rąbnął mnie Wat Pho. Przerobiłem już jakieś świątynie, w drodze do tej zaobserwowałem posłańców Buddy, czyli białe króliki pasące się na trawie i na smyczy. Pytałem potem kilka osób, ale nie udało mi się ustalić, czy tylko je tak wypasają, czy też ma to jakiś głębszy wymiar religijny. Idę i w końcu widzę jakieś nędzne drzwi. Ogólnie próby przygotowania się na Bangkok sprawiły, że wszystko mi się myliło, więc po chwili szamotaniny i „ooo, a tu nie miał być ten duży taki?” uznałem, że idę na pałę i co się trafi to oglądam, a co nie, to siłą rzeczy nie. Początki są piękne, bo człowieka zachwyca, że tak tu inaczej i o rany, mają Buddę, a nie Pana Jezusa, palą kadzidła i jeszcze mnichowi trzeba zrobić zdjęcie, o jaka egzotyka i niesamowita Azja, w końcu nie kościoły i czarni, a Waty i żółci. Jeżeli ktoś przyjedzie na dwa tygodnie to jest ryzyko, że mu tak zostanie, jednak osobom decydującym się na dłuższy pobyt zazwyczaj dość szybko włącza się filtr i raczej nie padają

potem na kolana przed każdą świątynią. Wchodzę więc do tej małej świątyni za odrapanymi drzwiami i widzę, że coś jest, no mogę zrobić zdjęcie. Tam jakiś jeszcze budynek, dobra, to mu też, tam coś leży, tam coś też, tam jakaś wieżyczka, a tu jakieś duże. Wchodzę i pierdolnąłem na twarz: to to tu…a myślałem, że to nie w Bangkoku, za dużo przewodnika. Reclining Buddha, całe 46 metrów długości, stopy wyłożone masą perłową. Łaziłem dookoła jak głupi i robiłem wow, wow, wow. Potem jeszcze jedno kółko i znowu wow, wow, wow. Bilet wstępu kosztuje 50, ale tu udało się wejść bez, Budda tak chciał. Okazało się, że można kupić dachówkę i napisać coś na niej, obstawiam, że jakieś intencje. Ech, pewnie drogo. Patrzę, a tu Tajka bierze dachówkę, pisze kilka linijek tekstu, daje 20 bahtów i jest w porządku. Też wziąłem, a z powodu daleko posuniętej niekompetencji w języku tajskim tylko się podpisałem, dałem 20 bahtów i dachówkę. Skoro ona może kilka linijek za 20, to podpis na pewno jest wart o wiele mniej, więc ich nie oszukałem, a nawet byłem szarmancki. Wzięli, odłożyli tam gdzie wszystkie inne, więc wierzę, że leży na dachu mojej ulubionej świątyni Bangkoku i jak kiedyś spadnie i zabije kogoś to będą wiedzieli od kogo. Niestety, często leżące połamane dachówki koło świątyń przekonały mnie, że nie poleży tam po wieczne czasy, a pewnie jej czas już przeminął, ale może chociaż przez trochę byłem schronieniem pięknego reclining Buddhy. Zaraz obok jest Chinatown. Oczywiście porąbałem drogę, skończyłem w jakimś slumsie, ale nie ma tego złego, po chwili slums zamienił się w Chinatown. Akurat były obchody chińskiego nowego roku, ale dochodziła dopiero 16ta, więc wiele się nie działo, jakiś jeden smok łaził i stada dzieciaków ze smokami na patykach. Że byłem głodny to mało, jeden kokos dziennie to zdecydowanie za mało. Próbuję coś kupić, ale nikt nie zna słowa vegetarian ani frazy no meat please. W końcu jedna dziewczynka mówi, że ma coś vegetarian, za 20 bahtów dostaję worek kuleczek. Ciastka. Kurwa. Kocham tajską kuchnię, jestem w środku Bangkoku, a jem chińskie ciastka zamiast jakiegoś arcydzieła lokalnej myśli kulinarnej, bo nie jestem w stanie z nikim się dogadać. Chinatown jak chinatown, forget it Jack, it’s chinatown, po jakiejś godzinie łażenia wylazłem i poszedłem szukać metra. Dalej próbowałem znaleźć coś do jedzenia i w końcu jakiś facet wciągnął mnie do swojej dziury w ścianie, podał menu na kartce, gdzie była jedna pozycja wegetariańska: ryż z warzywami. Zachwycony, 25 bahtów, cola 10, żyć, nie umierać. Przejazd do domu Mary, o godzinie 18 znowu stanęła ziemia. O każdej pełnej oni tak? Fajne życie, siedzisz i pilnujesz się, żeby tylko zatrzymać kiedy trzeba, zawsze chwila roboty ucieknie. Byłem pod wrażeniem zaufania jakim mnie obdarzyła, dała klucze, kartę magnetyczną do domofonu, nie wiem czy ja bym tak zaufał kompletnie obcej osobie, jakoś za długo w Polsce żyłem. Oczywiście jak tylko ją zobaczyłem to zapytałem o te przestoje i okazało się, że ku uczczeniu króla, nawet w kinie wszyscy wstają, więc ramówki układane są, żeby nie wyszło w środku filmu. Powitała mnie ananasem w ryżu zawiniętym w liście banana. Zastanawiałem się co to, bo to niemal wszędzie jest i kosztuje 10. Już wiedziałem czym będę się ratował przy braku opcji wegetariańskich. Coś tam pogadaliśmy, ona, że musi na próbę teatralną, ja jej wszystkiego najlepszego. Poszła, a ja doszedłem do wniosku, że mam ochotę na dwie rzeczy: ananasa i piwo. Połaziłem chwilę po ulicy i odkryłem bar karaoke. Słyszałem, że w Tajlandii to absolutny kult, ale w środku nie było nikogo, muzyka napierdalała, że dobre kilka metrów obok z własnych myśli słyszałem tylko „o kurwa” . Lokal nie wyglądał zachęcająco,

cztery białe ściany, plastikowe krzesełka i stolik, pośrodku tv z klipem. Potem mi mówiono, że niektóre z tych lokali to przykrywki i że nie plajtują, bo to nie karaoke jest głównym źródłem dochodów. Nie, to jednak wersja domowa, nic lepszego nie znalazłem. Bangkok, miasto grzechu, które nigdy nie śpi. Ananasa kupiłem i szok, myślałem, że 20, a pani, że 10 i goni mnie z resztą (zresztą też). Nie mogłem uwierzyć, za długo żyję w tzw. świecie zachodu, żeby wierzyć w bajki, ale tak, goniła mnie, żeby mi dać pieniądze. I to nie jakaś burżuazyjna, czy złota młodzież, a zwykła starowinka, która na dostatek na pewno nie narzeka. Po chwili w 7/11 stanąłem przed dylematem: co i ile? Singha znam, drogo. Te inne też nie za tanio, ale jest coś za 25 bahtów, ma ponad 8%. Pewnie jakaś desperacja lokalnych alkoholików, ale nie musi znaczyć, że to jest złe. Cena do woltażu ma stosunek wspaniały, biorę. Siamsato…siam znaczy Tajlandia, ciekawe co znaczy Sato? Siadam w pokoju Mary, włączam net, otwieram i dawaj za ojczyznę. O rany. O jezu. O ja pierdolę. Jabol, koszmarny jabol. Może to wylać? Nie, tego nie można zrobić. Rozrobić na coli? Nie, jeszcze gorzej. W końcu zmęczyłem taktyką „wielkie łyki często”. Wyrzuciłem z obrzydzeniem do kosza na korytarzu i poszedłem grzecznie spać o 21:40. Kolejnego dnia wstałem o 8 co było kiepskim pomysłem, bo zanim dotarłem do łódki to były na niej hordy turystów zaawansowanych wiekowo, mówiąc potocznie emerytów. Płynę i zastanawiam się czy walniemy w coś czy nie, bo możliwości jest wiele, jednostek na rzece nie brakuje, wszystko zdaje się mieć charakter raczej przypadkowy niż zorganizowany, ale jednak jakoś to idzie, a raczej płynie. Oczywiście jak można coś wyrzucić do rzeki to tam jest to wyrzucane, spotkanie wielkiego materaca dryfującego spokojnie bardzo mnie nie zaskoczyło. Wysiadłem i ruszyłem trasą świątynną. Tym razem byłem mądrzejszy i na śniadanie zjadłem ananasa, a drogę zaplanowałem tak, żeby koło 14 trafić do lokalu 100% wegetariańskiego. Mogą sobie mnie nie rozumieć, ale siłą rzeczy nie dostanę nic mięsnego. Taka mała podpowiedź: jak stara Tajka pyta czy spicy to nie mówcie medium bo litr wody wypiłem. Zasadniczo było pyszne, prawie nie płakałem i zużyłem tylko pół paczki chusteczek, żeby się otrzeć z potu. Nie wiem ile w końcu Watów zobaczyłem, ale gdy po dwudziestominutowym spacerze wzdłuż drogi szybkiego ruchu wyszedłem na jakąś chujowatą świątynię, która nie wyglądała na starszą niż dwa lata to uznałem, że mam dosyć. Co do innych, jak dla mnie warto, ale jeżeli kogoś nie kręcą klimaty w stylu „spróbujmy pomedytować przed wielkim Buddą” to nie ma się co męczyć. Pewną ciekawostką było odkrycie, że u nich biura informacji turystycznej to nie są jaja, tylko to naprawdę działa…mniej więcej. W środku mają klimatyzację, więc przyjemnie posiedzieć. Bez problemu dostaje się dużą mapę Bangkoku z zaznaczonymi liniami autobusowymi, co naprawdę wybitnie pomaga w transporcie. Zapytałem o tę świątynię przy autostradzie, na co pani zawołała trzy koleżanki, analizowały moje Lonely Planet i po dobrych dziesięciu minutach przeprosiły, ale one nie wiedzą. Ja właśnie powoli zaczynałem schodzić z temperaturą łba poniżej 40 stopni i w sumie nie przeszkadzałoby mi, gdyby tak jeszcze z 10 minut poszukały. Jak sam znalazłem to nie dziwiłem się, że nie wiedziały. Pewnie potem opowiadały, że przyszedł wariat, trochę jakby w Krakowie ktoś pojechał na osiedle Ruczaj oglądać tamtejsze obiekty sakralne. Wracamy, łódka i pewne odkrycia: transkrypcja niejedną ma postać, raz mniej więcej to co mam w przewodniku, kiedy indziej raczej nie do końca, co ciekawsze to co na brzegu nie zawsze jest tym co na łódce, przynajmniej

nie jest nudno, jakoś ciekawiej jak jest kilka wariantów i można zgadywać czy tamto przez u to to co ja tu mam przez o, czy jednak co innego. Padłem na łódce, bo przeczytałem, że potaniała benzyna i z tej okazji redukują ceny biletów. To nie były jakieś wielkie sumy, chyba z 20 albo 19 na 18 ale cholera, nie przypominam sobie większych obniżek u nas, gdy benzyna taniała. Inna obserwacja: pani bileterka kładzie torebkę i idzie sprzedawać bilety. W ogóle nie myśli o tym, że ktoś może tam podbiec, rąbnąć jej to i dać w długą, po prostu oni nie mają takiego myślenia, które u nas zwie się zdrowym rozsądkiem, a raczej jest owocem egzystencji w świecie, gdzie nie wiesz kto ci zaraz da w mordę lub coś ukradnie. Zazdroszczę im tego, bardzo bym chciał, żeby u nas panowały takie normy współżycia społecznego jak u nich. Kanadyjczycy i Irysy też tak mają, chociaż w Irlandii już się powoli uczą, że radio z samochodu należy zabrać. Poznałem przelotnie rodaków, którzy dawali lekcje w tym zakresie. Czułem się jak przybysz z jakiegoś zadupia do dużego miasta, bo wchodząc do BTS odkryłem, że jeżeli nikogo nie ma na schodach to one hamują i nie jeżdżą bez sensu, a ja myślałem, że się zepsuło i zdurniałem, gdy maszyna ruszyła jak tylko na niej stanąłem. Szukam sobie przesiadki na mapie, a tu wali do mnie obsługa metra i po angielsku w czym może pomóc, gdzie jadę i wyjaśnia jak dziecku. Innym razem policjant przyszedł i chociaż słabo mówił po angielsku to również mi pomógł na ile mógł. Ludzie mówią Azja, Azja syf i trzeci świat, a tu takie cuda. Oczywiście nie cała Tajlandia jest Bangkok, a raczej tylko Bangkok jest taki, ale u nas nawet jednego miasta pokazowego nie ma, a życzliwość tajska ogólnie stoi na wysokim poziomie także na zadupiach. Zmęczony byłem jak diabli, a miałem jeszcze misję: przeprowadzić się od Mary do Katarzyny, czyli Polki, która olała ojczyznę na rzecz klimatów nieco cieplejszych, też pod względem wspomnianej ludzkiej życzliwości. Chciałem mieć pełno czasu w Bangkoku, a nie chciałem przeginać pały i siedzieć na głowie jednej osobie, więc znalazłem rodaczkę, co więcej z Krakowa. Wymiana maili zaowocowała tym, że obiecałem przywieźć słone paluszki, a ona obiecała mnie za to przenocować. Marian miał dobry pomysł („będzie źle to zjedz paluszki, przynieś samo opakowanie i powiedz, że celnicy zabrali i uratowałeś tylko to”), ale jakoś udało mi się je dotachać do końca podróży, lub też początku, zależy jak patrzeć. Zbieram rzeczy, daję Mary obowiązkowy prezent, a ona zachwycona. Mówię, że nie trzeba udawać, że zawsze wożę kretyńskie pierniki w ładnym (powiedzmy) pudełku, żeby zachęcić ludzi do rewizyty i zainteresować moją częścią świata. Jeżeli ktoś dałby się przekonać przy pomocy tych pierników (toruńskich), że warto odwiedzić Kraków to należy współczuć. W pewnym sensie jest to działanie perfidne, mogące nawet wywołać pewną niechęć do rewizyty. Ona jechała na imprezę ze znajomymi, zaprosiła, żebym dołączył. Chciałem bardzo, więc wziąłem dokładne namiary, ale bałem się, że nie wyrobię. W sumie pechowo mi się rozłożył couchsurfing, bo gdy byłem u Mary to u Polki działy się cuda w postaci chińskiego nowego roku, a gdy u Polki to u Mary cuda (najpierw ta impreza, dzień potem jakieś występy). Plan był prosty: jadę do łódki, łódką do centrum i tam zaraz wysiadam blisko domu rodaczki, walę rzeczy i wracam do lokalu. Dotarcie do łódki poszło rakieta, bez problemu. Przesiadka na łódkę była już związana z pewnymi trudnościami, mianowicie takimi, że ostatnia łódka odpływa o 18, a była 19. Na szczęście miałem telefon do Katarzyny, więc dowiedziałem się jak plus minus jechać do jej miejsca przy pomocy autobusów, chociaż sugerowała wzięcie taryfy, co de facto

byłoby wyjściem lepszym, ale wrodzona oszczędność nakazała mi zabawę z bangkockim system komunikacji. Znalazłem przystanek, czekam na autobus. Humoru nie poprawia mi, że przystanek to przystanek, ale tego co tam się zatrzymuje nie wypisano. Po chwili dwójka studentów zapytała mnie w całkiem niezłym angielskim czy może mi pomóc. - Ależ proszę bardzo, poszukuję autobusu numer taki. - To szukaj pan dalej, bo tu się taki nie zatrzymuje. - Aha…a do Victory Monument coś jedzie? Tam się mam przesiąść - Jedzie, ale z drugiej strony ulicy. Nie kłamali, po chwili zaokrętowałem/zautobusiłem się i poszło nieźle. Tam przesiadka na linię numer 14 i zaczyna się najtrudniejsza część; pani bileterka jest bardzo ładna i miła, ale nie mówi po angielsku ni hu hu, więc macham jej adresem przed oczyma, a ta się chichra. Ja też się cieszę, że im tak niewiele potrzeba do radości, ale to mi wiele nie pomaga. Wiem, że uliczka, której szukam odbija gdzieś od głównej, a ta główna ma dobre dwa kilosa jak nie lepiej, więc z racji chociażby tego, że jest prawie 22, a ja mam na plecach kilkanaście kilo, kolejne kilka w ręce, wolałbym wysiąść bliżej niż dalej. Gdzieś tam mnie wysadziła, życzyła powodzenia, pochichrała się na całego, a ja zostałem w środku nocy i w środku jakiejś ulicy i w środku Bangkoku. Dobra, restauracja uliczna, nie wiedzą. Druga, nie wiedzą. Podobnież w trzeciej, nie inaczej w czwartej, uznałem, że sprawdzanie piątej i szóstej nie ma sensu, więc idę i patrzę. Wiedziałem, że ma być 7/11 przy wlocie i w końcu jakiś widzę, ale nie ma uliczki. Doszedłem do końca głównej, widok z lekka przerażający, cmentarzysko starych autobusów (potem się okazało, że to pętla), koniec drogi, ciemno jak szlag. Przejeżdża jakaś dwójka kolesi na motorze, drze się do mnie i wymachuje łapami. Super, jest 22, jestem nie wiem za bardzo gdzie, a jakiś tajski element przejawia trudne do określenia uczucia wobec mej osoby. Nie wspomnę o tym, że było gorąco jak szlag, oczywiście cały zapocony, a plecak średnio mnie chłodził. Tak mi się przypomniały te wszystkie głosy „ooo, ale ty masz fajnie, że sobie tak jeździsz po świecie, wieczne wakacje”. Zapraszam, zaiste było to wspaniałe doświadczenie. Znalazłem automat telefoniczny, wrzucam 5 bahtów, zżarło i zdechło. Super, mam jeszcze jedną piątkę, jest drugi aparat. Dzwonię z nadzieją, że dziewczyna ma świętą cierpliwość do osób średnio zaradnych, z drugiej strony wskazówki jakie miałem najdokładniejsze nie były. Okazało się, że jestem całkiem blisko, dostałem wytyczne, znalazłem wszystko, włażę w uliczkę tak ciemną, że spokojnie mogłoby się w niej ukryć całe plemię Bantu i słyszę: „cześć, widzisz, znalazłeś!” Kamień z serca, nie będę spał w parku. Zaprowadziła mnie do siebie, sama z kimś rozmawiała, a na górze miała już jedną Polkę. Chyba taki los na obczyźnie, że jak ktoś widzi polski język i imię Kasia to wali, że chce, bo zawsze jakoś po swojemu. Pogadaliśmy sobie, skoczyłem po jakieś piwo, wypiłem jakieś piwo. Koło północy gospodyni wróciła i gdy dowiedziała się co już widziałem w Bangkoku to zasugerowała Ayuthayę. Okazało się, że bliżej niż myślałem, jakieś dwie godziny pociągiem i jestem. Super, ustawiłem budzik na 6:50 rano i poszedłem spać na fajnej macie na środku salonu. Chwała, że na początku wyjazdu

człowiek ma rzut adrenaliny, że zobaczy super rzeczy, coś na co czekał miesiącami rzucając paczki na taśmę, więc nawet nie bolało mnie, że wiele nie pospałem. Wychodzimy o 7:00 i Kasia łapie mi motor-taksówkę. Fajna rzecz, koleś na motorze, ma specjalną pomarańczową koszulkę i za drobną opłatą podwozi, gdzie sobie zażyczymy. W moim wypadku za dobre trzy-cztery kilometry wziął 20 bahtów, więc się nie zrujnowałem. Za to jak jechał…myślałem, że zaraz zakończę żywot w środku Bangkoku, tu się wcisnął, tu przeleciał, nad jednym mostkiem podrzuciło niczym Bullita w klasycznym dziele. Zawsze jeżdżą jak walnięci, ale jak widzą człowieka zachodu to chyba dodatkowo chcą pokazać jacy to z nich zajebiści kierowcy. 7:04 u celu, do sklepu po papierosy i ice tea. Ice tea w Tajlandii to wspaniała rzecz, nie, że są dwa smutne rodzaje, ale cała lodówa do wyboru. Szczególnie ukochałem czarną, szczególnie gardziłem jaśminową, chociaż w jakimś sensie intrygująca. Fajki w Tajlandii są dość odlotowe, bo na pudełku ma się zdjęcie odstraszające i to nie jest zdjęcie z cyklu bzdury, tylko ktoś w czasie sekcji, zajebisty rak dziąseł, otwarta krtań, sczerniałe płucka i mój faworyt, którego do końca nie pojąłem: ręka umierającego nad szpitalnym koszem nad śmieci. Na początku wydurniałem się w próbowanie lokalnych smaków, po kilku dniach rzuciłem się w L&M lights, 39 bahtów zazwyczaj. Co ciekawe, Tajlandia słabo stoi z językiem angielskim i np. tego dnia zdarzyło mi się dostać mentole. Z napojem i fajkami udałem się do kasy, bilet do Ayuthai i o 7:14, czyli dosłownie za dwie minuty ma być pociąg. Bilet kosztował bahtów 20! Pociąg jedzie jakieś dwie godziny, więc wychodzą śmieszne pieniądze. Stoję, popijam ice tea, przeklinam mentolowe pety i czekam. Taki stan rzeczy utrzymywał się do 8:30 kiedy to w końcu pociąg łaskawie przyjechał. Miałem lekki szok kulturowy, bo pan kolejarz uspokajał mnie i mówił, że będzie, będzie i że jak chcę iść coś kupić to mam iść, bo on nie pozwoli, żeby pojechało beze mnie i paluszkiem pokaże mi, który to pociąg, a nawet wagon. Znaczy na dworcu Samsen są do wyboru dwa tory, jeden prowadzi na Bangkok główny, drugi na północ, więc z tym akurat wielkiego problemu nie miałem, kwestia, że mógłbym wpakować się w zły pociąg i skończyć dwanaście godzin później w Chiang Mai, ale w sumie obawy te były zbędne, nic nie jechało z Bangkoku, za to do miasta walił pociąg za pociągiem. Koło 8:30 cały dworzec mieli już zapewne tak zajebany pociągami, że puścili te północne. Zgodnie z obietnicą pan podprowadził mnie do wagonu. Przez to w międzynarodowych zawodach na największe opóźnienie pociągu Tajlandia zajęła miejsce o wiele dalsze niż moja ojczyzna. W środku blada twarz, Holender, wymieniliśmy doświadczenia, okazało się, że on też miał ciekawie, bo od 7 siedział w pociągu na Bangkoku głównym i nawet zapalić nie mógł. Jedziemy, dobre 30 minut i dalej Bangkok, naprawdę to duże. Po drodze mijamy stare lotnisko, oczywiście wygląda lepiej niż większość naszych nowych. Dziwnie się czułem, bo niby klasa wagonu lokalna, niemal za darmo, a przyszedł koleś i zaczął myć podłogę, która wcale za brudna nie była. Słyszałem, że Tajowie lubią czystość, ale cholera, że aż tak? Jeszcze większy opad szczeny miałem jak poszedłem do łazienki, czysto, ładnie, jest woda, mydło, papier toaletowy, aż przyjemnie się odlać. Miałem dobre wejście, a raczej tajski dziadek wyjście. Otwieram drzwi od kibla, a tu wypada starszy pan z okrzykiem, który zapewne był odpowiednikiem naszego „O Jezus Maria”, pewnie jakieś „O Buddo Amido”. Okazało się, że lał sobie oparty o drzwi (fakt, że miejsca za dużo to tam nie było), nie zamknął, ja otworzyłem, a za resztę odpowiedzialna jest grawitacja. Sam zaczął się śmiać, więc dołączyłem do niego, wrócił sobie, a po chwili ja sam mogłem ponapawać się tym jak tajski

Pekap dba o swoich pasażerów i umyć ręce. Do Ayuthai dojechałem koło 10. Prom na drugą stronę rzeki, 4 bahty, na tym się nie zrujnuję. Niestety po drugiej stronie rzeki było dość dużo lokalnych, którzy bardzo chcieli mnie podwieźć, trochę męczące, ale jakoś przeszedłem. Wizyta w banku zaowocowała dość radosną zdobyczą, kurs życia (trochę ponad 45 za euro) więc wymieniam, pani, że dokument, dałem prawo jazdy. Następne kilka minut to zaawansowana papierologia, która zaowocowała wydaniem mi do podpisu dokumentu zawierającego następujące dane: imię i nazwisko klienta: Prawo Jazdy narodowość: włoska adres: Anglia wymienił: jedno euro Na szczęście wypłata była związana z banknotem 50 euro. Idę w stronę tego co zwiedzać się powinno. Na zimno narzekać nie mogę, na brak widoków w sumie też nie. Ayuthaya to pradawna stolica, którą niestety miłym sąsiedzkim zwyczajem splądrowali goście z Birmy. Tajowie wyją z zachwytu jakie to wspaniałe, dla mnie ok, ale tańca radości nie wykonałem. Cały czas łaziło mi po głowie jak wspaniałe musiało to być setki lat temu, gdy było w pełni rozkwitu, gdy wszystkie budynki miały ściany, dachy, posągi Buddy odpicowane na wysoki połysk. Gdyby rzucić tam jakiegoś ówczesnego Europejczyka to zapewne dostałby ataku serca, bo w naszym kręgu cywilizacyjnym takich cudów raczej nie było. Po drodze kupiłem sobie lody, dość ciekawe, bo pakują pokaźną porcję między dwie kromki chleba i proszę. Z racji braku śniadania nie miałem zamiaru narzekać. Główna atrakcja jest ok, ale nie zachwyca, a po tym jak widziałem ją na licznych koszulkach i innych cudach to liczyłem, że będzie to miejsce, gdzie walnę na kolana. Miło się chodzi, nawet sam się dopominałem, że chcę zapłacić za wstęp (obsługi chwilę szukałem, też jaja), niech mają na restaurację, ale nie jest to jakieś prze-wow. W jakimś sensie większe miałem w miejscu, które ledwo jest zaznaczone w przewodniku. Znalazłem sobie coś zwane Wat Chetmaran, sam na sam z Buddą, nikt tam nie przychodzi, można sobie usiąść, figurka takich rozmiarów medium, ale kawałek cienia przy ścianie i wystarczyło, by zostać moim naj miejscem z całej Ayuthai, pobawiłem się statywem i aparatem. Świątynie buddyjskie mają jakąś niesamowitą zdolność do wyciszania i pozwalają, przynajmniej mnie, siedzieć tam dobre kilka minut i mimo pozornego braku atrakcji nie nudzę się, bo jakoś tak ładnie. Potem po raz kolejny zachwycił mnie reclining Buddha, przeogromny, kolory nieco dziwne, ale i tak wrażenie robi wielkie niczym szata, która go przykrywa. Zapętliłem się nieco w poszukiwaniu mniej popularnych miejsc i trafiłem na lokal z zupą. Jadł tam policjant, więc wzorem filmów akcji (skoro gliny tu jedzą to musi być dobre, bo oni znają całe miasto i wszystkie lokale) zasiadłem. On miał jakąś czarną polewkę, bez śladów mięsa, więc pokazałem, że chcę to samo, choćby miało oznaczać, że pani mnie odrzuca. Niestety menu w języku angielskim nie było, a moje próby czytania tajskiej transkrypcji z przewodnika zakończyły się tym, że dostałem zupę z czterema gatunkami mięsa. Na szczęście wszystkie dość duże, więc przy pomocy łyżki i pałeczek wyłowiłem co mięsem nie było i tym się posiliłem. Gdy pani zobaczyła, że jakaś połowa miski nadal pełna, a ja zbieram się do wyjścia to zajarzyła o co mi chodziło. Niestety nie przełożyło się to na cenę, ale jeżeli posiłek z colą kosztuje 40 bahtów to można jakoś żyć z wizją pozostawienia kilku bahtów mięsa dla kotów. Potem wywaliłem za ambitnie i wielki spacer do świątyni zakończył się

na jej progu, bo widziałem, że taka nowoczesna nędza, że nie chciałem sobie psuć humoru po wizycie w pozostałościach po dorobku praTajów. Zafascynowały mnie rzeźby, które można kupić niemal wszędzie, w Ayuthai motywem przewodnim był kogut, oczywiście nie brakowało Budd, rozmiarów wszelakich, za to jakość wszystkich była jedna. Kusiło jak diabli, ale niestety nie mam pomysłu jak przewieźć Buddę większego ode mnie, chyba kupić mu bilet samolotowy i posadzić koło siebie. Po kilku godzinach uznałem, że wystarczy i że więcej już nic ciekawego nie znajdę, a temperatura nie zachęcała do przechadzek. Ruszyłem powoli w stronę dworca, ale miałem wyrzuty, że jest tak wcześnie, a ja już odrobiony ze wszystkim co zaplanowałem na ten dzień, więc snułem się dość powoli, wchodząc wszędzie, gdzie tylko mogło być coś ciekawego. W jednej świątyni prawie zabiłem mnichów, nie bardzo mogli uwierzyć, że ktoś przyszedł to oglądać, ale jak już się pozbierali to dawaj zapraszać i cieszyć, że ktoś wpadł. Pewnie myśleli, że jakiś fanatyczny, zachodni buddysta, dość szybko się wycofałem, bo było mi głupio, a w samym lokalu za wiele do oglądania nie było. Potem naszło mnie, że muszę zjeść kukurydzę. Jak cały dzień męczyli mnie, żebym kupił kukurydzę to jak na złość nie mogłem znaleźć ani jednej staruszki. Mała dygresja: w Tajlandii chyba nie ma emerytury, i nie wiem czy bardziej z powodów ekonomicznych, czy też socjalnych. Stada staruszków siedzą przy drodze i rozmawiają ze sobą, samo gotowanie czegoś wydaje się służyć bardziej za usprawiedliwienie tej posiadówy niż cel sam w sobie. Dobra, ktoś przyjdzie, kupi coś to fajnie, ale znowu nie przesadzajmy, mamy tyle do obgadania, że na pewno nie będę się darła, żeby on tu lazł i dał mi 10 bahtów za kukurydzę. W końcu znalazłem kukurydzę, ze trzy długości lepsza niż to co my nazywamy kukurydzą. Siedzę na dworcu, wpieprzam niemal kaczan cały i widzę, że zajeżdża pociąg jakiś. Ok, dworzec, pociąg, nie takie dziwne. Dopiero po chwili zajarzyłem, że to pociąg do Bangkoku. Kukurydza w kieszeń, do kasy, ale już było za późno, zrobił tut-tut i pojechał w stronę miasta aniołów czy jak tam się zwie. W kasie dowiedziałem się, że to gdzie jadę to nie Bangkok, a raczej Baaaaan koook. Siedzę w kucki na peronie, dojadam w smutku kukurydzę, łączę to z żalem nad własną głupotą i nagle dostaję w głowę. Młoda Tajka nie zauważyła mnie i zahaczyła ręką. To jak przeraziła się to chyba tylko w Ringu coś takiego widziałem. Rzuciła się mnie przepraszać z taką intensywnością, że sprawiła, że wzrok miałem jak przy nadczynności tarczycy, zaś jej koleżanki miały z niej ubaw jakby zrobiła komuś fellatio na oczach całej imprezy. W końcu przyjechał pociąg, zapociągowałem się, z moim szczęściem jakoś bardzo mnie nie zaskoczyło, że wygrałem miejsce koło pijanego Taja, który oczywiście okrutnie cuchnął. Miałem naiwny epizod standardów zachodnich, pani wstała i męczy się z torbą na półce, torba wielka, pani mała. Jeden wstał i ruszył w jej stronę. „Pomóc idzie” – pomyślałem. Pan zweryfikował moje przemyślenia siadając na miejscu pani i mając absolutnie w dupie jej kłopoty z jej zdjęciem torby. Zapewne feminista, który uznał, że byłoby urazą pomóc tej pani w zdjęciu bagażu. Miejsc było mniej niż chętnych, więc próbowałem wytłumaczyć dziewczynce siedzącej naprzeciwko mnie, że idę do łazienki (czystej, z mydłem, wodą i papierem) i zaraz wracam i ma mi trzymać, bo spędziłem cały dzień na podziwianiu jej dziedzictwa kulturowego i nogi wchodzą mi do dupy i naprawdę nie mam siły stać całej drogi do Bangkoku. Niestety słowniczek Lonely Planet nie zawiera żadnej frazy w stylu „małolata, trzymaj mi miejscówę, bo idę osuszyć jaszczura”, ale jakoś poszło na migi. Uniwersalia kulturowe:

uczniowie podpisują się sobie korektorem na plecakach, czyli właściwie jak u nas (dobra, wiadomo, że nie każdy, tak tam, jak i tu). Wróciłem, średni miałem zapał do spaceru, ale nie miałem za wielu pomysłów jak wyjaśnić moto taksi, gdzie chcę jechać, więc drałowałem. W mieszkaniu miły standard, net, piwo, wymiana doświadczeń, dostałem wskazówki na podróż, niektóre mnie nieco zdziwiły, ale okazało się potem, że sam udzieliłbym podobnych. Naprawdę miło mieć rodaka/czkę na końcu świata, bo postrzeganie tegoż jest bardziej zbliżone memu niż wszelakie teksty na anglojęzycznych portalach. Okazało się, że właściwie zakończyłem przygodę z Bangkokiem. W opcjach pozostało mi albo robić Kanchanaburi na jednodniowej wycieczce albo zostawić je na potem. Na razie zostawiłem sobie to do rozważań. Następnego dnia nie zrywałem się o brzasku, a po wstaniu bardzo spokojnie podjąłem drogę w stronę Khao San Road. To miejsce to legenda absolutna, setki hosteli, setki straganów ulicznych, koszulki z czym sobie zażyczymy, stada Obam, Bushów, wszelakie tzw. zabawne wzory, można znaleźć koszulkę z niemal każdego miejsca Tajlandii. Ograniczyłem się do jakiegoś wegetariańskiego dania (tu menu są po angielsku) i połaziłem po okolicy. Odkryłem dwie rzeczy: wycieczka do Kanchanaburi kosztuje bahtów tajskich 500, a co gorsza cena ta nie obejmuje wejścia do świątyni tygrysiej, któraż to świątynia kosztuje kolejne pićset. Przewodnik kłamał, że 200, rozumiem, że ceny mogą się zmieniać, ale od 2007 wzrost o 150%? Kanchanaburi zostawiłem sobie na kiedy indziej. Postanowiłem wykończyć Bangkok, najpierw poszedłem do National Gallery. Według przewodnika bilet kosztuje 30. Według cennika 200. Dziękuję. Kolejny przystanek, National Museum, 30 według przewodnika i 200 według aktualnego cennika. Kurwa, no to są jaja, ja rozumiem, że to kraj turystyczny, ale znacie taki termin jak „wylać dziecko z kąpielą”? Byłoby 50 to bym wbił do jednej i drugiej, a za 2×200 to wolę olać obie, aż tak mi nie zależy. To już nie 150% podwyżki, to już rzewne jaja. Przypomniało mi się, że mam bonus z Grand Palace, bilet wstępu do pałacu królewskiego. Kawałek jest, ale to jeszcze ten etap, kiedy przejście się ulicą sprawia przyjemność. Normalnie wstęp 150, więc nie taki zły deal ten zbiorczy za 350. Wystąpił tylko jeden problem: krótkie spodenki. Mogę coś pożyczyć? Nie, może sobie pan kupić sarong za 40. Ja was pierdolę wszystkich…zaraz, 40? A jakie są kolory? Niebieski proszę. Zacząłem to wiązać, pani się załamała i zawiązała mi poprawnie. Dość obciśle, więc chodziłem jakbym był na obcasach po grupowym sexie analnym nocy poprzedniej. Bilet wstępu – 150. Sarong – 40. Obsługa muzeum, która tarza się po ścianach ze śmiechu, gdy widzi jak drobisz kroki po schodach – bezcenne! Samo muzeum jest nawet fajne, chociaż zależy jak to rozumieć. Mamy pomieszczenia, w których przechowywane są podarunki od ludu Tajlandii dla rodziny królewskiej. Przy każdym mamy napisane ile osób go zrobiło i ile czasu to zajęło. Nie wiem czy gdybym był szefem jakiegoś burdelu to chciałbym, żeby trzydziestu jego obywateli spędziło dwa lata na rzeźbieniu dla mnie statku, kolejnych dwudziestu na inkrustowaniu tronu, a inni jeszcze na tkaniu szaty przez rok. Z drugiej przez niektóre eksponaty przebija niesamowita precyzja i dokładność wykonania. Pochodzą one z różnych części Tajlandii, więc ma to pewien walor edukacyjny, tu się tkaniny robi, tam meble. Samo muzeum dość duże, można obejrzeć film o wiadomym kraju i jego królu. Idzie to w jaja, bo okazuje się, że było źle i ciężko, a potem przyszedł król, jego żona, siostra i już był dobrobyt,

smoki i księżniczki. Nie powiem, żeby Tajlandia wyglądała mi na kraj smutny, pod wieloma względami jest to jeden z najprzyjemniejszych jaki miałem przyjemność odwiedzić, ale znowu bez cudów, że wszyscy mają z górki, bo mają monarchię. Do moich zachodnich spostrzeżeń i poglądów: za krytykę króla idzie się siedzieć. Poprzez lekturę prasy i rozmowy z napotkanymi podróżnikami udało mi się namierzyć takie ciekawostki - koleś z Australii w Australii opublikował książkę krytykującą króla. Rozeszła się w oszałamiającym nakładzie SIEDMIU egzemplarzy. Pewnego dnia koleś wylądował w Tajlandii, tam na lotnisku podjęli go iście po królewsku i zaprosili do Bangkok Hilton, czyli pierdla, który ma opinię jednego z najgorszych na świecie, dali z urzędu pięć lat za obrazę króla i baw się dobrze. Rzeczywiście, przekonuje mnie to do monarchii. W jakimś sensie spełnił się dzięki temu jako autor, bo nagle pojawiło się zainteresowanie jego książką, chociaż coś mi mówi, że wybrałby sobie inny rodzaj zdobycia popularności niż akurat ten. - pan poszalał, po pijaku odlał się na plakat, na którym był wizerunek króla. Zapewne nie trybił co się dzieje, nie trybił gdzie i na kogo leje, ale będzie miał czas na zatrybienie w lokalu wymienionym powyżej. Nie do końca jestem pewien, czy za takie wykroczenie w stanie ciężko wskazującym trzeba komuś łamać życie pobytem w miejscu, z którego wielu wybiera wyjście przez bramy do życia wiecznego. - gdy w Tajlandii upadnie nam moneta i się toczy to broń panie Buddo przydeptać, żeby nie stracić. Na każdej monecie (banknocie zresztą też) jest wizerunek króla i dotknięcie go butem to krańcowa obraza. Jeżeli mamy stracić 10 bahtów w kratce ściekowej to lepiej je niż pięć lat życia w Hiltonie. Król ma prawo łaski i ciekaw jestem czy go użyje w którymś z wymienionych przypadków. W ogóle to strach za to co napisałem powyżej będzie jechać do Tajlandii, bo to już chyba podpadać może pod zbrodnię największą. Po muzeum wróciłem do nory. Po drodze załapałem się na jakieś protesty, niestety nie byłem w stanie zrozumieć o co w nich chodzi, więc uznałem, że lepiej nie dołączać. Gdyby chociaż jakaś zadyma, a oni tylko siedzieli ubrani na żółto i okupowali chodnik. Spotkałem też wielkiego jaszczura, który spokojnie siedział nad brzegiem rzeki w samym środku miasta. Pewnie biedny był całkiem głuchy, ale nawet nieźle pływał. W norze mały obiad, net do granic zwymiotowania, lokatorki włączyły sobie „Fridę”, ja ograniczyłem się do czytania pierdół. Postanowiłem jechać nocnym autobusem na Koh Chang, 23:30. Siedzę bez większego sensu i o 21:52 nagle mnie poinformowano, że chyba zaraz będzie ostatni autobus. O szlag ciężki, bety na siebie i w drogę. Mogłem ostatniemu pomachać, o minutę może się spóźniłem. Jechał następny, ale nie brał pasażerów, mimo że złożyłem ręce modlitewnie i błagałem o zatrzymanie, ale pani bileterka krzyknęła mi, że no more. Ok, zadzwoń do Kasi. Niestety, już tylko tuk-tuk. Dobra, nie brakuje ich, biorę jakiegoś i pytam ile do Victory Monument, tam już na BTS przeskoczę. Zaczęliśmy od 100 bahtów, zakończyli na 60, ale za nic nie szło zejść niżej, chociaż według mojej wiedzy to za 40 powinno pójść. Wiedziałem, że to raczej blisko, ale młody cwaniak, no nie odpuści. Dobra, wielkiego wyboru nie ma, jedź pan. Ruszyliśmy, poprosił o peta (ilekroć jestem w Azji i jadę czymś to nie mogę sobie odmówić przyjemności zapalenia, wyobraźmy sobie, że w Europie odpalasz peta w taksówce) i jedziemy. Po chwili blokada policyjna, jego wyciągają, ja siedzę. Fajnie, że coś się

dzieje, ale może jedźmy, bo mnie autobus ucieknie i będę pięknie udupiony. Po chwili przychodzi policjant, pyta: −

Skąd jesteś? −

Z Polski To była prawidłowa odpowiedź. Już bez dalszych pytań zatrzymał mi tuk-tuka i powiedział, że mój kierowca ma problemy, ale że ten jest ok i że mnie zawiezie za 60, bo wiedzą, że na taką cenę z tamtym się umówiłem. Oż chuju, nie mogłeś powiedzieć, że 40? I widzisz jak cię pokarało za zachłanność? Drugi miał dzień życia, bo może z kilometr do celu został. Tak się cieszył, że myślałem, że wjedzie ze mną do samego BTS’a, podwiózł mnie pół metra od schodów wejściowych. Masz te 60, twój zysk, tamtego strata. Dojeżdżam na Ekkamai, czyli dworzec wschodni. Bangkok ma dość dużo dworców, jeżeli dobrze kojarzę to trzy autobusowe i dwa kolejowe, ale proszę mnie nie cytować w tym temacie. Kupuję bilet na Koh Chang, a raczej do Tratu, bo na Koh Chang trzeba dopłynąć promem. Zrobiłem wielkie oczy jak zobaczyłem cenę i wzniosłem okrzyk, że drogo! Po chwili zrozumiałem, że to bilet w dwie strony i oczy mi zmalały, zacząłem się głupawo uśmiechać i przepraszać i że nie drogo. Miałem jeszcze chwilę, więc poszedłem kupić wodę. Było czynne jedno stoisko z piciem, woda jest, ale sprzedawczyni zanosi się płaczem i wyje do słuchawki. Z jednej strony głupio mi przeszkadzać jej w żalu i rozmowie, z drugiej nie mam nic do picia, a dziennie piłem jakieś sześć litrów wody plus z dobry litr-dwa nie-wody. Biorę butelkę, pokazuję jej i daję kasę, wyszło 25 bahtów, normalnie 15. Siadłem na murku, palę peta i słyszę, że jej krzykliwy płacz zmienił się w dramatyczne rzężenie. Kto nie słyszał jak płacze Tajka to nie słyszał płaczu, gdy Tajka szlocha to jakby płakał cały świat, a ta szlochała tak strasznie, że i wszystkie światy równoległe ogłosiły żałobę. Gdy do płaczu zaczęła spazmatycznie tupać to wiedziałem, że bóg właśnie zakłada sobie pętle na szyję i wykopuje stołek spod nóg, bo nie można żyć w świecie, w którym ktoś tak strasznie zanosi się łkaniem. Poszedłem poszukać autobusu, bo kolejne kilka minut w jej towarzystwie groziło ciężką zapaścią.

CZERWIEC 2009 The Way Out Is Through 26 Czerwiec 2009 juriusz 4 komentarzy Kto nie jest zaangażowany w życie forum Kraina NIN mógł przegapić nasze różne, dość desperackie próby ściągnięcia NIN do Polski. Petycje, listy, ogólnie zabawa na całego, z której niewiele wynikało. Czasem pojawiały się jakieś newsy, że może będzie, ale dość sprawa umierała. Dla mnie krytyczny był rok 2007 – że grają w Pradze to norma, ale że grają w Bratysławie? Nie miałem wielkich złudzeń co do miejsca Polski na koncertowej mapie świata, ale nie sądziłem, że jesteśmy za Słowacją. W okolicach lutego 2009 pojawiły się newsy, że NIN będzie w Polsce. Zgadywanka szła, że może na Openerze – cieszyło mnie to średnio, z Krakowa mam bliżej do Bratysławy,

Wiednia czy Pragi niż Gdyni, nie mówiąc nawet o tym, że na festiwalach zespoły lubią zagrać sobie bez szaleństw, set krótki, a publika to mniej lub bardziej przypadkowa zbieraNINa, do tego na świeżym powietrzu, więc ryzyko, że walnie deszczem i Woodstock w wersji chujnia. Potem chyba Wyborcza jako pierwsza rzuciła newsa, że NIN zagra na Festiwalu Teatralnym Malta. Próby dowiedzenia się czegokolwiek konkretnego od autorów artykułu i organizatorów festiwalu kończyły się spektakularnymi porażkami. Przez dobrze ponad miesiąc sprawa była dość niejasna. W końcu 2 kwietnia na oficjalnej pojawiło się: 06.23.09 Malta International Theatre Festival. Wywaliłem ze szczęścia pod sufit, na chwilę pojawił się stres związany z kupnem biletów – czy nie zabraknie, czy kreatywni biznesmeni zwani potocznie konikami nie załatwią nam sprawy. Jednak przy pomocy życzliwych bilety udało się kupić, co więcej nawet w dniu koncertu można było bez problemu zostać ich posiadaczem. Zaczęli grać trasę z Jane’s Addiction po USA i znowu pod sufit z wrażenia. Pojawiły się takie cuda jak Now I’m Nothing, The Becoming czy Metal, twory z ostatnich lat zajmowały procentowo niewiele miejsca na setlistach (dla nieNIN ludzi: co lepsze Reznor nagrał już jakiś czas temu). Czas pomiędzy super koncertami Reznor wypełnił sobie robieniem z siebie krańcowego idioty na Twitterze, wdawaniu się w pyskówki z jakimiś gówniarzami na temat swojej nowej miłości, co do której zdania ogółu są podzielone. Z jednej strony mam w dupie z kim się spotyka i co razem robią, z drugiej gdy koleś ma ponad 40 lat wypisuje o tym jak bardzo jest szczęśliwy ze swoją małą dziewczynką i jak wspaniała to ona nie jest, powoduje, że zastanawiam się czy poszedł do psychiatry, czy też przeczytał jakąś książkę o tym, że życie jest piękne i trzeba myśleć pozytywnie. No i ten koleś nagrał wcześniej trochę niezłych kawałków, o tekstach raczej dalekich od kocham moją wspaniałą dziewczynkę, więc tym bardziej boli patrzeć jak robi z siebie głupka. Przed Poznaniem zagrali jakieś trzy koncerty w Europie. To co odpierdolili w Austrii sprawiło (gdzieś po czwartym kawałku Reznor powiedział, że będą grali kawałki, które grać lubią najbardziej – tak logicznie oznacza to, że do tej pory grali te, których nie lubią), że moje oczekiwania i obawy osiągnęły bardzo groźne rozmiary. Miałem nadzieję złowić jak najwięcej kawałków z dawnych lat. Będąc wcześniej na dwóch NINach już trochę tego mam, liczyłem, że dołożę jeszcze kilka, tylko kwestia czy dwa czy pięć, czy dziesięć. Ekstaza osiągnęła apogeum 5 czerwca. Okazało się, że supportem będzie Alec Empire. Lepiej być nie mogło, dwa koncerty w cenie jednego. Gdy jeszcze dowiedziałem się, że gra kawałki z czasów Atari Teenage Riot to w głowie miałem tylko jedną małą wielką nieśmiałą nadzieję: Revolution Action. I to chyba bardziej niż Self Destruct, gdzieś tak na poziomie Happiness in Slavery. 23 czerwca, fajny dzień w PKP, na szczęście w kilka osób. Z najciekawszych pomysłów: gdyby to tyle nie kosztowało, to powinni wziąć, postawić ekran i włączyć Closure, a my się już odpowiednio zabawimy. Przyjazd do Poznania po

17 (mała obserwacja: gdy człowiek siądzie spokojnie nad rzeką z piwem to go zaraz spiszą. Gdy grupa rezerwy drze się na cały dworzec i chleje, to ich nie spiszą), małe chlanie i na koncert. Nie było lekko, bo okazało się, że nie ma szatni. Do tego poszedł news, że z plecakami nie można (potem okazało się, że można…ogólnie kwestii szatnianych do dzisiaj nie udało się wyjaśnić, były przepisy i była rzeczywistość) więc uprosiłem znajomego, żeby pozwolił mi zostawić sobie plecak u siebie w aucie. Dzięki temu wbiegałem dość znerwicowany czy zobaczę Aleca czy nie. Alec zaczął świetnie, bo od The Ride, ja niestety w tym czasie stałem w kolejce do sracza i obserwowałem publikę, która wydawała się nie bardzo kontaktować z ojcem chrzestnym digital hardcore. Koleś, który stał za mną zaczął się gibać, ja dołączyłem i na tle reszty publiki wypadliśmy dość energetycznie. Życie jest okrutne, grają ci jeden z ulubionych kawałków, a ty w kolejce do kibla i wiesz, że nie ma wyboru, bo potem wcale lepiej nie będzie (w sensie sracza, nie supportu). Alec zagrał chwilę swoje nowe cuda (New Man to moim skromnym nie jest jego największe dokonanie) potem poszło moje ulubione z jego solowych, czyli Addicted to you, a pod koniec zaczął tłuc kawałki ATR. Nie wzbudziło to szaleństwa wśród zebranych, ale udało zebrać się w kilka osób, które wiedziały jak krzyczeć Destroy Two Thousand Years of Culture czy With no Remorse I wanna die! Nagłośnienie nie powalało, ale nawet gdyby było jak żyleta, to wiele by nie zmieniło, bo dla większości zebranych dokonania Aleca były obce niczym empatia i tolerancja członkom Młodzieży Wszechpolskiej. Alec szalał po scenie, rozdawał kopy na prawo i lewo, dusił się kablami, wrzeszczał, był wszędzie, Nic Endo katowała przesterami, ale na mało kim robiło to wrażenie. Boziu, gdyby tak można było być w klubie i posłuchać sobie tego w gronie powiedzmy dwustu osób, które wiedzą gdzie i po co są. Myślę czy już kończą czy może coś jeszcze, Alec zaczął mówić o tym, że jego dziadek był Polakiem i został zabity przez Niemców, z tej okazji granie w Polsce jest dla niego ważne i walnie nam tutaj…

REVOLUTION ACTION Ojebałem ze szczęścia, mały procent zebranych podzielił moje odczucia. Skaczę z jakimiś ludźmi, było nas chyba SIEDMIU, mniej więcej w połowie placu, prawie się duszę, bo jak zacząłem od ACTION to próbowałem nadążyć za nim jak tłukł It’s time to live and it’s time to die! Mniej więcej na etapie Many people are in power but none of them is one of us pożegnałem swoje gardło, końcowe REVOLUTION

ACTION to już chrypiałem. Nie byłem pewien czy NIN będzie w stanie to przebić, chociaż wiem, że moje odczucia podzielało bardzo mało osób. Gdy nadeszła 22 to bardziej żyłem Aleciem niż tym co Reznor wymyśli. Pojawili się o 22:03 według mego zegarka. Cudnie umalowany Finck (czyli w końcu właściwy człowiek na właściwym miejscu) powył sobie gitarą dobrą minutę i weszli od Home, czyli bez niespodzianki. Wielbię Home, ale niekoniecznie w tym miejscu, bardziej bym tu widział Now I’m

Nothing, no ale to jego wizja artystyczna, nie moja. Nie pchałem się specjalnie, bo doświadczenie mówi, że zdrowiej poczekać aż najbardziej napaleni się zmęczą i w mniej więcej połowie koncertu da wejść się całkiem blisko bez scen rodem z centrum Tokio. Intrygowały mnie ekrany, które ustawiono koło sceny, myślałem, że ruszy koncert to ruszy obraz, a tam albo czarno albo logo festiwalu. Mnie to rybka, naoglądałem się Reznora w 2007, ale jak ktoś stał dalej to powodzenia. Podobnie jak ktoś stał za blisko, bo scena była tak wysoka, że pierwsze rzędy to chyba światła głównie widziały. Oczywiście obowiązkowe filmowanie koncertu komórkami, percepcja muzyki poprzez wyświetlacz aparatu. Potem poszło Terrible Lie, czyli mogło być lepiej (Somewhat Damaged), mogło być gorzej (1000000). Nie pojmuję czemu skoro drugie postanowili grać to, to nie dali bardziej klasycznego pierwszego. Przyznam, że byłem pod wrażeniem, bo większość ludu koło mnie znała tekst i darła się przepięknie. Do tego zaczęło się coś sensowniej ruszać, chociaż niektórym bardzo to nie pasowało i pchali nas do przodu, „idźcie sobie skakać gdzie indziej”, w końcu to pierwszy sektor na koncercie Nine Inch Nails, należy postać w spokoju, polizać się z dziewczynką, pofilmować komórką. No i miałem pierwszy oklap pyty, bo potem poszło Discipline, które otwiera moją listę najsłabszych kawałków ever nagranych. Kolejne March of the Pigs to taki absolutny standard…z jednej strony fajnie poskakać, z drugiej jak coś mam po raz trzeci to pikawa mi nie staje z wrażenia. Nie narzekam, fajnie, lud się ruszył wybitnie, ale czekałem na coś co mnie wypierdoli w gwiazdy. Szansę na to miał kolejny Metal, który wielbię, ale który na żywo nie wypadł mi jakoś super zajebiście, chociaż zawsze miło sobie krzyknąć I am still confusing love with need. Dopiero dzieło numer sześć wyjebało mnie z butów. The Becoming. Kurewsko to uwielbiam, miałem kiedyś taką fajną depresję, że słuchałem w kółko tylko The Becoming i The Fragile. Tak mi odjebało z radości, że kojarzę z tego głównie Fincka jak napierdalał przepięknie it won’t give up, it wants me dead, goddamn this noise in my head. Pod koniec dzieła Trent był łaskaw wypierdolić keyobard z podstawką dobre kilka metrów w dół sceny, coś pięknego. Światła masakrowały, chwilami obraz łapałem co kilka sekund. Pożegnałem resztki gardła. Postanowiono kontynuować segment marzenie 95% fanów i wyjechali z Reptile‘a. Niby już raz to miałem, ale nie przeszkadzało mi…the depths I reach are limitless. Zaraz potem ciąg dalszy nowych rzeczy koncertowych, czyli kawałek, który zrobiłem z Bowiem, czyli I am afraid of Americans. Przezajebiście, że to grają, chociaż nie wypada powalająco, fajnie usłyszeć coś nowego, może w salce wyszłoby fajniej, nie ma to wielkiego potencjału koncertowego. Sprawdzone wielokrotnie Burn powala o trzy długości bardziej, taki wyjeb jaki to ma…I

never was a part of you…BURN! Byłem przezajebiście zaskoczony, że większość naprawdę wie o co chodzi i drze się, gdzie drzeć trzeba, ogólnie pitołowaci ludzie gdzieś poznikali. Tłuczemy dalej, Gave up…mogę tego słuchać do zajebania i jeszcze trochę, nie wadzi mi, że po raz trzeci mam. Rozpierdol na całego, Smashed up my sanity Smashed up my integrity

Smashed up what i believed in Smashed up what’s left of me Smashed up my everything Smashed up all that was true Gonna smash myself to pieces, I don’t know what else to do. Znalazłem się tak całkiem blisko, nawet nie myślałem, że będę aż tak dobrze stał, obserwacje koncentrowałem na Fincku…poprzednik przy nim był nikim. Jeszcze odkąd ma boski fryz, makijaż też fajny, ruch sceniczny, po prostu ideał. Niewiele gorszy Justin Meldal Johnsen, odkąd ściął włosy i nie zasłania swoim afro połowy zespołu stał się hitem transferowym, chociaż Twigg też był rewelacja, ale jednak mniejsza. Na uspokojenie poszło La Mer i The Fragile. Coś wspaniałego, pierwsze z kontrabasem, a na drugim miałem pierwsze tegoż dnia chwile refleksyjne. I jak liczyłem, że teraz położą coś jeszcze piękniejszego, jakieś Something I Can Never Have, Into The Void, absolutnie nieprawdopodobne na tej trasie Right Where it Belongs, to coś dziwnego się zdarzyło i poszło Banged and Blown Through. Albo trzeba było przywalić czymś potężnym, żeby ludzie się obudzili i powrócili do stanu MASAKRUJEMY SIĘ, albo kontynuować linię refeksyjną, a tak wyszło…no średnio. Nie mam nic przeciwko temu kawałkowi, ale absolutnie nie w tym miejscu. Ludzie prawie nie zareagowali, wyszliśmy na bandę ciołów, które nie znają Saula Williamsa. Reznor powiedział coś w stylu, że to z albumu The Inevitable Rise and Liberation of Niggy Tardust i że przy tym działał i żeby sobie posłuchać, bo jest fajne and you can trust me on this. My to zasadniczo wiemy, ale za cholerę nie mogłem pozbierać się po takiej zmianie klimatu. Już trzeba było przejść przez kolejne Non-Entity do tego, a tak znowu powróciliśmy do klimatów refleksyjnych…chociaż chyba byłyby szlochy, gdyby nie rozdzielił Saulem tych dwóch, jakże budujących dzieł (the echoes of my eyes of all they used to see burning down the world the ashes and debris and all that’s left of me non-entity wobec sometimes it’s just that nothing seems worth saving i can’t watch her slip away, i won’t let you fall apart…aż trudno wybrać co jest bardziej budujące). Moje wow dla publiki rosło z każdym I won’t let you fall apart. Potem jeszcze chwila spokoju, Gone, Still i powrót do klimatów piekła, czyli wielka trójca. Najpierw standardowe Wish, zaraz potem mniej standardowe The Way Out is Through, gdzie wódz zamiast szeptać wyraźnie tłukł All I’ve undergone I will keep on, a ja razem z nim. I kilkoma tysiącami osób. A potem wyjeb pod niebiosa, Underneath it all we feel so small/The heavens fall but still we crawl I te kilka tysięcy zebranych też. I w końcu chyba najlepszy kawałek

koncertu:

MR. SELF DESTRUCT. Finck nas

wklaskał i…I am the voice inside your head…AND

I CONTROL YOU! Wyjebało nas w gwiazdy, nie było litości, ostatnio tak napierdalałem na MinistrY, po kiego chuja grają jakieś Discipliny jak można walnąć z CZEGOŚ TAKIEGO??? Nie było czego zbierać, wyjeb, wrzaski, tańce, hołubce, kankany na całego. Potem pewnie myśleli, że podtrzymają nastrój i dali Survivalism...aż mi się spodobał jak nie lubię. Nawet The Hand That Feeds, czyli moment kiedy Reznor chyba pierwszy raz poszedł w autoplagiat mi weszło, bo od tego Self Destructa wszyscy byli w stanie tak konkretnego amoku, że chciało się tylko miotać w tańcu św. Wita i rozjebać łeb o poznański bruk. Na przykład przy kolejnym Head Like a Hole. Mam tak ładnie, że pierwszy kawałek z pierwszej płyty był tym, od którego zacząłem, więc z niejakim sentymentem odwaliłem skoki do tego. Przysięgam, nie wierzyłem co się dzieje na publice, śpiewy, tańce, capoeira na całego. Jedna z najlepszych publik mego życia, bow down before the one you serve, you’re going to get what you deserve i ruchy rękami zebranych nawet coś takiego przywodziły na myśl. Zrobiło się trochę strasznie, bo zeszli, istniało ryzyko, że skończą tym. Na szczęście powydzieraliśmy się dość składnie, że NAJN INCZ NEJLS i wyszli. Niestety, z Echoplex. W sumie to jest najlepsze z ostatniej płyty, ale i tak tego nie kocham. Weszli i im się dźwięk rozjechał, Trent zażartował, że to tak ma być, bo to remix, po czym weszli drugi raz i już poszło. No tak szczerze to lepiej mi to z p(ł)yty już wchodzi niż na żywo. Wszyscy mówią, że naprawdę zjebali, gdy tak wyszło, to myślałem, że robią sobie to pod publiczkę, temat pozostawiam do rozważań. Zaczął się czas desperacji: czy złowię jeszcze coś czego nie słyszałem na żywca? Złowiłem…cholerne The Good Soldier, z płyty nie lubię, na żywo nie polubiłem. Żal ciężki mnie ogarnął, że to bisy, właściwie każdy kawałek może być ostatnim, a tu zamiast konkretnie wywalić to pitolą sobie takim czymś. Następne The Day the World Went Away jest z jednej strony przezajebiste, ale już je miałem w 2007, ale uznałem, żeby brać co dają. W końcu nie ma co narzekać, nananana. Po nananana weszło Hurt(detal), czyli po raz trzeci, czyli na pewno kończymy, czyli czy da się jeszcze coś z tego wykrzesać? Dało…najlepsze Hurt mego życia, publika IDEALNA, śpiew z marzeń, żadnych kretyńskich wrzasków czy pisków, wszystko jak być powinno. Szlochy i darcie szat, just like I imagined. Szans na cokolwiek więcej nie było, ale w sumie DWADZIEŚCIA PIĘĆ KAWAŁKÓW! Ponad DWIE GODZINY KONCERTU! I to jakiego, z większością w naprawdę konkretnym rozwale. Teraz pytania zasadnicze: - koncert NIN życia? - Jednak nie, bardziej podobał mi się kameralny Gasometer w 2007, chociaż dla większości ten był lepszy. - Publika?

- Świetna, nie mogę uwierzyć, że rodacy stanęli na wysokości zadania. Na NIN, bo na Alecu bieda. Bywały miejsca, gdzie szło tak sobie, ale ogólnie to najlepsza NIN publika jaką widziałem. Oczywiście lud z forum ma ogólnie wyjebane na punkcie zespołu, flagi, które ludzie robili to istne arcydzieła, mam nadzieję, że chociaż część tej pracy Reznor zobaczył. - Organizacja?

- Ochroniarze cudo, nie dojebali mi się o nic, nawet nie zmacali. Gdy w sekrecie wnosiłem butelkę wody na imprezę, to nikt mnie nie macał i miałem swój prywatny wodopój, który uratował mi życie. Nie wiem czy robili to celowo czy przez pomyłkę, jeżeli pierwsze to dzięki wielkie. - Światła, scena? - Co do pierwszego to kosmos, pierwsza klasa, Intercity klasa. Drugie dla mnie ok, dla pierwszych rzędów za wysoko. Na etapie siódmego-dziesiątego miałem idealnie. - kontakt z publiką? - rozbudowany jak na standardy NIN. Zastanawiał się czemu tak długo zajęło dotarcie do PL. My też się zastanawialiśmy dobre kilka lat czemu musimy dymać po krajach ościennych, żeby go zobaczyć. - Nagłośnienie? - Świetne, w końcu to NIN, perfekcja koncertowa. - Zespół? - To jest zespół! Reznor ma chyba najlepszą kamandę od lat, absolutnie idealnie. Sam wymiata, przypakowany trochę za bardzo, ale co chwilę latają statywy, gitary, tamburyna, esencja energii. - Drugi sektor? - Między dowcipem, a kpiną. Ludzie zapłacili 95 złotych, umiejscowiono ich jakieś pięćset metrów od koncertu. Telebimy zaczęły działać dopiero pod sam koniec, więc wcześniej widzieli niewiele. Powinni oddać pieniądze za takie coś. - Merchandise? - Kocham NIN, ale pieniądze stanęły na drodze tej miłości (w sumie jak niemal każdej). 100 zeta za koszulkę? Przepraszam, ale nie. Zwłaszcza, że żaden wzór kasku nie zdejmował. Bonus: dzień później Reznor napisał na Twitterze, że byliśmy najlepszą publiką tej trasy i dziękował. Podobnie Alec Empire, na last.fm napisał, że ważne byłe dla niego, żeby zagrać w Polsce i też bardzo dziękował. Refleksje natury innej: protestują przeciwko Madonnie. Protestują przeciwko Kultowi. Jakim cudem nie zaprotestuje nikt przeciwko komuś kto ma na koncie utwór pod tytułem Heresy i drze się, że bóg umarł? By się sprzedały wszystkie bilety i zamiast podobno dziesięciu tysięcy, byłoby piętnaście. Refleksja prasowa. Trochę to śmieszne,

trochę straszne. Nie udało znaleźć się rzetelnie napisanej relacji z koncertu. Oczywiście nie w sensie, że ma napisać litanię wszystkiego co było, bo tak to ja sobie mogę się tutaj wygłupiać, ale jednak zrobić tak, żeby było widać, że ktoś trybi co się działo? Odnieść można wrażenie, że jedni zgapiają od drugich, bo te same błędy pojawiają się w różnych artykułach. Wszyscy piszą o tym, że Alec był do dupy, bo publiki nie ruszył. Na tej zasadzie to i Mulisch jest do dupy, też mało osób go kojarzy. Perła z Interii: Występ Aleca uratowało wyznanie, że jego dziadek był Polakiem i został zamordowany przez nazistów oraz drapieżna końcówka Rzeczywiście, duży wpływ na poziom koncertu ma narodowość dziadka wokalisty. Oraz drapieżna końcówka. Co ambitniejsi narzekali na brak Closer, zapewne ten jeden cały utwór znają. No nie grają na tej trasie, bo przez ostatnie piętnaście lat grali na niemal każdym koncercie i na szczęście uznali, że już wystarczy. Najlepsza jest teoria z rockmetal; że dziewczyna zabroniła Reznorowi to grać. Inne ciekawe pomysły to pisanie o I am Afraid of Americans jako coverze Bowiego. Perła: La Mer z gościnnym występem kontrabasisty. Revolution Action zostało Revolution Actions. Nie wiem kto osiągnął dno absolutne, Wyborczej poszło dość dobrze, autorka koncentruje się na tym jak daleko miała z Bydgoszczy do Poznania, ale zauważa, że niektórzy fani to nawet z Krakowa przyjechali! Popatrz pani…ja nawet z Lublina znam jednego. Fajne jest „Koncert otworzył utwór „Home”, potem poleciało „Head Like A Hole”, podczas którego część publiczności wpadła w ekstatyczny taniec wudu.” Według dziennikarki nikt nie spodziewał się Metal czy Banged and Blown Through. Autorka specjalnie nie kryje się z tym, że nie wie za wiele o NIN i cytuje fragmenty wywiadów z jakimiś przypadkowymi ludźmi, którzy uważają wiele ciekawych rzeczy, np. że za Reptile zespół powinien dostać nagrodę Best Metal Performance. Gdzie indziej ktoś uważa, że Ghosts mają cztery płyty, gdzieś napisali, że Trent ReznER, ktoś słyszał Somewhat Damaged i Hurts. Z roku na rok coraz lepiej, tak trzymać! Na koncercie było dziesięć tysięcy osób, może drugie tyle u nas zainteresowane jest dokonaniami Reznora, więc w skali kraju sprawa wielka nie jest, ale zwykła przyzwoitość nakazuje, żeby napisać rzetelnie. Tylko kto to ma napisać? Stażyści od wszystkiego oczywiście. I piszą. I takie są efekty. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 7

We are so proud of our Buddhism 23 Czerwiec 2009 juriusz 1 komentarz Na początek musiałem pozbyć się betów. Poszliśmy do hotelu. Oczywiście okazało się,

że to ten, pod którym siedziałem ostatnie kilka godzin. Obsługa miała miny wyrażające tryumf, że w końcu poszedłem po rozum do głowy i postanowiłem zostać w ich przybytku. Sprawa nie była prosta, bo pokój był zdecydowanie mały na trzy osoby. Ustaliliśmy, że będę spał na podłodze (która w tym wypadku była kafelkami) i ruszyliśmy na podbój miasta. Nie mam misji pisania wszystkiego minuta po minucie, więc tyle, że zjedliśmy kolację, pooglądali ruiny po zmroku i wrócili do lokalu. Maiko podzieliła się ze mną historią jak bardzo Japończycy mają przejebane, żeby dostać się do kraju Tajów. Ona, chociaż z Japonką ma wspólnego tyle co ja, miała ten sam zestaw problemów co każdy obywatel Kraju Kwitnącej Wiśni: znaleźć kogoś kto poświadczy, że jeżeli popełni jakieś przestępstwa w Tajlandii to on za nią odpowie, jeżeli osiedli się nielegalnie, to ta osoba również weźmie to na siebie. Spędzając czas w ambasadzie Tajlandii dowiedziała się, że król jest autorem wykurwistej ilości pieśni narodowych, które są nośnikami tajskiej kultury i gdyby nie on, to kultura tajska właściwie by nie istniała. Wracając z „Ayuthaya by night” usiedliśmy na jedno w lokalu. Od razu dowalił się lokalny, który wyjaśniał nam, że do Sukhothai najlepiej jechać pociągiem. Pomysł godny rozważenia, tylko brak torów nieco utrudniał jego realizację i deprymował nas. Najbliższa stacja jest w Phitsanulok, jakieś 60 kilometrów od Sukhothai, podobno za wielu fajnych rzeczy tam nie ma. Po dłuższej chwili z panem i zapewnieniu go, że pojedziemy pociągiem, wróciliśmy do hotelu i udali się spać. Poranek był z tych traumatycznych. Po wieczornym upierdliwym Taju trafił się poranny upierdliwy Australijczyk. Napierdalał jak katarynka, oczywiście znał się na wszystkim najlepiej na świecie, miał trzy miliony porad, wszystkie olaliśmy. Zaraz dołączył się Niemiec, który z dumą wyznał, że był w Polsce. My też byliśmy i nam się nie bardzo podobało. On zna dwa piękne polskie miasta. Wrocław i Kraków? zgadywałem, rozważając Wawę i Lublin, zachodni czasem dziwne miejsce odwiedzają Bydgoszcz i Płock! To trzeba iść do specjalisty, będzie trochę kosztowało i zajmie dużo czasu, ale potem powinno się poprawić. Uwolniliśmy się od nich i pojechali na stację. Po drodze była wymiana kasy, która oczywiście pociągnęła ze sobą komplikacje. Dałem walutę, dałem prawo jazdy. Po chwili wrócili: - Your ID - That’s my ID – pokazując na prawo jazdy, które koleś ma w ręce - OK! O

ludzie,

bierzcie

karty

do Tajlandii, bo wymiana kasy to strata czasu. Maiko poszła z jenami, jaja do n-tej, czasu jeszcze więcej poszło. Chcieli trzech podpisów, złożyłem. Pan wrócił, że jeden nie pasuje. Poprawiłem i pasował. Idiotyzm do kwadratu. Oczywiście dworzec na obrzeżach miasta, na butach nie ma mowy. Sam przybytek to biurko i krzesło. Pani sprzedała nam bilet, intrygowało nas, że miał OSIEM stron. Poczekaliśmy sobie z godzinę na autobus, lepiej się poznaliśmy, dałem pety jakiemuś Tajowi, który miał może dziesięć lat. Przyjechał bus, wsiedliśmy i następne ponad sześć godzin w nim. Po drodze jeden z ośmiu biletów wymieniliśmy na obiad. Po przyjeździe do Sukhothai mieliśmy mało pomysłów. Nasz główny opierał się na Lonely Planet i najtańszym noclegu, ale doczepiła się jakaś pani i cholernie chciała zabrać nas do super najlepszego i taniego hotelu. Po krótkiej naradzie daliśmy się. Wybór nie był zły, za 400 dostaliśmy giga pokój. Seta trzydzieści z kawałkiem na twarz. Pokój taki, że można było grać w kręgle. Lokal nazywa się Baan Thai i chyba jest dość popularny. Poszliśmy na targ, gdzie udało znaleźć się wegetariańską kolację. To były przebłyski taniej Tajlandii, pad thai – hit wegetariański Tajlandii (Maiko również podziela moją koncepcję żywieniową) po 25 bahtów, shake na deser za 10, szaleć można na całego. Jedna z rozmów z Barą: To prawda, że Kaczyński nie ma konta? I mieszka z mamą i z kotem – załatwiłem całą sprawę w jednym zdaniu. Ech, nadal jesteśmy dzięki nim słynni. Wsparliśmy lokalną przedsiębiorczość, odkryłem przy tym, że te flakony co mają w 7/11 są w także w wersji żółtej i czerwonej. Oczywiście woltażu nadal nie było, ale badania wykazały, że żółta jest słabsza, czerwona zaś najmocniejsza. Wtedy tego nie wiedziałem, więc model żółty ukoronował ten umiarkowanie interesujący dzień. Pozbieraliśmy się szybko (na tyle na ile szybko są w stanie zebrać się trzy osoby, to było moje odkrycie, że jednak trójce zajmuje to więcej niż jedynce), zjedli śniadanie w ogrodzie (serek topiony, jogurt, jakaś lokalna wariacja na temat pieczywa, banany) i udali na przystanek w stronę parku Sukhothai. Autobus spokojnie stał i czekał aż się zapełni, ale pośpiechu z ich strony nie było. Z naszej owszem, bo jednak im wcześniej tym lepiej, a najlepiej to zacząć jak najwcześniej, póki jeszcze nie wali z nieba lampa. Tu niestety dochodziła 10, a na miejsce dotarliśmy już bliżej 11, czyli idealna masakra. Wiedzieliśmy, że trzeba pożyczyć rowery, bo teren ogromny i nie ma mowy, żeby na butach tam łazić. Niestety dopiero potem doczytałem w mym Lonely Planet, żeby broń Buddo nie pożyczać tych, które wciskają zaraz na przystanku autobusowym, bo są kiepskie, a za dokładnie tyle samo można pożyczyć przy wejściu. Widać było, że hit to nie będzie, ale znowu nie kupuję na lata, tylko biorę na chwilę, jeżdżę i oddaję. Niestety, nawet na chwilę fajnie mieć rower z hamulcami. Maiko jeszcze miała trochę zahamowań, ja i Bara zero. Kolejne rozczarowanie przeżyliśmy

przy kasie. Bilety miały kosztować 70 bahtów. Do końca 2008 chyba właśnie tyle kosztowały, ale wprowadzono nowe ceny, chyba specjalnie na nasz przyjazd. 350. TRZYSTA PIĘĆDZIESIĄT BAHTÓW OD OSOBY! Plus dziesięć za rower, co już brzmiało jak dowcip wobec 350. Z jednej strony wierzę, że te pieniądze pójdą na konserwację zabytków, z drugiej to jest jawne przegięcie. Wiem, że atrakcja klasy światowej, ale litości! Podzielono to na kilka części, można kupić bilet tylko na którąś z nich, ale marzyłem o tym Sukhothai od dawna, trochę szkoda przelecieć pół świata i nie wejść. Podłamani rozpoczęliśmy zwiedzanie. Część edukacyjna: Sukhothai znaczy Świt szczęścia. Założone w 1238 przez następne 140 lat było stolicą tego co wówczas było Tajlandią. Do dzisiaj odgrzebano 193 świątynie, zajmują 70 kilometrów kwadratowych, czyli jest to duże. Wiele z tego co odgrzebali słabo się ogląda, w sensie został jakiś kawałek kolumny, czy zarys Buddy i liczą ci to jako świątynię. Takich, które naprawdę trzeba zobaczyć jest z dziesięć. Znaczy oczywiście wszystkie są warte uwagi i oferują bezcenną możliwość zapoznania się ze światowym dziedzictwem kultury, ale chyba nawet najbardziej fanatyczny Buddysta nie będzie robił 193 sztuk. Pisać o świątyniach to trochę jak tańczyć o architekturze (Frank Zappa, nieco zmieniony), więc umówmy się, że ogólnie są dość dobre, poziom zatłoczenia ludźmi zmienny – w tych bliżej wejścia dość duży, im dalej tym lepiej. Jeździliśmy sobie spokojnie między kolejnymi świątyniami, hamowali robiąc kółka albo wjeżdżając w drzewa. Najbardziej dziwiło nas, że w punktach kontroli biletów wierzyli nam na słowo. Zatrzymujemy się, chcemy wyjmować bilety, a tu pan „a, macie ten na wszystkie strefy? Jedźcie sobie!” i nie patrzy nawet. Raz czy dwa to można zrozumieć, ale oni wszędzie tak! Skandal! Można było kupić ten najtańszy, ale postanowiliśmy ustanowić wysokie standardy moralne, które nie pozwoliły nam na oszukanie światowego dziedzictwa UNESCO. No i jak kupowaliśmy bilety to nie wiedzieliśmy, że tu jest taki poziom zaufania do drugiej osoby. Najbardziej buty nam spadły, gdy podjechaliśmy pod wzgórze, na którym stał (niespodzianka!) Budda. Wzgórze wysokie, oczywiście jest gorąco (wiem, że dość często to piszę, ale na wypadek gdyby ktoś zapomniał). Zanim zsiedliśmy z rowerów to pan policjant wyskoczył z budki i mówi, żebyśmy sobie postawili tam w cieniu, on nam popilnuje. Częstuje wodą, najpierw mamy lekkie opory, bo jest jedna szklanka, z której piją wszyscy, ale tak bardzo mu zależy, że nie wypada odmówić. Zresztą chciało nam się pić, a to co mieliśmy w butelkach to już przegotowane. Poszliśmy na górkę, nacieszyli wspaniałym Buddą, schodzimy, a ten do nas, żeby koniecznie się napić. Pijemy jego wodę, on zachwycony, przyjeżdżają następni turyści, on wita ich jak nas przed chwilą. Poprosił, żeby mu się wpisać do księgi, wpisaliśmy się, on zachwycony, przyniósł bryłę lodu, żebyśmy sobie wrzucili go za koszulki i na rozpalone głowy, ogólnie zdurniali staliśmy i bawili się tym lodem. Nic za to nie chciał, najmilsza policja świata. Poczekaliśmy do zmierzchu, zrobili dość dużo obowiązkowych zdjęć przy zachodzie słońca i wrócili do New Sukhothai. Tam powtórzyli schemat z dnia

wcześniejszego i wrócili do hotelu. Znalazłem sobie „Once there was a war” Steinbecka i oddałem lekturze. Rewelacja, zasypiałem, ale żal mi było odłożyć, więc ciągnąłem ile dałem radę. Wydarzyło się to wszystko 14 lutego. Na szczęście jedyne co widziałem z Walentynek to dziewczynkę z drucianymi kwiatkami i jeden plakat w 7/11. Tym samym były to najlepsze Walentynki w moim życiu. Rano wybyliśmy w stronę stolicy północy Tajlandii, czyli Chiang Mai. Jest to drugie co do wielkości miasto Tajlandii. Fajna dysproporcja, bo ma 250 tysięcy ludności. Opinię ma rewelacyjną, stolica północy, małe i przyjemne. Drogę uprzyjemniono nam filmem tajskim, były angielskie podpisy. Niestety siedziałem dość daleko, ale wyglądało to bardziej na serial, trwało jakieś 50 minut. Przypadek medyczny dość ciekawy: pani jest w zaawansowanej ciąży i leży w szpitalu. Lekarze stawiają jej wybór: albo utną jej nogi i będzie mogła urodzić dziecko, albo usuną dziecko, a zachowają jej nogi. Dość długo się zastanawia, rozmawia z rodziną, przyjaciółką czy też kuzynką, która przekazuje jej cenną myśl: dobry mąż jest jak wygrana na loterii. I ta mądrość sprawia, że pani już wie jak wybrać, traci nogi, rodzi dziecko, ostatnie sceny: leży w szpitalu, cała rodzina dookoła niej, wszyscy bardzo szczęśliwi, a ona bez nóg to już najbardziej. Wybór oczywisty, w końcu nogi jej odrosną, a dziecko można mieć raz w życiu. Poza tym jak się ma dwójkę dzieci (relacje wiekowe między nimi, a mamą sugerowałyby raczej siostrę) to jak można nie chcieć trzeciego? Potem poprawili z „Underworld Evolution” w tajskim dubbingu, ale nawet to nie zamaskowało smutnego faktu jakże chujowy jest ten film. Nawet Tajowie wydawali się znudzeni. Największym odkryciem podróży było to, że w autobusie nie było toalety. Krajobrazów brak, jakiś piach i krzaki. Gdy próbowaliśmy ustalić gdzie jesteśmy to nie szło, dworce wszystkie takie same, oczywiście nie pisano nazwy miasta, więc tak sobie zgadywaliśmy „O, to chyba Lampang, bo dużo osób wsiadło, a mamy to na mapie jako duże”. Popołudnie, Chiang Mai, dworzec. Miły azjatycki zwyczaj budowania dworców kilka kilometrów od centrum pozwolił na rozpoczęcie pobytu w mieście od zapoznania się z lokalnymi autobusami. Samo centrum może nie prześliczne, ale przefajne, kompaktowe jak to ładnie określają w Lonely Planet. W miarę szybko udało się ustalić gdzie jest Julie’s Guesthouse. Niestety, full. W pobliżu był jakiś Same Same Guesthouse. Nie był to hit Tajlandii, ale znowu bez dramatu, to w jakimś sensie cenne doświadczenie móc posłuchać odgłosów ulicy. Było wifi, był też fajny dach, gdzie znajdowały się (pewnie nadal tam są) prysznice i miejsce do palenia. Uwaga, dało się tam też pić! O wiele później dowiedziałem się, że najlepsze miejsce w Chiang Mai to Spicy Thai. Problem, że trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, bo hostel ten został wybrany najlepszym hostelem świata na www.hostelworld.com, czyli najpopularniejszej stronie do szukania sobie noclegów i każdy by chciał. Spacer po jednej z atrakcji czyli nocnym targu bardziej podobał się żeńskiej części drużyny niż mnie, oczywiście ciekawe, wzbogacające, ale jakoś spokojniej podszedłem do sprawy

pamiątek. Trafiają się całkiem fajne rzeczy, ale wizja tachania tego ze sobą średnio mnie podniecała. Hitem i naszym obiektem pożądania numer jeden została figurka żaby z patykiem w pysku. Celem zabawienia się wyjmujemy patyk i jeździmy nim żabie po grzbiecie. Dźwięk, który powstaje ma przypominać kumkanie. Nawet działa, żaby dostępne są w wielu rozmiarach i kolorach, więc każdy z pewnością znajdzie model odpowiadający jego standardom estetycznym. Sami nie zwrócilibyśmy na to należytej uwagi, ale ludność lokalna głowę na karku ma, zapał do handlu jest, liczyć w miarę potrafią, więc przemierzają miasto i dopadają kogo się da i próbują sprzedać swoje cuda. Początkowo to nawet ciekawe, bo noszą stroje plemion górskich, ale dość szybko przestaje tak bardzo fascynować; są dość upierdliwi, gdy jesz to widok pani, która z uśmiechem debila przychodzi do ciebie i gra ci przy uchu na żabie nieco irytuje. Z targu wróciłem z „East of Eden” za jedyne 50 bahtów. Na końcu tych wynurzeń nieco więcej na temat. Nie wiem dlaczego kretyni mają zwyczaj pisania cen flamastrami na książkach. Nawet klimatycznie to wygląda, ale mimo wszystko, na dłuższą metę aż boli patrzeć. Mieli też „Seeing” Saramago, na które poluję od jakiegoś czasu, ale cena dość wysoka, a wydanie takie ładne, że szkoda byłoby mi potem gdzieś zostawić, na wymianie byłbym stratny, udowodniliby mi, że to kiepski pisarz, bo mało popularny. Późniejszym wieczorem miałem randkę z butelką ryżówki, bo tak jakoś niespecjalnie minął dzień. Dołączyło do niej dwóch zawodników z Wielkiej Brytanii, z wkładem własnym w postaci piwa. Nie wiem czy bardziej było ciemno, czy bardziej byliśmy najebani, ale gdy spotkałem rano dwóch facetów to chwilę ustalałem czy to oni, czy nie. Oni też nie byli pewni, zapytali wprost czy przypadkiem nie pili tu ze mną wczoraj. Ponownie się sobie przedstawiliśmy, albo może i po raz pierwszy. Znaczenia wielkiego to nie miało, bo oni wybierali się na trekking. Idea trekkingu w Tajlandii północnej polega na tym, że idzie się do biura, wykupuje wycieczkę i wali w góry między plemiona górskie. Pokazują nam plemiona, najczęściej Hmong, Karenów lub Akha i opowiadają o ich zwyczajach. Blaski: można zobaczyć naprawdę ciekawe rzeczy i niemało się nauczyć, spacerujemy lub jeździmy po ciekawych terenach, gdzie naprawdę nie ma za wiele cywilizacji. Minusy: trekking to wielki biznes, na którego egzystencji opiera się egzystencja wielu lokalnych przewodników i biur podróży. Jeżeli pójdziemy z miejsca takiego jak Chiang Mai to istnieje poważne ryzyko, że trafimy do miejsca, w którym turyści są codziennie, a ludność lokalna wdziewa stroje plemienne po to, żebyśmy sobie z nimi zrobili zdjęcie, autentyzmu za wiele nie ma. Temat powróci za mniej więcej trzy dni. Na razie wybraliśmy się na zwiedzanie miasta, z naciskiem, dla odmiany, na liczne świątynie buddyjskie. Już przy pierwszej wygraliśmy tuktukowca, który zaoferował, że nas obwiezie po kilku w zamian za 150 bahtów za trójcę, czyli 50 od głowy. Nie brzmiało źle, przedstawił nam plan, który wydawał się uczciwy: robimy sześć świątyń i dwa sklepy, bo on tam dostaje kasę za przywiezienie turystów, oczywiście nie musimy niczego kupować. Rozważyliśmy tę opcję podczas zwiedzania świątyni numer jeden. Tu szczególnie urzekł nas „buddyzm dla

bogatych” – na schodach świątyni siedzą sprzedawcy i mają klatki z ptakami. Chyba chcieli 300 bahtów, za to dostajesz klatkę i możesz zwrócić biednemu zwierzęciu wolność. Pewnie w 20 minut później łapią go znowu i wraca do klatki, by zarobić kolejne trzy stówy. Albo poszli krok dalej i zwierzę zostało tak wytrenowane, że samo wraca – takie małe, tajskie perpetuum mobile. Nie wiem na ile pomysł chwycił, bo nie widziałem, żeby ktoś inwestował w ptactwo, ale skoro siedzą to pewnie da się z tego wyżyć. 50 na twarz nie brzmiało źle, zgodziliśmy się jechać z panem. Zaczęło się świetnie, jakieś dwa, położone kawałek od centrum przybytki. Może kasku nie zrywały, ale zawsze miło oglądnąć jakąś stupę. Niestety, potem zapanowała tendencja dołująca. Dwa sklepy odwiedziliśmy niemal z uśmiechem na ustach, w pierwszym pokazano nam jak farbuje się jedwab i jak ciężko Tajice na zapleczu muszą pracować na krosnach w stylu XIX wiek. Mieli jedwabniki w różnych stadiach rozwoju, ogólnie część mocno edukacyjna. Oczywiście obok były efekty tej pracy, ceny raczej cięższe, ale przecież obowiązku kupowania nie ma. Kolejne dwa sklepy już z mniejszym zapałem przechodziliśmy, na etapie piątego mieliśmy serdecznie dosyć. Uznaliśmy, że jak już go mamy, to dziewczyny pojadą na dworzec po bilety, bo kawałek jest. Dworzec przeszedł, ale zanim dotarliśmy do kolejnej świątyni to przerobiliśmy jeszcze jeden sklep. Asortyment wszędzie cudowny, rzeźby, figurki, pierwsze miejsce wełna kaszmirowa. Na szczęście nie padło na mnie, ale zawsze miło popatrzeć jak wytrenowany sprzedawca opowiada pani z USA, że w Indiach każdy ma taki szal i że jest to rzecz, która owszem, jest droga, ale „kupujemy to pewnego dnia, a potem służy nam dwadzieścia lat, jak mało co innego”. Powtórzę się sprzed lat, w Indiach wyjaśniono mi, że prawdziwa wełna kaszmirowa jest tak droga, że nie ma mowy, żeby ktoś miał sklep jej pełen, jest jej mało, bo robiona powinna być z sierści zbieranej z koziego podgardla, czyli z koziołka wiele nie będzie, do tego robota iście benedyktyńska. A co do wytrwałości…chwała, że tylko te ich szale mają taką żywotność, gdybym tu zebrał sobie wszystko co miałem przez ostatnie dwadzieścia lat, to wysypywało się oknami. Widząc, że wiele z tego nie będzie zasugerowaliśmy powrót w okolice świątyń bardziej centralnie położonych. Tam chcieliśmy mu podziękować, ale ubiegł nas historią o tym, że zadzwoniła mu komórka i musi jechać odebrać córę ze szkoły. Jak to usłyszałem to przypomniał mi się tytuł filmu „Buddha collapsed out of shame”, chociaż to o Afganistanie. Znaleźliśmy miejsce zwane Monk Chat, siedzą mnisi, można się dosiąść i porozmawiać z nimi na tematy dowolne. Pomysł genialny, niestety nie wymiatają po angielsku, więc koncepcji samsary raczej nie porozpatrujemy, ale zabawy trochę jest. Najpierw mieliśmy takiego dość poważnego, więc szło powoli, dowiedzieliśmy się, że za dotknięcie kobiety mnich ma wylot z zakonu. Kusiło mnie namówić dziewczyny, żeby na niego opadły i załatwiły mu kilka lat mnichowania. Okazało się, że jest z Sukhothai, bardzo ucieszył się, że tam byliśmy, jeszcze bardziej,

że nam się podobało. Zanim opowiedzieliśmy skąd jesteśmy to pojawił się jego kolega, znacznie młodszy i bardziej wyluzowany. Z Czech jesteś? Petr Cech! Chelsea! Bramkarz! Książki? Znacie Harrego Pottera? Znamy, ale wy tu znacie? Tylko pierwszy i siódmy tom, reszty nie ma tajsku, ale znam zaklęcia – zaczął udawać, że dzierży różdżkę i drze się – LEVIOSA! EXPELIARMUS!!! Dowiedzieliśmy się, że nie mogą uprawiać sportu, ale wolno im oglądać. Wydawało się, że ten zakaz dodatkowo pogłębia ich cierpienia, bo tego młodszego to po prostu widziałem w ataku, a starszego na bramce. Mogą też korzystać z netu, ale w celach edukacyjnych, nie rozrywkowych, te na ich szczęście nie zostały sprecyzowane. Dla mnie internet to jedna wielka nauka. Bez tego, tak jak Lem, nie wiedziałbym ilu idiotów jest na świecie. Nie wiedziałbym też jak daleko posunięty jest wtórny analfabetyzm wśród rodaków, ani co potrafią zrobić dwie panie z jednym kubeczkiem, albo jedna pani z jednym węgorzem, czy też pan z karpiem. Na co nie wejdą w necie to na pewno będzie edukacyjne. Bara próbowała popytać o Sri Lankę, ale bariera językowa nas pokonała. Chcieliśmy pogadać o cierpieniu (dukkha w sensie), ale młody wszystko rozkładał swoim śmiechem, jakby dawał nam do zrozumienia, że to wszystko pierdoły i po co tracić czas. Mały Budda, ale o wiele fajniejszy, widać było, że nas nie lekceważy, ani nie robi sobie jaj, tylko jest na takim poziomie świadomości, że może sobie nie zaprzątać głowy problemami świata współczesnego. Po dobrych czterdziestu minutach z mnichami ruszyliśmy w stronę miejsca zamieszkania, tematy z nimi poruszone co chwilę powracały, jakby każdy zastanawiał się czy powiedział coś mądrego TAKIM ludziom. Oni pewnie mieli to wszystko w podogoniu i byliśmy dla nich tylko kolejną edycją turystów, którym mogli poprawić humor dzięki poświęceniu im czasu. Ale monk chat potęga, nie jestem w stanie wyjaśnić dlaczego, ale wybitnie nam się podobało. Gdy tylko nadarzała się okazja, to poważny powtarzał „I am so proud of my buddhism”. Wzruszające to było, mówimy, że dla nas to ciekawe, że wiemy coś tam o Buddzie, że byliśmy w Ayuthai, że ciekawe, że interesujące, że buddyzm fajny, a ten co chwilę „I am so proud of my buddhism” i widać było, że nie nauczył się tego na automacie, tylko naprawdę był dumny, że przynależy do tego wyznania. Nigdy nie widziałem niczego takiego wśród chrześcijan (no trochę Przystanek Jezus może), ci zawsze rozwijali swoje wypowiedzi i wyjaśniali mi jak bardzo jest ze mną źle, że mam inny pomysł na życie i zaświaty, a ci tutaj zero indoktrynacji, fajnie, że przyszedłeś. Co ja w ogóle, oni nawet nie chcieli rozmawiać, tylko wyjaśnić, w czym nie rozumiem Jezusa. Ostatni, którzy chcieli rozmawiać to byli w Dublinie na krawężniku, mieli Koran i podpis, że wyjaśnią, że nie są terrorystami jeżeli tylko z nimi pogadamy. Tego się akurat domyślałem, więc nie siadałem.

Spacery po mieście zaowocowały znalezieniem rzeczy z dawna reklamowanych, czyli skserowanych przewodników po krajach ościennych. Cena to jakieś 30% oficjalnej, niektóre mapy wyglądają jak podcieracz, ale ogólnie da się z tego korzystać. Brzydząc się tak jawnym naruszeniem własności intelektualnych wydawnictwa Lonely Planet kupiłem oryginalne wydanie „Thailand. Laos. Cambodia. Vietnam. The Greater Mekong”. Kurwa, tego już nie mogliście skserować? 480 bahtów stargowane z 500 wsiąkło w kasę księgarni jak krew w piach. Odbiłem sobie w Gecko Books, sprzedałem mój „Ostatni seans filmowy” za 30 bahtów. Kupiłem u nas za 2,99 PLN, przeczytałem ja i Maiko, więc do przodu. Pan mnie zaskoczył, bo popatrzył, zapytał co to, a gdy się dowiedział, to powiedział, że uwielbia i że głupio mi oferować tak mało za tak wspaniałą książkę, ale autor niestety nie jest popularny i dla niego to też nie interes życia. Panie, bierz pan, przejechało pół świata, nie będzie wracało, za 10 też bym dał, może się komuś przyda do czegoś. Przy okazji, Chiang Mai pełne jest antykwariatów, znaleźć można naprawdę bardzo dużo bardzo ciekawych rzeczy. Z cenami bywa różnie, ale przecen nie brakuje i za góra 100 bahtów coś możemy wytargować. Oczywiście króluje język angielski, ale i po polsku da się coś wyhaczyć. Problem: gdy chcemy kupić to języki inne niż angielski mają ceny dość mocno wywalone – „bo to taki rzadki język, ciężkie do zdobycia”. Natomiast gdy chcemy sprzedać to jęczą „ech, ale to taki egzotyczny język, nikt mi tego nie kupi, ja w sumie nie chcę tego”. Ten chłop był zdrowy na umyśle, ale z Azjatami to życzę powodzenia. Inna wzruszająca rzecz to wycenianie książek patrząc na to ile ma stron. Tym sposobem za 1984 Orwella nie dostaniemy za wiele, więcej za jakiś bełkot kryminalny na 600 stron. Ewentualnie gdy przyjdziemy z 1984 to nam powiedzą, że za mało stron, gdy będziemy chcieli je kupić to, że to wspaniała pozycja literatury światowej i dlatego takie drogie. Ogólnie nie jest lekko, ale plus wielki, że niemal wszędzie coś sensownego do czytania da się zdobyć. Następny dzień to ciąg dalszy zapoznawania się ze świątyniami Chiang Mai. Mają ich ponad trzysta, więc jest co robić i nuda nie grozi, chociaż zależy jak tę zdefiniujemy. Wybór padł na jedną z ważniejszych, czyli Wat Phrathat Doi Suthep, a po ludzku: ta na wzgórzu. Nie ma co się powtarzać, standard azjatycki, czyli dojazd na miejsce z lekka skomplikowany, wejście po schodach do lokalu, miała być panorama miasta, nie było, bo albo smog albo mgła je pokrywało, w tył zwrot i radosna zabawa z taksiarzami, żeby wrócić. Pięć kilosa obok była jakaś wioska niby trekkingowa, ale przewodnik ostrzegał, że to raczej targowisko. Po chwili zastanawiania się, postanowiliśmy to zlać i oddali jakże relaksującemu w temperaturze nie wiem ilu stopni łapaniu transportu powrotnego. Coś

się trafiło, tłok i mała kłótnia o cenę – oni tak mają fajnie, że umawiacie się, jedziecie, a potem nagle mówią, że myśleli, że 50 to jest 60 i jednak chcieliby więcej, najlepiej z napiwkiem na poziomie 50% ceny. Na szczęście nie wydzierają się, ale wkurwić to potrafi. Chiang Mai jest szczególnie wściekające, bo wszyscy tam walą, bo niby najfajniejsze co jest na północy kraju. W efekcie cwaniaków i oszustów nie brakuje, a zwiedzanie mimo całkiem ładnej okolicy nie zawsze jest super mega przyjemne. W centrum odkryliśmy, że większość atrakcji mamy za sobą, wizja kolejnych świątyń raczej odrzucała, więc postanowiliśmy udać się na tajski masaż. Lonely Planet sugerowało kilka miejsc, ulica sugerowała setki, wybraliśmy sobie hit absolutny: masaż w więzieniu, „Brokedown Palace”. Idziemy do więzienia, z zewnątrz wygląda całkiem ciekawie, na murach jakieś radosne malunki, mniej radosny drut kolczasty. Niestety w samym więzieniu absolutny full, ale wysłali nas do zaprzyjaźnionego miejsca, gdzie również masują więźniarki, a jest milej. Ech, chcieliśmy w pierdlu, taki „Midnight Express” klimat najlepiej. Poszliśmy gdzie skierowali, sprawdzili, czy nie kłamią, ale rzeczywiście, też więźniarki. Chwila czekania, kazały się przebrać w sarong. Stoją cztery komputery, można sobie na necie usiąść. Genialne, czas się nie dłuży, mogliby u nas w ZUSie na przykład zrobić, tylko ze dwie setki by trzeba było postawić (zakładając optymistycznie, że petenci potrafią coś osiągnąć na komputerze). Przywdziałem, wychodzę, a kobieta na mnie taaaakie oczy, że źle, że tyłem do przodu, na lewą stronę, wiąże się to inaczej. Wróciłem, przebrałem, zawiązała mi, bo to już mnie przerastało. Następnie umyła nam nogi, durnie się trochę czułem, Azjatka niczym Maria Magdalena klęczy i myje mi nogi. Potem przejście do dania głównego, wchodzimy za zasłonkę, kładziemy się, pani polewa olejkiem i zaczyna maltretować. Mnie się trafiła maluteńka nawet jak na standardy tajskie, ale widać było, że zna się na anatomii, poskakała mi po plecach, połamała nogi i ręce, nierzadko naciskając tylko kciukiem jakieś miejsce wywoływała dość ciekawe reakcje. Potem wymieniliśmy uwagi, okazało się, że podczas masażu mieliśmy w głowie tę samą myśl: za co ona siedzi i czy umie zabić jednym ciosem i czy zaraz mi tego nie pokaże. Było cudnie, wychodzi się wysmarowanym jakimś eukaliptusem od stóp do głów, zrelaksowanym i jakoś tak ogólnie przyjemniej. Niestety, uczucie to dość szybko przechodzi, dla nich to lepiej, bo stada turystów przychodzą wielokrotnie. Ciekawe czy można się uzależnić od chodzenia na masaże. Impreza kosztowała 180 za godzinę, czyli z jednej strony nie jakoś bardzo dużo, z drugiej to Tajlandia, więc to już całkiem słuszna kasa. Idea jest taka, że panie będące u końca wyroku pracują jako masażystki, co ma je nauczyć tego, że można być członkiem społeczeństwa, żyć i zarabiać uczciwie. Pewnie ich przemyślenia są w stylu „kurwa, kiedyś w dzień to potrafiłam nakraść na 10000 bahtów w godzinę, a teraz skaczę po jakimś tłustym chuju i dostanę jakąś żałosną stówę za godzinę, to ma być życie? Kpiny!” Panie wyglądały na nieco rozczarowane, że nie daliśmy im żadnych bonusów, ale jeżeli

się ma budżet na poziomie 600-700 bahtów na dzień, to 180 nieźle targa kieszeń, chociaż przyznam, że robiły takie shrekowe oczka, że do dziś mam wyrzuty i budzę się w środku nocy z myślami „ty bucu, pięciu złotych biednej kobiecie nie dałeś, przez takich jak ty program resocjalizacji potem nie wypali, a ona wróci do rozpusty”. Po chwili zderzono nas z jeszcze bardziej konkretną kwotą; o ile znaczki do Europy to skromne 15 bahtów, o tyle dziewczyna przede mną chciała wysłać paczkę do Grecji i pan przyniósł tabelę z chorymi cenami. Nie jestem pewien czy dobrze zrozumiałem, bo wyszło, że za kilogram przesyłki trzeba zapłacić DWA TYSIĄCE BAHTÓW! Ktoś mi potem mówił, że fakt, pierwszy kilogram jest zajebiście drogi, ale każdy następny tańszy i jak się wysyła dwadzieścia kilo to wychodzi rozsądnie. Rozważałem wysłanie kilku koszulek, żab, bransoletek czy innych bzdur, ale jednak nie dziesięć kilo, a kilka sztuk. Pomysł ten porzuciłem po usłyszeniu cennika poczty tajskiej. Posnuliśmy się po tym Chiang Mai, jakieś świątynie desperacji, jakieś jedzenie, w końcu wrócili do miejsca zamieszkania. Wieczorem spotkałem na dachu Amerykanina z Alaski, który okazał się być fanem Palin, czyli nigdy nie wiesz jaką postać może przybrać schorzenie psychiczne. Rozumiem lokalny patriotyzm, rozumiem radość, że człowiek z twojego stanu kandyduje na vice, rozumiem McCain, ale cholera, Palin? Jakby ktoś z Białegostoku przeżywał ekstazę z okazji Kononowicza. Do tego jeszcze dowiedziałem się, że bohater „Into the Wild” to kretyn był, że sobie nie dał rady. Tak próbowałem coś, że ten film to nie do końca jest o tym jak sobie dać radę w krzakach na Alasce i rozumiem, że z punktu widzenia survivalu to nie błysnął formą, ale myśli, które towarzyszyły mi przy oglądaniu tego dzieła były z nieco innej kategorii niż to jakie jagody należy jeść, a jakich nie. Potem jeszcze ponarzekał, że oni mają przecież tyle przyrody, a co chwilę jacyś kretyńscy zieloni blokują inwestycje w stylu fabryka czy kopalnia. Taaak, po co wam to, zabetonujcie Alaskę, zróbcie hajłeje i dopiero będzie fajnie. Specjalnie nie chciało mi się kłócić, koncentrowałem się na piwie i tematach neutralnych. Z tym oczywiście też były kredki, sklep hotelowy zamknął się o 22. Walimy więc do pochłoniętej tajską telenowelą obsługi, żeby nam jeszcze po dwa na twarz sprzedała, bo chcemy sobie posiedzieć. Okazało się, że oni nie mają kluczyka od lodówki, ma go właścicielka. Wysłali mnie do jej pokoju, ta wyszła w ręczniku i wkurwiona, klucza nie chciała dać nikomu, otworzyła i sprzedała dwa piwa. Po chwili fan Palin mógł przerobić ten sam scenariusz. Że też się nie nauczyli, że blada twarz żyje w nieco innych godzinach niż żółta i z tej okazji można zarobić na piwie trochę więcej o 23 niż o 9 rano. Z powodu tych jakże niesprzyjających okoliczności, a także, bo było nudno, a dwie Francuzki nie wniosły wiele do profilu imprezy, o jakiejś w miarę ludzkiej poszedłem spać. Następnego dnia przyszło nam się rozstać, Bara musiała wracać do Bangkoku, my jechaliśmy na północ. Trochę to wszystko potrwało, w końcu udało nam się

kupić bilet na 15:00, posiedzieliśmy sobie na dworcu dobrą godzinę. Wizyta w łazience zaowocowała odkryciem automatu z kondomami. W paczce dwie sztuki, kosztowały dziesięć bahtów. Ależ to musi być adrenalina używać tego, powinni się reklamować, że dla ludzi, którzy kochają ryzyko. Niestety gastronomii na dworcu nie udało się znaleźć, ale na szczęście są zupki w wielkich kubłach, pani zalewa nam to wrzątkiem, łyżka w zestawie i szamamy. Pychota to nie jest, ale zawsze jakaś alternatywa dla głodówki. W końcu przyjechał autobus i pojechaliśmy. Przez następne sześć godzin mogliśmy sobie dość poważnie poczytać, a gdy się ściemniło to lepiej się poznać i porozmawiać sobie. W końcu koło 22 osiągneliśmy Nan. Z taką nazwą powinni nawiązać współpracę z chorwackim Nin. A najlepiej z wiadomym zespołem. Obiecane nieco więcej na temat East of Eden. Jest to jedna z najlepszych rzeczy jaką w życiu czytałem, zastanawiam się cały czas czy nie najlepsza. Mało co czytało mi się z taką przyjemnością w oryginale. Steinbeck chyba podpisał pakt z diabłem, że w tak krótkim czasie napisał coś tak wspaniałego, tak złożonego i pełnego odniesień. Jeżeli ktoś tylko widział film to mało wie o książce, może jakieś 20% filmu ociera się o pierwowzór. Ponieważ mało znam osób, które miały przyjemność i w imię popularyzowania rzeczy genialnych, oto kilka cytatów, może kogoś zachęcą do lektury. Fabuły raczej za wiele nie zdradzają, a pokazują jakie cuda można znaleźć. Najpierw z wiki: To a monster the norm must seem monstrous, since everyone is normal to himself. And this I believe: that the free, exploring mind of the individual human is the most valuable thing in the world. And this I would fight for: the freedom of the mind to take any direction it wishes, undirected. And this I must fight against: any idea, religion, or government which limits or destroys the individual. I can understand why a system built on a pattern must try to destroy the free mind, for that is one thing which can by inspection destroy such a system. Surely I can understand this, and I hate it and I will fight against it to preserve the one thing that separates us from the uncreative beasts. If the glory can be killed, we are lost. It would be absurd if we did not understand both angels and devils, since we invented them. It takes great courage to back truth unacceptable to our times. There’s punishment for it, and it’s usually crucifixion. Maybe you’re playing a part on a great stage with only yourself as audience. [The Hebrew] word timshel — Thou mayest — that gives a choice. It might be the most important word in the world. That says the way is open. That throws it right back on a man. For if Thou mayest — it is also true that Thou mayest not… [Thou mayest] makes a man great, that gives him stature with the gods, for in his weakness and

his filth … he has still the great choice. He can choose his course and fight it through and win. There’s nothing sadder to me than associations held together by nothing but the glue of postage stamps. If you can’t see or hear or touch a man, it’s best to let him go. With a few exceptions people don’t want money. They want luxury and they want love and they want admiration. Every man has a retirement picture in which he does those things he never had time to do — makes journeys, reads the neglected books he always pretended to have read. All colors and blends of Americans have somewhat the same tendencies. It’s a breed — selected out by accident. And so we’re overbrave and overfearful — we’re kind and cruel as children. We’re overfriendly and at the same time fightened of strangers. We boast and are impressed. We’re oversentimental and realistic. We are mundane and materialistic — and do you know of any other nation that acts for ideals? We eat too much. We have no taste, no sense of proportion. We throw our energy about like waste. In the old lands they say of us that we go from barbarism to decadence without an intervening culture. Riches seem to come to the poor in spirit, the poor in interest and joy. To put it straight — the very rich are a poor bunch of bastards. Can you think that whatever made us — would stop trying? I wypisane przeze mnie, które na wiki się nie załapały: And there is one sure thing about the fall of gods: they do not fall a little, they crash and shatter or sink deeply into green muck. A thing so triumphically illogical, so beautifully senseless as an army can’t allow a question to weaken it. To a man born without conscience a soul-stricken man must seem ridiculous Oldest conviction in the world that the girl you are in love with, can’t possibly be anything but true and honest. People like you to be something, preferably what they are. We gather our arms full of guilt as though it were precious stuff. It must be that we want it that way. Virtue we learn because we are told about it, but sin is our own designing. It’s an excuse and there aren’t enough excuses in the world. You’ll come out of it older but not less confused.

Rejection is the hell fears. Sometimes a man wants be stupid, if it lets him do a thing his cleverness forbids. You can forget me But you said you had already. Do you think I want human? I’d rather be a dog than a human. Indeed, most of vices are attempted shortcuts to love. I hope I’m not so souled as to take satisfaction in being missed. And now that you have to be perfect, you can be good. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 8

All is determination to make it make sense 15 Czerwiec 2009 juriusz 10 komentarzy Przerywając na chwilę wzbudzającą ekstazę odyseję azjatycką, a koncentrując się na sprawach bieżących, czyli percepcja muzyki w kilku wersjach, po pierwsze Selectorrrraaaaa, w sensie Selector Festival. Ogłosili, zobaczyłem co będzie i zdecydowałem się wybrać. Po pierwsze, bo Fischerspooner. Po drugie, bo w Krakowie wielu koncertów nie bywa. Pomyślałem, że jeżeli w tym roku będzie dużo osób, to zrobią i za rok, a wtedy może bardziej trafią w to co lubię. Istnienie grup CSS i New Young Pony Club odkryłem w chwili przeczytania ich nazw na liście wykonawców. W momencie ogłoszenia byłem na drugim końcu świata i nie żyłem tym, co zagra w Krakowie w czerwcu. Dochodziły kolejne grupy, ogólnie wszystko z pogranicza albo spoza moich zainteresowań - Franz Ferdinand, Royksopp, Digitalism, jacyś DJe, których absolutnie i w ogóle nie znam. Vira zrobiła mi edukację muzyczną i odkryłem, że niektórzy z artystów całkiem mi się podobają, inni zaś absolutnie nie. Nie będę odwalał znawcy, bardziej jest to kompilacja czego nasłuchałem się spędzając dwa dni w towarzystwie ludzie, którzy żyją tymi klimatami. 5 czerwca, zebrałem drużynę z dworca i ruszyliśmy na festiwal. Tak jakoś wyszło, że na Dizziego Rascala się spóźniliśmy, trochę umyślnie („to jeszcze po jednym?”), trochę przez pomyłkę („o, już 20:30?”). Podobno dobry był, ale jakoś żyję z tym, że straciłem. Na dobry wieczór najważniejsze, czyli Fischerspooner. 20:45, wchodzimy spokojnie całą grupą (jedenaście osób jeżeli nikogo nie pominąłem) do pierwszego rzędu, co więcej siadamy spokojnie w kółeczku. Aha, czyli rozwału nie będzie skoro na tyle przed koncertem mało kogo on interesuje. 20:55, dobra, wstańmy, coś tam się rusza. 21 właściwie punkt i start. Najpierw Azjata (Ian Pai jak widzę) przeszedł przez scenę, wykonał coś na kształt pokłonu i na bok, gdzie pozostawał z laptopem przez większość

of to now. to

be their small don’t

występu, chociaż czasem coś się poruchał. Potem ruszyła maszyna, na scenie cztery lustra (raczej powierzchnie odbijające z metalu, ale nazwijmy je lustrami, bo krócej) na kółkach i cztery panie. Wyszedł Casey w kapeluszu będącym wariacją na temat lampy i wentylatora. Spokojnie mógłby udać się w tym na jakiś pokaz mody i nawet coś wygrać. Muzycznie szło z laptopa, ale tańce na scenie i Casey w środku tego rekompensowały ten drobny mankament. Na jego chwałę przemawia fakt, że miał kontakt z publiką, wiedział gdzie jest (Mam nadzieję, że celebrowaliście wczoraj dwudziestolecie demokracji? – Tak, ale skoro już pytasz to chcielibyśmy porozmawiać o naturze przemian ustrojowych jakie miały miejsce w naszym kraju). Setowo chciałem właściwie jednego, no dwóch. Drugie to Just Let Go i nie było, a pierwsze to Emerge. Poleciało mniej więcej w środku i zabiło. You wanna cliche? I ‘ll give you a cliche! Dance motherfuckers, dance motherfuckers, dance motherfuckers! Kolejności nie będę przepisywał, ale były takie cuda jak: We are electric, chyba przedostatnie The Best Revenge, Danse en France (tu żywiołowo machał kijem i tłumaczył na angielski), Cloud, Get Confused, Money can’t dance, Fucker, A Kick in the Teeth. Przez cały występ panie energicznie zasuwały po scenie. Tak energicznie, że jednej to aż gacie w kroku trzasnęły. Z innych cennych momentów: sama końcówka i zaczyna mówić (plus minus): dobrze, kręcimy teraz film. Opowiada on o zespole, który się posypał, ale po latach postanowili spróbować jeszcze raz. Ostatnią scenę postanowiliśmy nakręcić w Krakowie, opowiada ona o tym jak to grają wielki koncert po zjednoczeniu się i wychodzą na bis, a publiczność szaleje na ich widok. Taka klisza jak w wielu filmach, np. A Star is Born. Zachowujcie się cliche, skaczcie, krzyczcie jak fani na bisie swojego ulubionego zespołu. Miał cliche jak chciał. Widać było, że dość dużo osób kojarzy ich tak sobie i zwłaszcza na początku cudów na publice nie było. Potem nieco się rozkręciło, pod koniec skakało ze trzy razy więcej osób niż na początku. Dziewczynka koło mnie co jakąś chwilę krzyczała „I love you”, z drugiej strony Vira nieco rzadziej krzyczała „POKAŻ DUPĘ” (obie do niego, żadna do mnie). Pomysłem nowatorskim i przełomowym było postawienie pana fotografa na podwyższeniu przed sceną. Lepiej nawet, dwóch, po jednym na każdą stronę. Skutecznie zasłaniali większości z nas. Nie wiem czy to jakiś medialny potentat wymyślił, czy też organizator, ale byłem pod wrażeniem pomysłu. Właściwie po co wpuszczać publikę, niech zespoły grają dla fotografów. Nie wiem jak on się ubawił, bo miał nieco klimaty meczowe, w kilka osób przekazaliśmy mu żywiołowo, żeby wypierdalał, oczywiście nie posłuchał. Mam nadzieję, że w przyszłym roku postawią ich też w środku sceny, jak zasłaniać to wszystko. O 23 gwiazda dnia, czyli Franz Ferdinand, czyli powód pobytu na festiwalu większości młodzieży. Długo ich nie kupowałem (Franza, nie młodzieży), w końcu na miesiąc przed Selectorą chwyciłem się i machnąłem wszystkie płyty. Dla większości mają unikalny styl, dla mnie ich

twórczość to z pięć pomysłów na krzyż. Fajnie się tego słucha, ale nic więcej, ale na koncert wystarczy. Większość zebranych miało jednak inne przemyślenia na ten temat i tu dla odmiany było piekło koncertowe. Mnie tam latało, że zobaczę ich z połowy namiotu, więc pod barierki się nie pchałem, ale liczni mocno walczyli o miejsca z przodu. Ubawiłem się nieźle, z tego co bardziej lubię to Ulysses, Michael, The Dark of the Matinee, no i oczywiście Take Me Out, którego pan obok mnie wyczekiwał odgrażając się koledze, że jak nie będzie zaraz, to on idzie do domu! Franciszkowi naprawdę się chciało, jego kolegom też. Publika reagowała tak żywiołowo, że nie dziwne, zresztą mnie też ruszyło i powydzierałem się niemało – tu przydało się częste wykorzystanie w tekstach motywu „lala”. Podobała mi się końcówka jak całą grupą tłukli Lucid Dreams, utwór brzmiący całkiem jak nie ich. Do samego zespołu problemu nie mam, ale trochę szkoda, że główną gwiazdą zostało coś tak odmiennego od ogólnie przyjętej linii festiwalu. Już o 1 Royksopp. Znam to tyle, że wiem, że kiedyś mi ktoś włączył i mi się nie podobało. Na żywo mi się podobało, chociaż zapewnianie publiki co utwór, że się ją kocha i że Polska jest wspaniałym miejscem, to pomysł raczej średnich lotów. Za to pani, która śpiewała, która większość koncertu wyglądała jak Heidi, przywdziała na chwilę strój sowy. Nieco gorszy niż ten Alison Goldfrapp, ale i tak wyglądało to cokolwiek intrygująco. Przepadł mi Deadmau5, ciekaw byłem chłopa, który przebiera się za mysz, a poza tym jest z Kanady, ale już na etapie Royksoppa ledwo stałem. Wizja łażenia na drugą scenę średnio mnie pociągała, znacznie bardziej wizja taryfy do krainy taniego piwa (czytaj mego domu). Sobota nieco mnie przerażała, bo wiedziałem, że bajka całkiem inna niż dzień wcześniej i właściwie nic co bym kochał. Waliłem przez to już na 19, bo New Young Pony Club. Dwukrotne przesłuchanie płyty pozwoliło przypuszczać, że może na żywo będzie fajnie. Wpadłem nieco spóźniony, akurat grali cover PJ Harvey, Dress. Miałem wielkie hurra, ale ogólnie mało kogo sprawa interesowała jakoś poważniej. Zaskoczony tym byłem, bo panie grały fajnie, można było wykazać się jakąś aktywnością ruchową, ale niestety, większość z zebranych nie podzielała tego poglądu. Jako jedyne zwróciły uwagę na problem piwny (o którym za chwilę dokładniej): - I think it’s pretty uncool that you are not allowed to bring beer inside and you can’t get drunk properly. Na to zebrani odpowiedzieli w sposób najbardziej sobie znany i wydający im się najbardziej odpowiednim: – YEAH!!! Od dawna wiem, że polska publika jest bezcenna. Wielkie YEAH, że nie można się było napić. Na następnym występie, czyli CSS poszło znacznie lepiej. Kolejne panie, na wokalu Brazylijka o azjatyckim pochodzeniu etnicznym. Tu wszystkich zachwyciło, że nauczyła się kilku słów po polsku. Ilekroć temperatura siadała, to ta rzucała na przykład „biżuterija”,

„temperatura”, „pjerogi” na co ludzie robili „wow!” i bawili się bardziej żywiołowo. Fajne to jest, proste, przyjemne i tyle. Potem już nie miałem z górki, bo o ile płytę Digitalism nawet jestem w stanie przejechać, o tyle DJ setu się bałem. Żebym dał się zaciągnąć na jakiś DJ Set to muszę mieć ze dwa promile we krwi, a tutaj byłem bardzo daleki od tego. No i niejako ku memu zaskoczeniu było nieźle, chociaż od mniej więcej połowy nieco monotonnie. Brunet z duetu wyglądał jakby w poprzednim wcieleniu był zajebistym borsukiem, a potem odrodził się jako muzyk. Pod koniec na scenę wpakowała się żeńska część Skinny Patrini i chwilę potańczyła, ale szybko zdjęli ją techniczni. Po mniej więcej godzinie skończyli. Na koniec został Orbital, na który to wiele osób się napalało, ja w ogóle. Wiem, że dla kogoś kto ich lubi to podobno był to pełen odjazd i spełnienie marzeń, ja nudziłem się okrutnie. Do tego stopnia, że mniej więcej w połowie przeniosłem się na mniejszą scenę, gdzie grał DJ Mehdi, który jakoś bardziej mnie zainteresował, chociaż pod sufitem znowu nie byłem. Potem rozpoczęła się niezła, nawet jak na moje standardy percepowania tych klimatów, zabawa. Na scenie grał na zmianę Mehdi z kimś kto okazał się zwać Busy P. Obaj mieli niesamowitą radochę, podobnie wszyscy zebrani i trwało to w cholerę. Już było zimno, już 4, gdybym był sam, to bym poszedł, ale siedzieliśmy z tyłu (średnio miałem film na skakanie o 3:30, po dziewięciu godzinach wygłupów) i patrzyli jak wpadają stada ludzi, wielu nieźle przyćpanych, chociaż już raczej w stanie zejścia. Czasem widziało się jak ktoś leży pod ścianą, ma zdecydowanie kiepski humor, a na nosie okulary przeciwsłoneczne gadżet absolutnie niezbędny w środku deszczowej nocy. Na scenie krążyła żubrówka, obaj panowie w wirze zabawy, w końcu koło 4 Virze i Drakowi też już zmęczenie dało na tyle w plecy, że poczołgaliśmy się drogą znaną z dnia wcześniej. Muzycznie przeżyłem pozytywne zaskoczenie; bałem się, że będę cierpiał, a bawiłem się świetnie. Towarzysko to już cudo pełne, w tyle osób impreza, gdzie się nie odwrócić to ktoś znajomy. Co do samego festiwalu to po stronie plusów: świetne nagłośnienie, jedno z lepszych jakiego miałem przyjemność słuchać. Świetne namioty, gdy nadeszły deszcze niespokojne, to w środku suchutko. W miarę wystarczająca liczba sraczy, o dziwo w miarę czyste także drugiego dnia. Wszystko punktualnie, aż nie wierzyłem. Ekrany super, realizatorzy super, światła super. Minusy związane są ze stroną komercyjną, czyli nie wystarczy, że zapłaciłeś dwie stówy za bilet, musimy ci jeszcze wydrzeć kilka złotych. Piwo kosztowało siedem złotych za 0,4 litra. Podobno jest zakaz sprzedawania go na Błoniach, więc ogródek zrobiono na chodniku od strony 3 maja. Pomysł iście genialny, bo zejście po stromym gdy popadało to przyjemność. Oczywiście piwa nie można wnieść na teren namiotowy (and get yourself properly drunk), więc stada ludzi tłoczyły się na alejce, blokowały przejście, o miejscach do siedzenia należało zapomnieć, chyba, że trotuar i własny tyłek.

Jedzenie w cenach raczej odlotowych, oczywiście niemal wszystko na mięsie, więc nie miałem problemu. Miałem go natomiast ze sposobem płacenia: jedyne czym można było płacić, to była Alter Karta, czyli karta BZ WBK, którą kupowało się na terenie festiwalu. Był z tym mały burdel, najtańsza kosztowała 50 złotych. Potem, żeby doładować należało zapłacić, według jednej pani przynajmniej 50 PLN, według drugiej 30. I jedna, i druga opcja średnio mnie ratowała, gdy na dwie godziny przed końcem festiwalu chciałem sobie kupić jedno piwo. Oczywiście kartą można płacić też na innych imprezach Alter Artu, np. na Heinekenie, tylko ja tam się nie wybieram, więc jeżeli mi zostanie to mam problem. Niby można tym płacić w sklepie, ale co zrobić jak ostały się jakieś trzy złote? Na piwo za mało, ładować na 30 czy 50 nie ma sensu. Woda kosztowała akurat trzy, ale z colą to kogoś porąbało – SZEŚĆ ZŁOTYCH POLSKICH NOWYCH ZA PÓŁ LITRA! Więcej już nie można z ludzi zedrzeć? Co się będziecie krępować, idźcie na całość! I pod żadnym pozorem nie zmieniać merchandise’u, tłumy po prostu rzucały się na koszulki Modfunk za 118 PLN, chociaż to chyba bajka artystów już. Festiwalowe były tak brzydkie, że nie widziałem w nich nikogo. Skinny Patrini miało całkiem ok, więc nie wiem czy to wina wykonawców (chociaż chyba powinno zależeć im, żeby sprzedać ludziom jak najwięcej ciuchów, kasa dla nich), czy czegoś innego. Po stronie plusów wpisuję protest mieszkańców przeciwko festiwalowi satanistycznej muzyki techno w rocznicę papieskiej pielgrzymki. Widziałem zdjęcia, coś pięknego, kilku emerytów z wnuczętami, Fischerspooner miał więcej osób na scenie niż im się udało zebrać. Trochę to pocieszające, że było ich tylu i nikt ich poważnie nie potraktował, może powoli idziemy do normalności (chociaż protesty z okazji Madonny wydają się temu bardzo głośno przeczyć). Parafrazując klasyka, najważniejsze, że minusy nie przysłoniły nam plusów. Ciekawe co będzie za rok, wymyśliłem sobie, że chciałbym Portishead, Goldfrapp, Crystal Castles. Smutne, że pierwszego dnia, z okazji Franza, osób było znacznie więcej, więc może być zwrot w stronę indie. Słyszałem różne dane dotyczące frekwencji, oscylowały one od 7 do 15 tysięcy. Raczej skłaniałbym się do wersji pierwszej, chyba, że po 7 000 na dzień i razy dwa to akurat 15 (dobra, prawie). Wydaje mi się, że liczono na więcej, bo miejsca nie brakowało, a ekrany tak rozstawione, że i z niezłego kawałka od sceny można było całkiem ładnie widzieć. Fajne dwa dni, przybyło mi trochę nowych rzeczy do słuchania, Fischerspoonera wielbię w kosmos, jednak na DJ sety biegał chyba nie będę. II. The Low End of High Trzy dni po Selectorze miałem kolejne święto muzyczne. Manson. Marilyn. Tu akurat się znam, więc będzie długo, rozwlekle i o wszystkim oprócz koncertu. Polska

to chyba nie jest jego ukochany kraj, bo ostatnio był u nas w 2003, ale trafiło się jak kurwie dziecko, bo w Bratysławie. Po dokonaniu pewnych ustaleń logistycznych zdecydowałem się jechać, chociaż domyślałem się, że nie będzie to wielkie wydarzenie w dziejach koncertów. Dobra, miałem cień nadziei, bo chwilę po tym jak Manson zszedł się z Twiggiem to zagrali kilka naprawdę ciekawych koncertów (Little Horn na wejście, klękajcie narody!), ale wiedziałem, że z okazji nowej płyty, to głównie nią zostaniemy uszczęśliwieni. Płyta najgorsza nie jest, chociaż poziom wtórności jest dość wysoki. Gdy ogłosił tytuły to ogarnęło mnie przerażenie. Oczywiście po przesłuchaniu ulubiłem dwa najbardziej idiotycznie zatytułowane: I Want to Kill You Like They do in the Movies & I Have to Look Up Just To See Hell – w pierwszym nie bał się zaszaleć z długością utworu, a drugi kojarzy mi się z I Put a Spell on You, czyli z ideałem. Zresztą u niego często dziwne tytuły wychodzą cudownie, kto normalny postawiłby na tytuł Doll-Dagga Buzz-Buzz Ziggety-Zag? A przecież kawałek wypierdala pod i przez sufit. Tytuły to i tak małe miki, najgorsza jest okładka płyty, chociaż singlowa jeszcze gorsza. O samym singlu: wybitnie idiotycznym pomysłem jest promowanie płyty poprzez utwór o tytule „Arma-goddamn-motherfuckin’-geddon” (tytuł sam w sobie przesadnie mądry też nie jest, ale do krzyczenia nawet się nadaje). Po ocenzurowaniu z piosenki nie zostało NIC, absolutnie nic, komu się spodoba kawałek, w którym nie ma refrenu? A i z tym refrenem brzmi jak coś z czasów Groteski, czyli jeżeli ktoś ma pojęcie to niespodzianki poważnej nie przeżyje. Jeszcze o płycie, bo jako dyżurny mansonolog kilku osób czuję się w obowiązku sobie popieprzyć: Devour to nie jest zły kawałek, ale już widzę te stada, które sobie padają w ramiona na „I’ll blow your heart to pieces”. Four Rusted Horses miało nawiązywać do country i Casha…panie, znaj pan miarę. Cash, Johnny Cash! Bono mówił, że przy nim każdy mężczyzna wygląda jak cipa, a co dopiero koleś, który latami występował w skórzanych gaciach i obcasach! We are from America jest po prostu fajne (we don’t believe in credibility, because we know that we are fuckin’ incredible), ale przełom w historii muzyki to nie będzie. Wight Spider i Blank and White również podpadają pod tę kategorię, mają w miarę przyzwoity wywał, tyle. Jak kto woli czy tylko tyle, czy aż tyle. Ogólnie to wszystko jest cholernie wtórne, jakby siedział i „ok, na Mechanical graliśmy tak, to jedźmy według tego pomysłu, na Holy Wood bardziej tak i też się podobało, a koncepcja z Groteski obejmuje i to”. Najbardziej broni się tekstami…aż mi czasem ciężko w lustro patrzeć, ale uwielbiam jego styl, z wyjątkami, ale nawet takie „Eat Me, Drink Me” ma przesuper teksty. Tu też bywa fajnie, Movies i pryzmat filmowy, szlochany niemal. Armageddon i „Fuck the goddamned TV and the radio, and fuck making hits, I am taking credit for the death toll” czy On the news, or is it the noose? The same results may vary, side effects all vary. Sam tytuł Pretty as a Swastika ma niezły potencjał obrazoburczy. W WOW na chwilę zajarzył, że niekoniecznie wszystko musi się ślicznie rymować i pobawił w unbelievable, z korzyścią dla

utworu, te cytaty z niemieckiego pornosa też świetne, chociaż mógł dać więcej i bardziej je wyeksponować. Inne utwory z mniejszym lub większym szczęściem i przyjemnością da się odsłuchać, ale niestety muzyka jest znacznie mniej ciekawa. Nie mogę uwierzyć, że w ciągu dziesięciu lat Manson tak strasznie poleciał na pysk, z wyżyn kreatywności na dno wtórności, właściwie gdzieś całkiem stracił pomysł na siebie. I teraz ja kurwa muszę cierpieć i się za niego przed ludźmi tłumaczyć. Oczywiście słuchałem wszystkich wycieków, z nadzieją, że któryś kawałek walnie mnie na kolana i będzie można ogłosić renesans Mansona. Naprawdę na mało co tak czekam. On go ogłasza co płytę, ale niestety jest osamotniony w tych poglądach. Tu miał być album nawiązujący do Antichrista. Miała być piosenka jego życia, czyli nagrane w urodziny (5 stycznia) 15. Na swoje i nasze szczęście zdarzyło mu się nagrać lepsze rzeczy, bo gdyby to był jego najlepszy utwór to raczej nie miałby teraz problemu z trasą po Europie i paroma milionami fanów. Pewnego dnia odkryłem wersję Devour zremixowaną z cytatami ze Schwarzeneggera i pomyślałem: w końcu! To jest to! Genialne, odzyskał dystans do siebie, świetny pomysł! Takie dwie ikony Ameryki zderzone na płaszczyźnie tandetnego kawałka o miłości, płaczliwy, sentymentalny głos Mansona, a na tym wrzaski Arnolda z klasyków kina akcji. Put that cookies down, NOW! Stop whining! Give me a break! This man is totally insane! You son of a bitch! You lack discipline! Stop it! Stop shouting, I am not deaf! Padłem z wrażenia i śmiechu, renesans na całego już widziałem. Niestety, szybko okazało się, że to nie jest oficjalny remix, a ktoś sobie zrobił jaja. Szkoda, naprawdę szkoda, byłoby coś nowego, nawiązującego do początkowych tworów Wielebnego. Na koncert wybraliśmy się całą drużyną, o tym potem. Oczywiście była zamota i nie do końca było wiadomo, gdzie ten koncert będzie, Incheba czy Sibamac (jedno brzmi bardziej znajomo od drugiego…) ale okazało się, że jednak korty tenisowe, czyli Sibamac. Wchodzimy, może być. Zagrał support, słowacki twór, The Swan Bride, nienajgorsze, ale przeszkadzali nam nieco w rozmowie. Plusem była dostępność piwa i wódki, ceny całkiem ok, 1,5 euro za banię, 1,7 za piwo. Gdyby nie nasza złotówkowa duma narodowa to pewnie byłyby jeszcze bardziej ok. Merchandise mansonowy taki sobie, normalne (a kurwa magicznych się spodziewałeś?) koszulki z motywami z ostatniej płyty, cena zaporowa: 30 euro! Ileś tam poczekaliśmy, warunki pogodowe były raczej przeciwko nam – przez okna wpadało światło, ale coś tam zasłonili, powiesili czarną szmatę przed sceną, na co wszyscy zrobili „aaa” „Ludzie są głupi, powieszą im prześcieradło, a oni się drą z radości” – jak przytomnie skomentował podniecenie Anri. Przed Bratysławą były dwa koncerty z tej trasy. Pierwszy, w Brnie był podobno tak zły, że mało kto był w stanie w to uwierzyć – co chwilę przerywano piosenki, bo idol miał z czymś problemy, pod koniec przywalił mikrofonem w głowę Gingerowi, który mógł odbyć wizytę w szpitalu (nie od dziś

wiadomo, że perkusja u Mansona to pechowy instrument, jak nie podpali, to kręgi szyjne rozjebie). Mikrofony się sypały, setlista absolutnie koszmarna i do bólu przewidywalna, oczywiście nie wydolił ze śpiewem na żywo, mylił się w tekstach, tragedia. Niektórzy mówili, że to taka aranżacja, bo tak dramatycznie nieprzygotowanym przyjść na koncert po prostu nie można. Twiggy przeszedł z basu na gitarę i mylił się nawet w Sweet Dreams. Na bas wskoczył Andy Gerold, czyli granie u Mansona już nie jest postrzegane jako jakiś super fajny etat i raczej nikt znany mu się tam nie rzuci wiosłować. Lider był łaskaw być tak narąbanym, że bredził coś od rzeczy na zmianę z bełkotaniem („No niech się zdecyduje, albo bełkot albo brednie, ale nie jednocześnie” Anri). Ogólnie jeżeli chodzi o szokowanie to poszło mu świetnie, szkoda tylko, że ludzi, którzy za to zapłacili i w sensie chałtury niż obyczajowym. Potem był Rock Am Ring i to co tam było to już podobno nie ma nawet co mówić, w Rock is Dead zapomniał tekstu i śpiewał etcetera. Trafiłem też wywiad, a raczej próby przeprowadzenia takowego, niestety idol nie był w stanie sklecić sensownego zdania i po dziesięciu minutach pan dziennikarz sobie poszedł, bo średnia przyjemność siedzieć z kimś, kto bredzi i bełkocze trzy po trzy. W końcu jedno albo drugie. Trudno mi było mieć ogień w oczach czytając o tym jak tragicznie wygląda sytuacja. Dobra, wracając do Sibamac Arena, stoimy, na szmacie niestety nie ma nawet loga, coś tam się rusza, w końcu szmata w dół i Four Rusted Horses. Ok, na otwarcie to nie jest zły pomysł, grają sobie. Jakoś dawno nie widziałem Mansona, więc nie wiedziałem, że to jak się roztył to Elvis niemal. Wyglądał na trzeźwego, co raczej rzadko się zdarza i chyba go wkurwiało. Pierwszy utwór pozwolił odkryć, że Słowacy nie są mistrzami śpiewu na koncertach, a z nową płytą kontakt miało niewiele osób. Norma. Absolutna, zdziwiony nie byłem, ale może byśmy się ruszyli, coś pokrzyczeli? Publika wyjęła komórki i widzę las rąk, wszyscy kamerują. Aparatem to ja rozumiem, ale nagrania z komórek naprawdę mają chujową jakość i nawet oglądać się tego nie chce. Zdjęcie zrobione z dwudziestego rzędu Nokią raczej nie wygra World Press Photo, zamiast tego lepiej sobie poskakać, ale może wolą coś szybszego? No to jest, Pretty as a Swastika, wyjebało mocno. Publika przyjęła to spokojnie. Koło mnie sami Słowacy, nikt się nie rusza, a podskocz, to jeszcze ściągają w dół i narzekają. Kurwa, jesteście na Mansonie, wiecie? Widzieliście jak powinny wyglądać koncerty rockowe? Kto nie chce napierdalać to siada na trybunach, kto chce to idzie na płytę. Podział chyba dość banalny, łatwy do zrozumienia, nie? Ewentualnie jeżeli już jesteśmy na płycie, a nie chcemy, żeby na nas wpadano i krzyczano nam nad głową, to stajemy nieco z tyłu, albo z boku. Tak, gorzej widać, ale o pierwsze rzędy zawsze jest walka i trafiają tam zazwyczaj ci bardziej zainteresowani zespołem i rozjebaniem wszystkich. Ostatnimi czasy jednak nie, również w Bratysławie płytę podzielono na dwa sektory, malutki pierwszy droższy i tańszy ogólny. Wspaniałe rozwiązanie, nie mogę się doczekać co organizatorzy wymyślą w przyszłym sezonie, żeby

wydrzeć więcej pieniędzy z uczestnika koncertu. Potem Disposable Teens, czwarty raz jestem na Mansonie, czwarty raz to gra, ileż można? Wiele się nie ruszyło, dopchałem się do czegoś co chciało być młynem, ze cztery osoby. Potem było Leave a Scar, które lubię umiarkowanie, a potem jeden z nielicznych cennych momentów, nawet dwa, jeden po drugim. Najpierw niespodzianka i The Love Song, które pierwszy raz w życiu złowiłem live („Do you love your guns? YEAH! God? YEAH! The Government? FUCK YEAH!”). Hate Anthem słyszałem na żywo po raz czwarty, ale po raz pierwszy mogłem sobie pokrzyczeć we hate love, we love hate! Pewności nie mam, ale chyba nawet niektórzy Słowacy krzyczeli! Za to na Arma…geddon (litości z pisaniem tego tytułu) było cicho i spokojnie. A szkoda, bo na scenie jakby ciekawiej, naziolski hełm i Manson mówi, że jest z USA i nie umie słowackiego i w ogóle jest idiotą. Obok niego staje pani i trzyma mu niby tekst piosenki. Cały tekst to etc. Słowacki kretyn koło mnie krzyknął „fuck you nazi”. Wiesz gdzie jesteś, nie? Wiesz co to za koleś? Czytałeś jego przemyślenia nt. faszyzmu sztuki i Ameryki, prawda? Więc po co te krzyki? Warto nadmienić, że co kawałek na scenę wpadała ekipa. Część z tego chyba miała naturę wygłupu – pani wyciera z niego pot, poprawia mu makijaż, część niestety była smutną koniecznością – techniczny podaje mu tlen, żeby mógł cokolwiek zaśpiewać. Powtarzając się, bo mam traumę, nowej płyty nie znał absolutnie nikt, nawet kawałka ją promującego. The Dope Show, to samo od lat, smyramy się po jajach, nudno. Great Big White World też nic nowego, chociaż miło było jak zatoczył się na Twigga i wyglądało jakby chciał mu podziękować. Miał wtedy takie „przepraszam, jakoś kurwa wyjdę na prostą i jakoś jeszcze to będzie, dziękuję, że się ze mną męczysz i zamiast grać w NIN, które wywala właśnie trasę wszech czasów, to siedzisz tu ze mną w tej kompromitacji” na twarzy. Potem WOW, oczywiście Słowacy równo z Mansonem śpiewali When something is unbelievable When I’m not able to believe how unbelievably unbelievable That you believe you could not be leave-able. Humor czarny jak noc o twarzy murzyna, przypuszczanie, że ktoś znał tytuł utworu to bardzo daleko posunięty optymizm. Sweet Dreams i szał, w końcu kawałek, który publika zna, niesamowite, ależ unikat! Jebało mnie to, bo częściej słyszę na koncertach Mansona niż włączam z płyty, ale po chwili miałem drugie wielkie wow wieczoru: ścina w dwóch trzecich, na scenie pojawiła się giga amerykańska flaga Antychrysta i poleciał, pofrunął Rock’n'Roll Nigger. Powróciliśmy do stanu spokoju, nikt nic nie krzyczy, nikt nic nie wie, wszyscy narzekają, że skaczesz, nawet jeżeli nikogo nie dotykasz. Kawałek, przy którym można budynki wyburzać, a ci stoją jak dziwki na placu Słowiańskim. Potem The Beautiful People, czyli co zawsze. Tym razem w dość fajnej wersji, z reflektorem omiatającym publikę. Niestety impreza szybko mu się znudziła i odłożył zabawkę, liczyłem na całość ciemno-halogenową. Koniec? Może jakieś bisy będą? Były. Jeden. Rock is Dead.

Absolutna niespodzianka (że też chce mu się to klepać po tylu latach grania na każdym koncercie) i biały kruk koncertowy. Kilka osób się ruszyło, ale 80% tkwiło dokładnie w tych samych miejscach i pozycjach co przed koncertem. Skończyli, poszli sobie, my na piwo. Tak stoimy i Cytryna mówi, że tam coś z tyłu można próbować. Idziemy, lokalnych na szczęście niemal zero, a za szybą widzimy Andiego. Dobra, przydupas na trasę wzięty, w sumie to ledwo zauważyłem, że był na tym koncercie. Po chwili pojawił się Twiggy no i tu ciśnienie mi się podniosło. Odkryliśmy, że Twigg ma albo hemoroidy albo pampersa, bo takiego tyłka jeszcze nie widziałem. Andy pokazuje, żeby iść do środka, że tam przejdziemy. Niestety słowacki ochroniarz miał na ten temat inne zdanie. Wracamy, wisimy przy szybie, pojawiło się jeszcze kilka osób, ale i tak mało. Ten znowu, żeby tam iść, znowu ochroniarz nie puścił, wracamy, ten wysyła po raz kolejny. Mnie się już nie chciało, ale część poszła. Oczywiście za chwilę zobaczyliśmy ich w środku. O kurwa, no to wtopiliśmy, niech im jeszcze Manson wyjdzie to idziemy się wieszać. Ten znowu pokazuje, żeby tam podejść, więc walimy jak w dym, ale ochroniarz wydarł mordę (nie wiem czemu u nas czy na Słowacji ochrona to głównie krańcowe chuje, a w takiej Irlandii jest jednak nieco sympatyczniej). Jakaś dziewczynka szarpie mnie za rękaw, patrzę, a tu Twiggy. Walimy do niego, błagamy, podpisał się nam. Po chwili jeszcze autograf Andiego złowiliśmy, w sumie to wtedy dowiedzieliśmy się jak ma na imię. Koczujemy z nadzieją, że może coś jeszcze będzie, a tu idzie Ginger Fish. Wybrał jedną małą dziewczynkę i poszli sobie do środka. Dowiedzieliśmy się, że Manson w autobusie, więc uznaliśmy, że wiele więcej z tego nie wykrzesamy, poszliśmy pić. Potem dołączyła do nas reszta i dowiedzieliśmy się, że ogólnie fajnie, chociaż to już wiedzieliśmy wcześniej. Porobili sobie zdjęcia z kim się dało, Ginger zapytany o uraz głowy powiedział, że boczny i że włosami zasłania. W ogóle nie ma szczęścia na tej trasie, na backstage’u Andy opluł go drinem. Twigga podobno nosiło, chodził i dźgał wszystkich (raczej wszystkie) żeby mieć z nim zdjęcie to trzeba go było uderzyć. Andy przyniósł Jacka Danielsa, dał zebranym, podobno ogólnie miło, tylko brak pewnej osoby był nieco odczuwalny. Ten niestety już nie wychodzi na libacje z fanami. Reszta pewnie sobie myśli, że trochę głupio, koncert odwalamy w godzinę, niech ludzie coś z życia mają, podpiszemy się co bardziej zdeterminowanym. Tamtego składają do sarkofagu i wyjmują przed kolejnym koncerctem i jakoś to leci. Jak widać wrażenia z jednej strony średnie, z drugiej nie było znowu bardzo źle. Jeżeli Manson nie uzna, że naprawdę już wystarczy, to podaję część setu na rok 2011: Sweet Dreams, Dope Show, The Beautiful People, Rock is Dead, Great Big White World, Disposable Teens, Irresponsible Hate Anthem. Pozostałe miejsca zajmą pozycje z nowej płyty, może jeszcze Armageddon się ostanie. Ale może uda mu się wytrzeźwieć do tego stopnia, że pojmie, że naprawdę lepiej czasem odpuścić. Zawsze miło mi go posłuchać, ale granie przez całe tournee tej samej, krótkiej setlisty? Czy trzeba wydawać płytę co dwa lata jeżeli nie ma się pomysłów? Naprawdę to już wszystko na co stać kogoś

przeciwko czyjemu koncertowi niegdyś protestowały stada? Może trzeba wpaść np. na NIN (albo Selectora…) i zobaczyć jak gra cztery lata starszy Reznor? Wyciągnąć wnioski i nieco się zainspirować? Bylibyśmy wdzięczni. Remember what you used to be, somebody that could fucking impress me. Wątek słowacki powrócił po koncercie. W drodze do Bratysławy tylko Anri narzekał na Słowaków, chwilami osiągając poziom cudownego absurdu: - Teraz mnie będzie blokował 10 sekund, bo oni tak muszą…no już, już mnie pan blokował, wystarczy, może pan zjechać, dziękuję, 10 sekund minęło. - Słowacy strasznie się dziwią, że turyści tak bardzo lubią napoje z lodówki, dla nich to przecież dokładnie to samo co podać napoje z szafki. Po prostu, jeszcze nie doszli do tego, że lodówki należy podłączyć do prądu Gdy weszliśmy na koncert zacząłem powoli podzielać jego pogląd na poziom sąsiadów z południa. Wiem, że euro to stosunkowo nowy pomysł, ale trzymać pieniądze w kubkach plastikowych, w każdym inne monety? Zresztą niech trzymają jak im wygodnie, ale fajnie byłoby móc dostać resztę w jakimś sensownym czasie. Z lodówką to chyba niestety prawda. Tempo przelewania piwa tragiczne, poziom zorganizowania obsługi jeszcze gorszy. Lokal, prosimy o pomoc z taksówką, niestety pani nie zna żadnego numeru, ogólnie ma nas gdzieś. Na szczęście pomógł jakiś locals. Niektóre rozwiązania drogowe na Słowacji są wybitnie kuriozalne, absolutnie nie do pojęcia, wyjazd z Bratysławy i jakieś rondo nie z tej ziemi, jedyny sposób przejechania to modlitwa. Zresztą czego spodziewać się po nacji, która podczas Hate Anthem stoi jak fiut aktora w pornosie. - Szkoda, że już nie piszę do Krakowskiej, pisałbym o tej jebanej autostradzie przez miesiąc - Napisz sobie na blogu, chyba go już więcej osób czyta niż Krakowską Więc piszę, poza bluzgami niewiele: nie wiem kto i za jakie kurwa pieniądze nazwał jebaną drogę oznaczoną numerkiem A4 autostradą. Wielokilometrowe zwężenia, prace remontowe niby trwają, postawili sracz i barak dla szefa. Może najpierw skończymy w jednym miejscu, a potem zaczniemy w drugim? Nie kurwa, jedziemy na całego, tu, tam, z jednej, drugiej. Jechaliśmy 90 minut. DZIEWIĘĆDZIESIĄT KURWA PIERDOLONYCH MINUT! AUTOKURWASTRADĄ ZA PIERDOLONE TRZYNAŚCIE ZŁOTYCH! Niech nakręcą film „NIE DO KURWA WIARY”, zarejestrują przejazd, pokażą jaka jest zajebista kolejka do bramek, ile z nich jest czynne, a potem do kin na zachodzie, gwarantowane wszystkie nagrody na festiwalach filmów sci-fi. Wracaliśmy prawie OSIEM godzin, średnia wychodzi koło 50 km/h, wyrobiony kolarz pokonałby tę trasę szybciej. Niech dorzucą fragment o tym ile przyjemności podatkowych związanych jest z posiadaniem samochodu w Polsce, wszystkie te radosne podatki, ubezpieczenia, opłaty, akcyzy, srakcyzy. Wtedy mają też gwarantowaną nagrodę w kategoriach „horror” i „komedia”. LIPIEC 2009 Wpisy z okresu: 7.2009

In a completely sane world, madness is the only freedom! 16 Lipiec 2009 juriusz 14 komentarzy Kilka dni temu dostałem wypłatę. Gdy zobaczyłem jej wysokość to poszedłem po wódkę, chociaż nie byłem pewien czy moje zarobki wystarczą na taką ekstrawagancję jak butelka Złotego Kłosa. Na szczęście wystarczyło, więc rozpocząłem realizować mój ulubiony model spędzania czasu, czyli spokojne zatruwanie organizmu alkoholem połączone ze słuchaniem muzyki. Szło nieźle, aż do momentu, gdy przypomniało mi się, że ja przecież dawno sobie sznytów nie robiłem. Gdy byłem na etapie nadrabiania zaległości odwiedziła mnie matka i tak jakoś nie spodobało jej się to. Widząc, że wpadłem na jeszcze ciekawsze pomysły niż zazwyczaj i włączyłem do zabawy twarz, postanowiła wysłać mnie w zaciszne i spokojne miejsce, gdzie będę mógł porozmawiać na temat moich ulubionych form spędzania czasu. Uznałem, że skoro wychodzę na chwilę to zabawię się w skojarzenia i pokazałem mamie tytuł książki. Chodziło mi o „Po drugiej stronie lustra” Lewisa Carrolla, Zaakceptowałbym też odpowiedź, że chodzi o „Apocalypse Now”, najlepiej z komentarzem During a frenzied, spastic, half-nude karataka dance in the room, he selfdestructively punches and breaks the mirror (symbolically destroying his own image), bloodies his right fist and then wipes the bright red blood all over his face and nude body, chociaż tu nieco zmyliłem, po prostu zapomniałem o operacji z ręką. Przez jakiś czas na podjeździe stała karetka, ale nie chcieli wejść bez policji. Rozumiem, że bezpieczeństwo jedno, ale gdyby ktoś leżał i się wykrwawiał to tak by się sobie spokojnie wykrwawił, a oni pod drzwiami by czekali. Jednak już po chwili spełniło się jedno z mych marzeń, do pokoju przyszła policja i pani z pogotowia. Odezwała się do mnie w te słowa: Ty gnoju, nie umiesz sobie porządnie żył podciąć nawet, nic nie umiesz Zrobiło mi się przemiło i nieco zdurniałem, ale już po chwili odzyskałem rezon A dużo razy musiała pani dać dupy, żeby dostać tę pracę? uprzejmie zapytałem. Nie wiedzieć czemu, nie odpowiedziała mi, a co więcej wściekła się. Byłem zaskoczony, bo taka idiotyczna i chamska odzywka, a ta się niemal dała wyprowadzić z równowagi. Trochę też byłem zaskoczony, że skrytykowała moje zapędy autodestrukcyjne, przecież gdybym chciał podciąć żyły to down the road, a nie across the street, oczu nie ma? Panowie policjanci poprosili mnie o zebranie się. Chwyciłem komórkę, ładowarkę i dopiłem wódkę. Coś mi mówiło, że w miejscu, do którego mnie biorą alkoholu nie będzie. Schodzimy, pakują do karetki, zaczyna nam się kleić rozmowa. -

Nie będziemy uciekać? – zapytali z uśmiechem Nie wiem jak wy, ale ja nie mam zamiaru – odpowiedziałem równie radośnie. Popatrzyli jak na wariata, przywiązali pasami do noszy i trzasnęli drzwiami. Pierwszy raz w życiu jechałem karetką i to od razu na sygnale. Raczej tak sobie, trzęsło, wiele nie widać, nudnawo. Dojechaliśmy, wypuszczają i że dlaczego ja sobie ręce wypiąłem z pasów. Bo było niewygodnie. Nie ucieszyli się, podobno nie można. Spinajcie wygodnie to ludzie nie będą się wypinać, proste. Część biurokratyczna, dałem dowód i spisali mnie. Zapraszamy do dmuchania (w sensie alkomat, nie seksik). Słabo, 1,87 promila. To teraz wywiad. Siedzę najebany, chociaż mnie wyprostowała zaistniała sytuacja i w miarę mówię. Pani mnie pyta co i jak, ja za bardzo nie wiem co opowiadać, więc mówię, że zacząłem pić, bo mi zapłacili, a potem jakoś samo poszło. Wymieniłem wysokość moich poborów i dokonałem porównania realiów finansowych polskich z irlandzkimi, zaznaczając że nie będę idealizował Zielonej Wyspy, ale kurwa, jednak zarabia się tam nieco inne sumy niż euro i kilka centów za godzinę pracy. Wzrok pani zasugerował mi rzucenie „przepraszam, bez kurwa tam było”, co nieco ją zaskoczyło. Podobnie odpowiedź na pytanie o wykształcenie, które poszerzyłem o najbardziej chwalebne epizody z mojej kariery naukowej. Pani zaskoczona, pyta po co się ciąć. Uznałem, że bezpieczniej nie odpowiadać jakoś konkretnie. Chcieli mi zabrać komórkę, ale się nie dałem, chyba musiałem podpisać coś, że jeżeli mi ją ukradną to nie będę im robił scen. Jakieś inne rzeczy też musiałem podpisać, ogólnie fachowe to jest, że od zawodnika z 1,87 we krwi, trochę pochlastanego chce się podpisywania dokumentów. Zaproszono mnie na salę i położono do łoża. O, pan jest pijany? Jedno czy tam dwa piwka… To dostanie pan kroplówkę. Zaczyna mi się tu podobać! Pogadaliśmy jeszcze chwilę i zasnąłem. Obudzono mnie koło 8 i kazano iść po śniadanie. Z kroplówką mam iść? A nie, czekaj pan, wypniemy. Wychodzę i zaczynam sobie układać wydarzenia ostatniej nocy. Kroplówka świetny patent, kac prawie zerowy. Idę po śniadanie, chociaż bardzo głodny nie byłem. Jak zobaczyłem co dają to w ogóle

odebrało mi apetyt. Zupa mleczna ok, ale jakiś chleb z mielonką? Czy nie ma może opcji wegetariańskiej? – grzecznie zapytałem wydającą jedzenie. ŻE CO PROSZĘ?! – pani popatrzyła na mnie jak na wariata. Uznałem, że nie będę się dopominał, bo jeszcze mi zdiagnozują coś ciężkiego za preferencje żywieniowe. Zjadłem, widzę, że jest ciężko. Nie oczekiwałem może klimatów z filmów amerykańskich, Angeliny Jolie i Winony Ryder, ale widzę, że znacznie zaniżam średnią wieku. Kilka osób od razu sprawiło, że poczułem się okazem zdrowia. Zjadłem, co dalej? O 9 lekarze się zbierają i będą z panem rozmawiali. Dobra, idę zapalić. Cholera, długo nie pociągnę na tym co mam. Poznaję kolejne osoby, jedyny młodszy ode mnie ma może 15 lat. Przedstawił mi się raz jako Michał, raz jako Marcin. Większość nie zarejestrowała mego przybycia, ale kilku było ciekawych. Dzięki temu, że miałem krótki rękaw nie musieli pytać dlaczego tam trafiłem. Dzięki temu, że krótki rękaw poprzedzony był wielkim logiem MinistrY zaczęli nazywać mnie anarchistą. Dobra, może być, gorzej też już mnie nazywano. Czekam pod gabinetem lekarzy, w końcu zapraszają do środka. Czemu pan sobie to zrobił? Bo mi zapłacili! Odpowiedź nieźle ich rozbawiła, a ja uznałem, że jest to bezpieczna wersja i tego się będę trzymał. Czy ma pan poczucie bycia oszukanym? To tak bardzo delikatnie mówiąc. Dziękujemy, porozmawiamy potem. Nasze spotkanie trwało około dwóch minut. W tym czasie dwóch innych klientów Kobierzyna próbowało wejść do pokoju. Byli dość głośni, więc zebrani słabiej mnie dzięki nim słyszeli, zresztą chyba jakoś bardzo ich mój przypadek nie frapował. Powróciłem do palarni w łazience. Dowiedziałem się, że nie mam wyjść, bo za krótko jestem, ale jeżeli dam im pieniądze to mi kupią. Dałem 20 PLN i poprosiłem o pety za całą sumę. Po chwili pan wrócił z trzema paczkami L&D. Zostałem bogaczem oddziału 6A, może nie z wielką ochotą, ale kilka osób poczęstowałem, w tym oczywiście dość obficie tego, który mi papierosy przyniósł. Pytam o papier toaletowy. Mam iść do pani, bo tu każdy ma swój, nie ma wspólnego. Idę do obsługi i podnoszę tę dość istotną dla mnie w tamtym momencie kwestię. Pani do mnie, że papier wydawany jest w poniedziałki, a mamy wtorek. Chryste, przepraszam najmocniej,

następnym razem postaram się trafić do was w niedzielę, a póki co podcierał się będę palcem. Na szczęście jeden z przechodzących usłyszał mój problem, powiedział, że ma zapasy i że może mi dać. Wdzięczność ma nie miała granic, chociaż jakość papieru…no nie było to Foxxy czy Velvet zapachowy. Specyfika zakładu determinowała, że drzwi od kabiny nie miały zamka. Przy dobrej trzydziestce osób przypadających na jedno pomieszczenie, korzystanie z toalety było dość traumatyczne. Oczywiście w środku najwyższe standardy czystości. Pytam kogoś bardziej kontaktującego co teraz się robi. Nic. Co tylko chcę. Obiad o 12. E? Żadnych grup, zajęć, spotkań? Łażę po budynku. Zbudowany jakieś ndziesiąt lat temu, wtedy to był high tech, więc uznano, że i za czterdzieści będzie. Na pierwszym piętrze znalazłem świetlicę. Podpiąłem sobie telefon i zostałem pouczony, że lepiej, żebym przy nim był, bo inaczej może zniknąć (abrakadabra takie). W biblioteczce znalazłem kilka książek, wydania raczej z lat 50-tych. Wybrałem „Annę Kareninę”, chociaż kusił też Borys Polewoj, „Opowieść o prawdziwym człowieku” to taka piękna klasyka. Siedzę z telefonem, kilku panów siedzi przy stoliku. Ktoś wymyślił, że jeżeli porobią sobie rysunki i pobawią się w wyplatanie obrazów z nitek, to im się poprawi. Zwrócił moją uwagę jeden, bo włączał muzykę, akurat Czajkowskiego, i opowiadał pani pielęgniarce, że to jest złe wykonanie, bo coś tam sopran, bas, kotły, smyczki. Robię wow, po chwili gadam z nim. Po mojemu wszystko z nim w porządku. Pochwalił mój wybór Tołstoja, przyniósł mi też pierwszy tom Dickensa, „Marcina Chuzzlewita”, bardzo polecając. Miałem nadzieję, że czas mego pobytu w zakładzie jednak nie pozwoli na wyjście poza Tołstoja, a najlepiej, żebym skończył na pierwszych kilku rozdziałach Ani K. Rozmawiamy, on za bardzo nie chce o sobie mówić, więc ja klepię co i jak. Po chwili zwrócił się do mnie w te słowa: Co ty tu robisz? Przecież ty masz wykształcenie, rodzinę, tacy jak ty nie kończą w Kobierzynie! Jak już, to chodzicie sobie na terapię, płacicie 100 złotych za godzinę i przez godzinę w tygodniu leczą was w ładnym gabinecie. O, ja tak jakoś zawsze z ludem wolę Ubawił się moją odpowiedzią. Koło 12 świetlicę zamknięto, mój telefon zdążył się trochę podładować, mogłem znowu powrócić do informowania znajomych o zaistniałej sytuacji. Każdy sms to była wybitna przyjemność. Reakcje można podzielić na dwie kategorie, pierwsza to „dobrze, że tam trafiłeś, na pewno ci pomogą i wyjaśnią, że nie należy się ciąć”. Druga to radosny wybuch śmiechu i ALE JAJA! Pierwsza

świadczy o tym, że są w Polsce jeszcze naiwni ludzie, którzy bezpodstawnie wierzą w to, że ktoś tu komuś chce pomóc, a co dopiero w miejscu takim jak to. Druga właściwa wolnomyślicielom, oczywiście fanom Pearl Jamu, muzyki w tych klimatach i zaznajomionych z filmami o instytucjach takich jak Kobierzyn. Z nieskładnego łażenia po korytarzu i tłuczenia smsów wyrwał mnie współlokator, który poinformował, że mnie szukają. Idę, matka przyszła, What you taught me…put me here…don’t come visit…mother… Ale jednak come visit, bo nie mam ciuchów na zmianę, jestem w samych klapkach, umyć się nie mam jak. Mówi, że ten, który po mnie poszedł twierdził,że jestem mu winien pietnaście złotych. Mówię, że pierdolenie, ni grosza. Ona, ze domyśliła się, bo powiedział, że już trzy tygodnie zalegam ze spłatą. Poza tym jakiś chłopiec przyszedł i opowiadał jej, że jest najpiękniejsza na świecie i czy znam. Tak, znam, mnie trzy razy to samo mówił w ciągu pięciu minut i już dwa imiona mi podał jako swoje. Matka załapała się na imprezę pobytu. W nocy przywieziono pana, który wrzeszczał tak, że nawet mnie budził. Co jakiś czas pan miał atak, więc przywiązano go do łóżka, leżał i darł się, że MORDERCY! Idą do niego lekarze, dotykają, a ten na full dawaj: MORDUJĄ, LUDZIE POMOCY! Wymyślili, żeby dać mu zastrzyk na uspokojenie, ten widzi co się będzie działo i krzyczy PAAAAVUUULOOON!!! POMOCY!!! PAAAAVUUULOOON!!! Potem cisza, potem znowu. Oczywiście wszyscy wszystko widzą. Po dziesięciu minutach pobytu w zakładzie matka poszła zapytać pana doktora czy mogę już sobie pójść, bo może nie spodziewała się klimatów rodem z seriali amerykańskich, ale jednak też nie takich z GUŁagu. Oczywiście to nie było tak, że wchodzisz i pytasz, tylko czekasz godzinę. W tym czasie zaproszono mnie na obiad. Koszmarną koperkową zjadłem, ale jak zobaczyłem drugie, to stwierdziłem, że nie jestem głodny. Ziemniaki jakie zaoferowano prawdopodobnie nie spełniłyby standardów paszy dla świni w zachodniej Europie. Niestety, okazało się, że muszę zostać jeszcze trochę, żeby zobaczyli czy mi nie odwali wieczorem, obserwacja trwa do 48 godzin, a potem się decyduje co i jak z pacjentem zrobić. Pan doktor zapowiedział mi, że musimy sobie porozmawiać. Ja mu na to, że kiedy tylko będzie chciał. Matka jeszcze załapała się na pana, który chodził w samym pampersie i na wrzaski pielęgniarki do innego: NIE CHODŹ DO ŁAZIENKI! WAL W GACIE, MASZ PAMPERSA! Powiedziałem, żeby sobie poszła (niekoniecznie do łazienki), bo czasu szkoda, a jutro rano czekam na transport, bo to drugi koniec miasta dla mnie i w klapkach wracał autobusem nie będę. Po drodze do wyjścia i drogi do domu czekały mnie jeszcze liczne atrakcje. Próbowałem czytać Annę, ale co chwilę ktoś przychodził i pytał co czytam i czy dobre, ewentualnie mówił, że

też coś kiedyś czytał. Miałem łoże najbliżej palarni, więc co chwilę przychodzili po ogień – na stado palących przypadały może ze trzy sztuki zapalniczek. Niektórzy nie krępowali się budzić mnie, gdy spałem. Inny wrócił wstrząśnięty, że pod 5C go uderzyli i że nigdy nie było dobrze między naszymi blokami, ale teraz to już wojna! Koło 15 spotkałem pana doktora i poszliśmy sobie pogadać. Nie zmieniło mi to życia. Narkotyki pan bierze? Tak, oczywiście, chce pan numer do mojego dealera? Alkohol? Chętnie Czy dużo pan pije? Mniej niż na studiach – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, nie lubię kłamać To znaczy? Czasem jakieś małe winko – jednak czasem kłamstwo jest wskazane. Czemu pan się pociął? A jakoś taki miałem nastrój. Coś pan jeszcze chce dodać? Me byłe mówią, że za chuja nie nadaje się do poważnego związku i budowania relacji. Coś jeszcze? Jestem jedynakiem, to podobno trochę determinuje spojrzenie na świat. O, coś jeszcze? Nie, już nie wiem co, przecież nie opowiem, że lubię NIN, Tori Amos i Indianę Jonesa. Jeszcze sprawdził, czy mam koordynację ruchów z umysłem, udowodniłem, że tak i na tym skończyło się nasze spotkanie. Fascynuje mnie to przeświadczenie, że jak ktoś coś bierze to wtedy jego problemy psychiczne związane są właśnie z tym. Powróciłem do nic nie robienia i opisywania znajomym co u mnie. Z ciekawszych rzeczy: ktoś ukradł klamkę, wiele osób zaangażowało się w poszukiwania, ale niestety nie została znaleziona. Koło 17 dzwoni xXx.

Jesteś w domu? Na piwo byśmy może poszli, będę autem koło ciebie przejeżdżał za jakieś dwadzieścia minut… Jestem w psychiatryku na Babińskiego CO TY PIERDOLISZ??? Jestem w Kobierzynie, nie mogę iść na piwo. Jadę zaraz do ciebie! Sytuacja uległa urozmaiceniu koło 18, gdy odwiedziła mnie Noth. Początkowo załamana, dość szybko zobaczyła, że dramatu nie ma. Oczywiście wszyscy pytali czy to moja żona, po czwartym panu zdecydowaliśmy się na wersję narzeczona. Siedzimy przy wejściu, palimy, chociaż tam palić nie można, ale na szczęście z racji charakteru instytucji mandatów nie ma, co najwyżej nakrzyczą na nas. Po jakimś czasie zadzwonił xXx, że jest pod 5C i że gdzie ja. Ja mu, że z 5C mamy wojnę i ma jechać do 6A. Po chwili zawitał w moim zakładzie, wejście standardowo, czyli „jezusmaria, psychiatryk, coś narobił”, zaczął się całkiem dobrze bawić. Wiele ciekawych rzeczy odwaliłeś w życiu, ale nie sądziłem, że dzięki tobie zwiedzę Kobierzyn!!! – i ryje ze śmiechu. Pani nas zobaczyła i powiedziała, że mamy iść do pokoju odwiedzin. Siadamy, od razu dylemat, czy można tu palić? Pewnie nie, ale co sobie będziemy żałować. Okna bez klamek, więc nie dało się uchylić, dość szybko mieliśmy taaaaką siekierę. xXx zaczął analizować co ciekawego jest w pokoju. Początkowo wydawało się, że niewiele, ale nasza kreatywność tego dnia wchodziła w najwyższe rejestry. Opracowaliśmy projekt zabicia się ramką z ogłoszeniem. xXx odkrył, że odwiedzający proszeni są o przynoszenie pampersów. Roztoczył wizję odwiedzania mnie z pieluchami i dostał takich spazmów śmiechu, że bałem się, że i jego zamkną. W końcu zadzwonił do Mely, ta błagała mnie, żebym wysiedział do poniedziałku, bo też chce mnie odwiedzić i mieć zwiedzanie szpitala Babińskiego. Mówili mi kiedyś, że praca przewodnika byłaby idealna dla mnie, jednak wolałbym jakieś ciekawsze lokacje niż Kobierzyn. Próbowaliśmy włamać się do szafy, ale po obluzowaniu pleców odkryliśmy, że nie ma tam nic ciekawego. Wpadliśmy na pomysł zdobycia pamiątki w postaci kaftana bezpieczeństwa. Wiedziałem, że składują je na głównej sali, ale niestety, szafa zamknięta na kłódkę. Miło spędzaliśmy czas, aż przyszła pani i zobaczyła, że powietrze w pokoju składa się raczej z nikotyny niż z tlenu. Jebie nas, ja pokornie uszy po sobie, a xXx dawaj: Siedzieliśmy tam i palili to nam kazano tu przyjść ALE NIE PALIĆ! Jak tu teraz ludzie mają oddychać?

No ale myśleliśmy, że można, nie ma zakazu żadnego. Kto wam tu pozwolił wejść? Jakaś pani… Jak się nazywa? Nie przedstawiła się, nie wiem, nie znam tu wszystkich, a kartki z imieniem nie miała Pan jest bezczelny! Wodzu, ty lepiej uważaj, bo u mnie w pokoju jest wolne łóżko i jeszcze za to palenie cię posadzą – rzuciłem, co nie poprawiło pani humoru, dalej jebała nas na całego, aż w końcu jej się znudziło i wprowadziła nowych gości z pacjentem. Pokój mały, nas trójka, ich chyba z pięć osób i siedźcie razem. Powiedzieliśmy, że wychodzimy sobie na korytarz, a ta, że odwiedziny powinny być tutaj. Może i tak, ale ja nie chcę wiedzieć wszystkiego o tamtym panu, a jego rodzina pewnie nie jest aż tak bardzo zainteresowana moją osobą. Siedzimy znowu na korytarzu, już trochę nam się zaczęło nudzić, więc biorę xXxa na wycieczkę. Tu masz to, tam tamto, a tu moje łóżko, tam kibel bez zamka, tu prysznic, a tam kaftany, tego w nocy przywieźli, a tamten to Sierżant, tu grzyb na ścianie zajebiście się rozwinął. Szło fajnie, wykazywałem się jako przewodnik, xXx zachwycony obchodem, aż tu wychodzi do nas pielęgniarka: Przepraszam, czy pan robi wycieczkę po psychiatryku? PRZECIEŻ JA TU MAM CHORYCH! Yyy, kolegę do łazienki prowadziłem, to tak mu pokazałem, gdzie mam pokój, żeby jakby co wiedział gdzie mnie szukać Nie uwierzyła chyba, więc wróciliśmy do pozycji wyjściowych na korytarzu. Czytamy regulaminy i ogłoszenia. Grafik tygodnia, poniedziałek i spotkania, na których nam wyjaśnią, że nie trzeba pić. Idziemy, zawsze uwielbiałem fantastykę! Ktoś błysnął i dopisał w grafiku „zajęcia z seksu”. Znaleźliśmy, że rzeczywiście, w pokoju odwiedzin nie wolno palić, nawet myśleliśmy czy nie powiedzieć tej pani, że miała rację i że tym bardziej sorry, ale nasza skrucha mogłaby zostać kiepsko odebrana. Nie chciałem ich męczyć, więc koło 20 pożegnaliśmy się. xXx obiecał oprawić w ramki bilet wjazdu na teren zakładu. Wjazd kosztuje pięć złotych. On miał tylko trzy, ale obiecał wyrównać przy wyjeździe. Chciał nawet zapłacić kartą, ale (niespodzianka!) nie mieli terminala. Nastał wieczór, miejsce miały sceny niemal symboliczne. Najpierw pacjent nazwiskiem Zięba próbował wyjść przez szparę między kratami, a

sufitem. Razem z Sierżantem go ściągaliśmy, przy okrzykach pani doktor (która by go w życiu nie ściągnęła, bo nie wyglądała na zdolną do podniesienia kogoś jakieś trzy razy cięższego od siebie) „co znowu przez to okno chciałeś?!”. Potem kabina prysznicowa uległa dezintegracji, pan się mył, zakręciło mu się w głowie i wyleciał ze ścianką, całe szczęście plastikową. Opieprzyli go, ten biedny stał w gaciach na środku łazienki i powtarzał „zakręciło mi się w głowie, zakręciło mi się w głowie”. Chwilę potem odkryłem, że ktoś nie wytrzymał z kolejką do toalety i odlał się do wanny. Do samej toalety ktoś wrzucił pampersa i wypróżnił się na niego, uroczo! Inny zaczął wykonywać nieśmiałe ruchy masturbacyjne na środku łazienki, ale szybko przestał. Wszystko to umilił pan od Pavulonu, wyemitował część trzecią i czwartą swojego show. A tak chciałem, żeby xXx na to się załapał, a ten poczekał i dosłownie kilka minut po jego wyjściu odstawił. Podano wieczorne leki, mogłem sobie wybrać czy chcę, czy nie. Normalnie nie chcę, ale wiedziałem, że bez tego nie pośpię. Uznano, że dostanę tylko jakieś banalne na sen. Podchodzi do mnie piętnastolatek i pyta czy może się do mnie odezwać i czy go nie uderzę za to Nie, ja tylko sobie robię krzywdę Bo groźnie wyglądasz, ale ty wyglądasz jak Jezus, może jesteś Jezusem? Wiele dziwnych rzeczy w życiu słyszałem, ale to było niemal tak popierdolone jak wykłady na kulturoznawstwie. Jednak z tym Anarchistą lepiej trafiliście. Potem jeszcze trafiło się dwóch gości, z którymi rozmawiałem o thrashu, głównie o Megadeth (też im się średnio spodobały ostatnie płyty), Metallice (podobny problem) i Slayerze (rządzi i chuj!). Pokój obok grało radio i ktoś robił karaoke z Jacksonem. Co jakiś czas przychodził ktoś i chciał mi sprzedać radio, komórkę albo zegarek za papierosy. Błagałem, że nie, dziękuję, i że może chce zapalić, to dam bezinteresownie. Na szczęście nie kojarzyli na tyle, żeby zakodować, że mam fajki i trudno mi odmówić podstawowych artykułów potrzebnych do przeżycia. Na tej liście jest też kawa i cukier, nie zliczę ile razy proszono mnie o jedno i drugie. Po mniej więcej czterdziestu minutach od wzięcia leków zmiętoliło mnie do poziomu gruntu, dość dziwnie mi się zasypiało po nich. Jeszcze zanim to się stało, spotkałem mego współlokatora. Pytał na którym jesteśmy piętrze i czy trzecim. Parter. Musiałem odprowadzić do pokoju, bo tak go naćpali, że nie widział na oczy. Potem jeszcze gdzieś wybył, po chwili przyprowadziła go pani

doktor. Kładzie go, on bredzi, że ją kocha, ta mu ściąga buty i opieprza: Taki duży, a butów sam nie umie zdjąć! Pewnie umie, ale dawajcie mu tego więcej i częściej to dopiero mu się poprawi. Na ostatnim papierosie spotkałem chłopa z pokoju obok. Mówił w zwolnionym tempie, ale doskonale na temat. Wiedział bardzo dobrze co się z nim dzieje, ale nie mógł powstrzymać ślinienia się. Z tego co zrozumiałem to ukrywa się przed kimś i symuluje, leki oceniał zdecydowanie negatywnie. Poranek zaczął się przemiło. Po dziesięciu godzinach snu ledwo usłyszałem, że pan salowy mnie wzywa do wstania. Ponieważ nie zareagowałem wystarczająco pobudzono mnie do życia ciosem w środek stopy. Salowy naprawdę miał szczęście, że wiedziałem, że za kilka godzin wyjdę, bo gdyby nie to, to tak bym mu jebnął, że do końca życia nie odważyłby się nikogo budzić w ten sposób. Pani powiedziała, że kto chce może iść na gimnastykę. Niestety nie powiedziała, gdzie ta się odbywa, więc przez dobre kilka minut łaziłem z Sierżantem próbując to znaleźć, ale niestety się nie udało. Odkryliśmy, że na środku stołówki stoi łóżko, a w nim przywiązany pasami pan. Poszczał się pod siebie (logiczne, spał pewnie czymś uwalony i nie bardzo miał jak iść do łazienki). Widząc, że się przyglądamy, pielęgniarka odezwała się w te słowa: Tylko nie odwiązujcie go, bo dopiero będą jaja! Nie przyszło mi to wcześniej do głowy, but now you’ve mentioned it…kusiło ożywić sytuację i zwrócić panu wolność. Potem podano śniadanie…takiego syfu nie jadłem od dobrych kilku lat, ohydny chleb, na to coś co miało być marmoladą, ale było tragiczną wariacją na temat. Działy się jednak sceny przedziwne jak dla mnie, jeden pan prosił o skórki od chleba po drugim, który jadł to w zupie, a raczej bardziej się tym chlapał. Obsługa wywiozła pana na salę, bo okazało się, że przychodzi ktoś ważny i jak zobaczy go oszczanego na środku stołówki to kiepsko może być. Wyjaśniłem jednemu, żeby niekoniecznie wkładał ręce do czajnika (dar jednej z rodzin) z wrzątkiem. Na szczęście chciało mi się spać po prochach z dnia wcześniej, więc wróciłem na z góry upatrzoną pozycję w łożu. Wyrwały mnie z niej słowa: Niech pan wstaje, bo już najwyższy czas ku temu Ordynator! Niektórzy założyli tam mały kult wyznawców jego osoby, w końcu on wydawał wyjścia. Normalnie to nie śpię tyle, ale po tych lekach z wczoraj nie mogę się pozbierać.

Zignorowano moje uwagi. Kilka minut rozmowy, z której najbardziej spodobała mi się myśl, że lepiej żyć niż umrzeć i że przecież mogłem skończyć w prosektorium. Odpowiadam: No przyznam, że przy tym co tu zobaczyłem, to mam niezły materiał do przemyśleń, „Lot nad kukułczym gniazdem” wysiada PROSZĘ? Co? Nie, nic, taki sobie film Gardzę tobą!!! Potem mogłem jeszcze posłuchać sobie diagnoz, którą pan ordynator wystawiał innym klientom. Taka miła rodzinna atmosfera, ten klasyka, głosy słyszy, ten dwóch siebie w sobie. Kazano mi iść na grupę i pożegnać się ze wszystkimi. Idę, czekam, zaczyna się impreza. Socjalizm w najczystszej postaci. Wychodzi przewodniczący i daje: Chcieliśmy bardzo podziękować pani Iksińskiej, która prowadziła z nami gimnastykę w ciągu ostatniego tygodnia. W sposób widoczny podniosła się sprawność fizyczna wszystkich uczestniczących w zajęciach… Jaja…nie wierzę, jaja, klub Tęcza, Ryszard Ochódzki i to nie jego wina, że dach przeciekał. …ponieważ wkrótce opuszczam zakład, należy wybrać nowego przewodniczącego, proszę składać kandydatury. Szum, konsternacja, połowa nie zrozumiała, inni reagują na różne sposoby. Zgłaszają jakiś kandydatów, w końcu ktoś z końca sali Chcę zgłosić Kaczyńskiego… Dostałem takiego ataku śmiechu, że nawet mordercze spojrzenia pana doktora nie pomagały. Ależ on by się tam odnalazł! Niestety po chwili okazało się, że chodzi o jakiegoś pana, który miał na nazwisko Krzyżanowski. Gdy tylko wyszło to na jaw, to obruszony powiedział: Proszę mnie nie obrażać, jestem o wiele wyższy od Kaczyńskiego i zdrowszy na umyśle. Leżałem. Szlochałem. Chciałem dopowiedzieć, że i kontakt z rzeczywistością wydaje się być o wiele lepszy i że bardziej bym jego widział jako prezydenta niż obecnie panującego. Jednak jakoś nie chciałem dostać w nagrodę kolejnych kilku dni pobytu w zakładzie, więc zachowałem swe cenne przemyślenia dla siebie. Mój współlokator

podniósł problem tego, że go pobili pod 5C. Dowiedział się, że ma tam nie chodzić. Problem rozwiązano, nie? Inne kwestie organizacyjne: Kto zajmie się organizacją wieczorku poetyckiego? KAWALERSKIEGO? Ja chcę, ja kiedyś byłem na takiej imprezie i… POETYCKIEGO! A to nie, nie chcę – zrażony współlokator niemal się obraził. Ja już miałem odjazd i uśmiech jak Cheshire Cat. Skończyła się szopka, chcę sobie iść. Niestety, biurokracja trochę potrwa i dopiero koło 14 mnie puszczą. Chryste, ze trzy godziny, ale będzie ciągnęło się jak wieczność. Siedzę, czytam Anię Kareninę, a raczej próbuję, bo co chwilę ktoś coś chce. A to daj zadzwonić, a to papierosa, i oczywiście nieśmiertelne „co czytasz?”, a potem, że ktoś o tym słyszał, też to czytał, albo chciał czytać. Najfajniejsze było, że nie wierzyli, że ja naprawdę wkrótce wyjdę i myśleli, że ściemniam. Sierżant poprosił i pozwolono mu przeprowadzić się do nas. Wygłosił dość ciekawy wywód na temat literatury rosyjskiej, kojarzył Dostojewskiego i że czytał kiedyś „Zbrodnię i karę”. Coś mu się nieźle pomyliło i wyczarował wersję, w której to ciężarna siostra zabija Raskolnikowa i „…takie właśnie są wszystkie kobiety”. Przy panującej tendencji do reinterpretowania klasyki, pomysł ten może znajdzie jeszcze rozwinięcie, odkąd zobaczyłem striptease w „Śnie nocy letniej” mało mnie zdziwi. O 12 był obiad. Oczywiście niewegetariański, a obiecali, że będę miał specjalną wersję. Uszczęśliwiłem dwie osoby porcją kurczaka, jakoś wmusiłem w siebie trochę ziemniaków i czegoś co wyglądało na buraczki, ale ni chuja nie smakowało jak buraczki. Siedzimy w palarni, jest jakiś nowy, ręce we krwi, brudnawy i dyszy cały czas. Podchodzi do niego jeden ciapowaty: Dasz mi papierosa? Zwariowałeś? Mistrz ciętej riposty. Jednak po chwili ja dałem, bo chociaż już chwilę tam byłem, to nie mogłem uwierzyć, gdy proszący zaczął grzebać w niedopałkach, wyciągnął jakiś filtr i chciał go odpalić. Czytałem, że w czasie wojny bywały takie sceny, nie sądziłem jednak, że w Unii Europejskiej w roku 2009. Z innych fajnych: nauczyłeś się palić? To teraz się kurwa naucz kupować! Koło 14 przyjechał po mnie mój ród, odczekaliśmy trochę i odbyłem pożegnalną rozmowę z panem doktorem. Czy

chcę coś powiedzieć? Coś powiedziałem, przyznam, że nawet poważnie wyliczyłem co mi się wydaje, że mogę mieć nie tak z głową. Pan pokiwał głową i powiedział, że dobrze by było kontynuować leczenie. Na to czekałem: A czy mogę dostać listę ośrodków, które mają podpisaną umowę z NFZ? Taaak…to dużo jest, to pan znajdzie. Ja tu mogę polecić moją koleżankę, gabinet ma tu i tu, przyjmuje o tej i tamtej, to pan się prywatnie umówi. Nie, ona nie ma kontraktu z NFZ. No tak, przecież ja z tych co się leczą po stówie za godzinę. Poudawałem chwilę, że mnie to interesuje, wziąłem wypisaną diagnozę. Fajna jest, zalecana jest mi terapia indywidualna, grupowa, farmakologiczna (ale kurwa jaka farmakologiczna, witamina B2, Tramal czy pavulon może?)i hit absolutny: MUZYKOTERAPIA. Zacznę od Czajkowskiego, potem Vivaldi, a za jakieś pół roku może i Bacha będę mógł słuchać. Rozdałem Maltanki, trochę papierosów, wszystko co miałem do jedzenia. Nie mogłem nigdzie znaleźć Sierżanta, chciałem mu dać zapalniczkę. W końcu dałem ją temu, co mi skakał po fajki, z komentarzem, że to dla Sierżanta. Pewnie nie dotarła, ale przynajmniej mają jeden ogień więcej na terenie zakładu. Matka wzruszona losem dzieciaka przyniosła mu czekoladę. Daliśmy mu, ale nie do końca się ucieszył, tak jakby nie do końca zarejestrował, że coś takiego ma miejsce. Poprosił o papierosa, daję mu, a ten, że chce ognia. Mówię, że właśnie zostawiłem, ale że mu pewnie ktoś odpali. Na co on, że jednak nie chce i oddał. Chyba pierwszy raz w życiu coś takiego mi się przydarzyło. Odjechałem w stronę zachodzącego słońca (umówmy się, była jakaś 15). Wyszedłem z ciężką traumą, nie do końca wierząc w to, co widziałem. Pocieszałem się, że przynajmniej część z pacjentów nie ma zielonego pojęcia, gdzie są. Myślałem, że moja psychiatryczna przygoda skończona. Ależ byłem naiwny. Po kilku dniach zaczęli do mnie pisać. Najpierw szpital, żeby im dostarczyć, że płacę składki. Oczywiście oni nie mają jak sprawdzić, więc baw się. Dla ludzi spoza Krakowa: szpital jest na zajebistym zadupiu, jazda tam i z powrotem to przynajmniej godzina zabawy. Na szczęście można faksem. Zadzwoniłem, dostałem numer, chcę wysyłać. Jasne…nikt nie odbiera, sygnału nie ma. Po czterech godzinach prób dzwonię znowu. Aaa, tak, tam rzeczywiście nikt nie odbiera, niech pan próbuje na taki numer. Poszło. Na drugi dzień jeszcze raz dzwonili, że nie mają. Udowodniłem, że mają. Potem

dopiero odlot, bo POLICJA! Jestem wzywany jako świadek w sprawie popełnienia przestępstwa z artykułu 151 kodeksu karnego. Sprawdzam co to i mam: kto namową lub przez udzielenie pomocy doprowadza człowieka do targnięcia się na własne życie. Zajebiście. Oczywiście poszedłem. Kusiło mnie zrobić sobie specjalnie na tę okazję koszulkę z napisem w stylu „It won’t give up, it wants me dead, goddamn this noise inside my head”, ale moje dotychczasowe doświadczenia z policją wskazują na to, że panujący tam poziom poczucia humoru jest niestety dość niski. Wszedłem o 11:01. Wyszedłem o 11:14. Pytania czy ktoś mi to zrobił. A może ktoś namawiał? Ogień w oczach. Powiem, że to przez moją byłą, mego kierownika i jeszcze kogoś dołożę. THEY MADE ME DO IT! Jednak udało się pohamować, ale jeżeli macie kogoś kogo nie lubicie, to w ten sposób możecie tej osobie zorganizować czas wolny. Pan policjant wykazał się talentem pisarskim, „krew tryskała po ścianach”. Męczył mnie o dokładne godziny wydarzeń i nie wierzył, że nie pamiętam. Zobaczyłem w końcu, że ma godzinę przyjęcia zgłoszenia 23:49, więc w oparciu o to zrobiłem timing. Na koniec dowiedziałem się, że życia ma się tylko jedno. Dzięki za cynk! Kilka osób uparło się, żebym poszedł na psychoterapię. Ciekaw nawet byłem jak to wygląda, więc poszedłem się zarejestrować. Spotkania odbywają się codziennie rano, dwa razy w tygodniu też popołudniu. To mnie by niektóre przepadały, bo pracuję To powiedzieć pracodawcy, że pan tu przychodzi albo iść na chorobowe Co myślę o moim pracodawcy to moje, ale jednak nie mogę tak zrobić, podpisałem umowę przecież. No to zrezygnować z pracy i zarejestrować się jako bezrobotny, ubezpieczenie wtedy pan ma i nie musi chodzić do pracy Podziękowałem za poświęcony mi czas. Uznałem, że chyba już wystarczy mi przygód związanych z moim zdrowiem psychicznym, bo to znacznie pogarsza się od obcowania z różnymi instytucjami, teoretycznie z nim związanymi. Wnioski? Jedyne możliwe, jeżeli masz jakieś problemy, to lepiej się zabij szybko i możliwie bezboleśnie. Ni chuja nie licz, że ktoś ci pomoże. Bodajże w Austrii wyliczyli, że jeden obywatel wart jest jakieś dwa miliony euro (w sensie co w życiu wytworzy, zarobi, wyda, zapłaci w podatkach) i dlatego mają fajne drogi, bo lepiej, żeby nie zabił się na dziurawym asfalcie tylko pracował na dobrobyt kraju. U nas obywatel wart jest gje, pracować ma za darmo, płacić podatki na poziomie Skandynawii, trzymać mordę na kłódkę i broń boże nie domagać się niczego z tego za co płaci. W historii USA było sobie, w pewnym sensie nadal jest, takie zjawisko jak muckrakers – dziennikarze zajmujący się pisaniem o

niesprawiedliwościach i korupcji, tak w instytucjach prywatnych jak i państwowych. Wśród nich była Nellie Bly, która wpadła na pomysł udawania psychicznej i spędziła dziesięć dni w psychiatryku na Blackwell Island (New York). Tak jej się spodobało, że napisała „ Ten Days in a Mad House”, które nieźle ludzi poraziło i władze miasta musiały troszkę poprzepraszać. Znajdziemy w tym dziele takie zdanie: What, excepting torture, would produce insanity quicker than this treatment? Here is a class of women sent to be cured. I would like the expert physicians who are condemning me for my action, which has proven their ability, to take a perfectly sane and healthy woman, shut her up and make her sit from 6 a.m. until 8 p.m. on straight-back benches, do not allow her to talk or move during these hours, give her no reading and let her know nothing of the world or its doings, give her bad food and harsh treatment, and see how long it will take to make her insane. Two months would make her a mental and physical wreck. Minęło ponad sto trzydzieści lat. Zmieniło się stosunkowo niewiele. Teraz zamiast wiązania daje się ludziom fajne leki, które działają podobnie, a lepiej wygląda. Mam wielką nadzieję, że kiedyś wpadnie tam z audytem jakaś komisja europejska. Oni by umarli, po prostu by nie uwierzyli i już tam zostali. Najbardziej przeraża mnie, że to podobno najlepszy zakład w kraju. Nie wyobrażam sobie najgorszego. Na szczęście spędziłem tam tylko jakieś trzydzieści siedem godzin, a nie dziesięć dni jak Nellie Bly. Nie licząc płci klientów i paru detali wnioski mam te same. Jeżeli ktoś chce oszaleć, to nigdzie nie pójdzie mu z tym tak dobrze jak w szpitalu psychiatrycznym. Wielkie podziękowania dla osób, które towarzyszyły mi telefonicznie w moim „Juriusz, Interrupted”. Złota Palma i dedykacja powyższego dla Ceri, Grand Prix dla Viry. Poza klasyfikacją xXx i Noth za zmarnowanie kawałka wolnego czasu i odwiedziny w wariatkowie. Mam nadzieję pewnego dnia odwdzięczyć się Wam wszystkim tym samym! Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 9

Nan Inch Nails 12 Lipiec 2009 juriusz 4 komentarzy Etap wycieczki dokładnie zaplanowanej zakończył się w momencie, gdy wsiedliśmy w autobus do Nan. Alternatywą było Pai i niezłą chwilę zajęło nam ustalenie co wolimy. Opcja numer dwa niosła ze sobą szanse i ryzyko; wszystko będzie stosunkowo łatwe do zorganizowania, konkurencja zapewni atrakcyjne ceny, chociaż standard azjatycki lubi tworzyć sytuacje, że wszyscy pośrednicy umawiają się na jedną, cholernie wysoką. Transport z Chiang Mai do Pai jest łatwy i przyjemny. Po stronie minusów: wpakujemy się w stada białych turystów, z trekkingu

wyjdzie tyle, że stanie się w kolejce do zrobienia sobie zdjęcia ze smutnym przedstawicielem Hmong, Akha lub Karenem, który o 8 rano przywdziewa strój etniczny, odpieprza dziesięć wycieczek, a wieczorem wdziewa jeansy, idzie na piwo i gada z kumplami o tym jacy ci biali są durni. Nan groził znalezieniem się na wybitnie ciężkim zadupiu, gdzie nic nie ma, zorganizowanie czegokolwiek graniczy z cudem, a okoliczności przyrody są mniej zachęcające niż w Pai. Plusy? Przewodnik głosił, że mają jakieś muzeum i świątynie, więc da się coś zobaczyć w chwilach wolnych od trekkingu. Ostatecznie wygrał Nan, także dzięki temu, że po absolutnych białych stadach w Chiang Mai mieliśmy szaleńczą ochotę na święty, skośny spokój. Doświadczenia azjatyckie wskazują na to, że poza kilkoma naprawdę dużymi miastami, tak zwany nightlife nie istnieje, a wszystko chodzi spać okrutnie wcześnie. Oczywiście dworzec oddalony jest od centrum o dobry kawałek. Chodzenie tego dystansu na butach w okolicach 21:30, kiedy to panujące warunki widocznościowe powodują, że rozpoczynamy rozważania nad tym, czemu mówi się o egipskich, a nie tajskich ciemnościach, nie znajduje się raczej na niczyjej liście życzeń. Na dworcu czekała na nas JEDNA taksówka, szok po stadach wszędzie indziej. Jej kierowcą była kobieta, czego wcześniej w tej części świata nie widziałem. Baliśmy się pytać jaką ceną nas uszczęśliwi korzystając ze swego monopolu. Powiedzieliśmy, że chcemy jechać do Doi Phukha Guest House (sprawdzona taktyka, czyli co Lonely Planet daje najtańsze) i czekali najpierw na „nie wiem co to i gdzie, ale mam lepsze i tańsze i was tam zawiozę”, następnie zaś na cenę z gwiazd, może jakąś małą kłótnię w wersji deluxe. Mieliśmy niesamowity opad szczeny gdy zamiast pierwszego usłyszeliśmy „ok”, a zamiast drugiego 60 bahtów. Jedziemy, miasto niemal wymarłe, mignął jakiś 7/11, ludzi właściwie zero, pojazdów niewiele więcej, tylko śmignęło coś z prędkością naddźwiękową – potem odkryliśmy, że wyścigi motocykli to jedna z lokalnych rozrywek. Dokąd ona nas wiezie? Zjeżdża w boczną drogę, przypominają się wszystkie „Hostele” i „Teksańskie masakry piłą łańcuchową”, zatrzymujemy się pod jakąś furtką, ciemno jak wiadomo gdzie, kierowniczka klaksoni, na co po chwili z domu wychodzi Tajka. Wiele nie widzimy, ale już tyle, żeby wiedzieć, że Hilton to nie będzie, a także, że o wifi nie muszę tym razem pytać. Przywitaliśmy się, rzucili okiem, uznali, że źle nie jest, poza tym wizja jakiekolwiek męczenia się po nocy nie wchodziła w rachubę. Pytamy ile, oczywiście gotowi do walki o niższą cenę. Mówi 150 bahtów. Za dwie osoby. To nawet nie wypada się targować, bierzemy. Kolejnym problemem na liście była sprawa kolacji, czy tam obiadu. Z tego co widzieliśmy podczas przejazdu to nasza sytuacja nie wyglądała dobrze. Chodzimy po mieście, wróć, Nanie i nic. Po dłuższym spacerze odkryliśmy panią z wózkiem. Próbujemy ustalić co ma, tori jakieś, no ładnie się nazywa, tylko co to? Po chwili okazało się, że nie tori, a roti. Cena zachęcająca, od ośmiu do dwunastu bahtów, można sobie

wybrać opcję z bananem, mlekiem kokosowym, ananasem, czymś tam jeszcze. Rewelacja absolutna, ale jednak bardziej jako deser niż danie główne. Znalazł się jakiś stragan z zupą, po bardzo długich pertraktacjach, machaniu przewodnikiem i powtarzaniu, że oba vegeterian dostaliśmy misy pełne lokalnej polewki z toną zieleniny. Jeszcze tylko mała wizyta w 7/11 i powrót połączony z obudzeniem naszej gospodyni – kluczy do głównego wejścia nie dostaliśmy – i mogliśmy poczytać sobie wpisy do ksiąg hotelowych. Całe roczniki, czasem rozrzut między datami po kilka miesięcy, kasowe prowadzenie tego hotelu na pewno nie było. Spodziewaliśmy się znaleźć wpisy w stylu „co za jebane zadupie, po kiego ja tu, dziura jak Chełm, porzućcie wszelką nadzieję, którzyście tu przyjechali”, a tu właściwie same entuzjastyczne wpisy, tak o naszej gospodyni jak i o samym mieście, w sensie Nanie. Niektórzy, że przyjechali po raz kolejny, trzeci…my po trzech godzinach mieliśmy poczucie sromotnego dowcipu. Uznaliśmy, że albo mają tu kolonię wariatów, albo organizują co jakiś czas zlot pustelników i to od nich te ekstatyczne zapiski. Do Pai przejechać się nie da, znacznie bliżej na zasłużony spoczynek. Sen na mych powiekach malowała wizja spędzenia kolejnego dnia w Nanie, stolicy prowincji, która dopiero w 1931 została wcielona na dobre do Tajlandii. Na śniadanie wybraliśmy lokal, który zdobył laury najlepszej kuchni w kraju. Yota Restaurant, buddyści z prawdziwego zdarzenia, wszystko niemięsne, płacimy 15 bahtów i możemy sobie za to wybrać ile tylko chcemy. Jeżeli dobrze zrozumieliśmy reguły, jest jeden warunek: jeżeli nie zjemy absolutnie wszystkiego, to płacimy karę – 150 bahtów. Ma to zapobiec marnotrawieniu jedzenia i dość dobrze działa, chociaż tak nażarty rzadko kiedy wychodzę z lokalu. Efekty dla nich też są dobre, w okolicach południa kończy się całe jedzenie, a właściciele mają wolne. Atrakcyjna cena sprawia, że zawsze wszystko sprzedadzą. Na deser poszliśmy cukiernię obok. Ubaw miałem bo Maiko wyrwała klamkę i właściciel mógł spędzić poranek na naprawie drzwi. Zwiedzanie miasta, w sensie Nanu, nie jest highlightem wycieczki po Tajlandii. Ze cztery świątynie oczywiście, czyli miły tajski standard. W jednej błysnęliśmy siadając na miejscach dla mnichów. Po chwili dziewczynka pokazała nam, że to nie jest miejsce, gdzie bezmyślna biała hołota ma uwalić swój tyłek, a dla mnichów. Ubawili się nawet, gdy przepraszając zgięci w pół wychodziliśmy. Ciekawi byliśmy skali naszej pomyłki, chyba trochę jakby ktoś wszedł do kościoła katolickiego i klepnął sobie na ołtarzu, albo przynajmniej wyszedł na ambonę. W drugiej młodzi mnisi nie zauważyli, że weszliśmy i jeden z nich nie zaprzestał symulowania kopulacji z kolumną sufitową. Dopiero gdy się ujawniliśmy to zażenowany powstał i udawał, że go nie ma. Kolejna świątynia, leżała księga datków, niektóre opiewały nawet i na TRZY bahty, pretekst do przemyśleń ile my za wszystko płacimy. To jest jakieś trzydzieści groszy, dajcie proszę tyle u nas na tacę. I jeszcze się wpiszcie z imienia i nazwiska, ekskomunika murowana. Jednak prawdziwą perłą miasta,

Nanu, jest muzeum, czyli Nan National Museum. Nie wiem kto pisał info na Wiki, chyba że coś się zmieniło przed lub po naszym wyjeździe. To było, obawiam się, że nadal jest, solidnie złe. Na wejście – jakby mi dali w pysk, na biletach skreślone trzydzieści, zamiast tego napisane sto. Nie licząc małej ekspozycji strojów plemion górskich to bieda pomieszana z absurdem, nie mogliśmy uwierzyć w jakieś idiotyczne prehistoryczne kamienie, czy puste gabloty. Coś o jakimś muzyku z Nan, który zrobił karierę i umarł. Gdy posłuchaliśmy jego dokonań to pewna ulga zagościła w naszych sercach z okazji tego, że już więcej grał nie będzie. Największym kuriozum była wielka belka, która nie miała nawet pół podpisu, zarówno w ichnim jak i w naszym, ale zgadywaliśmy, że ma ileś set lat i że pewnie wspierała coś świętego. Tyle naszego, że odkryliśmy, że najlepiej przyjechać do Nan w październiku, wtedy odbywają się wielkie wyścigi łodzi. Gdy zabawiliśmy się ze wszystkimi możliwymi atrakcjami wymienionymi w LP i dorzucili do tego chińską świątynię, udaliśmy się do biura trekkingowego, FHU Travel. Biuro jest jedno, konkurencji nie zaobserwowaliśmy. Rozmiar miasta jest w pewnym sensie po naszej stronie, przejście na butach z jednego końca na drugi nie jest wyczynem na miarę Korzeniowskiego. W biurze to czego się obawialiśmy, czyli cena wycieczki zależy od ilości turystów, a tych niestety jest tylko dwoje, my. Szans na to, że przyjdą też raczej nie ma, no czasem ktoś się nawinie, ale nie ma opcji dołączenia się do żadnej grupy, bo takowej po prostu nie ma. Podczas gdy pani analizowała sytuację, pan zajmował się rzeźbieniem obsceny w mandarynkach i bananach (jakby te drugie nie były wystarczająco perwersyjne bez jego zabiegów) i karmieniu nas owocami swoich zabiegów. Po chwili było jasne, że pomimo całkiem szczodrych obniżek jakie nam zaoferowano to tanio nie będzie. Nastawiony byłem umiarkowanie entuzjastycznie, Maiko zależało bardziej, więc w końcu doszliśmy do kompromisu (którego część nadal reguluję) i z racji rozmiaru finansowego imprezy zdecydowaliśmy się na opcję jednodniową. Resztę dnia spędziliśmy wykrzesując cokolwiek z Nanu. Najpierw przeżyliśmy ciężką traumę na pobliskim targu. Nie sądziłem, że ktoś może obierać żywe ryby. Po prostu wziął baran skrobaczkę i drze rybę, ta się rusza, a ten z niej na żywca zdziera łuski. Ciekawe czy by mu się spodobało, gdyby jemu tak ktoś zrobił. Widok stoisk z mięsem utwierdził nas w przekonaniu, że niejedzenie go, to jedna z lepszych decyzji jaką zdarzyło się podjąć. Zapach bezcenny, w sumie każde tajskie targowisko wygląda i pachnie w ten deseń, ale to był rekord absolutny. Wizyta w 7/11 i próby nabycia flaszki zaowocowały odkryciem idiotyzmu z górnej półki: alkoholu nie można kupić między chyba 11, a na pewno 17. Czyli trzeba nawalić się z rana, jakoś dociągnąć do popołudnia i dopiero szalejemy. Z drugiej strony to nawet humanitarne, klinika można legalnie strzelić, nie trzeba myśleć noc wcześniej i chomikować. Łażąc po mieście zauważyliśmy dzieci grające w badmintona. Chwilę popatrzyliśmy, potem one popatrzyły na nas i na migi dogadaliśmy, że pogramy z nimi. Oni

radość, bo biały to tu rarytas, my na kolanach, bo taka wspaniała integracja z ludnością lokalną, żadne biuro turystyczne ci tego nie da, nieważne ile zapłacisz. W ramach siatki postawili motor, na którym jeden z nich przyjechał. Dwanaście lat to góra mojej wyceny jego wieku, z lekka zdziwiony byłem, ale chyba w północnej Tajlandii prawo jazdy uznawane jest za przeżytek. Jeżdżą absolutnie wszyscy, chyba na ósme urodziny dostaje się motor i można szaleć. Po dwudziestu minutach gry nieco nam się znudziło i podziękowaliśmy. Kilka dni wcześniej padł mi zegarek, więc bez wielkich nadziei rozglądałem się za zegarmistrzem, naprawdę nie spodziewając się, że znajdę go w Nan. A tu niespodzianka, bo koło naszego domu jest zakład! Co lepsze, grupa kilku chłopa siedziało przed sklepem z zegarami (sklep z zegarami, oni bez) i sobie robiła typowe tajskie party, czyli bierzesz znajomych, stolik, krzesełka, siadacie na krawężniku i cieszycie się życiem i swoim towarzystwem. Na migi macham im zegarkiem, jeden coś trochę komunikuje się po angielsku, na szczęście to on będzie naprawiał. Ustaliliśmy, że bateria, wycenił nową i swoje usługi na 100 bahtów. Oczywiście pierwsze co pomyślałem, to że cwaniak, chce sobie zedrzeć z białego ile się da, no a jak tu żyć bez zegarka? Zgodziłem się, wymienił w minutę, chcemy się żegnać, ja oczywiście z poczuciem „znowu zrobili w druta, jak zawsze!” a ci zapraszają, żeby z nimi siadać. Siadamy, trochę niepewnie, bo wiedzieliśmy, że kompetencje językowe nie będą raczej należały do tych najwyższych, ale oni się tym nie przejmowali. Coś do nas gadają po tajsku. My promienne uśmiechy, a po czaszce biegają myśli w stylu: czy on teraz obraża moją matkę? Czy może wyzywa nas tylko od najgorszych? A my z tymi kretyńskimi uśmiechami i potakiwaniem jeszcze go podjudzamy. Językoznawca-zegarmistrz trochę tłumaczy, ale on też raczej nie poczytałby sobie Steinbecka w oryginale. Przedstawiamy się sobie, oni nie mogą wymówić ani zapamiętać naszych imion, my ichnich. Polewają whisky z colą, więc od razu mi się podoba, na migi (takie samoloty…) pokazujemy skąd jesteśmy, na pewno wiele tu o Polsce słyszeliście, polejcie. Po chwili wpadli na pomysł, że nas nauczą czegoś po tajsku. Wybrano zdanie „Kocham Tajlandię”. Powtarzamy to nieudolnie, za dziesiątym razem mniej więcej dobrze, za każdym razem wzbudzając furorę, która wyrażała się wznoszeniem toastów i okrzykami „hue!”, przypominało to nieco piratów ze „Stardust”. Gdy tylko atmosfera siadała to robiliśmy „kocham Tajlandię” czy raczej jakieś „nanananana”, ale działało i w widoczny sposób poprawiało im to humor. Po chwili pojawiły się zakąski, a my nieco zwiędliśmy. Wygrałem ośmiornicę na patyku. Szybka wymiana myśli po polsku: - Kurwa, ja tego nie tknę, wygląda koszmarnie, cuchnie morzem, jakieś macki, nie chcę. - Chyba musimy, tutaj to przecież wielka obraza odmówić poczęstunku. Szlag, rzeczywiście piszą w przewodniku dziesięć razy, żeby broń boże nie odmawiać jak czymś częstują, przynajmniej spróbować i pochwalić. Biorę

szaszłyk i jem to biedne stworzenie, Maiko je swoje cudo. - Good, good? - Veeeery good - More, more – powiedział językoznawca i wręczył nam kolejną ośmiornicę. Jezu. Siddhartho. Mahomecie. Wódki, wódki, wódki! - Good, good? - Very good - More, more. Zjadłem trzy. Potem przynieśli mięsne, więc powiedzieliśmy, że jesteśmy wegetarianami, czego nie zrozumieli, więc zmieniliśmy na buddystów. Oni sami buddyści i żrą mięso na tony, ale jak człowiek zachodu powie w takiej sytuacji, że jest buddystą, to wtedy jakoś mają zakodowane, że nie je mięsa i nie oznacza to, że jest chory na głowę, a po prostu bardzo religijny. Posiedzieliśmy jeszcze trochę, ale rozmowa umierała, nawet wyznawanie miłości do Tajlandii wydawało się nie pomagać. Sytuację ratowało nieco dziecko jednego z nich, które nam prezentował. My oczywiście, że piękne jest. Ono również jadło boski seafood, co gorsza patyczek co chwilę spadał na glebę. Tatuś spokojnie gadał z kolegami, a ono podnosiło sobie i jadło, aż piasek w zębach zgrzytał. Nie chcieliśmy się wtrącać do wychowania dzieciaka, ale trochę nas to przerażało. Pożegnaliśmy się, nad czym bardzo ubolewali i nakłaniali, żeby zostać, bo będzie więcej alkoholu i może chcemy z nimi iść na tańce. Trochę nas kusiło, ale w końcu podziękowaliśmy, bo chyba byśmy zdurnieli siedząc tak z nimi jeszcze trochę. Cały czas patrzyli na nas, my na nich i kretyńskie uśmiechy, niezgrabne próby porozumienia się. No i zegarek naprawiłem za 100, ale popiliśmy i pojedliśmy za przynajmniej tyle. Niesamowite z punktu widzenia naszej kultury, zapraszasz całkiem obcych ludzi z ulicy, dajesz im jedzenie, flakon i jeszcze chcesz brać na disco. Poszliśmy do chińskiej restauracji, oczywiście z zamiarem zjedzenia czegoś co nie jest seafood. Coś tam poszaleliśmy, przynoszą rachunek i nie do końca nam pasuje. Trochę wyjaśniania, przychodzą jedni, drudzy, dajcie menu, tu macie po 20, a nie po 40, to po 80, nie po 100 i już się wszystko zgadza. Niechętnie przyznali rację, uregulowaliśmy, wracamy, tak sobie mówię: - Cholera, no nie wierzę, żeby nas tu chciał ktoś oszukać, musieli się naprawdę pomylić, ci Tajowie tutaj tacy uczciwi. - Ale to była chińska, a nie tajska restauracja – Maiko znalazła wyjaśnienie. W związku z perspektywą wrażeń dnia następnego, poszliśmy spać. Wcześniej tylko zremisowaliśmy walkę z taaakim robakiem, który miał taaaakie wąsiska i spokojnie siedział na ścianie. Początkowo nie stresował się naszą obecnością, ale gdy rozpocząłem działania, które były dość niezdecydowaną polityką mającą na celu zachęcenie go do migracji z naszego lokum, to obraził się i niehonorowo uciekł. Pobudka, wegetarianie za 15 i już

jesteśmy w umówionym miejscu. Nie do końca wiedzieliśmy czego się spodziewać; czy zapieprzania po górach osiem kilometrów w upale, sześć w deszczu, czy spacer po okolicy, czy jeszcze coś innego, więc mieliśmy ze sobą trochę dziwniejszych rzeczy w stylu kurteczka, bluza, olejek do opalania. Przyjechali po nas lokalnym…jeepem? Czymś takim, zapakowaliśmy się i startujemy. Pierwsze miłe zaskoczenie: kierownik wycieczki mówi bardzo ładnie po angielsku. Drugie: kierowca mówi nieco gorzej, ale komunikuje się. Dostaliśmy wodę i jakieś ziarna do żucia. Po czterdziestu minutach memłania miałem wrażenie, że chyba już powoli miękną, ale sobie odpuściłem sprawdzenie co będzie za kolejne czterdzieści minut i dyskretnie wyplułem. Chcieliśmy kupić bilety na dzień kolejny, ale okazało się, że Nan to miejsce, w którym przedsprzedaż nie jest znana. Pierwszy postój: - Spróbujcie tej trawy, to nazywa się tak i tak i służy do przyprawiania potraw. O, rzeczywiście dobre. Chyba nawet gdzieś nam się przewinęło przez jadłospis. Tuż obok miejsce, gdzie robią coś co chyba najbardziej by można paleniskiem nazwać. A może donicą, bo wygląda jak wielka donica, ma dziury do oddymiania i są tego setki porozstawiane na tajskich ulicach. Wytrzymuje pięć lat, koszta umiarkowane, oczywiście służy do gotowania ryżu (w końcu jesteśmy w kraju, który jest największym eksporterem ryżu na świecie). Najpierw wyrabiają masę, potem ją formują, potem pan robi w tym dziury do oddymiania, potem jeszcze dochodzi taka nakładka. Ogólnie nic się nie marnuje, tempo niesamowite, taki mały business na obrzeżach Nanu. Dostaliśmy jeszcze naparu, który jest bardzo leczniczy. Miejmy nadzieję, bo smaczny to na pewno nie był. Postój drugi, w domu naszego kierowcy, coś tam ma do zostawienia czy wzięcia. Wygląda to nędznie, kury w warunkach, za które u nas by poszedł siedzieć za znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem, dzieci (czemu one nie są w szkole? taka luźna europejska myśl), karmią kury zeszytem, podmurówkę próbował zrobić, nie wzbudziłby nią jednak zachwytu żadnego inżyniera. Przewodnik miał zabawną manierę pokazywania palcem kury, psa, kota, no wszystkiego chyba co żyje, i mówienia „Barbecue!”. Tym razem proponował kury. Kierowca poczęstował nas samogonem swojej roboty, całkiem smaczny, ale poprzestaliśmy na degustacji, sprawa niestety nie znalazła rozwinięcia w dalszym ciągu programu. Moc miało o wiele większą niż ze sklepu, ale widząc jego standardy higieny…z drugiej strony alkohol dezynfekuje, chociaż nie wiem czy aż do tego stopnia. Jedziemy dalej, pani z warsztatem tkackim. To już mieliśmy, ale tu w wersji express, do tego nie żaden wielki sklep, a malutki, rozpadający się warsztat polowy i nie chcą nam nic sprzedawać, tylko pokazują wzorki. Wyglądają one może mniej spektakularnie niż te w mega giga klimatyzowanym sklepie w Chiang Mai, ale jednak bardziej mi pasowały. Rany, panie, zróbmy coś bardziej ekstremalnego! Po chwili pierwsza wioska, należy do ludów Tien (but I may be wrong, nie zapisałem sobie

dokładnie). Uciekli z Laosu, gdy zaczęły się bombardowania. Siedzisz w krzakach od pokoleń, a tu ci nagle zaczyna wszystko wypieprzać, nie dziwne, że uciekli. W Tajlandii tak umiarkowanie się ucieszyli z ich przybycia, bo ani języka nie znają, ani do pracy nie zagonisz. Obywatelstwa za bardzo dać nie można, bo wtedy przyjdzie ich jeszcze więcej. Jednak zanim do nich przybyliśmy, minęliśmy kościół i to katolicki. Tak, oni tu bardzo lubią mieć misje, wyjaśniają ludom, że ich wierzenia są nieprawdziwe i chrystianizują – wyjaśnił przewodnik. Po lewej dom, całkiem solidny, chyba nawet nieco lepszy niż ten, w którym mieszkaliśmy. Najpierw wchodzi on, rozmawiają, my też możemy wejść. Ogólnie na 99,99% się zgodzą (mają z tego kasę), ale broń Boże/Buddo/lokalne wierzenie pakować się bez pytania, bo to krańcowe chamstwo dla nich (w sumie u nas podobnie). Siedzi starsza pani, wyplata sobie coś. Po zaproszeniu siadamy koło niej i patrzymy, a nasz nam opowiada: mężczyzn nie ma, bo poszli do prac polowych. Młodzi raczej starają się wyjechać do miast. Chcecie popleść? Pani nam pokazuje w slow motion – normalnie to ręce jej tylko śmigają, nawet nie patrzy na to. Maiko próbuje i trochę nawet podobne. Ja próbuję i pani patrzy na mnie z miną wyrażającą pytanie egzystencjalne „jaja sobie kurwa robisz?”. Gdy kończę w niesławie to jej oczy zdają się mówić „tłusty, głupi, biały buc, nie umie nawet kawałka zapleść, tylko psuć potrafi, nic ta rasa nie warta”. Fizjonomią uśmiechała się, ale obawiam się, że to bardziej by chciała przekazać. Nasz przewodnik miał ładnie opanowane dane ekonomiczne: z tego robi się kapelusze, za dzień pracy dostaje mniej więcej DWADZIEŚCIA bahtów, ale pięć płaci za materiał. W Bangkoku sprzedają to pod 300 bahtów za sztukę – że hand made z północnej Tajlandii. Na zachodzie ceny z gwiazd wobec tego ile ona zarabia. No, jeżeli na kilkuset kilometrach jest prowizja razy piętnaście to lepiej nie myśleć jaka jest przy wożeniu tego na inny kontynent. Dzienny koszt bombardowania Laosu wynosił dwa miliony dolarów. Nie chce mi się liczyć, ale za taką kasę spokojnie można było kupić kilka tych plemion zamiast je eksterminować. W zamian wielu z nich ma traumę wojenną i ogólnie nie bardzo się odnajdują w Tajlandii. Mąż pani od plecionek zginął w trakcie bombardowania. Z ekonomicznego punktu widzenia, bomba, która go zabiła była więcej warta niż on zarobił przez całe życie. Zaiste, piękny i radosny był wiek XX. A wiecie czemu tu są dachy z blach, a tam z bambusa? Tak, oczywiście, że wiemy, bo za blachę płacisz raz dużo i masz na lata, a te bambuso dachówki kosztują dziesięć bahtów za sztukę, ale dość często trzeba wymieniać, a nie daj ci się to zapali to w sekundę wszystko z dymem. Następny przystanek, wioska Yao lub Mien (precyzyjne notatki, odcinek drugi), pozwalają wejść. Smutniej, bardziej chaty niż domy. Nie ma podłogi – według

lokalnych wierzeń (tu nie mieli parafii) nie należy zaburzać sobie kontaktu z ziemią, bo źle to wpływa na losy jednostki. I jest klepisko, ale jest też telewizor, satelitarna i dvd. Gdyby nam przyszło mieszkać w czymś takim, to pierwsze czym byśmy się zainteresowali to raczej nie byłoby okno na świat, ale oni mają inaczej. Należy też mieć dwie pary drzwi w domu, co również związane jakoś jest z życiem duchowym, ale nie pamiętam w jaki sposób. Nasz przewodnik pyta nas czy możemy teraz kawałek przejść krzakami, więc idziemy, a on prezentuje nam różne odmiany roślinności i coś o nich opowiada. Nas bardziej zainteresował przekrój przez śmieci: folia po ciasteczkach, flaszka po wódeczce to standard, ale opakowanie po Durexach? Toż u nas chyba nie wszyscy wiedzą, a tu w dzikich tajskich ostępach owszem. No, ale w tej wiosce jeszcze nie mają parafii. Po przejściu przez krzaki wyszliśmy we wiosce ludu Hmong. Ledwo wydostaliśmy się z chaszczy spotkaliśmy panią, która wiązała miotłę. Tu dochód jest nieco lepszy niż na plecionce, zarabia od 40 do 60 bahtów dziennie. Widocznie ona lepiej zrozumiała prawa wolnego rynku niż ta od kapeluszy. W odróżnieniu od poprzednich, Hmong budują malutkie chaty, dach schodzi tak nisko, że ledwo da się wejść do środka. Następna atrakcja, żarna. Czy chcę sobie zmąć trochę? Taaaaak…poszło lepiej niż z plecionką, me wysiłki z kijem wywołały wyraźną radość wśród młodych Hmong, zapewne również komentarze w stylu: patrz jaki kretyn nie umie nic zrobić! Sprawa dość męcząca, ogólnie nie polecam, chociaż można sobie nieźle mięśnie wyrobić. Potem zatrzymaliśmy się na lunch w przydrożnej wiacie z bambusa. Pełno tego nabudowali, bo gdy pracują w polu i nie chce im się wracać do wioski albo leje, to tam siedzą. Maiko błysnęła, bo usiadła, wyciągnęła nogi w stronę przewodnika. Ten z uśmiechem, ale stanowczo zasugerował inną pozycję odpoczynku. Chwilę wcześniej zatrzymaliśmy się przy bambusie, nasz dobrodziej wyskoczył z maczetą i ściął trochę badyli. Teraz rozpoczął ich obróbkę. Człowiek nie ma pojęcia ile cudów można dokonać z bambusa. Do środka wrzucamy posiłek, to do ogniska i mamy ciepłe. Podobnie można zagotować wodę, czy odgrzać herbatę. Byliśmy pod wrażeniem i pełni przemyśleń na temat tego jak bardzo nasz świat różni się od tego, jak wszystko uległo mechanizacji, jak mało wiemy o tzw. survivalu i jak bardzo nie wiedzielibyśmy co robić, gdyby przyszło nam samemu zwiedzać te krzaki. Kolejna wioska to lud Malabri. Tu panował dobrobyt, ponieważ niegdyś przyjechała królowa Tajlandii, zobaczyła, że nie jest różowo i postawiła im betonową chatę, czyli szkołę. Wprawdzie Słownik Języka Polskiego twierdzi, że chata to drewniany budynek na wsi lub w górach, ale to naprawdę były chaty z betonu. 27 lutego królowa miała przyjechać ponownie i zobaczyć czy lokalne mniejszości etniczne dobrze korzystają z jej daru. Napis na budynku głosił, że jest to Child Friendly School, więc chyba dobrze. Wcześniej lud Malabri znał jeden model budowania: liście bananowca łączysz w

ścianę/dywan, opierasz na patyku, włazisz pod to i nie pada ci na głowę. Przynajmniej nie gromadzi się niepotrzebnych rzeczy, a wybudować można bardzo szybko, pożary również nie spędzają snu z powiek. Kiedyś był to lud wędrowny, ich koncepcja państw i granic nie pokrywała się z ogólnie przyjętymi – szli sobie gdzie im się podobało, a że przy okazji Laos stał się Tajlandią to co z tego, góry i krzaki takie same. Podobnie jak i tam w drugą stronę, gdzie ktoś sobie Wietnam wymyślił, co nas to. Żeby łatwiej kontrolować ten żywioł to siłą ich osadzono. Pobliscy Hmong nieco pomogli i poduczyli jak budować chaty o klasę wyższe niż ściana o badyl oparta. Tradycyjnie byli animistami, ale na chama wprowadzono im buddyzm. Jak nie kijem go, to pałką. Niekonwencjonalni byli też w kwestii ubioru: przez lata łazili w samych przepaskach biodrowych, ale wraz z nawiązaniem kontaktów z Tajami odkryli istnienie bawełny. Starszym pozostał nawyk łażenia w wersji przepaska i tatuowania ciała. Niestety, lub też na szczęście, spotkaliśmy tylko jedną taką jednostkę. Wyglądał na umęczonego życiem i robieniem za atrakcją turystyczną. Nasi kazali mu zagrać, on na początku nie chciał, ale coś warknęli, więc niechętnie dobył czegoś co chyba było bambusem z wydrążonymi dziurami (taki flet na dobre półtora metra) i zagrał. I tak jak Było cymbalistów wielu, /Ale żaden z nich nie śmiał zagrać przy Jankielu, to i tu mało kto przy nim pogrywa, chociaż jest to bardziej kwestia potencjalnej konkurencji, a nie jego wybitnych uzdolnień (chociaż co ja wiem o graniu na kijku na drugim końcu świata). Głupio nam było, że przez nas musi robić coś na co nie ma ochoty, wolelibyśmy zobaczyć go w środowisku naturalnym, nawet jeżeli normalnie czyta gazetę, to niech siedzi i czyta i tyle. Potem zawołano resztę rodziny, przyszła młodzież z dziećmi. Obiad będą mieli. Dobył z paleniska kawałek bambusa, wsadził go sobie między nogi i zaczął walić maczetą. Czarno zrobiło mi się przed oczyma, bo nigdy nie zapomnę jak przeciąłem sobie nerwy w palcu i to nożem o wiele mniejszego kalibru, a ten tu na luzaku tłucze taaaką szablą koło nóg, rąk i krocza. Bambus dość szybko się poddał i ukazał nam co przygotowano na obiad. Po prostu tłuszcz ze świni, wylewał się malowniczo przez rozcięty bambus. Marzenie każdego wegetarianina, prawie się porzygaliśmy z radości i wrażenia. Na szczęście tym razem nie częstowali. Okazało się, że niegotowe i że musi jeszcze chwile potrzymać w ognisku. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności, więc pojechaliśmy dalej. Dowiedzieliśmy się czemu wszyscy palą: podczas prac polowych odgania to moskity. Malabri ogólnie mają przewalone, młodzież się „taizuje”, kto może to spieprza byle dalej od wiosek rodzinnych. Perspektywy żadne, czasem inni zatrudnią ich przy zbiorach, to zarobią około 150 bahtów, ale minus transport i jedzenie, więc nawet mniej. Mijamy jakiegoś mnicha a nasz wódz „not good for barbecue”. Bardzo mi

się to spodobało, wizja mnicha buddyjskiego z rożna jest niepokojąco dziwacznie intrygująca. Na pożegnanie wywieźli nas na szczyt górujący nad okolicą i poczęstowali ryżem z bananami. Nie wypada odmówić, ale głód to była jedna z ostatnich rzeczy jaka mi przychodziła do głowy. Porobiliśmy sobie zdjęcia i skierowali z powrotem. Okazało się, że odjechaliśmy dobre kilkadziesiąt kilometrów od Nanu. Większość drogi przespaliśmy, wysadzili nas w centrum (w Nanie nie da się wysadzić gdzie indziej). Pożegnaliśmy się, życzyli sobie nawzajem wszystkiego najlepszego, szczęścia, sukcesów i udali się na poszukiwanie netu. Pierwsza cafe i zaskoczenie, wszystkie stanowiska (z dobre trzydzieści) zajęte przez dzieci, które tłuką w najróżniejsze gry. Po dłuższym łażeniu znaleźliśmy obiekt numer dwa, gdzie ledwo, ale jednak udało się usiąść. Ceny miłe, 10 bahtów za 70 minut, zmarnowałem dobrą połowę czasu pisząc do Krakowskiej teksty, którymi się byli raczyli podetrzeć. Wieczorem uznaliśmy, że idziemy na pizzę. Azjatyckie jedzenie jest boskie, ale jako niejedzący mięsa mieliśmy ciężkie chwile, gdy po raz kolejny dostawaliśmy właściwie to samo. Pizzerie były dwie, teraz ostała się jedna. Zwie się ona Da Dario i jest całkiem w porządku – w Bangkoku ostrzegano mnie przed pizzą, że Tajowie potrafią wrzucić na nią cytrynę, banany, posłodzić połowę, a na drugiej dać ostrą paprykę. W oczekiwaniu na posiłek oglądaliśmy tajski dziennik i nie mogliśmy uwierzyć. Newsy takie dla nas trochę z dupy, z tego co zrozumieliśmy siostra króla odwiedziła jakieś ciekawe miejsce, szklarnie chyba to były. Pokazywali to dobre pięć minut, ona łazi z kimś, tu czapkę ubrała, tu coś ogląda i jej tłumaczą. W czasie emitowania tego materiału TVN 24 dałby radę wyświetlić cały serwis informacyjny. A tu spokój, miło, powoli. Zazdroszczę im tego. Po pizzerii mały postój w monopolowym i powrót do naszej przemiłej gospodyni. Uznaliśmy, że skoro jesteśmy jedynymi klientami, mamy dla siebie całe piętro, to szalejemy i robimy imprezę. Laptop na stół, Tori łamana Cohenem i Aimee Mann. Maiko nie miała wcześniej przyjemności zakosztować wina Siamsato, wymyśliliśmy, że można to na spricie rozrabiać i dało się pić. Podobnie jak ryżową wódkę, która sprawiła, że mam dość mgliste wspomnienia z późniejszej części wieczoru a spać kładłem się nawalony jak ruski plecak. Wcześniej jeszcze opracowaliśmy wpis do księgi gości. Zajął nam jakieś trzy strony, z każdym promilem nasza kreatywność osiągała rejestry jeszcze wyższe. Załączyliśmy nawet rysunek robaka, który u nas mieszkał (i nie dokładał się do opłat). Nasz wpis nie wyłamał się z konwencji entuzjastycznej. Po części dlatego, że gdy zapytaliśmy jak tu skołować taksówkę, żeby rano dojechać na dworzec, to nasza gospodyni w sprawę naszego wyjazdu natychmiast zaangażowała męża. Nie kłamała, o poranku małżonek odwiózł nas na dworzec. Tym razem bilety udało się kupić bez problemu. O 8 ruszyliśmy w stronę samej północy Tajlandii. Serce krwawiło z żalu, bo zapomniałem nabyć pamiątkę. Upatrzyłem sobie koszulkę z mapą całej prowincji Nan. Kosztowała zawrotną sumę STU bahtów, ale jakoś mi umknęło, żeby ją nabyć. Tym razem udało kupić

się bilety i pojechać dalej, na samą północ Tajlandii. Z cyklu podsumowania, dzieląc się ciężko zdobytym doświadczeniem, czyli trekking, dangers & annoyances. Dla zainteresowanych trekkingowaniem w Tajlandii, którzy nie trafią akurat do Nan i nie będą mogli skorzystać z najfajniejszej na świecie agencji trekkingowej. Podobno – niespodzianka – bywają przy tym wały. Najczęstsze to: stada ludzi w dziewiczych wioskach, opcja niby trzydniowa, która de facto trwa jakieś czterdzieści godzin, niewliczone picie i jedzenie (a miało być…ale to Tajlandia, więc na tym się nie idzie zrujnować, z drugiej strony jak miało być, to czemu nie ma?), przewodnik, który duka po angielsku, wożenie po sklepach, tradycyjne kłopoty ze środkami transportu. Jednak po co ryzykować i męczyć się z jakimiś niekompetentnymi baranami? Zawsze można przyjechać do Nan, zamieszkać w Doi Phukha Guest House, stołować się w Yota Restaurant, chodzić na ciastka do cukierni obok. Skorzystać z FHU Travel i mieć najfajniejszych przewodników świata. Przysięgam, Nan to najlepsze miejsce w całej Tajlandii, chuj z wyspami i plażami. Na szczęście położone jest na uboczu. Lonely Planet trochę o nim wspomina, ale jakimś cudem nie ma tam stada turystów. Ludzie są przezajebiście mili, chyba jakaś taka reguła, że im mniejszy ruch turystyczny, im mniejsze miasto, tym bardziej cieszą się, że ktoś wpadł z wizytą. Wyjeżdżając wiedzieliśmy dlaczego niektórzy tam wracają i dlaczego cała księga gości pełna jest entuzjastycznych wpisów. Nan to nie tylko kolejna prowincja czy miasto na trasie przejazdu przez Tajlandię. Nan to stan umysłu. Jeden z najlepszych jaki można osiągnąć. SIERPIEŃ 2009 Wpisy z okresu: 8.2009

New Skin for the Old Ceremony 30 Sierpień 2009 juriusz 4 komentarzy

Dla ewentualnych entuzjastów komparatystyki, jak było 15 czerwca 2008 w Dublinie http://juriusz.blog.pl/archiwum/index.php?nid=13644423 Wiedziałem, że nie będę miał drugiego Dublina, bo nawet w skali niesamowitości towarzyszącej działaniom koncertowym Cohena, Dublin był czymś niesamowitym. Wiedziałem, że nie będzie A Thousand Kisses Deep w wersji recytowanej, bo Słowacja niestety nie jest krajem anglojęzycznym. Wiedziałem, że na niespodzianki nie mam co liczyć. Wiedziałem jeszcze kilka innych, niekoniecznie radosnych rzeczy, ale i tak nieśmiało antycypowałem, że 28 sierpnia będzie najlepszym dniem roku. Tym razem Cohen postanowił nie odwiedzać Polski, więc konieczna była wycieczka do Bratysławy. Jak na skalę wydarzenia to

bilety całkiem tanie, bo 50 euro – oczywiście nie były to miejsca w pierwszym rzędzie, a na balkonie po prawej stronie od sceny. Na szczęście przygotowano to z sensem i widać było całkiem dobrze, może poza prawym telebimem, który przysłaniały głośniki. Niemniej bałem się, że będzie gorzej i dalej. Pierwszy szok przyszło przeżyć jeszcze przed koncertem: ochrona ubrana w garnitury, nikt nie sprawdza czy nie wnosimy broni palnej, czy wódki. Przyzwyczajam się powoli i ze smutkiem, że Słowacja to większa cywilizacja koncertowa niż my. Piwo, wino, wódkę, szampana i likiery można było kupić w w przysłowiowym wszędzie – ilość stoisk z napojami przeszła najśmielsze marzenia. Na każdym krzesełku leżała specjalna reklama Lenovo przygotowana na koncert – dość nieudolnie zmontowane zdjęcie Cohena ze zdjęciem laptopa. Zaczęło się punktualnie o 20. Na scenie pojawił się zespół, a po chwili wtańcował na nią Kanadyjczyk pochodzenia żydowskiego z Montrealu. 1. Dance Me to the End of Love 2. The Future 3. Ain’t No Cure for Love 4. Bird On The Wire 5. Everybody Knows 6. In My Secret Life 7. Who By Fire? 8. Lover, Lover, Lover 9. Waiting for the Miracle 10. Anthem Pierwsza niespodzianka była w The Future. Webb Sisters wywinęły rozgwiazdę na white man dancing. Inne zmiany wobec roku 2008: końcówka Bird on the Wire, zmieniona na skierowaną do zebranych. Podczas In My Secret Life na And the dealer wants you thinking/ That it’s either black or white realizator zbliżył na dłuższą chwilę Sharon. Zastanawiałem się czy to zabieg celowy, czy też tak mu wyszło. Chwilami miałem wrażenie, że oni akurat nie są mistrzami swego fachu, kadrowanie czasem było dość dziwne. Oświetleniowiec czasem nie trafiał reflektorem tam gdzie chciał, dramatu nie było, ale pełnego profesjonalizmu też nie. Kolejna niespodzianka to Lover, Lover, Lover w aranżacji rozbudowanej niczym barokowa

katedra. Sam wódz gra na gitarze, a śpiewa to o wiele melodyjniej niż oryginalnie, w refrenie jadą chórki z paniami. Właściwie to prawie nowe dzieło mu wyszło. Zaraz potem miałem jeden z najbardziej wyczekiwanych utworów życia, Miracle. Byłem pod wrażeniem, że są w stanie zagrać to niemal jak na płycie. Baby let’s get married, we’ve been alone too long/let’s be alone together śpiewał do Sharon Robinson. Who by Fire ma rozbudowaną partię na kontrabasie, też niezwykle wydłużone. O 21:15 nastąpiło 15 minut przerwy. Łazienka, zwłaszcza żeńska, zamieniła się w Gomorę. Część druga: 11. Tower of Song 12. Suzanne 13. Sisters of Mercy 14. Hey, That’s no Way to Say Goodbye 15. The Partisan 16. Boogie Street 17. Hallelujah 18. I’m Your Man 19. Take This Waltz Tower of Song zaczął jak w Londynie (I don’t want anyone to get alarmed, but it goes by itself) i pogrywał nieco na keyboardzie. Poszło umiarkowane wow na gift of a golden voice, niestety większość jeszcze przemieszczała się między budkami z piwem, toaletą, a salą. Wydaje mi się, że był to początek Suzanne (but I may be wrong) kiedy zagrał kilka sekund Avalanche. Zamarłem i ośmieliłem się marzyć, że zagra całe, ale niestety nie. Potem dostałem aż trzy nówki: Sisters of Mercy idzie tradycyjnie, Goodbye też bez większych odstępstw od oryginału, więc wszyscy siedzą tylko zajebani zachwytem. Ciekawiej jest podczas The Partisan, przewspaniale rozrobione, wydłużone chyba ze dwa razy. Gra na gitarze, nigdzie się nie spieszy i opowiada sobie głosem emeryta, chwilami tło robią moje koleżanki z Facebooka, czyli Webb Sisters. Pod koniec po francusku, niesamowite, nigdy nie sądziłem, że można z tego utworu aż tyle wyciągnąć. Boogie Street to chyba najsłabsza chwila koncertu, Cohen stanął przy perkusji, a Robinson zaśpiewywała na swoją modłę. Mając w pamięci Hallelujah z Dublina wiedziałem, że tu nie będzie cudów i nagle cała sala nie sing along with Leonard. Chociaż radosne było You know, I didn’t come here to Bratislava

just to fool ya. Your Man, Waltz to nawet nie ma co pisać, potęga goniła potęgę. Zszedł tanecznym krokiem (w gronach cohenowych zwany „prozac jump”), a po chwili nim powrócił 20. So Long, Marianne 21. First We Take Manhattan Wielokrotnie w trakcie koncertu pojawił się pewien problem: struktura wiekowa ludności sugerowała, że mogli oni brać aktywny udział w działanich Havla, więc nawyki również mieli z poprzedniej epoki. Co chwilę zaczynali rytmicznie klaskać, oczywiście nie zastanawiając się czy to ma sens i czy pasuje. W kilku miejscach nawet pasowało, ale nie tutaj. Mistrz zareagował bosko, zaczął śpiewać do wyklaskiwanego rytmu. Brzmiało cudownie, niestety oklaski ustały, a on powrócił do normalnej wersji. Przy Manhatannie klaskanie bardziej by pasowało, ale tu akurat szybko im się znudziło. Zaczęła się mała zabawa w pojawiam się i znikam (za każdym razem w podskokach) z jego strony, a z naszej w coraz bardziej burzliwe i huraganowe oklaski. 22. Famous Blue Raincoat 21. If It Be Your Will 22. Closing Time W zeszłym roku niektórym zdarzało się narzekać na brak Raincoat, więc proszę, dołożył Raincoat. Grany niemal w ciemnościach, I guess that I miss you, I guess I forgive you I’m glad you stood in my way ma na mnie zawsze morderczy wpływ, a co dopiero patrząc na autora jak śpiewa z gitarą. Sincerely L. Cohen zrobił stanowczym głosem. Dwa następne w znanym standardzie, Webb Sisters się ograły i wyglądają na o wiele mniej stremowane niż rok temu – nie takie dziwne jak się przerobiło ileś tam set koncertów. Brak przestrzeni tanecznych dał się we znaki chyba najbardziej przy okazji Closing Time, chociaż i grane z mniejszym wykopem niż ostatnio. Analiza sytuacji pozwoliła stwierdzić, że nikt już nie pilnuje miejsc, więc pognałem pod scenę. Radość mieli ludzi z barku, bo prawie się wypieprzyłem na wirażu (dobre dwa piętra musiałem zbiec). Straciłem przez to początek I Tried To Leave You, ale samą końcówkę oglądałem stojąc może pięć metrów od Cohena. Whither Thou Goest to może nie jest mój ulubiony utwór, ale będąc tak blisko umarłem i przy tym. Wszystkich ich miałem na widelcu, ale zajęty byłem niewiarą w to, że jestem niemal oko w oko z

Cohenem. Niższy nieco niż myślałem i garbi się. W 2008 wiele osób narzekało, że gra na czas i przedstawia cały zespół po dziesięć razy, powtarza w kółko jaki to zaszczyt grać z nimi i jak bardzo jest zaszczycony. Teraz przedstawianie ma miejsce ze trzy razy, ale na końcu szalał. Zebrał wszystkich na scenie, zaczął dziękować dźwiękowcom (jest za co, wszystko brzmiało idealnie), organizatorom, doszedł nawet do kierowców autobusu. Na koniec dziękował zebranym, podkreślając przy tym jak wielki zaszczyt go spotkał, że mógł nam pograć. Życzył wszystkim wszystkiego najlepszego na kilka różnych sposobów, najlepszy zostawiając na koniec: May you be surrounded with your family and friends, and if this is not your life, may you find your blessings in solitude. Blessing znalazłem kilka minut później, gdy udało mi się uprosić technicznego o setlistę. Nie śmiałem nigdy marzyć, że będę miał set z Cohena, ale mam, leży tu obok mnie, a wkrótce zawiśnie w ramach. Uwagi ogólne: z dobrą połowę koncertu śpiewa klęcząc. W cholerę gra na gitarze – czarna, odbijająca światło po całej sali. Chyba celowo, żeby dodatkowo oślepić zebranych. Nie jestem w stanie pojąć tego ileż on może. Rocznik 1934, a grał prawie TRZY godziny. Myślałem sobie „a, Bratysława to pewnie dla niego dupiane miasto, coś potnie set” a tu NIE! Czy gra Londyn, czy Dublin czy Bratysławę to naprawdę się stara. Nie ma co deklamować, bo mało kto zrozumie? To w zamian macie Hey, That’s no Way to Say Goodbye. Nie wierzyłem w szczęście, gdy ogłosił powtórkę z trasy po Europie, gdy dostałem bilety to zaczęły mnie nachodzić wizje, że na pewno nie dojdzie do tego koncertu, że umrze po drodze, załamie mu się zdrowie, czy nie wiem co, ale że nie można mieć tyle szczęścia, żeby dwa razy widzieć Cohena na żywo. Można. Z obu konfrontacji wychodząc ze słowami Lou Reeda na ustach: we are so lucky to be alive the same time as Leonard Cohen. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 10

What the hell am I doing here? 26 Sierpień 2009 juriusz 3 komentarzy Radiohead muzycznie nigdy mi nie przeszkadzał, nawet pasował, ale daleki byłem od powszechnego zachwytu, który nawiedził „wszystkich”. W 1997 posłuchałem sobie OK Computer i nie padłem na kolana. Z czasem weszło mi w miarę, ale bez przesady, RH nigdy nie wskoczyli mi do pierwszej

dwudziestki ukochanych zespołów. Bardziej zacząłem ich słuchać przy Hail to the Thief, kiedy to nie mówiono mi na każdym kroku, że to najlepszy zespół świata i że muszę go pokochać. O ile do samego zespołu nigdy nic nie miałem (ekologiczne podejście, klimaty alterglobalistyczne, świetne klipy, dystrybucja In Rainbows to wszystko wow) o tyle fani Radiohead potrafili doprowadzić mnie do stanów krańcowych. Niektórym waliło na dekiel okrutnie, godzinami snuli opowieści o tym jak OK Computer zmieniło ich życie, jak nieznane wcześniej stany umysłowe osiągają dzięki wielopłaszczyznowej muzyce Yorke’a i reszty. Powtórka na mniejszą skalę przy Kid A. Ubaw dodatkowo budziło podkreślanie jak bardzo alternatywny zespół to jest. Rzeczywiście, zaledwie 180 milionów odtworzeń na last.fm, dwa miliony słuchaczy. Oczywiście last.fm to statystyka nieco zmanipulowana, ale jednak będąca jakimś tam miernikiem popularności (dla porównania NIN ma połowę tego, Portishead 33 miliony przy milionie słuchaczy, a Cohen skromne 13 milionów i 587 tysięcy) więc trudno tu mówić o jakiejkolwiek alternatywie. Przed koncertem Wyborcza ciągle o nich pisała, a na dzień przed na głównej pojawił się artykuł o „królach alternatywy”. Aż zacytuję: /Bo Radiohead to rasowi rockowi intelektualiści. W tej samej rozmowie z „Rolling Stone’em” muzycy powołują się też na takie książki jak „Tęcza grawitacji” Thomasa Pynchona (- Wydaje mi się łatwiejsza niż „V” – mówi Yorke, udowadniając, że twórczość amerykańskiego pisarza jest mu nieźle znana) czy „Doktryna szoku” Naomi Klein. Szkoda, że gdy w Polsce grają mniej rasowi, skundleni przedstawiciele alternatywy to wówczas nie piszą o tym, a ludzie od ezoterycznych uniesień przy alternatywie też jakoś mniej tłumnie docierają na te koncerty. No, ale nie tylko Wyborcza kręci sobie lody przy okazji Radiohead. Oczywiście największe kręci Eventim – bilety w trzech kategoriach, 220, 160 i 95 złotych. Mając ile mam zdecydowałem się na wersję najtańszą. Uznałem, że nie muszę oglądać ich z bliska. Po NIN byłem przerażony. Tam drugi sektor postawiono tak żałośnie, że powinni wszystkim oddać pieniądze i przeprosić. A tu miałem bilet na trzeci sektor, spodziewałem się miejsca w okolicach dworca. Co gorsza, skoro na NIN telebimy nie działały, dochodziła dodatkowa obawa czy tu również nie zapomną sobie ich włączyć. Po drodze doszły wrażenia z Madonny – że ilość sprzedanych biletów była nieco chora i że nawet działające telebimy nie pomogły tym z tyłu. Trudno więc powiedzieć, że byłem w stanie wykrzesywać z siebie wielki entuzjazm na ich występ, chociaż wierzyłem, że opowieści jacy są zajebiści na żywo nie są przesadzone. Ekstaza ponad siedmiu godzin w PKP i Poznań. Teren koncertu ogrodzono szczelnie, posadzono wszędzie panów w żółtym. Na wejściu tradycyjne trzepanie, oczywiście nie wniesiesz żadnego picia, tym razem także aparatów z ruchomymi obiektywami i, rzecz w kieszeni każdego fana RH, broń palna. Teraz tak: ten koncert to bardzo różne opowieści, zależnie od tego w jakiej kategorii miało się bilet. Mniej więcej tak jak różni się historia pobicia, zależnie od tego czy opowiada ją pobity czy bijący.

W ramach supportu był Moderat. Nie powalili mnie, zresztą mało kogo powalili. Kwestię sektorów rozwiązano absolutnie idiotycznie: żeby dojść do pierwszego trzeba było przejść cały trzeci i drugi. Oczywiście w każdej strefie pod barierkami stały stada, więc gdy ktoś z pierwszego chciał iść po piwo czy wodę (jak za darmo, 4 zyla za 0,2l), to przepychanie. Potem przepychanie, żeby wrócić. Kretyński przepis reguluje sprzedaż piwa, nie można go wnieść na teren imprezy, więc kupuje się zaraz obok, pije i dopiero można iść nacieszyć się koncertem. Wpadłem na Nothgirl (niezły zbieg okoliczności przy ilości obecnych – jedni mówią 30, inni nawet, że i 50 tysięcy osób), która również miała nieszczęście wygrać trzecią strefę. Ruszyło chwilę po 21, set taki: 1. 15 Step 2. There There 3. Weird Fishes/Arpeggi 4. All I Need 5. Optimistic 6. 2+2=5 7. Street Spirit (Fade Out) 8. The Gloaming 9. Myxomatosis 10. Paranoid Android 11. Videotape 12. Nude 13. Karma Police 14. Bangers + Mash 15. Bodysnatchers 16. Idioteque 17. Everything In Its Right Place Encore: 18. You and Whose Army? 19. These Are My Twisted Words

20. Jigsaw Falling Into Place 21. I Might Be Wrong 22. The National Anthem Encore 2: 23. Reckoner 24. Lucky 25. Creep Pierwsze wow miałem dopiero na 2+2=5, przeciągnięte w Street Spirit. Kolejne, gdy Yorke rzucił „dobra, czemu nie?” i Karma Police. Potem na Idioteque i Everything In Its Right Place. W kategorii mogę jeszcze dorzucić Jigsaw Falling Into Place i przede wszystkim The National Anthem – rozpoczęty przez Greenwooda włączeniem tekstów brzmiących na PRL. Lucky też było wow, a potem „jeżeli tego nie znacie to mamy przesrane” i Creep. Przed koncertem wymieniliśmy uwagi, że nie ma mowy, żeby zagrali Creep, a tu Creep w pełnej okazałości. To była największa niespodzianka i największe wow dla mnie, zapewne dla die hard fana RH to dramatyczny obciach. Chyba zagrali to, bo uznali, że jest jakoś nieruchawo, no to macie, to już was musi ruszyć. Kontakt zespołu z publiką był śladowy, chociaż nie oczekiwałem, że zaczną się przymilać. Jednak czy wszyscy artyści występujący w Polsce muszą robić Ratzingera? Cie-khuje! Od strony technicznej rewelacja: nawet w trzecim sektorze było dobrze słychać. Światła bardzo dobre, ale znowu nie aż tak dobre jak wiele osób się zachwyca. Im dalej, tym bardziej się rozkręcały i ciekawiej błyskały - kardiogram, napisy, kształty, jeżeli ktoś był na LSD to poszczał się z wrażenia. Zjebano okrutnie sprawę z ekranami: były dwa i oba działały, ale oba podzielono na kilka części. Kto stał dalej to nie widział za wiele, z tego co piszą ludzie tyczy się to też drugiego sektorau. Scena była nisko, teren raczej płaski, nie polepszało to widoczności. Nie oczekiwałem rozpizdu na RH, ale ani przez chwilę nie widziałem grupowej orgi śpiewania czy machania łapami. Pewnie z przodu było lepiej, ale trzeci, i na ile widziałem drugi, nie wykazały się. Śpiewów poważniejszych poza oczywistymi też nie stwierdziłem, ale może to i lepiej. Oczywiście, jak na każdym koncercie, setki robiło zdjęcia i kręciło filmiki. Ma to oczywiście plusy, ale chwilami odnosi się wrażenie, że koncert nie oglądnięty przez wyświetlacz się nie liczy. Otoczka ekologiczna wypadła kiepsko. Niby kubki kukurydziane, ale miejsc do pozbycia się ich mało, więc wszystko lądowało pod nogami. Zresztą kosze co były zmieniły się w stosy śmieci. Ponieważ to Polska, argument ekologiczny posłużył do zabronienia wnoszenia napojów w nieekologicznych

kartonikach. Genialne, możesz jeszcze zapłacić za picie na miejscu, podobnie za jedzenie: 8 za zapiekankę czy hot doga. Jeszcze o organizacji: nigdy tak długo nie wychodziłem z koncertu. Żeby było łatwiej to ciemno jak w dupie. I co z tego wszystkiego wynika? Jak nie kochałem to nie pokochałem. Nie żałuję, że byłem, chociaż w dużej mierze dzięki towarzystwu, z którym świetnie się bawiłem – od pociągu poprzez Poznań aż po after party. Po prostu solidny, dobry koncert, dla iluś tam fanów spełnienie marzeń, ale wielkiej magii nie stwierdziłem. Technicznie świetny, ale bez tak zwanej duszy. Wiem już też, że w Polsce za nic nie można iść na sektor inny niż pierwszy. Nie oczekiwałem cudów, ale 95 złotych to jednak są jakieś pieniądze i chciałem coś za nie zobaczyć, nie tylko usłyszeć. Prasowe zachwyty wpadają chwilami taki patos, że boli. Bywa, że połączony z wielkim znawstwem. Wyborcza: Polska publiczność powinna poczuć się wyróżniona jeszcze w przynajmniej jednym momencie – gdy w trakcie pierwszego bisu zabrzmiał utwór „These Are My Twisted Words”, świeżynka, która została wydana kilkanaście dni temu i była grana na żywo dopiero po raz trzeci. Rzeczywiście, niesamowite. Dopiero po raz trzeci, bo był to trzeci koncert odkąd ten utwór istnieje. Na dwóch poprzednich również go zagrano, nie wiem czy Prażanie poczuli się równie wyróżnieni. No i oczywiście jest to koncert dekady, a także koncert roku. Wszystko przebiła Rzeczpospolita. Całość tutaj, http://www.rp.pl/artykul/9145,354092_Rockowa_eksplozja.html , best of the beast; Thom Yorke uniósł ręce. Wyglądał jak maestro, a może hipnotyzer, w którego dłoniach zbierała się energia, jaką wytwarzają największe elektrownie świata. Napięcie nabrzmiewało także w oczach wokalisty. Nie mógł czekać ani chwili dłużej. To groziło samobójczą eksplozją. Dlatego gwałtownie strząsnął z siebie nadmiar energii. Popłynęła w stronę publiczności i muzyków. Cały koncert był opowieścią o podróży do jądra ciemności, w otchłań ludzkiej duszy i podświadomości – rozpisaną na instrumentarium rockowe, elektroniczne i komputery. Chwilami można było odnieść wrażenie, że na scenie jest Bjork, innym razem, że Led Zeppelin i Pink Floyd razem wzięci. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 11

Bullets, Bombs & Bigotry 22 Sierpień 2009 juriusz 1 komentarz

Historia Laosu sięga VII wieku przed naszą erą kiedy to na te tereny napłynęły grupy ludności Lao. Musiałoby mnie już do reszty popierdolić i pojebać, żebym chciał pisać XXVII wieków historii Laosu, połowa personaliów znajduje się na granicy możliwości wypowiedzenia, napierdalania i bitew nie brakuje, dziękuję bardzo, zresztą nawet nie wiem z czego bym to miał stworzyć. Ale jak już te ludy napłynęły z Chin, gdy Laos przeżył już swój złoty wiek (1637-1694 rządy Suligna Vongsa…no mówiłem, że to nie ma sensu), to nadszedł rok 1887, a wówczas Laos pogrążony był w absolutnej dupie i przyszli Francuzi. Synonimem absolutnej dupy według PWN jest fraza „francuski konsul A. Pavie oficjalnie zaoferował królowi Luang Prabang Oun Khamowi objęcie jego kraju protektoratem”. Oczywiście granice tamtego Laosu to była nieco inna bajka, ale nie będę się wygłupiał i przepisywał też informacji o nich. Zamiast tego wkleję chorą porcję tekstu z PWN o tym co nastąpiło trochę później: Po wybuchu II wojny światowej, 1940 rząd Vichy podpisał pakt Matsuoka–Henry, dający Japończykom prawo tranzytu i wykorzystywania baz na terenie Indochin za cenę uznania francuskiej administracji kolonialnej. Po kapitulacji Japonii Francja usiłowała odzyskać kontrolę nad swoimi domenami w Indochinach. Paryż nie uznał niepodległości Laosu, proklamowanej X 1945 przez księcia Phetsaratha, premiera gabinetu królewskiego, a następnie rządu utworzonego przez Lao Issara i zareagował wysłaniem swoich oddziałów. W 1949 Laos otrzymał niezależność w ramach Unii Francuskiej, co doprowadziło do rozłamu w Lao Issara. Jeden z przywódców ruchu, książę Souvanna Phouma, został premierem rządu królewskiego. Na emigracji w Tajlandii znalazł się razem z grupą swych zwolenników były premier Laosu — Phetsarath. W kraju walkę o niepodległość kontynuował, zbliżony do KP Indochin, Neo Lao Issara (Front Wolnego Laosu), przekształcony następnie w Neo Lao Haksat pod przewodnictwem księcia Souphanouvonga. Jego siły zbrojne, znane jako Pathet Lao, przy pomocy Viet Minhu zdołały opanować znaczną część terytorium kraju. W 1953 Francja, pod naciskiem USA i napiętej sytuacji wewnętrznej, formalnie przyznała Laosowi niepodległość, co zostało potwierdzone postanowieniami konferencji genewskiej 1954. Odbierając klawiaturę PWNowi i po swojemu ze źródeł anglojęzycznych, przy czym mogę źle rozumieć. W 1954 siły wietnamskie pokonały Francuzów, ergo stąd ta Genewa, a Laos uwikłany był w wojnę (już nie wiem jaką, oni chyba zawsze mieli jakąś wojnę). Wybory 1955 i już w 1957 (naprawdę są powolni) powstaje koalicja. Pod wpływem USA pada w 1958. W 1960 kapitan Kong Lae dokonał zamachu stanu (rząd

był akurat na wyjeździe w Luang Prabang) i zażądał neutralnego państwa. Kolejna koalicja znowu została zawiązana przez tego co pierwsza i jeszcze w tym samym roku siły prawicowe odsunęły ją od władzy. Druga konferencja Genewska (1961-62) potwierdziła niepodległość Laosu, ale uchwały nie przyjął ani Wietnam, ani USA, więc dla odmiany mieli dalszy ciąg wojny. Wietnam Północny, Chiny i ZSRR przysłały oddziały, aby wesprzeć siły lewicowe. Na to oczywiście USA i Tajlandia przysłały wojska, aby wesprzeć siły prawicowe. Żeby nie było trzech na dwóch, oddziały CIA działały na tyłach wroga czy też wrogów. Armia Laosu pozostawała neutralna i to jest dla mnie najzabawniejsze z tego wszystkiego. Żeby było ciekawiej, od 1964 do 1973 USA zrzuciło ponad DWA MILIONY TON bomb na Laos. Łącznie wykonano 580 TYSIĘCY lotów. Co jeszcze ciekawsze, bombardowania były przeprowadzane BEZ WIEDZY KONGRESU. Dla zwykłego śmiertelnika to brzmi średnio groźnie, ale dla amerykanisty to jest nie do kurwa pomyślenia. Żeby nie łamać postanowień konferencji genewskich, USA umieściło agentów CIA na posterunkach lotnictwa cywilnego i loty wykonywane były jako cywilne. Łącznie nad terytorium Laosu przeprowadzono ponad PÓŁTORA raza więcej bombardowań niż nad terytorium Wietnamu. Statystyki? 260 milionów bomb odłamkowych, każda „rozpadająca” się na tyle „bombek”, że wyszło 53 miliony bombek na kilometr kwadratowy wiosek. Około 30% nie eksplodowało czyniąc tym spacerowanie, rolnictwo i przemieszczanie się szczególnie ciekawymi. Przyznam się, że nie rozumiem za wiele z tych statystyk, ale jak są tony i miliony to wyobraźnia wysiada i z tego co wiem nie tylko moja. Wyobrazić sobie dziesięć jabłek to luz, ale milion? Nie wiem ile by to zajmowało ciężarówek, a o jabłkach wiem więcej niż o bombach odłamkowych, a i tak niewiele to pomaga. Liczono na zniszczenie tzw. szlaku Ho Chi Minha, którym szmuglowano broń, aby wesprzeć Wietnam Północny. Wiele to nie dało, szlak nadal funkcjonował, a głównymi ofiarami byli laotańscy cywile. Najbardziej zbombardowano tereny wokół Phonsavan (czasem transkrybują na PhoMsavan, ale rzadko, widziałem jeszcze Phongsovane, podobno funkcjonuje też Xieng Khuang), w tym historyczną plain of jars. Jeżeli bardzo chcemy bronić ustawy o języku polskim to równinę dzbanów czy raczej słoi. W polskim funkcjonuje też nazewnictwo Dolina Amfor i Płaskowyż Urn, ale jak to widzę to uśmiech gości na mych ustach. Polska z Laosem nie ma nic wspólnego, więc dla mnie jest to plain of jars, a nie abstrakcyjne twory w mowie ojczystej. Wracając do Phonsavan, mój ukochany model azjatycki działał, dworzec oddalony był od miasta o jakieś cztery kilometry. Nie wierzę, że to nie lobby taksówkarskie buduje dworce, poprzedni był w samym

centrum. Zresztą, żeby coś zbudowali…płyty, kilka bud i stanowisko sprzedaży biletów. Nie ma lekko się tam dostać ani wydostać, jeden autobus do stolicy, jeden do Luang Prabang. Wysiadając wiedziałem co będzie. Taksiarze. Stado. Jeden z dwóch autobusów, które mogły przywieźć turystów. Na szczęście dość szybko rzucił się na mnie pan, który umiał angielski lepiej niż większość Polaków. Miał kartkę reklamującą jeden z hoteli wymienionych w przewodniku. Kartka głosiła też, że zawiezie mnie tam za darmo, a co więcej przysługuje mi 20 minut internetu za dobę spędzoną w hotelu. Pokój 40000, ale to nie byle jaki pokój, tylko dwójka dla mnie jednego. Poszedłem w to i zanim wyruszyliśmy już zaczął mi reklamować swoją ofertę wycieczek na plain of jars. Liczyłem na to, że rozejrzę się po mieście, porównam ceny i dopiero się zdecyduję i to właśnie mu oznajmiłem – że muszę się poważnie zastanowić. Dojechaliśmy do hotelu i znowu mogłem sobie przypomnieć (chociaż jakoś nie miałem kiedy zapomnieć) jakie to uczucie zamieszkać w pokoju bez okien, ale tym razem z łazienką. Pan sam wpisywał mnie do księgi hotelowej, więc myślałem, że musi być przynajmniej recepcjonistą, ale okazało się, że nie, po prostu uznał, że cała obsługa poszła w krzaki, więc zdrowiej będzie samemu to wypełnić, niż czekać na nich. Też bym tak zrobił. Dalej grałem na zwłokę w sprawie wycieczki, ale dowiedziałem się, że mam jeszcze 15 minut, a potem to on ma mnie w dupie i gdzie nie pójdę to i tak skierują mnie do niego. Poszedłem zapalić. Chciał 120 000. Obiecywał cuda, wszystkie trzy stanowiska plain of jars, ruski czołg, fabrykę wódki, pełne picie i jedzenie, wszystkie wstępy w cenie. Cena przewyższała tę z przewodnika, więc przetrzymałem go do końca, powahałem nieco i w końcu zgodziłem się, ale kazałem wszystko zapisać. Ku memu zaskoczeniu, tak właśnie zrobił, a pod tym wszystkim pierdolnął podpis, który mógł oznaczać wszystko i nic. Ja walnąłem mój, z polskimi literkami, więc zapewne pomyślał dokładnie to samo, no ale dostał kasę od razu. Walczyłem, że dam wsiadając rano do busa wycieczkowego, ale nie było opcji. Zagrałem więc na loterii turystyki Laosu o niecałe jedenaście euro. W podskokach pognał dalej, a mnie w końcu dane było umyć się i przebrać gacie. Zapoznałem się z kartką wiszącą na ścianie, opisaną jako PROHIBITION. Punkt drugi zdobył moje serce. Do not wash clothes. Cook, smoke on bed and keep quiet. Dobra, to teraz coś zjeść, mimo nakazu nie mam zamiaru gotować w łóżku. Wychodząc obejrzałem sobie coś na kształt ekspozycji w recepcji – hełmy, naboje, bomby, granaty, wszystko pierdyknięte na stos i

pokryte kilogramem kurzu. W Phonsavan jest ulica główna i jedna odchodząca od niej. Zdjęcia sprzed dziesięciu lat uświadamiają, że asfalt to stosunkowo nowy pomysł, zresztą wtedy do Phonsavan dostać się można było raczej drogą powietrzną. Samo miasto powstało stosunkowo niedawno, to co było tam wcześniej bombardowania starły z powierzchni ziemi. Mapa w przewodniku właściwie urywa się na głównej, więc tam też ruszyłem. Hotele na zmianę z restauracjami. Przed sklepem z telewizorami dzieci oglądają Cartoon Network przez okno, dość depresyjny widok. Wbiłem do restauracji wyglądającej na typowo lokalną i tanią. Powtarzanie „vegetarian, vegetarian, anything laotian without meat, no meat, please no meat, laotian” skończyło się tym, że pani wzięła mnie za rączkę i wskazała drzwi obok. Mogła tam być buddyjska restauracja, mogła tam być restauracja hinduska, ale niestety, był tam zakład fryzjerski. Nie zrozumiałem intencji, podziękowałem i ruszyłem dalej. W kolejnej, z szyldu hinduskiej, moje „vegetarian” zrozumiano jako prośbę o piwo, nawet mi je przyniesiono. Chciałem iść dalej, ale skończyło się Phonsavan, więc zawróciłem drugą stroną jedynej ulicy. W końcu poszedłem do restauracji Craters, wymienionej w przewodniku, która nie była najtańsza, ale miała menu i obsługę anglojęzyczną. Chciał ze mną gadać jakiś Włoch, ale albo był nienormalny, albo pijany, mówił do mnie szybko po włosku, ja mu, że no parle italiano, a ten jeszcze więcej i szybciej, w końcu kelner go przesadził. Jadłem dla dobra sprawy, bo dochód z lokalu przeznaczony na pomoc przy bombach, więcej za chwilę. Dochodziła 19, ruszyłem na ponowny obchód miasta. Zaowocował kupnem coli 1,25 litra za 8000. Sprzedaż prowadziło dziecko, rodzic siedział na zapleczu i oglądał TV. Dziecko chyba liczyło na napiwek, bo wzięło 10000 i pięć minut nie wracało, by w końcu z bólem wydać resztę. Kolejny sklep, teraz piwo, okazyjna cena 8000 zamiast 10. Daję 10, a pani dobywa kalkulatora i popada w konsternację. Próbuje liczyć, osiem minus dziesięć i jej error wyrzuca. Zagubiona jak harcerz w burdelu stoi i myśli. Delikatnym ruchem przejąłem kalkulator i pokazałem, że 8+2=10 co wywołało uśmiech na jej twarzy i w końcu wydała mi resztę. W innym przypadku wypatrzyłem coś co wyglądało na lokalny alkohol. Oglądam, podoba mi się, jakaś lotos vodka. Pytam ile. Oj, 70000? No tak, skoro piwo 10, to ciężki alkohol 70. Jednak źle się zrozumieliśmy. 7 a nie 70. Jakieś niecałe trzy złote za około 400 mililitrów ciężkiego alkoholu. Tylko strach jak to będzie smakowało, ale znam tylko jeden sposób żeby to sprawdzić. Miasto zamykało się na mych oczach, w końcu była już 20. Kupując jakieś orzeszki na zagrychę dokonałem pewnej definicji Laosu. Laos – kraj, gdzie sprzedawczyni

jest matką dwójki dzieci, a ty masz poważne podejrzenia czy aby jest pełnoletnia. Powróciłem do mojego kochanego pokoju. Piwko i przejście do lokalnego wynalazku. Raz. I dwa. I trzy. I cztery. Rewelacja, przepyszne, rzadko nawet po colę sięgałem. Z powodu rozwiązania wentylacyjnego, a raczej jego braku, aby zapalić musiałem wychodzić na zewnątrz. Nie był to wielki problem, a miał pewne walory poznawcze. Najpierw poznałem Australijczyka, który przyjechał nieco po mnie. Przy kolejnym pecie poznałem lokalną panią, która poszła do jego pokoju. Sądząc z ubioru to nie była zakonnicą, która szła tam udzielić mu ostatniego namaszczenia. Stało przed hotelem coś nazwane bomb grill. Ludność znajduje bomby i robi z nich przedmioty użytku codziennego. Z jednej bomby zrobiono grilla, z innych ławy, wyglądało to bombowo w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Koło 21 lokalni chłopcy rozpoczęli biesiadę, coś tam grillowali i oczywiście lali Beerlao strumieniami. Przy moim kolejnym wyjściu zaprosili mnie do tzw. stołu. Z jedzenia dość łatwo się wywinąłem – buddhist. Zresztą przezornie zaprosili mnie, gdy już prawie wszystko zjedli, pewnie ocenili, że takie wielkie, białe bydle żre na tony. Piwo nie jest sprzeczne z moim systemem wartości, więc skwapliwie zgodziłem się na picie ichniego. Picie po laotańsku jest dość ciekawe, wszyscy piją z tej samej szklanki, raczej małej, najlepiej jednym haustem. Do tego piwo podaje się z lodem. I tak ma całe 5%, więc rozwadnianie go wiele nie zmienia. Jednak jak siedzi kilka osób to czekanie na szklankę jest nudnawe. Tak samo nudnawo jest, gdy nie ma jak zamienić słowa ze współbiesiadnikami i rozmowy dotyczą głównie tego jak kto ma na imię i powtarzania, że Laos good, Phonsavan very good. Jeden wskoczył na motor i gdzieś pojechał, pewnie po więcej piwa i żarcia. Chwilę jeszcze posiedziałem, w tym czasie wyszła pani od Australijczyka, chcę wracać do pokoju. Ci jednak zatrzymują, polewają, mówią, żeby siedzieć. No dobra, już jestem niesłabo narąbany, mogę posiedzieć jeszcze trochę. Powrócił ten z motorem, przywiózł ze sobą dziewczynkę. O, no to będą balety jakieś, może ona przyprowadzi koleżanki? Jednak dziewczynka nie chciała przyprowadzać koleżanek. Nie chciała nawet sama przyjść, coś tam gadają, a ta nagle w ryk. On ją trzyma, ona go okłada, wrzeszczy i ryczy na potęgę. Eee? On ją ciągnie do nas, z racji pewnej dysproporcji masy, wynikającej

tak z różnicy płci jak i wieku idzie mu dobrze. Ona ma może jakieś 16 lat, ale trudno powiedzieć, no gdzieś te okolice. Próbuję zrozumieć czemu ją tak na chama ciągnie na imprezę jak ona wyraźnie nie chce i nagle me uszy słyszą Girl, girl, girl for you WHAT? Good girl, good price. 50000 kip. NO WAY! Good, good! OK, you friend, you only 40000 kip Ta ryczy i wrzeszczy. Ten mi napierdala, że good girl, girl for me, good price. Dałem w długą, żegnając się i machając do nich jedną ręką, a drugą otwierając drzwi od hotelu. Wpadłem do pokoju, dopiłem wódkę i postanowiłem palić w łazience. Wolałem mieć zadymione w pokoju niż good girl w niezadymionym łóżku. Ale w końcu znalazłem tani Laos. Niecałe cztery euro za panienkę! Jeżeli ktoś pobiegł się spakować to ostrzegam, że impreza może zakończyć się na tym, że chłopcy potem zażyczą sobie kilka dolarów za to, że nie pójdą na policję i nie powiedzą jak to wydymałeś nieletnią. A więzienia w Laosie mają opinię bardzo kiepskich. Poranek był ciężki, mój smutny stan wiązałem z wódką lotosową. Kawa mrożona z pobliskiego sklepu trochę postawiła mnie na nogi, ale rewelacji na pewno nie było. O 9 zasiadłem w umówionym miejscu. W okolicach 9:15 zacząłem mieć myśli, że cwaniak mnie wychujał. Z każdą minutą nabierały one na sile, ale w końcu o 9:30 zajechał wypakowany turystami bus. Wygrałem miejsce z przodu, między kierowcą, a przewodnikiem, który niesamowicie się śmiał, że mam kaca i że wali ode mnie wódką. Mówił dobrze po angielsku, więc powiedziałem, że piłem w życiu kilka trunków, a i tak ich lotosowa wódka jest w czołówce. Nie mógł uwierzyć. Ja z kolei, że przy ilości rzeczy podwieszonych do lusterka (wieńce z kwiatów rozumiem, ale ANANAS?) kierowca cokolwiek w nim widzi. Całkiem niezła ekipa się trafiła, żadnych skretyniałych Australijek, które przeżywają wszystko duchowo, a podróż do Azji jest zarazem podróżą w głąb siebie. Była za to inna, miała pod 80tkę i cały czas mówiła. Wyjaśniła potem, że dopóki mąż żył to głównie on mówił, a gdy zdiagnozowali jej raka to zrozumiała, że

może nie mieć już wiele czasu na mówienie, więc przeprasza, że tyle gada, ale musi. Co chwilę kogoś o coś pytała, ale nie było to upierdliwe. W sensie tematów rozmów to globalny kryzys ma swoje plusy, przynajmniej jest o czym wymienić kilka zdań („a jakie u was bezrobocie, a co robi rząd, a ile za godzinę płacą” – w jakieś osiem różnych nacji całkiem fajny panel dyskusyjny), chociaż wśród elitarnego klubu turystów, którzy docierają do Phonsavan, panowała mała rozbieżność poglądów. Właściwie to mogliśmy założyć partię socjalistyczną. Po mniej więcej 30 minutach drogi bez asfaltu dotarliśmy stanowisko plain of jars numer jeden. Pan nam poopowiadał o bombardowaniach i słojach. Na 100% nie wiadomo do czego służyły, ale prawdopodobnie trzymano w nich prochy zmarłych. W Phonsavan mówili, że nigdy nie udało znaleźć się zapieczętowanego słoja, więc pewności nie ma, natomiast internet mówi, że w 1994 znaleziono taki egzemplarz, a w środku były kawałki kości i zęby. Słoje rozciągają się przez wiele kilometrów, więc jest też opcja, że służyły do zbierania deszczówki dla karawan, które przemieszczały się tą drogą. Po przegotowaniu woda nadawałaby się do picia, wielu innych źródeł w okolicy nie ma. Za tą teorią przemawia, że podobne naczynia znajdywano również w Indiach i Wietnamie, nawet jakiś 1000 kilometrów od Phonsavan. Okolice plain of jars są bogate w sól, więc być może to po nią przybywały karawany. Najciekawsza jest teoria, że mogły służyć do destylacji alkoholu. Z ilości jakie widziałem to mogliby tam walić przepiękne imprezy, lokalni dodają, że olbrzymy z nich piły. Dla świata zachodu słoje odkryła pani Madelene Colani w latach 30-tych XX wieku. Napisała o nich ponad 600 stron. W niektórych znalazła broń i biżuterię, co przemawiałoby w stronę teorii cmentarnej. Inna teoria, znacznie bardziej współczesna, głosi, że w słojach składano ciała, aby się rozłożyły, a następnie je palono – dość popularna praktyka w tej części świata. Potem popioły być może rozrzucano, być może wracała do słoja. A może tylko bogaci mogli pozwolić sobie na słoje jako pochówek. Z punktu widzenia archeologii, plain of jars pozostaje jednym z najniebezpieczniejszych miejsc do prowadzenia wykopalisk na świecie. Zwiedzającym udostępniono tylko trzy stanowiska (z ponad sześćdziesięciu w Laosie, czterystu od Indii poprzez Tajlandię), a i tam mamy wyrysowane dokładnie ścieżki, którymi można się poruszać. A same słoje są dość dziwaczne, rozmieszczone bez ładu i składu, niektóre blisko siebie, inne samotne, jedne wielkie (14 ton, trzy metry wysokości), inne małe, inne w pół drogi. Teoria? Może odzwierciedlają układ gwiazd na niebie.

Poza słojami są atrakcje o wiele nowsze, czyli leje po bombach. W porze deszczowej zamieniają się w stawy i dzieciarnia się w nich chlapie. Akurat było wybitnie sucho, więc dodawały klimatu słojom. Jednak mieszkańcy woleliby nie mieć aż tak klimatycznie. Między kolejnymi stanowiskami rzeczywiście była obiecana fabryka wódki. Stoją kadzie, takie mniej więcej jak na filmach baryłki ropy. Z góry jakieś wory jutowe na me oko, na tym opony rowerowe, żeby uszczelnić. W środku fermentuje ryż. Tanio wychodzi, kilogram ryżu kosztuje 4000 kipów, litr wódki sprzedają za 10000. Z dwudziestu kilo ryżu wychodzi 50 litrów. ale chyba nie chciałem wiedzieć co być może popijam wieczorami. Był też obiecany ruski czołg, rozpieprzony na części, dość przyrdzewiały, ale i tak wyglądał intrygująco. Posiłek okazał się być – niespodzianka! – zupą. Ileż można…dużo, dużo, jeszcze wiele razy. I raczej nie nastawiałbym się, że sobie tam ktoś sensownie poje, ale to azjatycki standard – pięć razy dziennie, ale ani razu porządnie, podobno tak zdrowiej (nie tylko według Azjatów, także zdobyczy medycyny zachodniej). Panowały cały czas ożywione dyskusje, gwiazdą został brytyjski gej, tak dzięki samym opowieściom, jak i sposobie ich przekazywania. Widywałem fajne gestykulacje, ale on zajął miejsce w czołówce. W słowie pisanym nie jest to aż tak fascynujące (nie da się opisać jego symulacji węża), ale z tego co pamiętam: od 1982 co roku jeździ do Indii i mówił, że jeszcze nie zrozumiał tego kraju i w sumie to wiele nie widział. Podobno dopiero od 1992 pojawiła się woda butelkowana, dzięki temu już nie zaczyna każdego pobytu od tygodnia ciężkiego zatrucia. Topowa historia – jedzie przez Indie, a tu nagle autobus hamuje, wszyscy lecą na pysk, bo na drodze był czarny wąż. Po chwili wąż zdecydował się odpełznąć i ruszyli dalej. Padło od razu pytanie jak to, przecież tu tak traktują zwierzęta, że o rany boskie. O tak, ale ten gatunek węża to mogła być inkarnacja Sivy, a gdyby przejechał Sivę to miałby przesrane (he’d be in really deep shit). Amerykanin dorzucił swoją historię z Tajlandii – jedzie sobie, na środku drogi leży pies, pan nie trąbi, nie zwalnia, tylko przejeżdża spokojnie psa, z psa zostają szczątki, a on jedzie dalej. Ten biegnie do niego, w słowa „czyś pan ochujał?” uderza, a w odpowiedzi słyszy: lepiej pies niż człowiek! Jak myślicie, do czego służyły słoje? – zapytała Niemka -

Świadczą o dalekowzrocznym podejściu tutejszej ludności do spraw turystyki – odpowiedział Brytyjczyk. Koło 15 byliśmy z powrotem w mieście. Dzień pełen wrażeń należało kontynuować. Wyruszyłem na poszukiwania chińskiego cmentarza. Gorąco, pyliście, kawał drogi, asfalt dość szybko się skończył. Po drodze płoty z bomb, chaty w dość kiepskim stanie. Ludzie się do mnie śmieją, chyba za wielu turystów tam nie dociera, uśmiecham się w odwecie. Świątynia porażka, cmentarz porażka. Nie miałem już siły szukać pomnika bohaterów Wietnamu, wróciłem do miasta i do poleconej przez Brytyjczyka restauracji. Po drodze zaobserwowałem, że szkołę podstawową zdobi flaga Związku Radzieckiego. Może tam nie dotarło, że już jakiś czas tego nie ma? Nie kłamał, rzeczywiście rozumieli słowo vegetarian, a wielka pani właściciel ilekroć przechodziła to waliła bimbałami w moją głowę, a biorąc zamówienie wzięła mnie już na całego w objęcia. Chyba niegolenie się to był dobry wybór ścieżki życiowej na tę część świata. Zapisałem sobie nazwę restauracji, żeby polecać – Simmaly Restaurant. Jadłem tam jeszcze raz potem i również było świetne i dużo, za każdym razem makaron z warzywami. Proszę mieć na uwadze, że makaron tam nieco różni się od naszego i vegetarian spaghetti niewiele ma wspólnego z jakimkolwiek naszym pojmowaniem spaghetti. Kolejną atrakcją był film, wyświetlany dopiero o 18. Naprawdę nie było nic do roboty, więc snułem się po mieście, nie mając ochoty ani na Beerlao, ani na nic innego. Autobus odjeżdżał dopiero o poranku, więc musiałem przeczekać te kilkanaście godzin. Podczas spacerowania usłyszałem nagle donośne Hello Michael!!! O, ci z którymi piłem i którzy mieli dla mnie dziewczynkę. W czasie gdy nie zajmują się alfonsowaniem nieletnich są taksiarzami. O 18 spotkałem niemal całą wycieczkę i kilku co dopiero przyjechali w biurze MAG – Mines Advisory Group. Działają w Laosie od 1994 roku i raczej szybko nie skończą. Drugi często spotykany tu skrót to UXO – Unexploded Ordnance. Film, który wyświetlają jest przeraźliwie źle zrobiony, ale ma wartość edukacyjną i pozwala nieco inaczej patrzeć na Laos. Prawdziwy problem to zajebista bieda, która powoduje, że gdy ludzie znajdują bomby to nie biegną po ekipę z MAG tylko sami próbują rozbroić. Oczywiście robią to na czuja, efekty bywają różne. A dlaczego? Bo można sprzedać, za kilo żelaza na czarnym rynku płacą 10 centów. Za kilo ładunku 15. Lokalni wiedzą, że to niebezpieczne, ale przecież z czegoś trzeba żyć. W końcu MAG też zaczął im płacić za zgłoszenia, więc ci, którzy o tym wiedzą wzywają – kasa ta sama, a nie ma

ryzyka, że ręce albo łeb ujebie. Film był kiepski, bo miotał się między historią jakiejś MAG drużyny, szkoleniem jednego z lokalnych na członka, a życiem prywatnym Australijczyka, który to nakręcił. Niemniej materiał na dokument oscarowy. W biurze MAG jest trochę materiałów związanych z bombami, granatami, wyjaśnienia w dobrym angielskim, można więc wykrzesać w sobie pasję do porównania ile która broń kosztuje i ile osób można nią zabić, potem sporządzić wykres w Excelu, prezentację w Power Poincie, wysłać do kongresu Stanów Zjednoczonych, że jak będą znowu chcieli wymordować jakiś zacofany kraj w Azji to najtaniej wyjdzie im to przy pomocy tego, a nie innego typu bomby. Rozwijając problematykę ze wstępu, może się komuś wydać, że uprawiam lewacką propagandę, ale to co już wiedziałem sprawiało, że nie do końca zgadzałem się ze słowami amerykańskiego dyplomaty Urala Alexisa Johnsona. Oświadczył, że operacja w Laosie jest czymś z czego Amerykanie mogą być dumni, bo nie zginął tam ani jeden Amerykanin, a to co dostają za zainwestowane pieniądze jest wysoce efektywne ([The Laos operation] is something of which we can be proud as Americans. It has involved virtually no American casualties. What we are getting for our money there is, I think, to use the old phrase, very cost effective.) Ten pan to nie jest jeden wariat, w 1971 roku przed kongresem przedstawiono raport dotyczący bombardowań Laosu (jeżeli ktoś bardzo chce: http://www.vietnam.ttu.edu/star/images/367/3670102003.pdf , niektóre fragmenty nadal są tajne). Świat się nie zawalił, do 1973 bombardowali dalej, aż w końcu zrozumieli, że najzdrowiej będzie wyjść z Wietnamu. Laos jest przynajmniej w jednym pierwszy. W rankingu najbardziej zbombardowanych krajów. Od zakończenia działań zginęło około 34000 osób. Liczby te są na pewno zaniżone, trudno, żeby ktoś z jakiegoś zadupia biegał do MAG (do niedawna tylko w Vientiane, od niedawna i w Phonsavan) zgłaszać, że sąsiada wysadziło w powietrze jak orał pole. Do listy corocznie dochodzi około 300 osób. Z oficjalnych danych, 40% ofiar stanowią dzieci. Gdy na filmie dzieciak przemawiał do kamery w słowa, że łażą po lesie i marzą o znalezieniu jak największej bomby, żeby zarobić, to nieco człowiek przestaje ogarniać świat. Oczywiście go wyedukowali, że ma wołać ludzi z MAG, ale chyba nie do końca dał się przekonać. Najważniejsze jednak, że dyplomata Johnson z USA jest zadowolony i pozytywnie ocenia „operację w Laosie”. Oczywiście bomby fosforowe i agent orange pomogły lokalnym rozwinąć dodatkowe, nieznane wcześniej zdolności, pod postacią zdeformowanych dzieci. Z takich hitów młodego

amerykanisty, a czego ludzie często nie wiedzą. USA bardzo rzadko chodzą na wojnę, do tej pory kongres wypowiedział ich tylko pięć (1812, z Mexykiem, z Hiszpanią, dwie światowe). A Wietnam, Korea, Irak, Panama, kilka innych miejsc? To są operacje, misje, interwencje, konflikty, broń boże wojny. Jest jeszcze Laos, który zwany jest secret war i raczej nie stanowi pomnika jeżeli chodzi o formalny charakter prowadzenia działań zbrojnych. Takie wirtualne rozważania: nie wiem ile to kosztowało, ale realia finansowe są obecnie takie, że gdyby w 1964 dali po 100$ każdemu Laotańczykowi to spokojnie kupiliby sobie ten kraj i jeszcze by ich pocałowali w rękę. Tylko pewnie wtedy kilka firm by sobie nie zarobiło. Aha, przypominam, z punktu widzenia militarnego te bombardowania wiele nie dały, tak zwany szlak Ho Chi Minha funkcjonował sobie spokojnie przez całą wojnę. Mieszkańcy zaś mieszkali głównie w jaskiniach, górach i lasach, bo bali się tworzyć jakiekolwiek widoczne z powietrza skupiska. Bombami nie dało się ich dosięgnąć, ale przecież są też rakiety fosforowe! Jaskinia Tham Piu stała się miejscem, gdzie 400 osób, oczywiście cywile i dzieci, mogło spalić się żywcem dzięki sukcesowi amerykańskiego pilota. Polecam „Air America” w celu zgłębienia problemu od strony rozrywkowej, „Little Dieter needs to fly” i „Rescue Dawn” (oba Wernera Herzoga) jako ujęcie bardziej realistyczne. Więcej filmów o działanich w Laosie nie znalazłem. Po zakończeniu wizyty w MAG atrakcje Phonsavan zostały wyczerpane. W hotelu spotkałem Belga i Belgijkę, którzy nie mogli się nadziwić, że dwoje Belgów spotyka się w środku Laosu. Nie miałem melodii na picie, ale wyciągnęli mnie na piwo. Dopiero co przyjechali, więc naiwnie liczyli, że znajdziemy coś w stylu knajpy. W kółko im powtarzałem, że nie, nie znajdziemy knajpy, bo to jest Phonsavan, miejsce, gdzie asfalt uznawany jest za nowinkę techniczną, a turysta to może nie jakieś wielkie dziwo, ale jednak nie każdemu chce się męczyć w docieranie tutaj. Wielki budynek, z którego napieprzała muzyka, okazał się weselem. Podchodzimy, jakieś dzieci skaczą, w środku widzimy coś w stylu tańców, oczywiście przy koszmarnych dźwiękach. Wyległa pani i dawaj nas zapraszać. Zastanawiamy się; po pierwsze czy chcemy tam iść, po drugie czy powinniśmy im coś dawać, a jeżeli tak, to ile. Jednak w tym samym momencie do mikrofonu podbiegł pan, zapuszczono karaoke, a on zaśpiewał. Uznaliśmy, że jednak chcielibyśmy nie oszaleć i móc zamienić słowo, więc podziękowaliśmy za zaproszenie i udali się na dalsze poszukiwania lokalu. Zalobbowałem na rzecz Simally Restaurant, które właśnie się zamykało, ale gdy zobaczyło trójkę białych to postanowiło pozostać otwarte. Wymieniamy hity z Laosu, mówię, że rozwala mnie tempo pracy, chociaż już nawet

bawić zaczyna. On przyjechał z Wietnamu i opowiada: Ambasada według wywieszki czynna jest od 8:30. Byłem o 8:30, nic. 9 to samo. W końcu po 10 przyszedł jakiś pan, oczywiście zaspany i bardzo zdziwiony, że co ja tak wcześnie chcę wizę odebrać. Jeżeli tak działa nawet oficjalny urząd to co dopiero ludzie. Ja o tym, że mi bilet 10 minut sprzedawali, bo lokalnych odprawiają poza kolejnością. Ona przebiła moje story i to potężnie. „Przychodzę na dworzec i dokładnie to samo, pani mi wypisuje bilet, ale z przerwami na lokalnych. Zdenerwowałam się i nakrzyczałam na nią, że to nie w porządku i żeby się pospieszyła. Na co ona się obraziła i powiedziała, że w ogóle nie sprzeda mi biletu. Miałam dość, a i tak chciałam jechać dopiero następnego dnia, więc poszłam do hotelu. Przychodzę rano, a tam dalej ona. Proszę o bilet, a ona, że nie sprzeda mi go, bo nadal jest na mnie obrażona. Miałam wizję, że do końca życia zostanę na jakimś laotańskim zadupiu pod granicą z Wietnamem, ale na szczęście lokals usłyszał mój problem, mówił trochę po angielsku, więc ja się schowałam, a on kupił dla mnie ten bilet.” Dodałem jeszcze moją historię z bonusowym internetem z Phonsavan. Miałem obiecane te 20 minut, akurat nie były mi bardzo potrzebne, ale smsa zawsze można wysłać, a i hostel jakiś wyszukać na następny postój. Pierwszego dnia pan powiedział, że zamknięte. Gdy przyszedłem po południu, oglądał Cartoon Network i powiedział, że teraz nie, może za godzinę. Godzinę później powiedział, że on już właściwie kończy pracę na dzisiaj i jest zmęczony, więc się wkurwiłem. Nic nie powiedziałem, wszedłem do cafe od strony ulicy, włączyłem wszystko, wysiedziałem równo 40 minut, w którym to czasie dwa razy odpowiadałem na pytanie czy można. Oczywiście, że można, pewnie nawet nic nie zapłacicie, włączcie sobie i używajcie, dopóki ma Cartoon Network to na pewno tu nie przyjdzie. O Belgijce myślałbym lepiej, gdyby nie to, że akurat była przepiękna pełnia. Stoimy na środku ulicy (wygodniej się chodzi niż chodnikiem, a i tak nic o tej porze nie jeździło) i podziwiamy. Nagle ona spytała czy wiemy ile razy księżyc jest większy od ziemi. To nie było pytanie pułapka, na które odpowiedź mieliśmy wyrazić ułamkiem. Gdy okazało się, że nie do końca jest pewna co się wokół czego kręci i rozmiarów Ziemi wobec słońca, to było jedno z największych „O JA PIERDOLĘ, NIE WIERZĘ” w moim życiu. Od razu rozgrzeszyłem całą ludność Laosu z ich kompetencji matematycznych. Skoro dorosła obywatelka

Belgii, wyższe wykształcenie, dokonuje odkryć na miarę Kopernika w kilka lat po nim, to oni mogą odejmować na kalkulatorach. Następny poranek to nie był wielki moment w historii tej podróży. Autobus do Vang Vieng (właściwie Vientiane, ale chciałem wysiąść wcześniej) odjeżdża o 7 rano (drugi chyba o 12, ale nie cytujcie mnie w tym temacie). Wizja kolejnego dnia w Phonsavan skutecznie zmobilizowała do wstania, ale niestety, chłopiec z recepcji był nie wiadomo gdzie. Po chwili udało się go zlokalizować, uświadomić, że muszę mu zapłacić („ooo, to nie płaciłeś?”) i już o 6:20 mogłem zabawić się w łapanie taksówki. Niestety, kolegów od chlania nigdzie nie widziałem, więc z 20 szybko zrobiłem 10 (najszybszy targ w moim życiu: Twenty! Ten! Ok!) i dostałem się dworzec autobusowy. Bilet 83 000, na szczęście na mnie nikt nie był obrażony, ale miałem 30 minut do odjazdu. Poszedłem na śniadanie, pani jakoś niesamowicie się zmobilizowała, gdy zobaczyła białego i robiła mi kanapkę w sposób koncertowy, dając wszystkiego kilogramy i uśmiechając się do mnie. Byłoby pięknie, ale przedobrzyła, gdy uznała, że moim marzeniem na pewno jest zjedzenie bułki nasączonej tłuszczem z ryby. Wykrzesała z siebie wielki uśmiech i przechyliła patelnię wlewając tam chorą ilość tłuszczu. Nienawidzę tłustych rzeczy, a o 6:50 na śniadanie to jak najgorszy horror. Horror miałem dopiero mieć, bo przed przyjazdem do Vang Vieng ze trzy razy odwiedzałem lokalne toalety. Dobroć serca nieśmiałej laotańskiej wieśniaczki sprawiła, że pierwszy raz od przyjazdu do Azji miałem problemy natury wiadomej. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 12

The Few. The Proud. The Totally Insane. 14 Sierpień 2009 juriusz Brak komentarzy

Stoję na brzegu, zastanawiam się, co zrobić. Po pierwsze szukam towarzysza Wikarego, miałem nadzieję na wspólne kontynuowanie podróży jeszcze przez przynajmniej kilka dni. Niestety, zniknął, może bał się o swój budżet, może chciał trochę spokoju ode mnie, może mu się spieszyło. Pary Holendrów też nie widziałem, więc ruszyłem w górę brzegu. Wynalazłem sobie na necie, że najlepszy i właściwie najtańszy hostel to SpicyLaos Backpackers. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, że stoi pan z kartką z hotelu i czeka na kogoś. Podbijam do niego, że ja też chcę. On, że nie wie, czy mają na tyle miejsca, ale spróbować mogę. Załadowałem się na pakę jego

ciężarówki i czekam aż przyjdą ci, którzy mieli rezerwację i pojedziemy. Trochę tego było, z poznanych wcześniej to syn Polki i Anglika, i niestety jacyś ludzie zachodu, którzy wcześniej narzekali, że pijemy i palimy. Było też jakieś dziewczę, chyba z Australii, które nie ukrywało tego, że niekoniecznie chce spędzać czas w moim towarzystwie, co uznawałem raczej za jej niż mój problem. Dotarliśmy na miejsce, wysiadamy. Najpierw ci z rezerwacjami, pozajmowali miejsca. Pytam czy można. Zasadniczo można, ale będę musiał spać na łożu koło recepcji, bo w pokojach miejsc nie ma. Nie bardzo miałem ochotę na szukanie czegokolwiek innego, więc zgodziłem się. Liczyłem, że cena OSIEM dolarów dotyczy jakiegoś innego ciekawego miejsca, a nie tego wyra w korytarzu, ale niestety, to była cena za to wyro. Zanim je zająłem, czekał mnie jeszcze konflikt z przedstawicielką świata zachodu: Nie powinieneś tu spać, na pewno możesz znaleźć hotel, w którym będzie ci o wiele wygodniej Mówi o mnie, myśli kurwa o sobie. Dzięki, ale jakoś podołam, nie przeszkadza mi spać tutaj Naprawdę myślę, że to będzie kłopot, tak dla ciebie, jak i dla innych, te miejsca powinny zostać wolne, to jest żeby ktoś mógł usiąść, a nie do spania… Jezu skończ pierdolić, nie mam siły, nie mam nerwów, nie mam nastroju, nie mam humoru -…tak, trzeba było zatroszczyć się o rezerwację, poza tym nie da się spać, gdy koło ciebie co chwilę ktoś przechodzi, nie ma prywatności, a to łóżko jest bardzo twarde… Moi przodkowie przeżyli Hitlera, Stalina i komunę na żywo. Więc ja przeżyję to łóżko. Dopiero argument historyczno-socjologiczny sprawił, że się odpierdoliła. Zasiadłem do laptopa, chwyciłem całkiem dobre wifi i próbowałem napisać maile i smsy, które nie sprawią, że parę osób umrze na zawał. Jak to ująć? Prawie się utopiłem, mój portfel i karta całkiem się utopiły Hej, co u was, pływałem wczoraj w glanach i w Mekongu Laos jest super, jestem tu drugi dzień i tylko raz prawie się zabiłem

W końcu zdecydowałem się na coś pomiędzy. Reakcje były dość entuzjastyczne. Po dobrych dwóch godzinach zalanych Beerlao byłem gotów na podbój miasta, Warto zaznaczyć w jakiej formie odbywała się sprzedaż w hostelu: stała lodówka, podpisana honest fridge. Brało się co chciało i wpisywało do zeszytu. Nikt nie patrzy, nikt nie nadzoruje, wielka wiara w uczciwość turysty. Ceny normalne, nawet lepsze niż co bardziej zdziercze miejsca. Do tego były jeszcze owoce za darmo, a napis głosił, że śniadania all you can eat również są wliczone w cenę. Rzuciłem rzeczy, wziąłem co cenniejsze i ruszyłem na poznawanie miasta. Tak mi się jawiło, że Luang Prabang to miasto, no i na standardy Laosu tak, ale na moje nie. Spacer po centrum zaowocował odkryciem przezajebistej ilości turystów, chyba większej niż mieszkańców. Nie byłem zachwycony. Jeszcze mniej tym, że co jakąś chwilę ktoś chciał mi coś sprzedać lub gdzieś podwieźć. Połaziłem bez większego celu i sensu, zobaczyłem nocny targ, który na zdjęciach wygląda lepiej niż na żywo, znalazłem jakąś lokalną gastronomię. Chciałem coś miejscowego, ale i tak musieli wzywać szefową, żeby ustalić co to za danie vegetarian. Szefowa widząc w jakim stanie jestem od razu zaoferowała piwo. Do jedzenia dostałem zupę z liśćmi jakiegoś lokalnego łopianu, gdybym nie był najebany to naprawdę byłoby ciężko. Łopian wyjebałem na obrzeża miski, ciecz wypiłem, co pływało wyłowiłem pałeczkami i uznałem, że jeżeli to jest typowa kuchnia Laosu to będę szlochał za Tajlandią. Powróciłem do hostelu pięknym zygzakiem, zahaczyłem o honest fridge i poodbierałem maile z okazji przygody z Mekongiem. Ogólnie mi gratulowano, nacisk szedł na „o ja pierdolę, ale historia do kolekcji”. Zaniosłem bety do pralni (8000 za kilo jeżeli ktoś chce sobie kalkulować ceny w Laosie) i powróciłem na miejsce koło recepcji, oczywiście z Beerlao w komplecie. Komfort własnego netu rozbestwił mnie do granic możliwości, nawet to, że słyszałem odgłosy z toalety, a gniazdko miałem na środku korytarza, przez co zbudowałem skomplikowaną plątaninę kabli i siebie na podłodze, nie były w stanie mnie zdeprymować. Przyszła do mnie jakaś Irlandka, ale to już był ten stan, że nie wiedziałem co i jak. Wykrzyczenie bez większego związku z rozmową „Oro se do bheatha bhaile” zaowocowało polubieniem mnie. Sinead O’Connor, wiedziałem, że to dobra inwestycja. Podobnie jak upadek na twarz-pysk na łożu w recepcji. Poranek, ciężki kac zbiorczy z ostatnich dni szaleństw, darmowe śniadanie i zwiedzamy,

w końcu laotańskie centrum kultury. Najpierw zahaczyłem targ i kupiłem sobie portfel, bo miałem dosyć noszenia pieniędzy luzem po kieszeniach. Do tego kipów, na każdym banknocie jakiś facet, który wygląda jakby był inkarnacją dorodnego, tłustego borsuka. Designy portfeli średnio porywające, ostatecznie zdecydowałem się na wyszywany w palmy. Normalnie żenada, ale w środku Laosu? Co wybrzydzać, palmy, krzaki, piękna sprawa, wytargowałem za 15000 od jakiegoś dziecka. Co jest fajne w Luang Prabang to że centrum miasta należy do światowego dziedzictwa UNESCO i z tej okazji ciężarówki i autobusy mają tam zakaz wjazdu. Oczywiście problemów ze znalezieniem tuk tuka czy innego środka transportu nie będzie, sami nas znajdą. Przewodnik sugerował rozpoczęcie zwiedzania miasta od Royal Palace Museum, ale to od 11 do 1:30 było zamknięte. Zahaczyłem ze dwie świątynie i dzięki uprzedniej lekturze mogłem ponapawać się laotańskimi świątyniami, które na me oczy różniły się głównie ukształtowaniem dachu – tu schodzi nisko, chyba dość praktyczne w wypadku deszczu. Bajka jest taka, że świątynie wyglądają fajnie, ale pobierają za wstęp do nich i to nie mało, bo 20000 kipów za każdą jedną. Przeszedłem na drugi brzeg przez płatny most. Tu chociaż wyjaśniono, że jest to inicjatywa lokalna i że proszą o zrozumienie, bo musi im się zwrócić postawienie przeprawy. Po drugiej stronie Mekongu były absolutne pustki, co po zapoznaniu się z tym co tam można znaleźć jakoś przesadnie nie dziwiło. Trochę ruin, jedna świątynia nówka funkiel nieśmigana, trochę krzaków, gdzie żywota dokonały banany wręczone mi w prezencie przy wyjeździe z Tajlandii. Jeżeli ktoś nie wie, co dzieje się z bananami noszonymi na dnie plecaka przez dwa dni, gdy temperatura oscyluje koło 40, to polecam sprawdzić, co pozwoli zrozumieć wielką radość jaka zagościła w moim sercu, gdy już wyłowiłem zupę bananową z dna bagażu. Powróciłem do muzeum, zapłaciłem 30000 za wstęp i z ogniem w oczach rzuciłem się poznawać sztukę laotańską. Podpisy po angielsku bywały, rekwizyty raczej takie se, trochę z cyklu „pan wie skąd jest ten kamień i kto po nim stąpał” (z Jeleniej Góry), tylko tu jakieś skrzynki czy dywaniki. Trochę opowieści, dość chaotyczne, tyle, że udało się ustalić, że inkarnacja borsuka z banknotów to Kaysone Phomvihane, twórca Lao People’s Revolutionary Party, a potem premier i prezydent wiadomego kraju. Próby znalezienia jakiejkolwiek oceny jego osoby i działań zakończyły się sromotną porażką. Podobnie poległ w roku 2000 ktoś z BBC ( http://news.bbc.co.uk/2/hi/programmes/from_our_own_correspondent/1092752.stm

), ale rosnąca popularność Laosu sprawiła, że już w 2005 roku, przy współpracy z Ministerstwem informacji i kultury Laosu, udało się napisać niewiele więcej. Kaysone urodził się w Savannakhet w 1920. Studiował w Hanoi, a w 1955 roku założył dzieło życia, czyli wspomniane LPRP. Potem powalczył sobie z Amerykanami, a od 1972 do 1991 był premierem (zaskakujące przy systemie jednopartyjnym). Gdzieś po drodze wyszedł za Wietnamkę i stworzył prowincję Sekong w ramach wdzięczności dla mniejszości z południa za wysiłek wojenny. Udało mu się uregulować dość dużo w kwestii granic z Wietnamem (chociaż ostatecznie granice ustalone dopiero w 2007!). W 1991 został prezydentem (kolejna niespodzianka), zaś w 1992 nastał dzień 21 listopada, kiedy to wziął i umarł. Fajne było, że po jego śmierci żonę pożegnano z partii, bo używając paszportu dyplomatycznego przemycała heroinę do Wietnamu. Jeżeli ktoś w oparciu o to info może sobie wyrobić zdanie o Kaysone Phomvihane to gratuluję, mnie się nie udało. Jeszcze co do banknotów: oglądnąć można je tu http://geocities.com/laobanknote/republic.htm , polecam zwrócić uwagę na to, że wszystkie są podobne (azjatycki standard), a 2000 wygląda bardzo jak 10000, więc gdy płacimy i mają wydać to mogą się biedaczki pomylić i lepiej rzucić okiem co dostajemy. Chyba na turystów tę pułapkę zastawili specjalnie. Potęga kipa umiejscawia go na szóstym miejscu w rankingu najmniej wartych pieniędzy świata (w sensie, że płacisz milionami za najprostsze usługi). Odkąd z zabawy wyłączono Zimbabwe to awansowali na piąte. Biorąc pod uwagę, że Somalia oszukuje i ich waluta jest taka, że nie działa, to nawet i na czwarte. Dobra, wracając do Luang Prabang; co chwilę wpadałem na kogoś znajomego z łódki, tu akurat na Holendrów, za chwilę na drugich Holendrów. Oczywiście każdy musiał zapytać czy dzisiaj też się topiłem i jak ja mogę chodzić w takich dużych butach. Po czwartym razie nieco męczące, podobnie jak i zdejmowanie butów przed wejściem do każdej świątyni. A świątynie… no fajne, ale z drugiej strony ile można? Do tego każda kosztuje średnio wspomniane już 20000 kipów, czyli prawie dwa euro! Przy moim budżecie to nie było mało, ale przeszedłem większość. Perspektywa dzienna pozwoliła upewnić się: turystów jest więcej niż lokalnych. A lokalni nie tacy głupi i nauczyli się, ceny wywalone to jedno. Drugie to, że buty mi spadły, gdy poprosiłem o papierosy i usłyszałem 5000. Dzień wcześniej było 3000. Po długiej walce wyszło 3000, ale kurwa mać, targować pety? Co do petów: są marki zachodnie, a raczej wyglądające na zachodnie. Camele oblecą, ale to wydatek 17000 kipów, Marlboro syf przeokrutny, ale na szczęście są lokalne

marki, już od nawet 2000. Do tego tempo życia w Laosie jest legendarne. Sjestę od 11 do 13 można zrozumieć, gorąc przeskurwysyński, ale nierzadko wydawanie reszty to skomplikowany proces, który związany jest ze wspinaczką na wyżyny zdolności matematycznych ludności lokalnej. Wiem, że nie można ich winić, zgadywać tylko mogę jaka tam jest edukacja, ale cholera, to jest dodawanie i odejmowanie cyferek do dziesięciu, góra dwudziestu. Wspominałem, że piwo jest absolutnie wszędzie? Trudniej czasem colę dostać, chociaż i tak głównie bazuje się na wodzie. Ceny wody bywają różne, bywa za 1000, ale raczej bywa za 2000. Sklepów w stylu 7/11 w Luang Prabang nie stwierdziłem, wszystko od ludu, a to bywa naprawdę skomplikowane. Przekonałem się o tym w restauracyjce, gdzie wpadłem na zupę. VE-GE-TAR-IAN. Zawołali córę pana i podała mi zupę, zupa kosztowała 10000 i była ostra jak szlag, co na kaca nie było takie złe. Powtórzę się, ale był to dla mnie szok: tani Laos i zupa euracza niemal? Budżet fruwał okrutnie, co potęgowało me przerażenie. Gdy sobie czytamy o Luang Prabang to wszyscy piszą o tym jak tam pięknie, oczywiście UNESCO, ludzie mili i otwarci, a ceny przystępne. Z moich ustaleń skończyło się to koło 2007, kiedy wyjebało turystami. Wszyscy wskoczyli na wózek z turystyką i drą ile się da. Wyjątek od reguły to tyle mojego, że zahaczyłem fajną restaurację uliczną, buddyzm 100%, same opcje bezmięsne, all you can eat i to za jedyne 5000. Siedzi się na ławie w bocznej uliczce, je z drugiej ławy (wysokość jakieś pół metra) co pozwala zapoznawać ludzi. Wygrałem chłopca z USA, który zapoznał mnie ze swoją historią etniczną – jego przodkowie byli Żydami z Łotwy. Jakoś tak wyszło, że dobyłem mój kalendarz z mapą, a ten począł szukać Izraela. Szło mu kiepsko, bo zaczął od Rumunii i naprawdę nie chciał przyjąć do wiadomości, że south, south, no w dół kurwa, tak, tam. Potem wyraził jeszcze zaskoczenie, że istnieją takie kraje jak Litwa, Łotwa i Estonia, bo nigdy o nich nie słyszał. Dołączył do nas pół Libańczyk-pół Litwin i nie mógł uwierzyć w poziom tamtego, mnie też zresztą nie było lekko, ale lepsze jaja też już w życiu słyszałem. Z okazji gorąca udałem się do hotelu, bo skoro ma się darmowy net z własnego laptopa to grzech nie używać, a poza tym kto wie kiedy będzie znowu. Przewijali się różni zapoznani ludzie, co wskazuje na plus miejsca przy recepcji, z każdym się witasz i wymieniasz info co do osiągnięć dnia. Ekipa uderzyła w nightlife w Luang Prabang, co jest raczej kpiną, bo główna imprezownia to kręgielnia czynna do 1 w nocy. Po powrocie ½ Anglik ½ Polak nie krył gorzkich słów pod adresem ludności miejscowej, nie dość, że oszukali go na czymś, to jeszcze wywalili ich wszystkich o wspomnianej już 1.

Koło recepcji stał wielki słój, a w nim wąż i ciecz. Podpis snake vodka wyjaśnił zawartość naczynia, 2000 i możesz strzelić banię. No to akurat tanio, system honest fridge, więc rzuciłem 2000 na stolik i zamarłem. Wódki nie było wiele i żeby ją zaczerpnąć należało włożyć łapę przez wężyka. Poprosiłem pana z obsługi, a ten nie jarzy: Może mi pan polać wódki? - Weź sobie sam - Nie mogę Możesz, możesz, pozwalam Nie, nie, ale tam jest wąż - No… No ja nie chcę go dotykać, on stary jest i chyba zdechł już naprawdę dawno temu - Co? Prooooszę! Polej pan!!! Popatrzył jak na idiotę, wpakował łapsko, w ogóle nie widząc problematyki wężowej i podał mi. Następne dwie minuty spędziłem zastanawiając się czy chcę pić coś z gnijącego węża, a potem strzeliłem. O Buddo O Jezu O Mahomecie O Wielebny Moonie Piłem w życiu różen syf. Takiego jeszcze nie. Dra-mat! Koszmar, smak padliny, chociaż nie jadłem nigdy padliny. Z drugiej strony, czego się spodziewać po czymś w czym gnije wąż? A ten jeszcze w słowa, że mnie tak telepie, bo too strong? Panie, spiryt ukraiński piłem i nie był too strong, ale w nim węża nie próbowali hodować, a to tu jest jakaś absolutna kpina, ludzie, tragedia. Dowiedziałem się na pociechę, że świetne na potencję. Cholernie mi się przyda potencja w północnym Laosie. Opowiedział mi też o tym, że jest to bardzo popularne (co zresztą widziałem na targu) i w związku z tym powstał problem natury eksploatacji środowiska. Lud przedsiębiorczy, turyści kupują na tony, więc ci dostarczają. W efekcie wytłukli już niemal wszystkie węże (oni to jedzą, oni wszystko zjedzą), więc rozmnożyły się szczury. Jako remedium

rozpoczęli hodowlę kotów i niemal na każdym kroku można spotkać kiciusia. Pewnie któregoś dnia ktoś wymyśli wódkę z kota i będzie stał słoik z cat vodka, a wtedy będą mieli już naprawdę przegwizdane i podzielą los Popiela. Przeniesiono mnie do pokoju i był to zły interes. Chujowe, metalowe, piętrowe łóżko, miejsca zero, wszędzie jakieś rzeczy porozwalane, Francuz, który odbekiwał i popierdywał, nie widząc w tym nic zdrożnego. Udałem się spać stosunkowo wcześnie, bo poranek czekał mnie w okolicach 5. Wcześniej, bo koło 3 wróciła ekipa z innej imprezy. Chyba nie czytali karteczki na drzwiach, że tu się żyje nieco inaczej i ogólnie wszystko idzie spać koło 21. Jednym z hitów Luang Prabang jest walk of alms. W okolicach wschodu słońca mnisi przechodzą przez całe miasto i zbierają datki. Daje się tylko jedzenie, które można kupić w gotowych zestawach od ludności lokalnej. Oczywiście można się przy tym potargować i odkryć, że jeżeli coś zostanie włożone do koszyka, to cena tego szybuje czterokrotnie. Na szczęście moje targowanie, pani kombinacje i kompetencje matematyczne doprowadziły do tego, że w końcu podarowała mi alma, ale była pewna, że dałem jej za niego 20000. W końcu to jej mnisi, niech też im coś da. Dotarłem na znaną z góry trasę przemarszu mnichów i zasiadłem na krawężniku czekając co dobrego przyniesie dzień. Przyniósł towarzyszy niedoli w postaci Chilijczyka i Austriaka. Akurat w Luang Prabang jest o tyle miło, że noce i poranki są chłodne, ale nie było to takie miłe, gdy przychodzi siedzieć na krawężniku i czekać aż jakiś mnich łaskawie się zjawi. Zaczęliśmy podjadać nasze datki, przy czym oni szaleli: pierdolnę im bananem to się nauczą punktualności, zaraz im to całe zjem i na tym się skończy, ridiculous monks! Z drugiej strony obowiązku siedzieć nie ma, z trzeciej trudno być jakoś zajebiście zachwyconym poboczem drogi o poranku. W końcu się pojawili, wszyscy rzucili się składać dary i robić zdjęcia. Wygląda to dość koszmarnie, takie zoo małe, fotograficzna ścieżka zdrowia. Okazało się, że mnisi idą falami, w efekcie pierwsza zebrała tony żarcia, druga też jeszcze coś dostała, ale trzecia i czwarta to miała głodówkę chyba, chociaż podobno się dzielą. Teoretycznie należy trzymać swoją głowę niżej niż mnicha, co przy ich średniej wieku i wzrostu oznacza siedzenie na krawężniku. Teoretycznie nie należy podawać nic lewą ręką, bo ta uznawana jest za brudną. Praktycznie dawajcie sobie jak chcecie, chociaż ja klęczałem i tylko prawą. Ludzie się zachwycają, że jaki ten walk of alms kolorowy, jaki ładny, ale tak szczerze to nie do końca kręci mnie stanie w

stadzie i tłuczenie zdjęcia za zdjęciem jakiemuś biednemu mnichowi. Miałem swoją chwilę radości, gdy wracałem do hostelu to nagle zza winkla wychynęło ze czterdziestu mnichów. Byłem sam, ale, niestety, poza przyjaznym spojrzeniem nie miałem już nic do ofiarowania. Po dospaniu paru godzin i zjedzeniu pysznego śniadania, na które mogłem sobie wybrać trzy różne dżemy, ruszyłem dorżnąć świątynie Luang Prabang. Zostało mi wzgórze Phu Si, gdzie wiedziałem z góry, że to raczej wyniosłość terenu będzie sprawą ciekawszą niż budynki sakralne. Wjazd 20000, w 2008 był jeszcze 8000, ale jak pytał towarzysz Lenin, co robić? Wejść trzeba. Widok świetny, świątynie no ok, ale serce nie zostało na wzgórzu Phu Si. Spotkałem parę z Kanady i wymieniliśmy się wrażeniami ze świątyni. Fajnie było, bo pan po filmówce kanadyjskiej i najpierw umarł, że w środku Laosu spotyka kogoś, kto coś wie o jego kraju, a potem jego dziewczyna umarła, bo zaczęliśmy analizować dorobek Cronenberga. Umówiliśmy się na kolację do ulicznej restauracji, bo oni też chorowali na wegetarianizm. Ruszyłem w stronę wodospadów. Zwą się Khoung Si/Kuang Si (wybierz sobie swoją transkrypcję) i można je sobie zobaczyć, można też ich nie oglądać, bo dostanie się tam wymaga negocjacji z taksiarzem, a jak wiadomo sutenerów, złodziei i prostytutki cechuje dalej posunięta uczciwość niż tę grupę zawodową. Dołączyłem do jakiejś ekipy, skończyło się na 35000 za osobę, wodospady 20000, ale przynajmniej chodził za nami pan i powtarzał „lucky mango, lucky mango, lucky for you and lucky for me”. Anglik postanowił sprawdzić czy takie lucky. Więcej go nie widziałem, więc niestety nie wiem czy mu pomogło, ale sądząc z tego ile za nie zapłacił to dla sprzedawcy to było very lucky mango. Podczas oglądania wodospadu TRZY razy podpieprzali do mnie jacyś ludzie i pytali jak się pływało w Mekongu. Jednym powiedziałem, żeby spróbowali sami, zastanawiałem się czy jeszcze długo będzie to trwało, bo już naprawdę było nudne. Błocko i nachylenie terenu sprawiło, że kilka osób mogło przemyśleć sobie czemu noszę takie zajebiste buty, a nie japonki. Pojąć nie mogę niektórych ludzi zachodu, najpierw pływają w wodospadzie, a potem myją ręce wodą mineralną. Okoliczna atrakcja to już pełen hit, jakieś pomniki niedźwiedzi na cześć walki z handlem zwierzętami. Absurd to mało powiedziane. W drodze powrotnej zahaczyłem o dworzec i zostałem szczęśliwym posiadaczem biletu do Phonsavan. Kupno go nie było proste, ale zawołano intelektualistę, który przetłumaczył pani co i jak. Chciałem jechać local busem, ale uparli się, że nie mogę i mam wykupić VIP bus, oczywiście droższy. Wielkiego wyboru nie było. Urzekło mnie, że stoję i z nią gadam, podchodzi jakiś lokalny, pcha mnie na bok i mówi co tam

chce. Na to ona przestaje wypisywać mój bilet, wypisuje bilet dla niego, wraca do pisania mego biletu, ale tu kolejny Laotaniec się wpycha, więc mój wędruje na bok, a jemu pisze. Krew mnie zalewała, ale wiem, że lepiej na nich nie wrzeszczeć, bo to tylko pogarsza sytuację. W końcu udało się dostać wspaniały bilet, a także info, że mam być 30 minut przed odjazdem, bo inaczej ju noł goł. Kolacja zajęła nam ponad dwie godziny, ja z Kanadyjczykiem ekstaza rozmowy, on mi o kamerach, soczewkach, co jak zmienia naszą percepcję w kinie, ona w tym czasei rozglądała się za jakąś szubienicą. W końcu przerwała nam tę idyllę i rozstaliśmy się. Połaziłem po nocnym targu, który według wielu jest atrakcją Luang Prabang, mnie targi cieszą w stopniu malutkim, więc tylko starałem się przejść przez to jak najszybciej, ale emerytowani amerykańscy turyści kupowali na tony. Pobyt w hostelu był nudnawy i nastawiony tylko na to, żeby dotrwać do rana. Próbowałem porozmawiać z Francuzem, wyglądało to tak: - Co dzisiaj robiłeś? - Nie wiem Niestety nadal uważał, że nie ma to jak pierdnąć na pół dormitorium i poprawić z odbeknięcia. Recepcja oferowała dość dobry kurs wymiany waluty, więc wymieniłem, miałem dwa razy 50 euro. Nie było lekko, pan najpierw policzył ile to będzie 50 razy 11000, oczywiście na kalkulatorze. Potem sprawdził. Dał kasę. Następnie całą operację rozpoczął od początku, jakby nie wierzył, że mnożenie 50 razy jedenaście da mu znowu ten sam wynik, który oczywiście sprawdził trzy razy. Odebranie prania zaowocowało odkryciem, że dostałem trochę nieswoich ubrań. Zostawiłem w recepcji, może ktoś się po nie zgłosi. Szkoda było się nawet zalać, więc poszedłem spać wiedząc, że jakoś bardzo to nie pośpię, bo na pewno ktoś przyjdzie w środku nocy i potłucze się, poza tym musiałem być na dworcu o 8. SpicyLaos jest na tyle miłe, że ma wywieszony cennik usług przewozowych. Jazda na dworzec to 10000. Udało mi się wymienić moje Lonely Planet po Tajlandii na Laos. Wiedziałem, że dostaję xerowane, co, powiedzmy, nie przeszkadzało, bardziej przeszkadzał brak kilku stron, który odkryłem później. Wiedziałem, że poczekam 30 minut stojąc oparty o autobus i leniwie ćmiąc peta, ale nie sądziłem, że po tym zasiądę w busie to zamiast jechać będę obserwował jak kierowca żre ryż. Wiem, że oni są wyluzowani, wiem, że nasz europejski model spieszenia się wszędzie nie jest idealny, ale gdy

zaczyna robić się ciepło to bycie empatycznym dla lokalnej ludności bywa trudne. W końcu pojechaliśmy i zacząłem tęsknić za tym jak staliśmy. Zakręty mają pod 180 stopni, są średnio co 50 metrów. Dojeżdżamy do zakrętu, walimy trzy sekundy w klakson, w duchu krzyczymy „BUDDO MIEJ MNIE W SWOJEJ OPIECE” i jedziemy. Udało się. Za chwilę znowu. Siedzenie w drugim rzędzie nie jest takie fajne. Muza lokalna na full, na szczęście nie rozumiem tekstów. A muza to oczywiście jakieś popowe cuda. Bawi mnie jak ludzie kupują tak zwaną muzykę Azji, a tam pan gra na tubie jakiejś. Prawdziwa muzyka Azji to chamski pop z żenującymi tekstami o miłości. Trochę jakby ktoś uznał, że Chopin to typowe polskie rytmy, podczas gdy większość narodu słucha Dody czy Feela. Nie wiem jak wygląda local bus, w VIPie drzwi były otwarte, a w środku dostawiono kilka plastikowych krzesełek. Część osób stała i zmieniali się co kilkanaście minut kto sobie siądzie na zydelku, który przy jakimkolwiek hamowaniu poleci w dal przez przednią szybę. Problem oznakowania jezdni rozwiązano nie malując go: jeden pas. Gdy trzeba się było wyminąć to jedni albo drudzy na pobocze. Dzięki rozmiarowi autobusu to zazwyczaj inni przed nami uciekali. Średnia prędkość tak koło 40 km/h, chwilami spadała i do 30, ale widząc zajebistą przepaść przez okienko to jakoś nie miałem żalu. Gdy w przepaści zobaczyłem wrak autobusu to krew ścięła mi się w żyłach niczym mleko wlane do japcoka. Zatrzymaliśmy się, pan kierowca gdzieś zadzwonił. U nich pewnie z okazji katastrofy autobusu nie ogłaszają żałoby narodowej. Co kraj, to obyczaj. Cała impreza warta jest jednak świeczki, bo widoki przepiękne. Góry i to widać, że absolutnie puste, żadnej turystyki, kusiło wyskoczyć i łazić po krzakach przez dwa tygodnie, mieć wszystko gdzieś i jeść jaszczurki. Gdy zrobiło się naprawdę ciepło to włączyli AC i zrobiło się naprawdę zimno. Kocham Azję. Gdy zatrzymaliśmy się lać to oczywiście w krzakach, a raczej nawet bez krzaków. Lokalni nie mieli konserwatywnych problemów, wylegli masowo i zaczęli lać tam gdzie akurat wysiedli. W efekcie w sekundę zobaczyłem ze dwadzieścia laotańskich dup i trochę przyrodzeń. Ja i jeszcze trzech przyjezdnych wykazaliśmy się mniejszą otwartością i gdzieś tam poleźliśmy bardziej na bok. Przerażał mnie widok, który trafiał się co chwilę: wioska z patyków, ale niemal w każdej chałupie wielka antena satelitarna. Wiecie ludzie, może najpierw jakiś konkretny dach, czy ściany, a potem dopiero TV? Znaczy pewnie CNN na zmianę z BBC i przez Al Jazeerę oglądacie, ale cholera, no podmurówkę może chociaż? Chwilę potem cały

autobus miał radochę, bo z półki nade mną poczęły spadać kokosy i prawie nimi dostałem. Nie wiem czy na pociechę, czy to lokalny zwyczaj, ale pani stojąca nade mną poczęła wpychać moją głową w swój całkiem okazały biust i strasznie się śmiać. Wie pani, będę noclegu w tym Phonsavan szukał, możemy się dogadać. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełnił postój na posiłek. Wyjaśniłem, że no meat, ale to co dostałem to nie był hit kulinarny. Nasłuchałem i naczytałem się, jakie to jedzenie w Laosie jest fajne, ale rzeczywistość weryfikowała lekturę dość okrutnie. Trafił się Anglik, który był wegetarianinem i gejem, chociaż to drugie nie zdawało się być jakoś bardzo ważne w tamtym momencie. Pogadaliśmy sobie miło, najbardziej urzekło mnie jego przemyślenie co do demografii tej części Azji: Tajlandia jest zatłoczona, tam wojny nie mieli. Tu wybili ludzi bombardowaniami, a w Kambodży to już jest w ogóle pusto, bo Pol Pot wszystkich wymordował. Na etapie przyjazdu do Phonsavan moje wrażenia z Laosu były niegodne kulturoznawcy. Gdyby mnie ktoś zapytał, to powiedziałbym, że połączenie azjatyckiej pasji do niepracowania z francuskim dziedzictwem kolonialnym zaowocowało tym, że wszystko idzie w tempie, przy którym Bałkany standard to express, a tu co gorsza oszukują. Czekał jednak jeszcze niemały kawałek tego dziwnego kraju, a już Phonsavan miało mi pokazać całkiem inne oblicze Laosu. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 13

Blowin’ in the Wind 12 Sierpień 2009 juriusz 1 komentarz Naturalnie chciałoby się poznać język, aby móc zrozumieć mentalność narodu. Pierwsze spotkanie z moim nauczycielem przebiegło następująco. - Zna pan jakieś japońskie przysłowie? – pyta - Nie. - Więc proszę na początek nauczyć się tego: „Kiedy wiatr wieje, wytwórcy drewnianych kadzi stają się bogaci” - Nie rozumiem… - To proste – odpowiada – Wiatr wznieca kurz, kurz oślepia, ślepcy zarabiają na życie, grając na instrumentach strunowych, struny są wyrabiane z kocich jelit, im więcej ginie kotów, tym więcej myszy biega po mieście, myszy wygryzają dziury w drewnianych kadziach, a im więcej potrzeba drewnianych kadzi, tym bardziej bogacą się ich wytwórcy. Logiczne, prawda? I tak samo logiczny jest język japoński. Tiziano Terzani, „W Azji”, s. 104, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2009. Z dedykacją dla Maiko i Kozy, przodowników japonistyki krakowskiej.

Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 14

Down by the Water 4 Sierpień 2009 juriusz 1 komentarz Chiang Rai nie zajmuje miejsca w czołówce rankingu najciekawszych miejsc Tajlandii. Tak naprawdę to gdyby nie usytuowanie geograficzne, to nikt by tam nie przyjechał, bo chuj tylko raczy wiedzieć po co. Jednak hasło „złoty trójkąt” rozpala wyobraźnię turystów, więc nie brakuje osób, które z tego wierzchołka zaczynają wygłupy w obrębie wymienionego terytorium. Można nawet wjechać do Birmy, ale niestety, tylko kawałek za granicę, jest tam podobno targowisko i tyle. Wszyscy mówili, że nie warto, więc nie porywałem się, nie rozpala mnie kolejna pieczątka w paszporcie, a zabawa w prawdziwą Birmę jest bardzo skomplikowana (tnp. można tam dostać się tylko drogą powietrzną). Można też jechać do Laosu, co miałem w najbliższych planach. Wcześniej jednak czekało Chiang Rai. Najpierw trzeba było przeżyć przejazd z Nan. Droga jest dość górzysta (co po nudnym, pylistym środku kraju jest masażem dla gałek ocznych), ale chwilami strach: czy się zmieści, czy też poleci gdzieś w przepaść. Powtarzanie sobie „dobra kurwa, on tu jeździ codziennie, wie co robi, wcale prawie nie wyjebaliśmy się do rowu” trochę pomaga. Na pewno bardziej niż kilka godzin z tajską muzyką, czy też to, co oferowała telewizja pokładowa – kamera pokazywała drogę z perspektywy zderzaka. Można pooglądać tajski asfalt. Przez chwilę nawet ciekawe (około trzech minut), ale na dłuższą metę (pięć godzin) nie. Dopiero co zakochani w plemionach górskich wynaleźliśmy sobie „hotel” (proszę zwrócić uwagę na cudzysłów) o nazwie Akha Guest House. Wyczytaliśmy, że profity z prowadzenia przybytku idą na rzecz plemienia (niespodzianka) Akha. Mówimy taksiarzowi dokąd chcemy się udać, ten uśmiech, ale zawiezie. Chwilę jedziemy, wysadza nas na przy robotach drogowych i mówi, że to tam po lewej. Normalnie bym robił: „jakie po lewej, wieź nas pod wejście!” ale tu wykopy sprawiały, że musiałby mieć helikopter. Idziemy, na siebie, na okolicę i trochę załamani, ale polscy turyści umrą, a nie poddadzą się w niesieniu pomocy ludom północnej Tajlandii. Wchodzimy przez bramę typową dla ludu Akha (to również ma wymiar duchowy) i próbujemy znaleźć jakąś obsługę. Chwilę to zajęło, w końcu się udało. Ile za dwójkę? Dwieście. Bierzemy, uwielbiamy pokoje bez okien. Po chwili do listy tego co uwielbiamy doszły też łazienki, jedna zepsuta, druga z cyklu horror. Ale czego się nie robi, żeby dać zarobić ludowi Akha. Na

szczęście w hotelu mieszkało mało osób, więc jakoś to przeżyliśmy i dramatycznych kolejek nie było. Hitem największym okazały się jednak wspomniane już roboty drogowe. Było sobotnie popołudnie, więc szybko się skończyły, w niedzielę wiedzieliśmy, że nie robią, ale powodzenia jak ktoś tam trafi w środku tygodnia. Budują wiadukt i gdy go skończą to Akha Guest House będzie musiało się gdzieś wynieść, bo chyba nawet najbardziej humanitarny turysta nie będzie chciał mieszkać tuż koło autostrady, z widokiem na przęsła mostu. Ten widok tylko z tarasu, przypomnę, w pokoju ma się widok na ściany z czegoś w stylu wikliny. Ruszyliśmy na podbój miasta, oczywiście najpierw muzeum plemion. Po doświadczeniach z Nan szliśmy trochę jak na ścięcie, a tu wielka niespodzianka. Muzeum kosztowało pięćdziesiąt bahtów, czyli tyle ile napisali w Lonely Planet, czyli prawie się nie zdarza. Najpierw część o opium i złotym trójkącie, uprawy wczoraj, a dzisiaj, który kraj ile zarobił, kiedy zabroniono, zastosowanie w medycynie, jak się ma sprawa na zachodzie, jaki to dobry biznes. Potem trochę zdjęć, mnie najbardziej urzekły dzieci w jakiejś z naszego punktu widzenia biedzie, siedzą na środku drogi z jakimiś patykami. Podpis głosił: nie mają Playstation 2, nie mają telewizji, nie wiedzą co to internet, ale każde z tych dzieci potrafi bawić się godzinami choćby zwykłym kamieniem i wymyślić dla niego sto zastosowań. Daj dziecku zachodu kamień zamiast Playstation. Znajdzie dla niego jedno zastosowanie, odda ci go z dystansu w potylicę. Jednak największym odjazdem okazał się film. Dzieło przybliżało zwyczaje ludów Tajlandii północnej, najwięcej o Akha. Słuchamy więc o wierzeniach i zwyczajach kolejnych mniejszości etnicznych. Dochodzimy do: gdy kobieta urodzi bliźniaki musi je zabić lub opuścić z nimi wioskę. Narodziny bliźniąt uznawane są za wielkie nieszczęście. Gdybyśmy to tylko wiedzieli w 1949 to losy Polski potoczyłyby się tak bardzo inaczej. Dostaliśmy ataku śmiechu, inni widzowie trochę dziwnie na nas popatrzyli, ale skąd mogli wiedzieć? Lud Akha zdobył dodatkowe plusy za dalsze zaangażowanie w uprawy opium. Mniejsze plusy zdobył szeroko rozumiany lud Tajów. Muzeum przedstawiło schemat godny samego Madoffa: jest bieda jak szlag, przychodzą ludzie z nizin i oferują pożyczkę na jakieś tam %. Tamci chyba za bardzo tego nie rozumieją, a może nawet rozumieją, ale jak człowiek przymiera głodem to ma nieco inną perspektywę na ekonomię. Biorą więc kasę, a potem trzeba spłacić. Oczywiście nie ma z czego, ale w ramach rozliczeń uczciwy przedsiębiorca bardzo chętnie weźmie córkę i zafunduje jej pobyt w burdelu. Gdyby nie pewne zastrzeżenia natury prawnej, mielibyśmy to pewnie i u nas. Jest sobie też lud Karen. Wzbudzają furorę, ponieważ ich kobiety noszą bransolety na szyjach. Powoduje to deformacje, ale właśnie o to chodzi, żeby

rosła jak łabędź, bo to piękne. Tony pocztówek, książek o nich, trekkingów do ich wiosek, chyba najpopularniejsi ze wszystkich plemion górskich północnej Tajlandii. Ku wielkiemu opadowi szczeny dowiedzieliśmy się, że lud Karen wcale nie żył w Tajlandii, ale przywieziono go z Birmy – jakiś przedsiębiorca uznał, że są tacy fajni, że wyciągnął ich z Myanmaru, gdzie nie są przesadnie kochani, bo walczą o niepodległość od lat (szanse na to raczej żadne) i przywiózł do Tajlandii, żeby robili za atrakcję turystyczną. Brzmi dość niesamowicie, bo populacja Karenów wynosi 400 tysięcy, więc byłoby to przedsięwzięcie logistyczne na miarę Związku Radzieckiego, a nie pana, który chce dorobić sobie na turystyce zorganizowanej. Obstawiam, że był to skrót myślowy, pan pewnie przywiózł tych najbardziej extremalnych Karenów, mam na myśli najdłuższe szyje, i z nich zrobił biznes, reszta przyszła sama albo już tam była. Nie dostają tajskiego obywatelstwa, bo strach, że wówczas przyszliby ich współplemieńcy z Birmy (tam jest ich milion) i pewnie zrobili małą republikę kareńską, czyli absolutne marzenie Tajów. Inny cyrk: plemiona górskie mają swoje stroje, jedni mniej skomplikowane, inni bardziej. Rewia mody niezła, problem, że uszycie czegoś takiego może zająć rok czasu. Oczywiście wielu osobom z zachodu podoba się to, więc kupują. Tamci nie mają pojęcia ile ich praca jest warta więc oddają za bezcen. Podobno jak rzucisz 300$ na stół to kupisz na luzach. Muzeum miało walor edukacyjny, pisało, że dzień pracy po najniższej stawce w tej prowincji to 150 bahtów, więc za rok pracy trochę więcej wychodzi, już nie mówiąc o tym, że to jednak nie taka banalna praca. Efekty są też takie, że wolą sobie kupić T-shirt niż chodzić w tym co się tyle czasu tworzy, czytaj wymordowaliśmy ich kulturę i zwyczaje, brawo dla nas po raz kolejny. Dowiedzieliśmy się, że jeżeli dotknie się bramy wejściowej do wioski Akha, to wtedy oni muszą ją na nowo zbudować. Cholernie nas kusiło zrobić ten numer mało dynamicznemu panu z naszego hotelu, ale jakoś się powstrzymaliśmy. Bilet z muzeum uprawniał nas do otrzymania darmowej kawy. Szaleństwo, pamiętałem z Kanchanaburi jak smakuje darmowa tajska kawa, ale tu wyglądało to nieco lepiej. Nie w sensie kawy, ta tragiczna, ale przynajmniej w filiżance, a nie plastiku. Podawano ją w barze Cabbages & Condoms. O co chodzi? Prezerwatywy mają być dostępne jak kapusta. W menu opis działań ideologicznych, trochę statystyk – od kiedy działają, o ile im się poprawiła świadoma dzietność, dzięki temu spadła z siódemki dzieci na parę do zaledwie dwóch. Wystrój lokalu dość ciekawy – mikołaj z gumek, płetwonurek z gumek, ogólnie było co podziwiać. Niestety ceny jedzenia dość wysokie, więc nasze zrozumienie dla akcji pozostało w wymiarze intelektualnym. Niech sobie spróbują otworzyć coś takiego w Polsce, zaraz im przyjdą wyjaśnić jakie gumki są złe. No ale tam buddyjski kraj, a jak wiemy to bardzo złe wierzenie. Wyjaśniło się przy okazji dlaczego w krzakach w Nan leżały kondomy.

Podczas naszego pobytu w muzeum na ulicy rozstawił się gigantyczny targ, który wykazywał tendencje rozwojowe. Idziemy, szukamy jedzenia, najpierw jakieś banalne słodycze, lody, pełno chińskiej tandety w wersji tajskiej, ale w końcu trafiliśmy na alejkę, gdzie mieli dziwne rzeczy w klatkach. Podejście drugie i oczom naszym ukazało się co też mają w tych klatkach: robaki. I to tak jakby u nas powiedzieć, że w mięsnym było mięso. A tam szaleństwo, pszczoły, osy, karakany, jakieś szarańcze, jakieś nie wiadomo co, ale lata i obija się o kratkę. Król wszystkiego – dwunastocentymetrowy pasikonik! Wszystko smażone, prażone, z oleju, chyba też gotowane na żywo. Przeszło nam przez myśl, żeby spróbować czegoś małego, ale kontakt z pasikonikiem zabił nasze morale i stwierdziliśmy, że nie. To na pewno byłoby ciekawe, ale jednak nie. Nastąpił czarny moment wyjazdu: spieprzyła mi się karta pamięci w aparacie. Robiłem zdjęcie pasikonikowi, jakiś error się pojawił, przeładowałem i tyle z kartą się widziałem. Poszły się kochać zdjęcia od Kanchanaburi do pasikonika. Radość miałem niezłą przez resztę dnia, w jakimś sensie do dzisiaj mam – tyle męki z aparatem, nieraz dość karkołomnej, i nici z tego. Co gorsza, często mam „a zrobię zdjęcie, żeby nie musieć zapisywać” i mnie nieźle pokarało za takie podejście. Potem zapisywałem znacznie więcej, co zresztą będzie dało się odczuć. Spacer po centrum zaowocował zaliczeniem kilku świątyń. Przysięgam, że nam też już się umiarkowanie chciało, ale dzięki programowi „Ileś tam cudów Chiang Rai: czy dasz radę zaliczyć je wszystkie?” rozpaliliśmy w sobie ogień zdobywców i sprawdzaliśmy czy damy radę. Nie daliśmy, niemniej jakoś z tym żyjemy. Jeżeli główną atrakcją jest kopia szmaragdowego Buddy, którego oryginał widziało się w Bangkoku, to trudno przy tym paść na kolana. Większe wrażenie zrobił na nas rozjechany wąż, który rozkładał się spokojnie, a my prawie wleźliśmy w jego szczątki. Znaleźliśmy przeogromny targ z różnymi budami, w których można sobie było kupić jedzenie. Pomysł genialny, stoliki wspólne, dookoła nie przesadzając kilkadziesiąt różnych kuchni. Oczywiście wiele rzeczy się powtarzało, ale i tak wybór przegigantyczny. Zaczęło się fajnie, podchodzimy i za bardzo nie rozumiemy, bo dania wypisane tak chaotycznie dosyć, jakieś chips, jakaś fish, jakiś pad thai. Pytamy: Przepraszam, czy mają Państwo menu? Nie, tego nie mamy, tylko to co jest wypisane I od razu życie stało się lepsze i weselsze. Wybraliśmy sushi i było świetne. Do tego cenowo dowcip, jakieś 50 bahtów za wcale niemałą porcję. Zalane Singhą. Niestety na scenie występował zespół, który miał uprzyjemniać posiłek, ale w naszym odczuciu raczej

kiepsko mu to wychodziło. Tajom się chyba bardziej podobało, my poszliśmy pooglądać pamiątki. Oczywiście były nieśmiertelne żaby z Chiang Mai, jednak i tym razem jakoś udało się pohamować od ich zakupu. Chiang Rai by night to już zdecydowanie nie jest highlight wyjazdu. Koszmarna fontanna ze złotego plastiku wzbudziła w nas obrzydzenie niemal tak wielkie jak zwłoki węża. Na szczęście miasto dobrze stoi monopolowo, wybraliśmy sobie wódkę z pawiem na etykiecie. Zastanawia popularność pawia na trunkach, trochę takie kuszenie losu, ale wyglądała intrygująco, co więcej kosztowała niewiele. Do tego już zaprzyjaźnione Siamsato ze spritem i tak minął wieczór przy miłej pogawędce, muzyce z laptopa, holocauście komarów i innych istot latających. Następny dzień polegał na przeżyciu go. Maiko miała wieczorem jechać do Bangkoku, następnego dnia rano ja w stronę Laosu. Z atrakcji miasta wybraliśmy sobie Orn’s Bookshop. Reklamował się wszędzie, w Lonely Planet też go polecali, no i nie kłamali, wybór ma, nawet po polsku coś tam było. Właściciel miły, mający pojęcie o co chodzi, kiedyś tam przyjechał i związał się z Tajką i mu się zostało. Kupiłem sobie Macleana za 40 bahtów, The Dark Crusader. Jest to naprawdę słabe dzieło, nie warte nawet tych 40 bahtów, ale mając w pamięci „Tylko dla orłów”, czy „Działa Nawarony” to liczyłem na coś sensownego. Maiko nakupiła cudów o plemionach górskich i poszliśmy snuć się dalej. Urzekły nas rzeźby, które obficie stawiano w niemal każdym ogródku. Kicz to mało powiedziane, ohyda to też nie to, tragedia absolutna, ale nawet zabawna. Chiang Rai to miasto fanów królików, motyw ten obecny jest w świątyniach i nadobecny w ogródkach. Mnie się podoba, ale tak obiektywnie estetycznie to oh my god! Próby znalezienia meczetu nie powiodły się. Dostanie czegoś bez mięsa wymagało wizyty w sześciu miejscach. Czekaliśmy z utęsknieniem na otwarcie targu, co nastąpiło koło 18, ale niestety pani od dobrego sushi z dnia wcześniej poleciała sobie w kule i nie otworzyła. U konkurencji drożej, ale i tak sushi z kawiorem poniżej 10 złotych brzmi fantastycznie. Po chwili na stół wjechała niespodzianka od Maiko dla mnie: robaki. Jakieś pszczoły zmieszane z jakimiś larwalnymi. Modliliśmy się nad tym dobre kilka minut, ale w końcu przełamaliśmy się i zaczęli jeść. I tu zaskoczenie pełne, bo w smaku całkiem dobre, trochę jak orzeszki. Gdy tylko pokona się kłopoty natury psychologiczno-estetycznej to da się jeść, świetne do piwa. Jednak na pasikonika nie zdecydowaliśmy się. Nadszedł czas rozstania, Maiko do autobusu do Bangkoku, ja z powrotem do hotelu. I tak jak na początku trudno było mi się przyzwyczaić do jeżdżenia z kimś, tak teraz ciężko było się przyzwyczaić do bycia samemu. Pomogło w tym kolejne spotkanie z pawiem spirytualnym. Poranek, check out i do

cafe netowej. Oscary były, pierwszy raz oglądałem o ludzkiej godzinie. Właściciele patrzyli trochę ze współczuciem, gdy chwilami wydzierałem się „kurwa, pierdolę, posrało was gnoje”, ale znieśli z godnością i spokojem. Dworzec, chcę autobus do Chiang Khong. Pytam kogoś z obsługi, wskazali mi, bilet za 88 (ale dostałem osiem rabatu) siadam. Po chwili zobaczyłem jak ze stanowiska zaraz obok odjeżdża bus opisany po angielsku „Chiang Khong, direct, two hours, 70 baht”. My stoimy. Po chwili przyszedł pan i wpakował mi pod nogi wory z ryżem. Tłumaczenie, że jest w cholerę miejsca i niekoniecznie musi wsadzać je tak, że siedzę z kolanami pod brodą wiele nie pomogło. Po mniej więcej dwudziestu minutach po tym direct two hours, ruszyliśmy. Dookoła wypalają pola, oczywiście gorąco jak szlag. Na chwilę dosiadł się pan z maszyną rolniczą, oczywiście posadził ją między nami. Pod nogami ryż, po lewej jakieś elementy do orania, aż się zacząłem śmiać, że w końcu fajna Azja, a nie jakieś takie turystyczne nudy. Upadłem, gdy po dziewięćdziesięciu minutach oczom mym ukazała się tablica: Chiang Khong, 75 kilometrów. Z Chiang Rai jest jakieś 90 kilosa, więc zrozumiałem, że jeździmy po wszystkich okolicznych wioskach. Oczywiście tankowanie, ale mniej oczywiste, że dostarczaliśmy też pocztę, nierzadko w szczerym polu. Przyjazd na miejsce mogłem zacząć od opędzenia się od stada taksiarzy. Mapa mi mówiła, że daleko nie jest i była to prawda. Wkrótce okazało się, że w Chiang Khong nigdzie nie jest daleko. Niestety najtańszy nocleg jest idealnie po drugiej stronie miasta niż przystanek autobusowy. Termin miasto rozumieć należy jako jedną ulicę, czasem coś od niej odbija, ale niekoniecznie musi to przypominać drogę w naszym rozumieniu zagadnienia. Idę, gorąco, od razu widać, że całe miasto, sorry, osada, stoi na biznesie turystycznym – agencje turystyczne, hotele (wiadomo jak to rozumieć), trochę miejsc z jedzeniem i wszystko podporządkowane temu, żeby wesprzeć turystę w drodze do Laosu, a przy okazji własny dochód. Można kupić poduszki na czas podróży łodzią, wałówki, oczywiście chętnie za nas wszystko załatwią. Idę przez to i próbuję zlokalizować SP Guesthouse. Od mniej więcej połowy drogi widzę Mekong i sobie myślę „o ja pierdolę, Mekong, ależ wspaniale, rzeka legenda, cudownie, wow, Mekong, jestem nad Mekongiem”. Przemyślenia te już wkrótce nabiorą dodatkowego wymiaru rozrywkowego. Jestem, gdzie według mnie być powinien nocleg, a cham się uparł i go nie ma! Pytam panią, wysłała mnie na jakąś budowę. Widzę, że to nie to, ale głupio nie skorzystać z rady, więc przeszedłem się dobre kilkaset metrów, żeby jej sprawić przyjemność. Gdyby chciała wysłać mnie w pizdu to lepiej by jej nie poszło, pętlę na dobre pół kilometra przez nią robiłem. Idę jeszcze gdzie indziej, bo nie wiem jak autor mapy zinterpretował rzeczy w stylu ścieżyna wydeptana w krzakach. Kolejna budowa i jakiś pan do mnie, że co ja tu, skąd, jak i po co. Mówię więc, że Łer iz SP Guesthouse? na co ten mi

„no have”.Wnoszę i dzielę się newsem, że prawdopodobnie to już nie istnieje i nie ma czego szukać. Wróciłem do centrum i w końcu osiadłem w czymś co zwało się Green Tee Guesthouse. 150 za nockę, ale wifi jest. Potem okazało się, że jest, ale nie w ogródku, tylko bardziej w okolicach recepcji, gdzie znowu nie ma kontaktów. Biegałem więc między chatyną, a recepcją, w jedną żeby coś poczytać, czy wysłać, w drugą, żeby podładować sprzęt. Bungalow był całkiem fajny, ale kontakt, który sypał iskrami i się rozpadał, już mniej. Krótkie przemyślenia i trochę matematyki pozwoliły mi na ustalenie, że jeżeli będę wszystko robił na własną rękę to zapłacę w najlepszym razie 250 bahtów taniej niż jak sobie kupię pakiet z polecanego w Lonely Planet Easy Travel. Poszedłem do nich, pogadałem, dałem się namówić i przekonać kanapkami wegetariańskimi do skorzystania z ich oferty. Zahaczyłem bankomat, jak się później okazało po raz ostatni na tej wycieczce. Znalazłem też jakiś lokal z pad thaiami, uznałem, że milionowy raz mogę zjeść to samo. Poszukiwanie innych opcji spowodowało, że wróciłem na kolejnego pad thaia. Wszystkie ceny wywalone, u mnie w hotelu to już gwiazdy absolutne, no a ten pad thai 25 bahtów. Pani była zachwycona i pytała czy dobre. Dobre, dobre, poza tym wybór tu u was jak w demokracji socjalistycznej. Wieczorny spacer do 7/11 po papierosy nie był za fajny, bo doczepiło się do mnie stado bezpańskich psów. Parafrazując Pazurę z „Nic śmiesznego”: „Ja tu w upale, ciemno jak szlag, wilki jakieś, KURWA MAĆ!”. Mniejsza, że użre, ale każdy z nich to katalog chorób. Chciałem pozbyć się bahtów, wyliczyłem z małym okładem ile potrzebuję na dzień następny i zacząłem wydawać. Zahaczyłem monopol, whisky ryżowa, która gdzie indziej kosztowała 55, tu jedyne 50. Może księżniczka albo król wspierają jakiś lokalny program w stylu „zalej się, żeby nie powiesić się z żalu, że tu mieszkasz”. Miałem refleksję, że za nic nie odgadniesz kto mówi po angielsku, pani od pad thaia całkiem nieźle, podobnie pan z monopolowego w garażu, a już właścicielka mojego hotelu nie. Dzień zakończyłem radośnie, potykając się w ciemnościach na schodkach i rozwalając paznokieć do połowy. Miły zwyczaj wchodzenia bez butów niestety kiepsko łączy się z ich tendencją do krzywobudownictwa i braku światła. O poranku mieli po mnie przyjechać, zdałem więc pokój i czekam przy drodze. Wylatuje do mnie przydupnica właścicielki i gdzie kłódka i kluczyk. O kurwa, nie zostawiłem na łóżku? Nie. Szukam, szukam, nie ma, plecak przepakowuję, oczywiście w momencie, gdy klęczę w przydrożnym pyle i przetrząsam spodnie z dnia wcześniejszego przyjeżdżają po mnie. Gadam z panią, ona, że musi mnie obciążyć kosztami. Domyślam się, ale kwestia na ile, bo ja już tu za wiele nie mam. Patrzy na mnie i mnie wycenia i w końcu wyceniła. 40 bahtów. Uf, nie jest źle, ale mam tylko 20 i jakieś monety, bo drugie dwadzieścia chcę na pamiątkę mieć. W końcu dałem jej 20 i trochę metalowych i jedno euro w monecie. Nie wiem czy była zachwycona, ale jeżeli uda jej się to wymienić, a pewnie uda, to

jest nieźle do przodu. Pojechaliśmy w końcu, dostali jedzenie i na granicę. Niespodzianka: kolejka do odprawy paszportowej. Długa, przede mną stał potężnych rozmiarów Ruski, wyglądał mniej więcej jak Stas Barecki z Leningradu. Kusiło pogadać sobie, ale chyba średnio miał na to fazę. Głodny byłem, więc rozpocząłem konsumpcję wałówki. Potem łódź i „ooo, aaa, płynę po Mekongu”, na razie tylko kawałek na drugą stronę, do Laosu. Tam powitała jeszcze większa kolejka, do tego niemały burdel. Tu mam stać? Nie, tam. Przyszedł pan, zabrał paszport mój, zniknął w swojej budzie i kazał czekać. Czekałem, a jeszcze bardziej czekałem na moment uiszczania opłaty za wizę. Opłata wynosi od 30 do 42$, zależy od tego skąd pochodzimy. Wiem, że Kanadyjczycy mają przyjemność zapłaty najwięcej, Amerykanie chyba też. Bojąc się, do której grupy trafię, wrzuciłem dyskretnie do portfela trochę drobnych dolarów i setkę – a nuż będzie się dało rozmienić. Po bardzo długim czasie oczekiwania, pani z Easy Travel poleciła mnie uwadze celników. Kazali mi przepchnąć się przez kolejkę (oczywiście na ten czas musiałem zostawić bety bez opieki, relaksujące dosyć w tłumie ludzi) i do okienka. Pan po drugiej stronie okienka nie mógł się ze mną dogadać, na szczęście zawołał kolegę-lingwistę, któremu pokazałem mój paszport w stercie innych. Plusem bycia z egzotycznego kraju jest to, że jest się jedynym i widząc orła w koronie wiesz, że twoje. Wziął go i zapytał skąd jestem. Masz pan mój paszport w ręce, jak ostatnio patrzyłem to jest to tam napisane – tego oczywiście nie powiedziałem. - Z Polski Dobył listy i szuka. Nie ma takiego kraju Polska. Między Ruskimi, a Niemcami – postanowiłem nie zagłębiać się w niuanse geograficzne - Mhm…a to 35. Obstawiam, że 30, ale pan uznał, że piątal za fatygę mu się należy. Na wizie ceny nie ma, zresztą to raczej pieczątka na całą stronę, a nie wiza. Wyrwałem się z objęć kontroli granicznej, idąc pod górkę docierało do mnie, że właśnie jestem w Laosie. Żegnając Tajlandię: kraj ten chyba najlepsze miejsce, żeby zacząć zabawę w Azję. Mega przyjaźnie, pomoc turystyczna na każdym kroku, w ciągu kilkunastu godzin jesteśmy w stanie przetransferować się z plaż w góry. Jedzenie świetne, chociaż nieco byłem rozczarowany ilością opcji wegetariańskich. Kłopoty komunikacyjne oczywiście się zdarzają, ale ilość dobrej woli jaka nas otacza pomaga przezwyciężyć wszystkie trudności tej natury. Oczywiście jest trochę cwaniaków w przemyśle turystycznym, ale da się żyć. Co do wymiaru finansowego, jednak nie jest aż tak tanio jak się wszystkim wydaje. Próbowałem dziennie trzymać się poniżej dwudziestu euro, czasem się udawało, nierzadko jednak nie.

Irytujące jest, że ceny idą w górę w przerażającym tempie, to co miałem w Lonely Planet z 2007 bardzo rzadko pokrywało się z rzeczywistością. Jak od lat wiadomo, rozchodzi się o to, żeby minusy nie przysłoniły plusów (lekko parafrazując). Tajlandia to niemal bajka, dla kogoś zaprzyjaźnionego z buddyzmem jedna z najpiękniejszych jakie można odwiedzić. Trudno mi teraz oddzielić to co wiem, od tego co wiedziałem 25 lutego, gdy wjeżdżałem do Laosu. Wiedzę czerpałem głównie z netu i przewodnika, który ku wielkiemu zaskoczeniu znalazłem w bibliotece w Irlandii – o dziwo na raczej zadupiu ktoś nakupił pełno przewodników po Azji, dość mocno kontrastuje to ze stanem zbiorów krakowskiej biblioteki publicznej, gdzie nawet przewodnika po Indiach nie udało mi się dopaść (chyba jest jeden i cały czas go nie ma). Żeby nie było zbyt kolorowo, w Irlandii mieli Lonely Planet z bodajże 2005 roku. Obraz Laosu, jaki wyłonił mi się po lekturze, był taki, że jest to miejsce mało popularne wśród turystów, o angielskim najlepiej zapomnieć, podobnie jak o drogach w naszym rozumieniu tego pojęcia (zapewne w Lonely Planet po Polsce napisane jest mniej więcej to samo). Weryfikacja netowa pozwoliła na dokonanie update’u wiadomości, że Laos staje się coraz bardziej popularny i jednak trochę osób tam bywa, chociaż szaleństwa póki co nie ma. Próby zgłębienia historii Laosu doprowadziły do zdurnienia, pogubienia się i zapamiętania faktu, że była to kolonia francuska i wpływy tego można zobaczyć do dzisiaj. Pocieszało mnie info, że jest tam wybitnie tanio, budżetować da się nawet za 10 dolarów dziennie, ludzie są przemili, otwarci i bardzo się cieszą z tego, że nas widzą. Pocieszało mnie też, że dumą narodową kraju jest Beerlao, po miesiącu zabawy w tajskie wódki i whisky wizja dobrego piwa w dobrej cenie była tym, czego potrzebowałem. Z takim obrazem wchodziłem stromą ścieżką w Huay Xai, gdzie według przewodnika i wszystkich nie ma nic poza przejściem do Tajlandii. Nie miałem ochoty weryfikować prawdziwości informacji, dzięki Easy Travel miałem transport do samego Luang Prabang – miasta perły północy Laosu, zachwytów tyle nad nim słyszałem, że rzadko się zdarza. Jednak z Huay Xai jest tam niezły kawałek. Można zdecydować się na trzy opcje pokonania tej drogi: autobus – cenowo średnio, widokowo też, droga podobno taka sobie, ale bez dramatu, ponieważ w nią zainwestowano właśnie z powodu popularności trasy wśród turystów, eskapada trwa bodajże 11 godzin (w Laosie nie polecam polegać na oficjalnych rozkładach jazdy i czasach przejazdów, to raczej taki zbiór tendencji jakie busy lubią przybierać na trasie) speed boat – podobno niebezpieczne, gnają w dół rzeki i są u celu w jakieś dziewięć godzin. Na pewno głośne, widząc jak śmigają i znając azjatyckie poszanowanie dla przepisów wszelakich, to i niebezpieczne. slow boat – opcja o największej atrakcyjności. Dwa dni płyniemy w dół, podziwiamy brzegi Mekongu, po drodze zatrzymujemy się na noc w Pak Beng. Cicho,

spokojnie, bardzo edukacyjne i kulturoznawcze. Wybrałem bramkę numer trzy. Jednak zanim się do niej dostałem, to jeszcze trochę mi zajęło. Wyłowił mnie jakiś locals, że jest z Easy Trip i mam jechać z nim. Ok, mnie pasuje. Wsiadam do lokalnego środka transportu, koło mnie Francuzi z dziećmi i Holendrzy. Palimy i gadamy czekając aż coś się stanie. Nieco mnie irytuje, że nie mam lokalnej waluty, wypatrzyłem szczęśliwie bank i pobiegłem wymienić dwadzieścia euro, żeby mieć chociaż na piwo i papierosy. Pobiegłem dwa razy, bo pierwszy raz bez paszportu – a tu przecież nic nie załatwisz bez paszportu, nawet wymiana dwudziestu euro wymaga wypełnienia ilości papierów, przy której Tajlandia zaczęła wydawać się miejscem o rozsądnym stopniu biurokracji. Info użyteczne: walutą Laosu jest kip. Kurs dość astronomiczny, bo za euro dostajemy między 10 a 11 TYSIĘCY kipów. Oczywiście waluta niewymienialna poza granicami Laosu. Przewodnik straszył, że z bankomatami lipa absolutna, ale już nie jest tak źle. Może nie zdawałbym się tylko i wyłącznie na nie (w dalszych odcinkach: „o kurwa, nie mam pieniędzy, a bankomat jest trzy godziny drogi”), ale w większych skupiskach ludzkich da się coś wybrać. Sama waluta wygląda odlotowo, na wszystkich banknotach jest ten sam facet, który ma prezencję dostojnego borsuka. Niektóre nominały są do siebie podobne, więc lepiej się dobrze przyglądać, zwłaszcza na początku. Gdy już prawie uporaliśmy się z papierologią godną wniosku o dotację unijną, pani odkryła, że się pomyliła, od nowa. Potem się znowu pomyliła i wyszło jej wszystko źle, od kursu wymiany przez wymienianą sumę po moje personalia, ale raczej nie chciałem tego prostować. Bałem się, że cała wycieczka siedzi tam w pojeździe i mnie sklina, ale spokojnie, po tym jak wróciłem zdążyłem jeszcze wypalić peta zanim ruszyliśmy. Po trzydziestu metrach auto zatrzymało się. Okazało się, że to jednak nie nasz pojazd. Zdjęliśmy z dachu plecaki, wrócili do miejsca, gdzie stali ostatnie dwadzieścia minut i wsiedli do kolejnego cudu motoryzacji. Nawet zabawne to było, ale trochę męczące w panującej temperaturze. Ruszyliśmy i okazało się, że chodziło o przewiezienie nas kilkaset metrów. Wysiadamy, bierzemy bety, a tam stada ludzi. Wszyscy czekają na slow boaty. Po dobrych dwudziestu minutach przyszedł pan i powiedział, że nocujemy w Pak Beng, a jest to miejsce wyjątkowej ciemnoty ekonomicznej. Nie przyjmą dolarów, nie przyjmą euro, nie przyjmą tajskich bahtów, ogólnie jeżeli nie mamy laotańskich kipów, to mamy przewalone. Mamy jednak niesamowite szczęście, bo spotkaliśmy go i on wymieni nam walutę. Gdy podał kurs to przeżegnałem się niemal z radości, że byłem w banku. Reszta ludzi zachodu siadła do liczenia i nie był to wielki moment jeżeli chodzi o obraz edukacji matematycznej w krajach rozwiniętych. Jakby nie liczyć i z jakiej waluty nie przekładać, to nie było opcji, żeby to chociaż zahaczało o uczciwy kurs wymiany. Ludzie, że chcą do bankomatów, no a bankomat owszem był, ale koło tego banku co ja byłem. Przyznam, że nieco mnie zaskoczyło, że stado dorosłych ludzi nagle odkrywa, że w kraju takim jak Laos mogą być pewne kłopoty

ze znalezieniem bankomatu na każdym kroku. Owszem, po Tajlandii można się rozbestwić, ale bez przesady. Zgodnie wszyscy uznali, że ten kantor to wał i jedni wymienili ze świadomością bycia dymanymi we wszystkie otwory, inni uznali, że ryzykują. Rozmawiałem z Holendrami i postanowili ryzykować, zresztą doradzałem im tak, bo doświadczenie azjatyckie mówi, że jakoś tam zapłacisz, tylko inna bajka na ile cię wychujają, a tu zdawało się, że gorzej nie będzie, no chyba, że euro do kipa zacznę 1:1 przeliczać. Laos powitał zaskakująco miło kulinarnie, pozostałością kolonialną, a mianowicie wielkimi bagietkami, do których można sobie wybrać wnętrze. Trzymałem się opcji trawiastej, majonez, którym to zalewali raczej nie wygrałby laurów na festiwalach międzynarodowych, ale po miesiącu bez pieczywa w Tajlandii to było jak marzenie. Jeszcze trochę tam posiedzieliśmy i dokonałem odkrycia, że Beerlao to rzeczywiście duma narodowa. Można je kupić niemal wszędzie, chwilami wręcz trudno kupić coś innego. Standardowo butelka kosztuje niestety 10 tysięcy, ale na pociechę: ma 640 ml. Widząc panujący trend, zakupiłem kilka, żeby umilić sobie czas na łódce. W końcu poszliśmy do łódek. Nasza sytuacja nie uległa poważnej poprawie, tyle, że teraz było gdzie siedzieć. Przede mną siadła para Holendrów (inni, tam są ich naprawdę stada) i coś tam gadamy. On typowy Holender, ona z Indii, niemal czarna. Byłem dość zaskoczony, że palą wewnątrz łodzi, miałem jakieś takie przełożenie, że przecież u nich za nic nie można, ale to był początek obserwowania pewnej tendencji: z im bardziej ułożonego kraju ludzie pochodzili, tym bardziej korzystali z azjatyckiej wolności, zachowywali się jakby „tu się nie liczy, tu nas nikt nie widzi, tu nam wolno”. Nie sądzę, że akurat oni, bo chyba i w domu nie są przesadnie spięci, ale o wielu innych mogłem z pewnością powiedzieć, że ledwo wrócą do ojczyzn, to garnitur, walizeczka i raczej nie wydzieramy się wznosząc toasty. Wracając do Laosu i łódek. Właściciele łódek mają bardzo kapitalistyczne podejście do świata, pomnożone przez absolutny brak zasad bezpieczeństwa i bardzo odmienne od nas pojęcie komfortu. Wpychali i wpychali ludzi do naszej łódki, dostawiali krzesełka (to z okazji tych krzesełek sprzedawano poduszki w Chiang Khong – są one tak dramatycznie niewygodne, że po dwóch godzinach rzyć wyje z bólu) i kombinowali na całego. Nie ma większego znaczenia o której przejdzie się granicę, i tak wszyscy spotykają się na łódkach. Nie wiem dlaczego nie można puścić jednej łódki, potem drugiej, tylko wszystko stoi i czeka, ale exterminate all rational thought podczas pobytu w Laosie. W końcu ludzie nie wytrzymali i zaczęli skandować: ONE MORE BOAT, ONE MORE BOAT! Po chwili przyniosło to efekty w postaci one more boat, co nieco rozrzedziło atmosferę panującą na naszej, chociaż rewelacji nadal nie było. Holender zapytał pana czy można podróżować na dachu łodzi, bo widział, że tak podróżują mnisi, jednak pan zajęty odcumowywaniem powiedział, że teraz nie. Ruszyliśmy w dół Mekongu, żartujemy, przemili ludzie. Bawię się w tradycyjne

„Przeraź człowieka zachodu” czyli opowiadam jaka jest stopa życiowa w Polsce, ile się zarabia miesięcznie w przeliczeniu na euro, jakie są emerytury, a jakie ceny. Oni umierają i mówią, że nie, to niemożliwe, w Unii coś takiego? Kocham to robić, za każdym razem mnie to bawi. Spostrzeżenie też niejako z tego wynikające: Czemu wozisz ze sobą pieniądze? O wiele wygodniej z kartą Bo jak wpłacę to na konto to mi z euro zrobią złotówki, a jak potem będę wypłacał to najpierw przeliczą kipy czy bahty po chujowym kursie na dolary, a potem dopiero z nich, po równie chujowym kursie, na złotówki. I on zrozumiał i zapłakał, i powiedział, że gdy mu to opowiadam, to rozumie, że kryzys u nich to nic wobec kryzysu u nas, bo nas jeszcze w dupę walą te wszystkie instytucje. U nich banki walczą o to, kto da najlepszy kurs wymiany, bo jak ci się nie spodoba to pójdziesz do innego. Mówię, że u nas kapitalizm jest taki nieco azjatycki, banki konkurują w osiągnięciu jak najwyższych prowizji, kredyt to pętla na szyję, do tego co miesiąc jakieś durne opłaty za kartę, konto, najlepiej jeszcze ubezpieczenie, żebyś wykupił. Kursy wymiany waluty są takie, że Jezus by zapłakał, gdyby ponownie zszedł na ziemię, otworzył konto w złotówkach i pojechał do Laosu. Oni, że jak to za kartę płacić czy za konto, przecież to w interesie banku, żebyś tam trzymał kasę. Tak, wiem, w Irlandii też tak miałem, jednak jakoś te wszystkie cudowne filie mają w Polsce nieco inny modus operandi. I tak płynęliśmy w dół Mekongu, popijali Beerlao i dyskutowali o polityce światowej, Mulischu, tym co warto odwiedzić w Polsce, gdzie się kto wybiera potem, a gdzie był przedtem. Gdy skończyłem przygodę z piwem z brzegu, rozpocząłem badanie sytuacji piwa na łódce. Było, ale niestety po 20 tysięcy. No cóż, jest gorąco, jestem na wakacjach, jest fajna ekipa, więc sięgnęliśmy z bólem portfela po to rozwiązanie. Holender postanowił być humanitarny i wesprzeć dziecko, które również sprzedawało piwo, ale kosztowało go to o 5000 więcej niż jakby kupił normalnie z łódki. Koło 14, zmęczony tym wszystkim i nieco odczuwając tryumf laotańskiego przemysłu piwowarskiego, zaległem spać. Nie szło na krzesełku, więc sprawdzonym sposobem – siadamy na ziemi, a na krzesełku opieramy głowę. Bywało wygodniej, ale nie miałem zamiaru narzekać. Obudziłem się koło 16. Witają mnie z uśmiechem i podziwiają, że potrafię spać w takich warunkach. Panie, jedź pan kiedyś na Ukrainę, czy do Rumunii, tam to dopiero bywają warunki. Wywiązała się rozmowa, że w sumie Mekong już nieco nudny, widoki cały czas mniej więcej te same, na pokładzie również bez rewelacji, wielkiej imprezy nie ma, ale teraz to chyba możemy iść na dach? E spokojnie, czekaj, tylko piwo wezmę – powiedziałem i tak też uczyniłem. No to na burtę, podałem mu piwo i zmierzam w stronę drabinki, oczywiście cały czas trzymając się dachu. Szło całkiem nieźle, aż

doszedłem do drabinki, oparłem nogi na szczebelkach i zacząłem się wspinać. Nie wiem jak dokładnie to było, ale chyba najpierw coś mi się noga omsknęła, a potem spróbowałem chwycić się dachu i nie wyszło, bo z dachu okazał się wystawać gwóźdź (programu). Może też było na odwrót, najpierw chwyciłem się dachu i wtedy dopiero odruchowo się puściłem (nie w sensie popularnym). Tak naprawdę to nieważne, znacznie ważniejsze, że następne co zobaczyłem to błękitne niebo, które bardzo szybko zamieniło się na ciemność. Kolejny etap mojej wycieczki to Mekong twarzą w twarz. W pierwszej chwili nawet przyjemnie, trochę chłodu po tylu godzinach w upale, męki na granicy, walki o busy i łódkę. W drugim momencie to jedno wielkie „o kurwa, ja pierdolę, wpadłem do rzeki”. Na powierzchnię. Jestem, łódka odpłynęła dobre kilka metrów, gonimy. Pomyśleć łatwo, zrobić trudniej, zwłaszcza gdy nosi się buty, które ważą dobre dwa kilo. Moje poczucie czasu uległo dość poważnemu zaburzeniu, więc nie mam pojęcia co i jak. Na pewno chwilę wydawało mi się, że luz i spływałem sobie w dół Mekongu. Potem odkryłem, że nogami nie mam nawet po co ruszać, bo więcej z tego problemu niż pożytku. Kolejne spostrzeżenie dotyczyło odkrycia, że używając samych rąk płynie się o wiele wolniej. Potem jeszcze, że ta łódka w cholerę odpłynęła zanim się zatrzymała i chyba w ogóle mi na złość robi spieprzając dalej i dalej. Może to jakiś laotański zwyczaj witania turystów, sprawdza się jak im idzie pływanie? Większej ilości przemyśleń nie miałem, bo film mi się urwał, a do łódki było jeszcze wcale niemało. Film wraca mi jak wciągają mnie na łódkę. Padam i leżę i próbuję odkryć jak to jest fajnie móc oddychać w miarę swobodnie. Tłum ludzi, tradycyjnie zostałem gwiazdą wyjazdu. Podnoszę się, wykrzesuję uśmiech z tych najlepszych, trenowanych przez lata i daję do zrozumienia, że jest zajebiście i że właściwie o to mi chodziło. Podbija do mnie dziewczynka jakaś i przemawia, najpierw do wszystkich zebranych: Jestem pielęgniarką, ja pomogę! Teraz? Kurwa, trza było skakać w Mekong, otoczyć opiekuńczym ramieniem i wyciągać z wody, razem z moimi zajebistymi butami, teraz to każdy może pomóc. O, na przykład moi znajomi Holendrzy, tak, podaj to piwo, które chwilę temu ci zostawiłem. - Nie powinieneś pić… Wszyscy mi to mówią …alkoholu, miałeś wypadek i odwodniłeś się… W MEKONGU??? ODWODNIŁEM??? Cały nawodniony jestem, lepiej niż wszyscy tu zebrani. Tu masz wodę mineralną, tego się napij Napiłem się, żeby nie robić jej przykrości, ale jakoś mnie to nie zakręciło. Wypiłem

szybko pół litra tej wody i powróciłem do honorowania Beerlao. Teraz musisz się przebrać Teraz to ja muszę zapalić – powiedziałem w stylu Eastwooda i spokojnie sięgnąłem do kieszeni. O KURWA! Fajki mi popłynęły, ciekawe czy zapalniczka z drugiej kieszeni też. Druga kieszeń. O KURWA! Popłynął mi portfel. Żadne słowa tego nie opiszą co człowiek może poczuć w słoneczne popołudnie na środku Mekongu, gdy odkryje, że właśnie popłynął. Na portfel, kartę kredytową i jakieś 115 dolarów. Holender dał papierosa ze swoich zbiorów. Siedzę i palę. Wielki, tłusty Rosjanin pyta mnie ile popłynąłem. Jakieś sto dolca z kawałkiem – odpowiadam po rosyjsku, chociaż zapytał w łamanym angielskim. Uznałem, że mój łamany ruski lepszy niż jego łamany angielski, poza tym miło błysnąć, że zna się czyjąś mowę ojczystą. Sięga do kieszeni, wyjmuje portfel, z niego 50 euro i - Masz! Zdurniałem. - O co chodzi? No bierz, straciłeś pieniądze - Bez jaj, oszalałeś? Przestań, jesteśmy Słowianami, musimy sobie pomagać, ja mam pełno pieniędzy – po czym wcisnął mi 50 euro. Dziękowałem, głosu dobyć nie mogłem. Nie wiem czy kiedykolwiek przeżyłem takie zaskoczenie. Laos północny. Polak i Ruski. Ruski daje Polakowi kasę, bo mu go szkoda, że ten poniósł straty finansowe. Wie, że tej kasy raczej już nie zobaczy. Po chwili wróciła do mnie pielęgniarką i że ja się muszę przebrać. Muszę to się potężnie najebać ze szczęścia, że przeżyłem ten Mekong, ciepło przecież jest. Nie, nie, wyziębię organizm – i ciągnie mnie na tył łódki. Skąd jesteś księżniczko? – pytam, bo widzę energię i przebojowość właściwą dla młodych Amerykanek. - Z Kanady! Super, skąd? Toronto? Byłem, zajebiste miasto, CN Tower, Casa Loma, Ontario Gallery… Co ty bredzisz, nie gadaj, tylko się przebieraj… NIE TU PRZECIEŻ, IDŹ DO ŁAZIENKI!!! zareagowała nerwowo, gdy bezpruderyjnie ściągnąłem spodnie. Wiedziałem jak wygląda tak zwana łazienka, czyli sracz łodziowy i jakoś tam się przebrałem, starając dotknąć się jak najmniej

elementów mnie otaczających i nie wrzucić gaci do rzeki (gdyby ktoś chciał zgadywać jak rozwiązano kwestię odprowadzania nieczystości). Powróciłem na miejsce i pławiłem się w glorii króla łódki. Rozważałem opcję rzeczywistość, a teatr. Początkowo chciałem postawić na pierwszą, jednak dość szybko zrozumiałem, że tylko ta druga jest oczekiwana. - Jak wpadłeś? Gwóźdź z drabinki mnie zwodował. A ty nie jesteś pijany? Jak mnie zobaczysz pijanego to nie zapomnisz. Czy straciłeś swoją kartę ubezpieczeń? (jak można stracić coś czego nigdy się nie miało? Ubezpieczenie z Euro 26 leżało spokojnie na dnie wielkiego plecaka) - Nie To najważniejsze, że masz ubezpieczenie! Nawet zabawnie. Pytał o to Amerykanin, Kartę straciłeś? O boże, to musisz przerwać wakacje i wrócić do domu, przecież nie dostaniesz się do pieniędzy. Mam jeszcze kilka euro w plecaku. Nie żebym tak chciał, ale masz przepiękną historię do opowiadania Holendrzy. Mam i opowiadam. Z Polski jesteś? Super, ja mówię trochę po polsku, mam matkę Polkę! Młody Brytyjczyk. - Jak ci się pływało? To wszyscy. Kilka razy z komentarzami, że zajebiście pływam i oni by w tych butach nie dali rady. Ja też nie dałem. Do dziś nie wiem jak ja się na tej łódce znalazłem, nie pamiętam. Pamiętam, że zrobiło mi się czarno przed oczami i nie miałem nawet komu powiedzieć, że jestem winien koguta Asklepiosowi i by nie zapomniał spłacić długu. Holendrzy wsparli mnie kolejnym piwem i chyba zdawali sobie sprawę, że cyrk jedno, ale z drugiej trochę mniej się odzywam, palę jednego za drugim i co chwilę coś wpada mi do oka. Pod wieczór dopłynęliśmy do Pak Beng. Opinia ludzi z Mandalay była taka, że jest to absolutny syf, zadupie i nędza. A ja nie mam ani pół kipa. Wysiadam, trzeba by tu znaleźć nocleg. Podchodzi do mnie Ruski dobroczyńca i pyta gdzie mam rezerwację. Uśmiechnąłem się promiennie. Na to on, że może chce iść z nim, bo mu kazali zarezerwować pokój dla dwóch osób, a jest sam. Może jakoś dam

się przekonać. Ale chociaż połowę zapłacę – uniosłem się honorem. A gdzie tam, dawno już zapłacone, nie pitol, chodź. Poszedłem. Standard wyższy niż standardowy, ale znowu bez przesady. Rzuciłem rzeczy. Komórka? Zero zasięgu, zresztą czy w Laosie działa mój roaming? O internet nawet nie pytałem. Pak Beng to jedna ulica, ma może trzysta metrów. Hotele na zmianę ze sklepami i restauracjami. Miasto istnieje tylko dzięki temu, że znajduje się w połowie drogi do Luang Prabang. Umyliśmy się (nie nawzajem w sensie) i dawaj na podbój osady. To teraz się przekonamy czy cwaniak od łódek miał rację. Wziąłem dwadzieścia euro, wyszło mi, że chcę za to jakieś 200 tysięcy, ale pewnie nie będzie. Na co ruski przyjaciel, który okazał się mieć na imię Wikary pyta: - Chcesz to rozmienić? Raczej tak, moje kipy są kilkadziesiąt kilometrów stąd i kilka metrów pod poziomem wody, a pewnie i mułu. A może być, że ci dam za to 1000 bahtów? Nie może, bo to jest warte niecałe 900! Dobra, mnie się Euro przyda Kurwa, a te 50 co mi dopiero dałeś??? Teraz jeszcze bahty??? Dobra, mam kasę, nie martw się. Co do regulowania płatności w Pak Beng to strachu nie ma. Za wszystko zapłacić można wszystkim. Łykają euro, z uśmiechem bahty, z największym dolary, a z nieco mniejszym kipy. Liczyć trzeba wszystko i cały czas, bo lubią dawać kursy wymiany jak Bank Zachodni WBK, ale prędzej, czy później się dogadamy. Poszliśmy coś zjeść. Gadamy, na zmianę ruski i angielski, jak jeden czegoś nie umie, to drugi wskakuje zgadując, całkiem dobrze szło. Jego wycieczka była genialna w swej prostocie: pracuje jako informatyk i zazwyczaj siedzi w domu, przesyła tylko rezultaty. To wyjaśniło czemu połowę czasu na łódce spędzał z netbookiem na kolanach. Nikomu nie powiedział, że gdzieś się rusza, tylko pojechał sobie do Tajlandii i Laosu na trzy tygodnie. To był już jego trzeci tydzień i nikt nie zorientował się, że nie ma go w Moskwie, ciekaw był czy da radę do końca, a jeżeli da to pierwsze co chciał zrobić to wpaść do szefa i pokazać mu czego dokonał. Pomysł dla mnie super, ale pytałem czy na pewno nie będzie z tej okazji miał problemów („Laos??? Laosu ci się zachciało zamiast pracować? TO SE WYPIERDALAJ DO LAOSU!!! Mam trzech na twoje miejsce!!!” – i w ten deseń). Zapewnił jednak, że szef doceni i jeszcze urośnie w jego oczach, że potrafił tak pracować z takiej odległości. Oby! Zastanawiała mnie jedna rzecz. Największą na świecie ochotę miałem na zapierdolenie się nad flaszką wódki z bratnią duszą. W Wikarym widziałem idealnego kandydata, a ten z grobową miną, że wódki nie pije. Ruski? Dajcie

aparat i księgę cudów świata! Problem zrozumiałem, gdy zamówiłem piwo. On pił M-150 (tajska wariacja na temat Red Bulla, dla mnie za słodka, schłodzone może być, ale niestety buteleczki mają 150 mililitrów, kasowo dość to wychodzi) i to chyba już trzecie. Siedzi i patrzy jak popijam piwo w tempie mniej więcej butelka na dwadzieścia minut. Chwilę głęboko oddychał i też zamówił piwo. Przynieśli, a on bierze i HARAT naraz całe 640 mililitrów. Ja „aaa”, kończę moje, biorę drugie, ten znowu hiperwentylacja, też wziął i replay: HAAAAAAAAARAAAAAAAAAAT, w niecałą minutę poszło. Tak mi się skojarzyły klimaty, że z alkoholizmu nie da się wyleczyć i że nawet jak przestaniesz to potem cię prześladuje. Zrozumiałem czemu nie chce wódki, przy jego masie i spuście, to zanim by się zalał to utknęlibyśmy w Pak Beng na tydzień, a ja bym umarł. Posiedzieliśmy w restauracji i dalej pili tym tempem. O 22 wygoniło nas do pokoju – na całej ulicy wyłączono prąd. Nakupiłem piwa na resztę wieczoru, leżałem w wyrze, on obok i gadaliśmy. On mi o żonie i dziecku, ja mu o dupczeniu na imprezach i za co kocham literaturę rosyjską. - Suworow? Wielbię! Komercyjna wersja historii dla ludu! - Dostojewski? Dla nas nudnawa klasyka, ale wiem, że wy kochacie - Bułhakow? Znakomityj ruskij pisatiel - Jeden z mych ulubionych A takie to proste, dobrze się czyta Giennadij Gor? Za 25 eurocentów kupiłem jego „Statuę” w Polsce, bałem się co to będzie, czytam i świetne Znakomityj ruskij pisatiel - Sołżenicyn? - Sprzedał się Kurwa, Sołżenicyn??? - A twój ulubiony? - Stanisław Lem - PIERDOLISZ!!! Aaa, przecież on z Polski! - Z Krakowa nawet. I tak do dobrej północy, co jakiś czas biegałem po kolejne piwa. On nie chciał, a ja się nieźle zrobiłem. Poranek, śniadanie i w stronę łódki. Z każdej porażki należy wyciągnąć wnioski. Płacenie dwóch euro za piwo bez wątpienia zalicza się do tej

kategorii doświadczeń, więc wsiadałem z pięcioma butelkami Beerlao i dwoma paczkami fajek. Po tylu godzinach na Mekongu wycieczka stała się niemal beznadziejnie nudna i wiedziałem, że cudów nie będzie. Ten sam widok cały czas, brzegi i rzeka. Jeszcze żeby popłynąć w końcu, mieliśmy wyjechać o 8:30, 9:20 w końcu ruszyliśmy. Oczywiście co jakiś czas ktoś chciał sobie pożartować, więc żartowałem. Wygrała Laotanka: - Today you no swim! Oooookeeeej – takie niechętne jej rzuciłem, co ją niesamowicie rozbawiło. Wszyscy znali przypadek dnia poprzedniego, więc co chwilę miałem jakieś bonusy. Jakie atrakcje przewidziałeś na dzisiaj? Nie wiem, ale wymyślę coś jeszcze lepszego niż wczoraj. - Dobrze się pływało? Nieźle, ale dziś chyba będzie jeszcze lepiej, wezmę paszport i komórkę do kąpieli Ty strasznie dużo pijesz, nie jesteś pijany? Jestem, i to w tym wszystkim jest najpiękniejsze. Pierdolnąłem twarzą o ławkę w okolicach 13. Wstałem sobie o 16. Wiele się nie zmieniło, nadal Mekong. Ktoś opowiada: Nie zapłaciliśmy, pierdolę. Dwa łóżka na cztery osoby nam dali, dziecko właściciela ryczało całą noc, za ścianą generator, zimna woda do tego, chrzanię ich. Laos welcome to. Ktoś prezentuje co kupił: wódkę z wężem w środku. Okazało się potem, że to narodowa specjalność. Wikary patrzy i Genialne! Zapoja i zagrycha w jednym! Potem zebrał się i poszedł spać do maszynowni. Silnik pracował tak głośno, że nie wiem jak mu się udało zasnąć, ale udało. Zostawił wszystko, kasę, netbooka, dokumenty i poszedł. Jak ja chciałbym mieć taki stopień zaufania ludzi. W końcu koło 17 dopłynęliśmy do Luang Prabang. W stanie ciężkiego narąbania zebrałem swoje rzeczy i wypierdoliłem po kładce z łódki na brzeg. WRZESIEŃ 2009 V for Vientiane 14 Wrzesień 2009 juriusz 2 komentarzy Było Postanowiłem zobaczyć komu zaszkodziła się, że słowa te padły z ust Niemca o

panująca imieniu

gorąco. aura. Okazało Sven. Nie było

wiele do roboty, więc rozpoczęliśmy rozmowę. Już po chwili nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, że mnie spotkał. Najbardziej zachwyciło go, gdy powiedziałem, że Vang Vieng jest takie se, da się przeżyć, ale ogólnie nie jestem zachwycony. On jako niepijący buddysta wybrał się wybitnie idiotycznie, bo musiałby być bardzo zdeterminowanym speleologiem, żeby ucieszyć się z wizyty w tamtejszych jaskiniach. Poza tym to nie wiem co można robić w VV poza tubingiem i chlaniem. Znaczy opcje kajakowania, czy zwiedzania wielu innych jaskiń są ciekawe, ale umówmy się. W autobusie było fajnie, bo oczywiście dość szybko zajebał się ludźmi po sam dach. Kocham ich za te wszystkie toboły, zawiniątka, paczki, skrzynki i tendencję do pakowania absolutnie niewiarygodnych ilości osób do pojazdu jeżeli tylko zajdzie taka potrzeba. Rozmowa ze Svenem była całkiem przyjemna, ku memu zaskoczeniu też nie był zachwycony Luang Prabang i uznawał, że turystyka zamordowała to miasto. Po mniej więcej trzech godzinach byliśmy w Vientiane (nazwa polska Wientian…nie, nie ma mowy, że będę jej używał). Na szczęście przemówiła do nas lokalna dziewczynka, wskazała centrum i poleciła wysiąść zanim autobus wystrzeli na jakiś zadupiasty dworzec, z którego trzeba będzie brać taksówkę. Szybko udało się ustalić gdzie jesteśmy i ruszyliśmy na poszukiwania hotelu. Po drodze spotkałem znajomego Brytopolaka, który dał popis swoich możliwości jeżeli chodzi o określenia personalne nacechowane negatywnie. Adresatami ich była ludność Laosu, z którą to postanowił rozstać się i zobaczyć jak jest w Wietnamie. Do tego etapu podróży nasłuchałem się już tyle o Wietnamie, że z całego serca życzyłem mu powodzenia. Udało nam się dostać niezgorszy pokój w samym centrum miasta, hotel Joe’s Guesthouse. Łazienka na korytarzu, ale jest okno i fajny balkon, czyli jest gdzie palić. Sven nie mógł zdecydować się czy pali, kiedyś palił, teraz w miarę potrzeby postanowił korzystać z moich papierosów. Nastał wieczór, przerobiliśmy lokalną restaurację i połazili trochę po okolicy. Szło dostać kurwy, bo absolutnie każdy taksiarz myślał, że potrzebujemy tuktuka, a jeżeli nie taksówki to dziewczynki i jarania. Najbardziej to by nas widzieli jadących taksówką, palących jointy i posuwających dziewczynki. Po dwóch godzinach odzywaliśmy się pierwsi: no thanks, no tuk tuk, no girl, no marijuana. Zbijało ich to nieco z tropu, ale naprawdę można mieć dosyć. W 1994 przez Mekong rzucono most przyjaźni, który połączył Vientiane z Nong Khai w Tajlandii. Budowali to Australijczycy w ramach współpracy z Laosem. Obstawiam, że ludność Laosu wybudowałaby wzdłuż, a prawdopodobnie jeszcze nie zaczęłaby prac. Zabawny jest ruch, na moście lewostronny jak w Tajlandii, w Laosie zmienia się na prawo. Dzięki połączeniu można tu płacić absolutnie wszystkim bahtami, dolarami, euro i rzecz jasna kipami, chociaż odnosiłem wrażenie, że tę walutę ludność lubi najmniej. Spędziliśmy w Vientiane trzy dni, pisanie wszystkiego minuta po minucie raczej nie ma sensu, bo było tak sobie. Stolica Laosu jest raczej

rozczarowaniem. Najbardziej urzekł mnie Buddha Park – położony jakieś 25 kilometrów od miasta park z najróżniejszymi rzeźbami Buddy. Dotarliśmy tam na wypożyczonym motorze – Sven był szczęśliwym posiadaczem prawa jazdy kategorii A, ale nie ma to większego znaczenia, nie są przesadnymi formalistami, jeżeli tylko zapłacisz i dasz dokument (tylko nie paszport!) w zastaw to z radością wypożyczą ci motor. Słyszałem kilka groźnych historii o tym, jak to bywają kredki przy oddawaniu, nagle właściciel mówi, że jest jakaś rysa i krzyczy sobie, że masz za to zapłacić. Oczywiście zrobiłem to, co musi zrobić każdy początkujący pasażer jednośladu, czyli oparzyłem nogę o rurę wydechową. Boli jak szlag, przez kolejne trzy dni jest się w stanie bez patrzenia dokładnie wskazać miejsce, w którym nasza noga miała kontakt z rozgrzanym metalem. Jeżdżenie po Laosie jest…ciekawe. A to wyskoczy pies, a to krowa, czasem jakieś dziecko, czasem ciężarówka obsypie piaskiem czy przepchnie w stronę rowu, ogólnie średnio raz na dziesięć minut idzie się sfajdać ze strachu. Co do Buddha Park, w 1958 pan Luang Pu wpadł na pomysł, by pozbierać wszystko co związane z buddyzmem i hinduizmem i przekuć to w rzeźby. Efekt oszałamiający, ponad 200 sztuk sztuki stłoczonych na malutkim terenie. W 1975 uciekł do Tajlandii (jakoś nie patrzył z nadzieją w socjalistyczną przyszłość Laosu), gdzie zbudował coś podobnego w Nong Khai, czyli właściwie po drugiej stronie Mekongu. Co do dzieła na obrzeżach Vientiane: na dzień dobry mamy wielką dynię, która ma trzy piętra (piekło, ziemię, niebo). Przedzieranie się po wąskich i stromych schodach jest nieco karkołomne, ale w nagrodę ma się widok na cały park, z dachu niebios. Największe „kurwa” mieliśmy gdy wyczołgaliśmy się z dyni, upieprzeni niewąsko i spotkali tam grupę, która powiedziała, że jesteśmy wow, bo w środku to jest ciężka droga, a oni wyszli normalnymi schodami. Mogli to jakoś oznakować…na pociechę, w środku są rzeźby, odpowiednie dla każdego poziomu, chociaż klimatów z Dantego czy Pietera Brueghela raczej nie należy się spodziewać. Widok dominuje leżący po lewej czterdziestometrowy reclining Buddha, tak zrywa kask, że trudno patrzeć na coś innego. Wielki potwór (raczej hinduistyczny), który porwał żonę Buddy, zajął drugie miejsce, głównie za żarówki w ramach oczu. Absolutny kicz, ale jakże ciekawy do podziwiania. Nagroda specjalna dla posłańców Buddy, białych królików, coś pięknego. Poza tym wieże, wychudzony Budda, tłusty Budda, Nagi, wszystko po prostu. Miejsce pomaga uświadomić sobie, że chuja się wie o buddyzmie. Chodziłem na kursy w trakcie studiów, opowiadali, czytaliśmy, nic z tego. On buddysta, doktrynę zna, zresztą obaj dharma, dukkha, sansara jak najbardziej, ale wysiada się przy lokalnych wierzeniach, przedstawieniach, czy obrządkach. Jakie kurwa kadzidełka, wróżby, dachówki, jak to mnisi palą pety i jedzą mięso? Trochę jakby ktoś przyjechał do Polski i myślał sobie, że nasz katolicyzm to Tischner, Boniecki i Kołakowski, a tu nagle ma Rydzyka, Głodzia i Jankowskiego, no i nie, pisma intelektualistów katolickich nie bardzo przekładają się na to, co jest i jakie ludzie mają podejście. Na jakim kursie w Polsce opowiedzą ci, że z buddyjskiej wiary o nietrwałości ciała i jego rozdziale od duszy, buddystki

wymyślają, że można prostytuować się bez bólu – skoro ciało takie beznadziejne, to czemu go nie puścić za kilkanaście dolarów, które wspomogą przy okazji duszę? Korzystając z dobrodziejstwa motoru odnaleźliśmy ambasadę Kambodży i wystąpili o wizy. Stan na 5 marca 2009: kosztowała dwadzieścia dolarów, dwa zdjęcia (zrobienie czterech odbitek stało 25 tysięcy), dwa kretyńskie formularze. Jako zawód wpisałem sobie „canadist”. Najlepszy dowód na to, że tego nie czytają, to fakt, że nie spytali co to. Wniosek złożyliśmy rano, popołudniu były wizy, więc miło. No, mogłyby być ładniejsze, ale średnia zielona naklejka Kambodży za 20 wobec chujowej niebieskiej pieczątki Laosu za 35 to i tak świetny interes. Odwiedziliśmy dumę narodu, czyli Pha That Luang. Najpierw mija się łuk tryumfalny (Patuxai, established 1969 przez Amerykanów), większy niż ten z Paryża, ale co z tego, skoro nie pasuje? Przed wejściem pola elizejskie Laosu, czyli wielki asfaltowy parking. Przydał się o tyle, że Sven pouczył mnie jak się jeździ na motorze. Szło nieźle, ale byłoby lepiej gdybym miał nogę mniejszą o kilka numerów. Niemniej udało się pokręcić, nie zabić siebie ani nikogo, ogarnąć przyspieszanie i hamowanie. Przy zmianie biegów musiałem kombinować, żeby jednocześnie nie wcisnąć przekładni w dół i w górę – chyba nie projektowali tego dla ludzi z rozmiarem buta 45. Duma narodowa kosztuje 5000, Laotanina zaledwie 2000. Wkurwia mnie to zawsze i wszędzie, powinni pozabraniać, rasizm w najczystszej postaci i nieważne, że za śmieszne pieniądze. Sam obiekt też raczej dowcipny; chcą wierzyć, że pierwszy zbudowano w III wieku p.n.e. i zawierał kawałek klatki piersiowej Buddy. Potem była wersja z 1566, którą Tajowie zrównali z ziemią w 1828. Francuzi odbudowali w 1900, ale było tak brzydkie, że w 1931 zbudowano jeszcze raz. Jeżeli to, co jest teraz, jest lepsze od wersji francuskiej, to chcę ją zobaczyć. To, co jest, jest straszne. Złote, wysokie i absolutnie bez sensu. Taki obelisk, odmalowany na ohydny złoty kolor. Dookoła zbiór… nie wiem czego, jakieś kawałki figurek Buddy, jakieś kamienie, zero podpisów, nawet po ichniemu. Ogólne wrażenie: „o chuj w tym chodzi i co ja tu robię?” Zaliczyliśmy dworzec i kupili bilet na następny dzień do Pakse. Oczywiście to nie jest tak, że idziesz i kupujesz, tylko ciekawiej. Wyglądało mniej więcej tak: okienko numer 27 miało podpis Pakse. Niestety, odmówili sprzedaży, nakazali iść do 42. Tamci, że chętnie, ale nie i że w 11 kupimy. W 11, że nie, nie, tu nie, to jest w 22. Z 22 przekierowali nas znowu do 27, a ci chcieli ponownie do 42, ale powiedzieliśmy, że

mają nam sprzedać ten bilet i chuja, nigdzie się nie ruszymy bez tego. No i sprzedali. Oczywiście on będąc Niemcem nie mógł zrozumieć, że godziny odjazdów w kasie są inne niż na rozkładzie, bo jak to możliwe, że rozkład jazdy nie koresponduje z rzeczywistością? Wyjaśniłem mu, że nie tylko w Laosie zdarzają się takie jaja. Poszliśmy na obiadokolację do restauracji indyjskiej. Tanio nie było, ale kręciła nas wizja, że po zjedzeniu skorzystamy sobie z darmowego wifi, jak głosił napis przed lokalem. Może poszukiwanie wifi wygląda na nieco obsesyjne, ale jeżeli ma się do kupowania bilety lotnicze to woli się to robić z laptopa niż z cafe o standardzie średnim. Poza tym można wysłać newsy, dostać newsy, no raz na dwa dni lubię zobaczyć co i jak. Zjedliśmy, włączam i zamknięta sieć. Pytam się o co chodzi, a właściciel, że dostęp kosztuje 6000 za 30 minut. Przepraszam, ale tu jest znak, że „free wifi”. Ale to tylko znak taki, trzeba płacić. Zapisałem adres, może ktoś dzięki temu uniknie indyjskiego chuja w środku Laosu: Ali Restaurant, 52 Pangkham Road, Vientiane. Ciąg dalszy mieliśmy przy odbieraniu jego prania. Umówił się rano na 8000 za kilo, a tu liczą po 12000. Dwadzieścia minut telefonów, kombinowania i wyczekiwania nas. Wygraliśmy, zapłacił 8000. Chyba uznali, że wariaci i lepiej odpuścić. Większość płaci bez mrugnięcia okiem, no i takie są efekty. Powróciły klimaty znane z Tajlandii: miłość jest wielka, potrafi połączyć amerykańskiego emeryta z laotańską nastolatką. Co tam bariera językowa, uczucie przemawia przez nich gdy tak wieczorową porą spacerują przez centrum Vientiane trzymając się za dłonie. Niestety na relację ze Svenem dość poważnie zaczęła wpływać różnica charakterów i priorytetów. Słuchanie w kółko o tym, że turyści to zło zaczyna w końcu męczyć, my też przecież lokalnymi nie jesteśmy. Tak, wszystko się skomercjalizowało, ludzie się skurwili, ale nie mam wielu pomysłów, co można z tym zrobić. Oni już nie chcą jeść i ubierać się jak przez wieki, chcą tak jak my, bo widzą wspaniałe filmy (telewizory są wszędzie, Orwell to małe miki) i tak im się kształtuje wyobrażenie o zachodzie. Dla niego dziwne było też to, że ciągle piję i nie mógł zrozumieć, że skoro litr whisky kosztuje 10 000 kipów, to grzechem byłoby nie korzystać. Już nie mówiąc, że raz jaśminowa, raz taka, potem owaka, festiwal smaków i nowości. Mnie w sumie nie przeszkadzała jego abstynencja, ale jednak słuchanie pierdół o tym, że „o rany, ty sam tyle wypiłeś i mówisz?” bywa męczące. Analiza trunków: banderol nie wynaleźli. Raz miałem wrażenie, że mi rozrobili whisky na czymś, innym razem byłem tego pewien – nie jestem takim gierojem, żeby wypić litr 40% alkoholu i spokojnie iść

spać. Co gorsza, miał do opowiedzenia jakieś dwadzieścia historii, gdy mu się skończyły, zrobiło się nudnawo. Jedna urzekła mnie więcej niż bardzo: mówię mu co mnie spotkało na szlaku, ile idiotyzmów i że dobrze mu, bo wszyscy wiedzą, że jest taki kraj Niemcy. Na to on: Mnie Amerykanie pytali, czy Hitler nadal jest u władzy. Zabrakło mi słów. Nasz hotel miał pewne minusy. Położenie w centrum miasta ma oczywiste plusy, ale gdy o 6 rano zaczęły jeździć ciężarówki z piaskiem do budowy drogi, to jednak minusy przesłoniły plusy. Przy wejściu pasło się stado prostytutek pod okiem pasterzy w tuk tukach. Mini krótsze niż moje bokserki, bimbały na wierzchu, raczej nieposunięte w latach, chociaż trafiały się i bardziej wiekowe. Co jakiś czas bardziej shemale niż pani. Ostatni dzień w Vientiane spędziliśmy świątynnie. Najpierw nieco się wkurwiliśmy z okazji śniadania, bo nie dość, że było niedobre, to jeszcze drogie. Sven wziął sałatkę z owoców, część popsuta. Shake niedobry i przesadnie rozwodniony. Obrazu wkurwienia dopełniła nam żebrząca pani. Poprosiła o coś do jedzenia, zaoferował jej sałatkę. Nie chciała, powiedziała, że chce się jej pić. Miałem pełną, nieotwartą jeszcze wodę, zaoferowałem jej. Nie, ona woli pepsi, a najlepiej pieniądze. A my wolimy, żebyś spierdalała. Chyba najważniejsze świątynie Vientiane, Wat Si Saket i Haw Pha Kaew, obie niezłe, 5000 sztuka, ale znowu bez rewelacji. W pierwszej odkryliśmy niesamowitą ilość pociętych figurek Buddy. Okazało się, że panuje miły zwyczaj: gdy Buddyści podbijają drugi kraj to dekapitują ichnie wizerunki Buddy. Nie bardzo to rozumiem, Sven też tego nie rozumiał, ale gdzieś mu tak wyłożono. Wygląda to przerażająco, setki Budd bez głów, równiutko obcięte, rzucone na stertę. Świątynia zaś jest jedyną, która przeżyła wizytę Tajów w 1828 roku. W bramce numer dwa pierwszy raz zobaczyłem typowo laotańskiego Buddę – pozycja stojąca, ręce wzdłuż ciała, dłonie wydłużone. Szukałem takiego na pamiątkę, ale niestety, ichni handlarze nie wpadli na to, żeby robić repliki, a przynajmniej nie znalazłem. Haw Pha Kaew to także miejsce, gdzie przechowywano Emerald Buddhę, gdy pożyczono go z Tajlandii. Obiad nad Mekongiem był nieco depresyjny. Szybkość obsługi wiadomo, zresztą dania przynosili z restauracji obok, w pobliżu siedzieli Amerykanie z lokalnymi dziewczynkami. One angielski rozumiały tak sobie, więc jeden snuł opowieść o tym, jak to uwielbia ją rżnąć i jaka jest ciasna. Siedzimy, na siebie, na nich, super po prostu. W końcu ona coś zrozumiała, rozpłakała się i uciekła. I tak będzie na mnie czekała w pokoju! – rzucił dumnie.

Wiele jest cudów, ale największym pośród nich sam człowiek. Gdy poprosiłem o popielniczkę to pan powiedział, że mam kiepować do Mekongu. Prawie się na mnie obraził, gdy powiedziałem, że jestem dość zżyty z tą rzeką i niekoniecznie chce dokładać się do jej zaśmiecania. Obrażony poszedł gdzieś, po chwili przyniósł to, co uważał za modelową popielniczkę – ścięte denko od butelki wody mineralnej. Amerykanie zapłacili dolarami, zaproponował im kurs na poziomie 6000 kipów za dolca (8000 przynajmniej powinien dać). Nie zgłosili sprzeciwu. Z nami poszło gorzej, rachunek zamiast na 18 wypisał na 23. Odwołaliśmy się do autorytetu menu i jezus maria, no pomyliło mu się. Nie ma sprawy, ale czy moglibyście czasem mylić się na naszą korzyść? Tak dla zachowania pozorów, że jednak mylicie się, a nie próbujecie robić nas w chuja. Na pożegnanie restauracji podbił do nas pan i bardzo chciał nam sprzedać nóż. Nie, naprawdę dziękujemy, chwilowo nam się nie przyda. Niezrażony porażką przystąpił do kontrataku. Wyciągnął viagrę. Załamaliśmy się. Autobus mieliśmy dopiero o 19, check-in o 18, więc snuliśmy się po mieście, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Weszliśmy do jakiejś raczej mniej znanej świątyni. Powitał nas mnich. Baliśmy się trochę, że będzie chciał datek, ale ten do nas w nienajgorszej angielszczyźnie, że chciałby porozmawiać i poćwiczyć angielski. My, że nie jesteśmy nativami, ale dobrze, możemy mówić. Następne trzy godziny spędziliśmy rozmawiając z nim. Na imię miał Sai (25 l.) (jakby napisano w Fakcie). Pochodził z wioski koło Savannakhet. Prosił, żeby opowiadać mu o naszych krajach, o świecie, o sobie. Nie interesowały go żadne oficjalne bzdury w stylu „pracuję, kocham moją rodzinę i chcę mieć samochód” tylko np. jakie jest twoje największe marzenie (kiedy ktoś na zachodzie pytał mnie o coś takiego?), czy lubisz swoje życie, co sprawia ci przyjemność. Sven był niemal niepocieszony tym, że ma pracę, bo zdobyłem więcej punktów za odpowiedź, że absolutnie ni chuja nie wiem, co będę robił w życiu i że według klasyfikacji zachodnich to do niczego się nie nadaję. Cieszył się, że przyjechaliśmy do Laosu, powtarzał, że to zaszczyt. Co chwilę dziękował nam za to, że z nim rozmawiamy, pytał czy na pewno nam się nie spieszy, czy nie męczy nas rozmowa i to, że dopytuje się o słowa. Zapewnialiśmy, zgodnie z prawdą, że nie i podkreślaliśmy, że również dla nas jest to przewspaniale spędzony czas. Dowiedzieliśmy się, że w Laosie nie obchodzą urodzin. Zapytaliśmy o zdobienie świecznika, okazało się, że jest cała legenda, ale niestety, zrozumieliśmy z niej tyle, że ludzie zamieniali się w smoki i węże, a potem wracali do formy wyjściowej. Przewinęli się lokalsi, którzy poprosili, żeby odprawił im rytuał. Nie do końca zrozumieliśmy, po co, ale znając Azjatów to żeby zapewnić szczęście. Mówił coś melodyjnym

głosem, palił długą, cienką świecę, a wosk wlewał do wody. Próbowaliśmy dopytać się o co chodzi i czy to jakieś wróżby czy co innego, próbował nam wyjaśnić, aż w końcu machnął ręką i powiedział, że to bzdury, w które ludzie chcą wierzyć. W związku z tym przyszło mu do głowy, że nam powróży, przyniósł patyczki i kazał losować. Wygrałem numer cztery: kobieta, która mnie zostawiła była dla mnie zła i dobrze, że mnie zostawiła. Czeka mnie świetlana przyszłość i już wkrótce wspaniała kobieta u mego boku. Spytał czy zgadza się i czy to możliwe. Nie chciałem mu psuć humoru, więc powiedziałem, że tak. Niesamowicie się ucieszył. Ja tam bez buddyjskich patyczków wiedziałem, że ona jest zła, chociaż wróżby czynione są na takim poziomie ogólności, że pasują chyba do 95% ludzkości – komu się w życiu nie trafiła zła kobieta? Svenowi wyszło, że ma zmienić pracę i niesamowicie się zajawił, bo faktycznie, wspominał wcześniej, że rozważa to. Jeszcze wyszlibyśmy przeświadczeni o potędze wróż buddyjskich, ale przewinęła się para, pan wylosował, że wkrótce spotka kobietę swego życia. Ta, która z nim już była poważnie się ubawiła, bo datę ślubu mieli zaklepaną na kilka miesięcy po powrocie i śmiała się, że pewnie na boku ją puszcza. Gdy zapytali, czy mogą zrobić mu zdjęcie, to powiedział, że jasne, ale wcześniej się ogarnie. Przewinął całą szatę i pokazał nam kieszenie wewnętrzne, podkreślał, że bardzo wygodne. Potem każde z nas zrobiło sobie z nim zdjęcie, niestety moje wyszło nieostre, ale wartość sentymentalną ma przeogromną. Dowiedzieliśmy się, że być mnichem w Luang Prabang to jedno, zaś w Vientiane jest ciężko; z porannego walk of alms zbierają bardzo mało i często jest głodny, ale na szczęście dostał kiedyś paczkę cukierków i ratuje się nimi. Zazdrościł nam Polski i Niemiec – że przynajmniej bywa chłodno, a nie zajebisty gorąc większość czasu. Rzuciliśmy się wyjaśniać jeden przez drugiego, że ma się nie wygłupiać i siedzieć w Laosie, bo temperatura jedno, a spokój łysej głowy to drugie. Zazdrościł nam też wizyty w Luang Prabang, nigdy nie był, a to jedno z jego marzeń. Zastanawiał się cały czas co może nam pokazać i opowiedzieć, niektóre odkrycia były cudowne – głowę goli raz na miesiąc podczas pełni księżyca, twarz raz na tydzień. Wcześniej uczył matematyki, ale cztery lata temu postanowił rzucić to w diabły i został full time mnichem. Wyznał jednak, że tęskni za matematyką i nie wyklucza, że kiedyś powróci do wyuczonego zawodu. Po trzech godzinach musieliśmy iść po rzeczy i jechać na dworzec, dziękowaliśmy sobie wzajemnie za spędzony czas. Podkreślał, że jesteśmy wspaniali i że to najszczęśliwszy dzień od bardzo dawna, bo nauczył się tak wielu słów dzięki nam, że będzie teraz je powtarzał, aż zapamięta. Nauczył nas w zamian jednego słowa, które polecił mówić do pań: namlai – piękna. Na pożegnanie dostaliśmy żółte sznurki na ręce – błogosławieństwa mające pomóc i przynieść pomyślność. Błogosławił tak szczerze, że nie śmiem w to wątpić i noszę do dzisiaj. W pale nam się nie mieściło, że nie mają książek do angielskiego i nie ma kto ich uczyć. Uskarżał się, że turyści

wchodzą, widzą, że jego świątynia nie jest jakaś przewspaniała i wychodzą, nie chcą z nim rozmawiać, bo zawsze gdzieś się spieszą. Dzięki temu spotkaniu miałem kilka rzeczy do przemyślenia, powróciła refleksja na temat tego jak niektórzy mają ciężko, ale nie ogranicza ich to w dążeniach do zdobywania wiedzy, podczas gdy inni mają wszystko w zasięgu ręki, a interesuje ich głównie materialny wymiar rzeczywistości. Pytanie o marzenie zaś weszło podobno do stałego repertuaru rozmów kwalifikacyjnych we wszystkich wspaniałych korporacjach. Zapewne za odpowiedź, że podróżować i pisać dostaje się zero punktów, więc wszyscy opowiadają, że zostać team leaderem i kupić sobie terenówkę do jazdy po mieście. O ile przy wjeździe do miasta miła Laotanka oszczędziła nam kłopotu odwiedzania dworca, za drugim razem udało się własnym motorem, o tyle teraz nie było wyboru. Wiedzieliśmy jaki dystans mamy do pokonania, spacer nie wchodził w rachubę, więc po ustaleniu u miłej recepcjonistki ile powinniśmy zapłacić (40), ruszyliśmy do targowania. Szło kiepsko, wszyscy zdawali się być umówieni na jedną cenę i nie chcieli z niej zejść. Traf chciał, że przejeżdżał pan, który gdy tylko nas zobaczył zgodził się jechać po local price, czyli 45. Niewykluczone, że potem go zabili, bo wściekli na niego byli okrutnie, krzyczeli i wygrażali mu na całego. Nie nasz problem, nasz koncentrował się wokół spędzenia godziny na dworcu. Wcześniej jeszcze na wyjaśnieniu mu, że skoro zgodził się na 45 to nie dostanie 50, ani tym bardziej 60. Na 50 minut przed odjazdem miejsc za wielu nie było, ja skończyłem z pijanym nastolatkiem, Sven z emerytem. Spacery po dworcu nie doprowadziły do wielkich odkryć, poza tym, że jest to smutne miejsce, zaś kanapka wegetariańska w ich interpretacji, to goła bagietka. Da się żyć, ale mimo wszystko wolałbym coś w niej mieć, niestety nie byłem w stanie im tego wyjaśnić. Z umiarkowanym ogniem w oczach zajęliśmy miejsca w autobusie i przygotowali się psychicznie na noc. Autobus był całkiem niezły, w końcu VIP za 130, ale poczyniono wszystko, aby podróż uczynić koszmarem. Klimatyzacja to klasyka, żałowałem, że nie wyjąłem kocyka z głównego plecaka. Gdy pani siedząca przede mną ją wyłączyła to okazało się, że jednak jest błogosławieństwem, bo wtedy mniej czuć. Upchanie ludzi na plastikowych krzesełkach od początku do końca autobusu również mieści się w lokalnych standardach przewozu ludności. Wyprzedanie miejsc stojących między krzesełkami to już ciekawsze zjawisko. W wypadku jakiekolwiek ostrego hamowania poszkodowane byłoby dobre czterdzieści osób. Miałem złudzenia, że ludzie z klasycznymi tobołami nie jeżdżą VIP busem, ale myliłem się, paczki, zawiniątka, oczywiście wielkie wory. Bilety sprawdzono PIĘĆ razy, oczywiście było TRZECH bileterów, jeden przecież by nie ogarnął. Wszyscy bardzo zaangażowani w usadzanie ludzi, co potęgowało panujący burdel. Później udało zdobyć się wyjaśnienie, że dbają o to, żeby każdy miał pracę, co prowadzi do takich ciekawostek, temat jeszcze powróci. Mojej sytuacji nie poprawiało miejsce koło nastolatka. Chłopaczek był krańcowo pijany (luz), okrutnie cuchnął (rozumiem sytuację) i co chwilę wrzeszczał w

telefon komórkowy, dostawał ataku histerii, płakał i miotał się, niespecjalnie zwracając uwagę na to, że może mi przeszkadza, gdy ktoś wali mnie na odlew w pysk, bo ma spazmatyczny atak złości na swoją dziewczynę (wydedukowałem po zdjęciu, które wyświetlało się ilekroć dzwonił telefon). Co do telefonów to kilka osób było więcej niż pewnych, że pozostali chcą posłuchać sobie muzyki z ich komórek. Nie mogło się też obyć bez płaczącego dziecka. Oczywiście uszczęśliwiono nas filmami. Najpierw kabaret, żenujące, ale oni zalewali jak na „Nagiej broni”. Dowcipy znane od czasów Chaplina, chłop przebrany za kobietę, odsuwanie krzesła, kopanie się w tyłek, śpiewanie krańcowo fałszując, cios kijem w przyrodzenie. Prawdopodobnie autobus przewoził wycieczkę głuchych, bo chociaż słuch mam taki sobie to jednak było za głośno, więc było ciężko. Czytać się nie dało, bo ciemno. Po kabarecie było karaoke, na szczęście nie podchwycili i nie śpiewali. Potem trafił się film akcji, który sprawił, że musiałem przedefiniować swoje pojęcie absurdu. Nie było to przypadkowe dzieło, a produkcja z 1986 roku i Hong Kongu. „Born to Defend”, po naszemu „Krwawy ring”. Występuje: JET LI! Reżyser? JET LI! Kilka innych fuch? JET LI! Najwspanialsze było zdubbingowanie tego na laotański: po co się przejmować oryginalną ścieżką dźwiękową? Nagrano na chama usuwając przy tym cały dźwięk. Coś tam wybucha, ale nie słyszysz nic, bo główny bohater właśnie krzyczy. Aż ciekawe, podobnie jak fabuła dzieła: po wojnie chińsko-japońskiej ci pierwsi wracają do domów. Okazuje się, że osadę ciemiężą Amerykanie. Na szczęście jest…JET LI! Przez resztę filmu leje skretyniałych, brutalnych i chamskich obywateli kraju Jerzego Waszyngtona. Walki są niesamowite, ciosy mijają adresatów, kaskaderzy niepodobni, jaja na całego. Niestety nie było dane poznać zakończenia tego moralitetu, ponieważ koło północy film wyłączono. Jest to jedyny film jaki…JET LI wyreżyserował. Porzucenie przez niego ścieżki reżysera pozwala nawet ateiście uwierzyć, że Bóg jednak istnieje. Koło północy zatrzymaliśmy się w Savannakhet, mieście, które początkowo chciałem odwiedzić, ale ostatecznie uznałem, że sobie odpuszczę. Zwiedzanie dworca (lepszego niż w stolicy) zakończyło się zakupem lokalnej flaszki – miałem serdecznie dosyć filmów, muzyki, tłoku, smrodu i gnoja obok mnie, więc postanowiłem przechytrzyć rzeczywistość i rozstać się z nią do rana. Germański towarzysz podróży był tym nieco zszokowany („jak to flaszkę w autobusie???”), ale nie bardzo mnie to interesowało. Jest taki trikus w tych krajach, że wiele alkoholi sprzedają w butelkach, które gdy już otworzysz to musisz skończyć albo wylać. Zadrinkowałem sobie lao lao (duma narodowa i słusznie) z ice tea i w ciągu pół godziny spałem. Dziewczynka obok kupiła sobie RYBĘ i oprawiała ją kilkanaście centymetrów ode mnie, dodatkowo motywowało to do zalania się. Ponieważ nieco ubyło ludzi to chciałem położyć się na glebie w przejściu. Pan bileter jednak powiedział mi, że jest to absolutnie niedozwolone i bardzo niebezpieczne. Pewnie jeszcze bardziej niż wcześniejsza jazda z

nadwyżką trzydziestu osób. O poranku osiągnęliśmy Pakse. Byliśmy tak wymęczeni i ledwo żywi, że zasypialiśmy na stojąco. Udało się wyjaśnić kierowcy, że nie musi wywozić nas na dworzec, ale i tak musieliśmy łapać tuk tuka do centrum. Pan nam zrobił pakiet z hotelem, a ponieważ hotel wydawał się niezły i był dość tani (50 za dwie osoby), to zgodziliśmy się, za co tamten wziął pewnie niezłą prowizję. Niestety na pokój trzeba było poczekać dwie godziny, więc użyłem mojej niesamowitej zdolności do zasypiania w miejscach przedziwnych i padłem na kanapę przy recepcji. Gdy się obudziłem wszystko było mokre – przeszedł dwudziestominutowy deszcz. Buty, które stały przed wejściem niestety też były mokre, no ale nie takie trudności już pokonywałem. Pokój dostarczył nam prysznica, a lektura regulaminu niesamowitej radości. Wyjątki z tego dzieła: 1. To forbid things that illegal within hotels and guesthouse 2. In the hotel-guesthouse do not play gamble or doing others Teraz hit największy. Tak, HOLEL. 3. IN THE HOLEL GUESTHOUSE DO NOT HAVE MAN AND WOMAN SLEEP TOGETHER IN THE ROOM IF THEY HAVE NOT HUSBAND AND WIFE, FATHER, MOTHER, DAUGHTER AND SON 11. To go and coming of you at night only permit for 23 hours Spacer po Pakse nastroił nas depresyjnie. Trzecie co do wielkości miasto Laosu jest raczej koszmarne. Niektóre budynki rozwalone, ludzi mało, ci, co są, siedzą i nic nie robią. Widoki w stylu trzy zakłady fryzjerskie obok siebie to standard, zresztą nierzadko tak nazywane są burdele. Jednak nie sądzę, żeby burdel w Pakse to był dobry interes, chociaż może ludzie idą się popieprzyć z nudów. Była sobota, co dodatkowo wykluczyło z życia parę instytucji. Czas oczekiwania na posiłek wynosił dobre trzydzieści minut, chociaż akurat nigdzie nam się nie spieszyło. Zamówiliśmy motor na następny dzień i właściwie na tym skończyły się nasze pomysły. Atrakcji w Pakse nie stwierdzono, z desperacji poszliśmy do klasztoru. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, oczywiście sam obiekt chujowaty, ale zagadała nas dwójka młodych mnichów. Zasiedliśmy pod drzewem i rozpoczęli rozmowę. Jeden uczył się niemieckiego (naprawdę nie wiem po co komu niemiecki w środku Laosu), drugi zaś angielskiego, tak więc praca w oczywistych grupach. Mój miał 19 lat i wzorem Saja z Vientiane żądzę wiedzy znacznie przekreślającą skromne możliwości edukacyjne ich przybytku. Siedzenie na zewnątrz było o tyle wdzięczne, że nie brakowało rzeczy inspirujących do zadawania pytań o słówka. Trochę nawet z gramatyką powalczyliśmy, ale w końcu powiedziałem, że warunki ma robić na czuja, bo zdurnieje jak mu wszystkie jednocześnie przybliżę, chociaż jeżeli da radę to niech nie daje will po if. W zamian dowiedziałem się, że na wieczorny koncert owadów jest słowo w

laotańskim, nawet mnie go nauczył, oczywiście nie pamiętam. Jest też słowo na popołudniową drzemkę, nie dziwne, być musi, bo jak określić co robi większość narodu każdego dnia? Chwilami rozmowa była dla mnie nieco depresyjna, chłopiec pochodził z rolniczej rodziny mieszkającej niecałe 100 kilometrów od Pakse. Ojciec umarł, gdy miał osiem lat (mnich, nie ojciec), a od ponad roku nie widział swojej matki i siostry, bo nie stać go na bilet. Nie mógł uwierzyć, że byłem w Luang Prabang, wyznał, że trafienie tam to jedno z marzeń jego życia. Inne to Korea i Japonia. Wypytywał mnie strasznie dużo o świat i jaki jest mój ulubiony kraj. Oczywiście Kanada, po chwili zorientowałem się, że geografia nie jest na szaleńczym poziomie, ale na szczęście na ostatniej stronie Lonely Planet jest zawsze mapa świata, więc pokazałem mu co to i gdzie to. Zdziwił się, że Laos jest taki mały wobec całej kuli ziemskiej. Największe jebut miałem, gdy powiedział, że Polska to jego ulubiony kraj skoro pochodzą stamtąd tak wspaniali ludzie jak ja, którzy nie mają nic przeciwko spędzeniu czterech godzin na nauce angielskiego mnicha w Laosie. Postanowiłem nie rujnować jego pozytywnego obrazu mej ojczyzny i nie opowiedziałem mu jacy wspaniali są tu ludzie. Największy ból stanowiły owady – głównie mrówki i komary – które nam towarzyszyły. Siedzieliśmy chyba w mrowisku, ale mnich nie może nic zabić, więc strącał je spokojnie z siebie. Głupio byłoby utłuc komara, który przecież w jego oczach może być inkarnacją ojca, więc też strzepywałem z siebie owady, ale jakoś nie potrafię wykrzesać sympatii dla komarów, czyją inkarnacją by nie były. Przyniósł swoje notatki, oczywiście wiele z nich rozumiałem, ale mieli coś o Związku Radzieckim w 1944 (co wtedy miało ZSRR do Laosu pojęcia nie mam). Lepiej szło z chemią, program mniej więcej nasz z tego co widziałem, jakieś typowe reakcje w stylu co będzie jak dodamy wodór do Cl i jak otrzymać H2SO4. Czekał go egzamin na zakończenie etapu początkującego mnicha (dość zaskoczyło mnie, że robią im to trybem naszej sesji, dziewiętnaście egzaminów w tydzień), a potem nie wiedział, co będzie robił. Podobnie jak kolega po fachu z Vientiane, on też nie dojadał i zaznaczył (nawet nie narzekał, po prostu powiedział), że ludzie w Laosie nie bardzo już bawią się w walk of alms, ci biedni jeszcze bardziej, ale jak już ktoś jest bogaty to cudownie zapomina o innych. Znamy. Jego koledzy z czasem otoczyli nas i nasłuchiwali, ale kiepsko mówili po angielsku. Jeden za to co chwilę prosił mnie o papierosy i nie mógł uwierzyć, że gdy mi się skończyły to pobiegłem kupić nowe, a na koniec nawet mu kilka zostawiłem. Mówimy o wydatku rzędu złotówki za paczkę, więc wielka dobroczynność to nie była. Koło 20 zrobiło się ciemno, oni mieli iść na wieczorne modły, pożegnaliśmy się. Mój spytał czy jeszcze przyjdę, powiedziałem, że nie wiem, ale się postaram. Powiedział, że jeżeli będę o 6 rano to podzieli się ze mną tym co zbierze w czasie walk of alms i zjemy wspólnie śniadanie. Umarłem jak siedziałem na tym mrowisku, nie miał NIC poza kapotą na grzbiecie, sam wiele nie jadł, ale i tak chciał się podzielić jakimiś skromnymi kawałkami jedzenia, które być może,

jeżeli będzie miał szczęście, pozbiera. Wracałem dość rozdarty, z jednej strony śniadanie z mnichami w klasztorze brzmiało jak z innego świata, z drugiej strony bałem się, że odejmą sobie od ust, żeby dać mnie. Myśleliśmy czy może rano nie stanąć na trasie przemarszu i dać im w cholerę jedzenia, w tym słodyczy, ale baliśmy się, że może ich to urazić i poczują się upokorzeni. W drodze powrotnej Sven spotkał jakąś poznaną wcześniej Australijkę. Siedziała w ulicznej restauracji, więc dołączyliśmy. Rozmowa standard, aż do momentu, gdy dziewczyna przyznała się, że słabo u nich uczą historii, bo ona dopiero w czasie tej podróży odkryła kim był Hitler. Za chwilę okazało się, że nie wie kim był Stalin. Mordujesz miliony ludzi, wysiedlasz narody, a ledwo w 50 lat później potrafią nie pamiętać. Kto nie pamięta historii skazany jest na jej powtórzenie mawiał taki jeden, ale kogo by obchodził intelektualista i to jeszcze starszy niż Stalin. Już spokojnie przyjęliśmy do wiadomości, że nie bardzo zna chrześcijaństwo, ani buddyzm, więc tylko zrobiliśmy wykład podstaw jednego i drugiego. Wiedziała w zarysie kim był Jezus, co mile nas zaskoczyło, bo przecież nie musiała tego wiedzieć. Gdy byłem w środku wywodu na temat nauk wyżej wymienionego zadała pytania z górnej półki: Ale tak nauczał Jezus czy Stalin? Pozwolę sobie zainspirować się tym do przeprowadzenia pewnego wywodu, niezwiązanego raczej z Laosem. Podobne treści przez lata wypisywał Terzani, oczywiście nic to nie zmieniło, chociaż mnie przyjemnie poczytać, że ktoś o takim potencjale intelektualnym też nie był zachwycony kierunkiem, w którym zmierza świat. Dziewczyna była po studiach, ekonomia. Uważam, że jest pewien poziom tak zwanej wiedzy ogólnej, którą każdy powinien mieć przyswojoną, oczywiście tak nie jest. Na studiach też nie miałem samych orłów i widywałem kłopoty z tabliczką mnożenia. Nie wiem ilu humanistów umie sobie rozpisać proporcję – dość przydatne przy liczeniu co bardziej opłaca się wymienić – ale obawiam się, że niewielu. Zresztą koleżanka wyłożyła się na zadaniu o treści: ludność Francji wynosi tyle, posiadają tyle samochodów, ile osób przypada na jedno auto? Uważam to za równie żenujące jak mylenie Jezusa ze Stalinem. Gdyby to było w jakimś filmie to krytycy pisaliby, że dowcip jest przegięty i że to niemożliwe. Rzeczywistość jednak przegoniła najśmielsze fantazje i ciągle mogę odkrywać, że świat zasłany jest ludźmi, których poziom ignorancji sprawia, że wciąż trzeba przesuwać granice absurdu, by w końcu stwierdzić, że wytyczyć takowych się nie da. W skali Polscki to polecam zapytać rodaków kim był Tojo, Hirohito albo o położenie jakiegoś kraju spoza Europy. Jedna polska absolwentka ekonomii bez zażenowania wyznała mi, że nie wie, gdzie są Indie. Cóż, taki mały, nieważny kraj. Kiedyś niemal przegrałem kłótnię o to, że Montreal jest we Francji – studentka rosjoznawstwa. Interlokutorka uparła się i nie mogłem jej przekonać, że jednak trochę gdzie indziej. Nie tak dawno trafiłem na wywiad z panem rekrutującym (HR,

bo przecież human resources po polsku brzmi niegodnie) do jednej z krakowskich korporacji. Pan narzekał, że ludziom po studiach humanistycznych wydaje się, że coś wiedzą i są coś warci, a to nieprawda, ich trzeba wszystkiego uczyć. Z opowieści wiem, że jeżeli są i po czymś ekonomicznym, to też zazwyczaj zaczynają pracę od nauki. Kierunku studiów „wiedza o pracy w korporacji” jeszcze nie ma, ale pewnie wkrótce i taki zostanie stworzony, będzie przeżywał oblężenie jako najbardziej życiowy i perspektywiczny. Dzięki temu uda się wyeliminować już całkiem strzępy geografii i historii, które niektórzy wynoszą z uniwersytetów (z liceum wynieść za wiele się nie da, chyba, że ktoś jest pasjonatem i poświęca czas wolny na naukę, bo sam program jest żałosny). Miejsce tej wiedzy zajmą wiadomości o tym, jak wydajnie sprzedawać przez telefon albo jak fakturować przychody dla amerykańskiej firmy-matki. Dotknęło mnie to nieszczęście, że związałem swój rozwój z wiedzą, której na pieniądze przekuć się nie da, niemniej mam ochotę iść palić Buddzie kadzidła, gdy trafiam na ludzi, którzy nie są w stanie odróżnić ateisty od agnostyka (Holandia, czwarty rok ekonomii, przy Jezusie/Stalinie to jest to drobiazg). Jestem bardzo szczęśliwy, że wiem te kilka rzeczy związanych, z nazwijmy to, historią ludzkości. Jeszcze bardziej cieszy mnie, że jestem w stanie dzielić się tym poprzez pisanie, które spotyka się z dość pozytywnym odbiorem (albo jak wiemy z „House’a” – EVERYBODY LIES). Trochę jednak nuży mnie już wmawianie mi na każdym kroku jak bardzo nieżyciowe są studia pokroju kulturoznawstwa, historii sztuki, filozofii czy filologii klasycznej. Każdy jest tego świadom, ale na szczęście trafiają się ludzie, którzy swą drogę po papier „wyższe wykształcenie” lubią zbrukać zabawą z dziedziną, która nie przyniesie im pieniędzy, a pozwoli na odkrycie w sobie czegoś, lub też lepsze zrozumienie otaczającego ich świata. Gdybym nie studiował kulturoznawstwa to zapewne moja wiedza o buddyzmie byłaby taka jak wiedza ogółu, czytaj żadna. Miałem jednak to szczęście, że trafiłem tam na zajęcia o religiach świata i przedstawiono mi esencję nauk Siddharthy, którą sobie potem we własnym zakresie poszerzyłem. I gdyby nie te wykłady to prawdopodobnie nigdy nie pojechałbym do Laosu, ani w ogóle do Azji, tylko siedział w smutnym boksie, dookoła miał karteczki dotyczące zysku, wpływów i amortyzacji kosztów, a na wakacje jeździł do Kołobrzegu. Nie mam złudzeń co do tego, że pieniądz rządzi światem. Nie mam najmniejszych złudzeń, że absolutny upadek edukacji jest na rękę politykom i pracodawcom, wszak od dawna wiadomo, że najłatwiej rządzi się idiotami. Jeżeli idioci są przy tym przekonani, że papier „wyższe wykształcenie” czyni ich mędrcami, to tym gorzej dla nich. Jednak nie bardzo lubię wysłuchiwać tego, że poznawanie świata poprzez jego humanistyczne zdobycze to marnowanie czasu. Refleksja końcowa, oczywiście jest to pewne uproszczenie, bo niemało osób wykracza swą wiedzą znacznie poza przedmiot studiów. Jednak większość nie, albo ja mam pecha do ludzi. Gdy ostatnio koleżanka pytała mnie, czy znajdzie pracę po historii sztuki, to powiedziałem, że nie, nie ma na to szans. Ale stojąc przed gotycką katedrą przeżyje coś, czego nigdy nie dostąpi informatyk ani

prawnik. Niezależnie od tego, ile będzie miał na koncie. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 15

Opiate 7 Wrzesień 2009 juriusz 3 komentarzy Hagioterapia (leczenie świętością) to pomoc duchowa w usuwaniu problemów duszy, często określana jako uzdrowienie wewnętrzne jest w dzisiejszym świecie coraz bardziej dostrzegalna i doceniana, jako źródło uzdrowienia również fizycznego. Ze względu na to, że hagioterapia nie jest przeznaczona wyłącznie dla wiernych, lecz także dla niechrześcijan i ateistów, można mówić o pracy nie tylko duszpasterskiej, ale i ewangelizacyjnej. Jest ona równocześnie rodzajem dialogu i działalności ekumenicznej w Kościele i w świecie. Jezus jest Zbawicielem każdego człowieka, całej historii ludzkości i wszystkich ludzi. Tak więc również i Kościół posłany został do wszystkich ludzi. Podstawy hagioterapii to zarys najważniejszych założeń metody oraz zapis świadectw jej skuteczności w leczeniu chorób ducha i uzależnień. Mamy nadzieję, że opisany sposób modlitwy, zaczerpnięty z Pisma Świętego i praktyki Kościoła, umożliwi wielu osobom otwarcie się na zbawczą moc Chrystusa. Pewna rodzina przez trzydzieści lat modliła się o uwolnienie męża i ojca od alkoholizmu. Wówczas pewien ksiądz pouczył ich, że lepiej jest dziękować Bogu, że pozwolił na takie uzależnienie tego człowieka. Nie mogli tego pojąć. Nawet nie chcieli. Ich pierwsze pytanie brzmiało: „Czyż Bóg może czynić zło?” Ksiądz odpowiedział im pytaniem: „A jak wy sądzicie, czy Bóg może czynić zło?” Oni odrzekli: „Nie, tylko dobro”. Wtedy spytał ich: „A czy Bóg sprawuje nad wszystkim kontrolę?” Opowiedzieli: „Tak, Bóg panuje nad wszystkim w naszym życiu i nic nie dzieje się bez Niego”. Ksiądz powiedział wtedy: „A więc Bóg sprawuje kontrolę i pozwala, i daje właśnie to uzależnienie od alkoholu waszemu ojcu. Ale z całą pewnością On to daje dla dobra, a nie dla zła. Więc za to dobro dziękujcie Bogu”. Odparli, że nie rozumieją nadal, ale ponieważ nie pozostaje im nic innego, spróbują. Całe niedzielne popołudnie dziękowali Bogu, że dał im takiego ojca, który pije, który znęca się nad nimi, który ich nie rozumie, który zniszczył rodzinę swoim alkoholizmem, agresją i przemocą. Nie minął nawet tydzień i ojciec zupełnie przestał pić. Hagioterapią można leczyć również raka! Jaja jajami, ale historię powyższą podano dziewczynce jako odpowiedź na problem „mama pije jak chuj i mnie leje”. Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 16

A New High in Low 5 Wrzesień 2009 juriusz Brak komentarzy W samym Vang Vieng nie ma właściwie nic, jednak tłumy turystów przyjeżdżają tam bynajmniej nie w celu zwiedzania czegokolwiek. Miejsce stało się legendarne ze względu na panującą atmosferę, którą albo się kocha, albo jej nienawidzi, ludzi z opinią pośrodku jest mało. Wypytywani po drodze zachęcali, żeby chociaż zobaczyć – do Vientiane jest blisko, więc w wypadku znienawidzenia VV da się dość szybko uciec. Rozchodzi się o atmosferę, która definiowana najczęściej jest jako jedna wielka impreza, postawiona na alkoholu i narkotykach. Grzechem byłoby nie sprawdzić. Oczywiście wszystko zaczyna się od dworca, jakieś trzy kilometry od właściwego centrum. Jedynym obcokrajowcem w autobusie był Japończyk, który po angielsku mówił niewiele, ale udało się ustalić, że chcemy połączyć siły w sprawie dostania się do miasta. Pan rzucił 20, więc oczywiście chciałem zrobić z tego 10, ale zanim dane było mi się odezwać, Japończyk rzucił, że ok no i wyszło po 10 na twarz. Miałem upatrzone miejsce: - Chilllao Hostel - Hospital? OK! - HOSTEL! - Hospital? - CHILLLAO HOSTEL!!! - Oh yes, hospital! Gdziekolwiek do centrum, byle nie do szpitala, już znajdę sam Wiedziałem, że centrum w wypadku Vang Vieng to właściwie dwie ulice, jedna odchodzi od drugiej pod kątem prostym, więc, mimo kompletnego braku orientacji w terenie, wierzyłem, że jakoś podołam. Nie musiałem nawet się aż tak męczyć ponieważ zanim wjechaliśmy do centrum wypatrzyłem Chilllao Hostel. Nie wymagało to sokolego oka, szyld jaki wyjebali porównywalny z tablicami na autostradach. Wyskoczyłem, Japończyk za mną i wbijamy. Cena? Tak, dokładnie tyle miało być, 20000 kipów za dormę, wifi działa. Japończyk, że nie bardzo mu pasuje, pan go na pokoje prowadzi. Te też tak sobie, nie mają klimatyzacji. Po tym podziękowałem mu za współpracę i dostałem łóżko w czteroosobowym pokoju. Dupna szafka zamykana na kłódkę (przydała się ta ukradziona przez pomyłkę w Tajlandii…trochę jak w grach przygodowych) i czegoż więcej do szczęścia potrzeba? W miasto, a raczej na ulicę. Pierwsze wrażenie raczej takie sobie, wszystko nieco martwe, ale jest dopiero 13. W knajpach pusto, trochę młodzieży kręci się po mieście. Poszedłem za znakami, które głosiły, że za 500 metrów jest wspaniała jaskinia, gdzie można popływać. Szybko skończyły się zabudowania, a zaczęły pola. Znaki za chwilę zaczęły pokazywać dość dziwne dystanse (po 400 chyba powinno być 300, a nie 600?), ale nie przeszkadzało mi to, było przepięknie. Pola, nikogo w zasięgu wzroku, za to góry, błogosławiona cisza. Kozy, byki, krowy. Robactwo ucieka na dźwięk kroków, znaki co jakiś czas pomagają wierzyć, że idzie się w

dobrą stronę. Po dobrych dziesięciu minutach spaceru po czymś, co wyglądało jak rolnicza Azja, o której się marzy, dobiegły mnie dźwięki radia. Podążyłem za nimi, chociaż chwilami bałem się, że wyskoczy wkurwiony rolnik i ostrzela mnie albo czym innym przypierdoli – na szlak turystyczny ani często uczęszczaną drogę to nie wyglądało. Dźwięki dobiegały z bambusowej platformy, gdzie siedziało trzech panów. Ogłosili się dyspozytorami jaskini, za wstęp życzyli sobie dziesięć tysięcy, nawet jakiś bilet dostałem. Idę w stronę jaskini, a tu jeden z nich rusza za mną. Myślę sobie „no to pięknie, jak mi tu dadzą w łeb to nawet BONGO (Biuro Opieki Nad Grobami Obcokrajowców – jak zginiesz za granicą to działają) nie pomoże, skończę jako nawóz do grządek w środkowym Laosie. Szedł i szedł za mną, aż w końcu ujawnił się, że jest tam w celu pokazania mi jaskini. Zaczął fantastycznie, wskazuje jaskinię, mówi coś, ja nie rozumiem, mówi w inny sposób, przykro mi, nadal nie rozumiem laotańskiego. W końcu doszło do tego, że zaczął machać rękami i krzyczeć BATMAN, BATMAN. Od razu trzeba tak było, natychmiast pojąłem, że w jaskini żyją nietoperze. Miał latarkę, po angielsku znał może pięć słów, ale starał się. Jaskinia cudo, wspinaczka, przedzieranie się, po chwili byłem kompletnie zagubiony. Gdyby zgasił światło i mi przypierdolił to nigdy by mnie nie znaleźli, przyznam, że miałem ciężkie schizy. On jednak pokazał formy naskalne, oczywiście wszystko co sterczało kojarzyło mu się przyrodzeniem i niesamowicie bawiło. Jaskinie ogromne, w środku jednej nagle dno zaczęło mówić, po czym wyłoniły się z niego dzieci i małoletni mnich buddyjski. Dla mnie droga pionowa w dół, nie odważyłbym się tam zejść, a dzieci na boso, bez problemu, ze śmiechem na twarzy. Jedna z nich, zdecydowanie poniżej osiemnastu, zalotnie pokazała mi kawałek stanika i się uśmiechnęła. Ja się załamałem, bo nie sądziłem, że zapałała do mnie wielka miłością od pierwszego wejrzenia, a raczej miała pewien pomysł na poprawienie swej sytuacji materialnej. W drodze powrotnej pan oferował mi trawę i był bardzo smutny, że nie chcę kupić. Potem całą ekipą namawiali, żeby z nimi posiedzieć i popić sobie piwo, ale raczej trudno byłoby znaleźć wspólny język, więc podziękowałem i wróciłem przez pola do tak zwanego centrum. Przy okazji obiadu wychujali mnie na 2000 ( jeżeli danie w karcie zwie się „ryż z warzywami” to przecież oczywiste, że doliczą osobno za ryż). Obserwacja pozwoliła zdiagnozować nową jednostkę chorobową, której epidemia opadła odwiedzających Vang Vieng: jakieś 80% młodzieży płci męskiej nie może nosić koszulek. Chodzą bez nich, chociaż naprawdę nie trudno się dowiedzieć, że ogólnie dla Azjatów to nie jest szczyt dobrych manier. Zresztą i u nas mało kto popada w ekstazę, gdy spotka w środku miasta turystę w samych kąpielówkach. Powoli zaczęła też zjeżdżać młodzież, większość w ciężkim stanie, wszyscy wrzaskliwi. Podpada do mnie jakiś Duńczyk, pokazuje zdjęcia i krzyczy, że najlepsza impreza na świecie. Dobra, przyjmuję do wiadomości, jak was widzę to jestem więcej niż pewien, że mamy taką samą wizję udanej imprezy. Również to, że próbujesz ściągnąć z roweru lokalną to świetny pomysł. Pozbierali się i dawaj na inną imprezę, też

oczywiście najlepszą na świecie. Ludzi z jointami nie brak, jakiś lokals chciał mi w sklepie sprzedać. Z cenami trzeba uważać, walczyć i liczyć, bo kombinują na całego. Zapewne z niezłymi rezultatami, bo nawet na trzeźwo większość ludzi zachodu wychodzi z założenia, że nie ma co liczyć, bo jest tanio. Efekt taki, że gdy zagadałem chłopca, że chyba mi troszkę za dużo liczy to się niesamowicie zdziwił, najpierw kombinował, ale mój przenikliwy wzrok sprawił, że w końcu znaleźliśmy wspólne rozwiązanie problemu. Łażenie po centrum miasta przynosiło rozczarowanie za rozczarowaniem. Wszędzie były wypisane imprezy, pokazy, promocje i zniżki, tylko brakowało ludzi. Tak wiele osób pootwierało knajpy, że nie starcza turystów, dość kuriozalny widok. Same lokale też takie sobie, legendarne stały się za sprawą emitowania całych sezonów Friends. Podczas mej bytności hitem był Family Guy, ale można było bez problemu znaleźć Simpsonów, Weeds, Friends czy inne dzieła. Łaziłem bez celu i w końcu wróciłem do swego hotelu. Siedział tam starszy Francuz i gadał z panem z recepcji. Początkowo widziałem, że recepcjonista średnio mi ufa, ale gdy zobaczył, że jestem trzeźwy, nie wybieram się na wspaniałą imprezę na wyspie i gdy podzieliłem się kilkoma refleksjami na temat Laosu to zdobyłem punkty i zaczęliśmy rozmawiać. W młodości był mnichem, czyli standard, właściwie jedyna możliwa ścieżka edukacji i dzisiaj – idziesz na kilka lat do klasztoru, koło 18tki-19tki zdajesz coś na kształt matury i albo w świat, albo full time mnich buddyjski. Panie mają trudniej, chociaż jego proces edukacji doprowadził go do stanowiska recepcjonisty. Po angielsku wymiatał tak, że spokojnie mógłby tłumaczyć konferencje międzynarodowe głów państw. Do tego znał tajski (podobno podobny do laotańskiego, dla mnie niestety wszystkie są podobne) i, z czego był najbardziej dumny, pali, czyli język Buddy. Polecał nam naukę pali, że nie ma większej przyjemności jak poznawać nauki Buddy poprzez jego słowa. Ubolewał, że jest tylko na siódmym stopniu wtajemniczenia (z jedenastu w tym systemie jego), ale podobno im dalej tym trudniej i wielu osobom życia nie starcza na dojście do proficiency z pali. Siedziałem tam i nie mogłem uwierzyć, ani nic z tego wszystkiego zrozumieć, jakim cudem hotelarz wymiata w takiej ilości języków, podczas gdy sto metrów dalej jego rodacy mają kłopoty z liczeniem do dziesięciu. Głębia refleksji niesamowita, za główny problem Laosu uważał telewizję. Nie ma narodowej i wszystko co oglądają pochodzi z Tajlandii. Oczywiście są to produkcje na poziomie Bergmana i Felliniego, dlatego cały naród, gdzie tylko mógł, postawił satelity, telewizory i napieprza od rana do nocy tajskie telenowele. Trwa od całkiem niedawna, ale efekty podobno już są i młodzież miesza tajski z laotańskim, w jego pesymistycznej wizji za kilkanaście lat język praktycznie wymrze. Zresztą z tym też nie jest różowo, bo w Laos jest 65 mniejszości, wyodrębnić można co najmniej trzy języki. Podniosłem problematykę chujania i darcia kasy z turystów, opowiedział jak to będąc mnichem przyjechał do Vientiane i wziął taksówkę. Jechał w cholerę długo, zapłacił jak za woły, by potem odkryć, że kierowca przewiózł go trzy razy dłużej niż

było trzeba. Innym razem chciał kupić bilet w autobusie, prowadzący powiedział, że ma kupić na całą trasę. On, że przecież to jest mniej więcej połowa drogi i że dlaczego. Ten na to, że jak nie kupi to on zna ludzi i mu załatwi, że nie będzie mógł w ogóle jeździć autobusami. Po Tajlandii, gdzie mnich jest święty, nie płaci za przejazdy, dostaje najlepsze miejsca, a wszyscy traktują go z wielkim szacunkiem to mi się pod czaszką nie mieściło. Znam język i jestem stąd, a i tak wiele razy miałem takie problemy, więc nie wyobrażam sobie co musicie przeżywać wy, bez znajomości języka i tak bardzo się wyróżniający z tłumu. Pewnie połowy oszustw nawet nie zauważacie. Potem zapytał ile za co płacimy, rzeczywiście okazało się, że zazwyczaj walą nam ze 20% więcej. Przeżyłem dramat, gdy wpadła ekipa pijanych Duńczyków. Znaczy, że byli pijani to miałem w dupie, ale byli hałaśliwi i dosiedli się do nas. Jeden z nich mówił trochę po polsku, rodzina sobie kupiła dom na emeryturę na Mazurach, więc przeżyłem lekkie zaskoczenie. Także z tej okazji, że myśląc o Danii nie widzisz raczej Murzyna z wielkim afro. Jego rodaczka przebiła wszystko. Po ustaleniu skąd jestem, powiedziała, że wie, że Polska to taki mały kraj koło Rosji. Oczywiście wszystko jest relatywne, ale jakoś nie widzę, żeby ktoś z Danii opowiadał mi, że Polska jest taka mała. Dobyłem więc kalendarza, otworzyłem na mapie Europy, na co ona od razu wskazała na Łotwę i poinformowała mnie, że to jest Polska. Co sobie pomyślałem to moje, ale spokojnie powiedziałem co to i wskazałem Polskę. Pyta czy jestem pewien, bo ona myśli, że jednak tam. Zastanawiałem się i w sumie nadal się zastanawiam jak można być tak zidiociałą debilką. Kompletna nieznajomość geografii to jedno, ale pytanie mnie czy jestem pewien gdzie jest mój kraj to naprawdę poziom, przy którym trudno cokolwiek powiedzieć, bo chciałoby się pierdolnąć w skretyniały pysk i patrzeć czy równo puchnie. Na szczęście jej czarnoskóry rodak wsparł moją wersję geografii, bo jeszcze by się zaczęła ze mną kłócić i przekonała, że Polska jest na Łotwie, Ukraina w Szwajcarii, a Rosja w Andorze. Obok siedzi może trzydziestoletni koleś z Laosu, który do szkoły miał zajebiście pod górkę, ale jednak udało mu się osiągnąć poziom intelektualny, o którym większość skretyniałej młodzieży zachodu nawet nie może marzyć. Na szczęście poszli sobie szybko na dyskotekę, a my mogliśmy powrócić do rozmowy na tematy nieco ciekawsze niż duński wariant geografii świata. Zapytałem o niewypały, opowiedział jak podczas nauk w Luang Prabang jego kolega znalazł bombę i postanowił zobaczyć czy wybuchnie gdy nią rzuci o ziemię. Do końca życia może teraz sobie sprawdzać do woli jak żyje się bez prawej ręki. Opowiadając to zaśmiewał się i mówił, że idioci sami się ukarzą. Mnie to mniej rozbawiło, ale

też wykrzesałem jakiś chichot i dowiedziałem się, że może nie bardzo ciężko, ale Luang Prabang też nieco zbombardowali. Temat bombardowań dość go rozkręcił, ale opowiadał w sposób typowy dla buddystów, czyli śmiejąc się w miejscach, które z naszego punktu widzenia są umiarkowanie rozrywkowe. Mniej więcej: Zrzucili pięć milionów bomb mówiliśmy, że policzyli, że po jednej na każdego mieszkańca Laosu i pół miliona więcej, żeby mieć pewność, że nas wszystkich zabiją Nie wyszło im, wcale tak wiele osób nie zabili jak na tyle bomb . Ale ja nic nie mam do Amerykanów, traktuje jak każdą inną nację, nawet chcę, żeby tu przyjeżdżali, bo zostawiają dużo pieniędzy, a to nam potrzebne, nie rozpatrywanie historii po raz kolejny. Poza tym to przecież nie ich wina, nawet ich nie było wtedy na świecie. Recepcjonista w Laosie jest w stanie zrozumieć takie coś. Szesnastoletni punk zazwyczaj też. Niestety przywódcy wielu krajów (np. takiego ze stolicą w Warszawie) nie doszli jeszcze do tego poziomu. Vang Vieng wyszło mi dość ironicznie. Miejsce, gdzie wszyscy chleją było dla mnie wybitnie trzeźwe, wiedziałem, że współrozmówca stosunek do chlania ma raczej negatywny, więc sobie odpuściłem. Po dobrych dwóch godzinach pochwalił moją ścieżkę postępowania i powiedział, że to niesamowite i bardzo rzadkie, że ktoś tu nie pije. Isn’t that ironic? W następny dzień postanowiłem rzucić się na główną atrakcję Vang Vieng, czyli tubing. Bierzesz oponę od traktora, jedziesz z panem w górę rzeki, siadasz i leniwie spływasz. Po drodze możesz zatrzymywać się w kolejnych barach. Wersja standardowa polega na wzięciu całego pakietu z centrum miasta, ale postanowiłem podejść na butach. Dobre cztery kilometry, słońce dramatyczne, ale okolice nawet ładne, więc jakoś się idzie. Znalazłem, zgodnie z sugestią z przewodnika poszedłem się napić coli w Organic Mulberry Farm Cafe (przez to, że eko, to cola kosztowała 8, a nie 5. Wszędzie było wypisane, że jedząc i pijąc u nich sprzyjam rozwojowi szkolnictwa w okolicy, także co już im się udało zdobyć, a co jeszcze muszą kupić) i nad rzekę, w miejsce, gdzie cała impreza się zaczyna. Najpierw oczywiście miejsce usłyszałem, bo muzyka waliła lepiej niż w większości naszych dyskotek. W środku stało set osób, wszyscy w strojach kąpielowych, wszyscy z piwem w dłoni, wszyscy super się bawili, wszyscy się wydzierali. Z gałęzi zwisała lina, na której huśtał się chłopiec, w końcu skoczył do rzeki i dostał wielką owację. Po kilku minutach wskoczyli do opon i spłynęli w dół rzeki. Jakieś trzydzieści metrów, bo tam była kolejna knajpa, z taką samą muzyką, parkietem i piwem. Ponieważ już mi się jeden zachwycał, że caaaaała droga jest pełna knajp, to domyślałem się jak to dalej wygląda. Recepcjonista mówił, że w zeszłym roku zabiło się pięć osób, dwóch jeszcze nie wyłowili. Po tym co zobaczyłem to dziwiłem się, że tylko pięć, spokojnie tyle mogło się zabić kiedy tam stałem. Podziękowałem, wróciłem sobie i nabyłem bilet na dzień następny do Vientiane.

Kusiła opcja kajakowania, ale dość drogo wychodzi. Z atrakcji miasta została mi jaskinia. Tu się można nieco poirytować, bo żeby do niej wejść należy zapłacić 2000 za przejście przez teren hotelu. Potem 15000 za bilet wstępu. Jestem w Laosie, kraju, w którym ludzie ryzykują życiem dla 2000 kipów, a wstęp do najdurniejszej atrakcji turystycznej kosztuje fortunę. Rozumem nie ogarniesz. Sama jaskinia jest kiepska, wyfroterowana, z położonymi PŁYTKAMI i kiczowatym oświetleniem. Widok sprzed wejścia jest niezły, zasiadłem tam z panem bileterem, poczęstowałem go petem w zamian za ogień i siedzieliśmy w kapliczce buddyjskiej paląc sobie, nic nie mówiąc i podziwiając panoramę. O 16 powiedział, że kończymy i wróciłem, po drodze szczerze odpowiadając na pytanie dwóch Niemek czy warto tam wchodzić (nie warto). One w zamian powiedziały, żeby sobie odpuścić Savannakhet. Nie miałem żywcem nic do roboty. Odebrałem pranie (5000 za kilo, tylko nie wpadłem na to, żeby wyjaśnić pani, że czarne rzeczy na takim słońcu powinno się suszyć wywracając na lewą stronę) i snułem się od jednego końca miasta do drugiego, mijając lokale, gdzie nadawano tak fascynujące dzieła jak Defiance, Taken i Slumdog Millionaire. Recepcjonista był cały szczęśliwy, bo przyszedł pocztą nowy numer jakiegoś czasopisma dla buddystów, a w nim rozbudowany artykuł o tym, że człowiek to nic fajnego z punktu widzenia ciała. Że ludzie się zachwycają, że ktoś niby taki śliczny i piękny, a przecież jakie to ma znaczenie skoro w środku ma takie organy jak jelita czy żołądek, które wyglądają tak sobie. Na dowód tego zamieszczono dość poważną ilość zdjęć różnych wnętrzności, umierał ze śmiechu, bo pokazywał to każdemu i większość robiła „ojezusmaria”. Mnie tam byle kiszka stolcowa nie wzruszy, jest nawet taki kanadyjski reżyser, którego cielesność również dość interesuje. Z nudów poszedłem jeść. Gdy czekałem na pizzę to wpadła grupa młodzieży, jeden z nich oczywiście widział jak wpadłem do Mekongu i opowiedział to chyba trzy razy, po czym zapytał mnie czy to happy pizza. Mówię, że nie, a ten dlaczegóż to nie, że przecież grzech jeść zwykłą. Zawołał panią i poprosił ją o Special Menu. Dostaliśmy i tak sobie patrzę, że wszystko happy, czyli z trawą, a mnie to średnio bawi. Ale jest też kilka dań O. Pytam co za O, a ten, że jak to, przecież opium. Hmmm…tego nie znam, w końcu podróże kształcą. Patrzę, zastanawiam się. Jest opcja do palenia (50), ale bałem się, że nie będę tego umiał dobrze wypalić. Jest też O coffee, wypić chyba dam radę. Ile? 80. Dużo. Ale cholera, raz się żyje, biorę. Oni też pozamawiali różne cuda. Śmiać mi się chciało, bo szefowa lokalu miała przynajmniej siedemdziesiąt lat. Najstarszy dealer w moim życiu. Oni dostali szybko, ja musiałem trochę poczekać, a przyznam, że odkąd zdecydowałem się to chciałem JUŻ, TU, TERAZ! W końcu podali, trochę kawy jest, łyka upiłem i prawie umarłem. Czegoś tak obrzydliwego nie piłem chyba nigdy, przegorzki syf ziołowy. Od lat niczego nie posłodziłem, ale natychmiast nawrzucałem cukru i nieco pomogło, ale dobre to na pewno nie było. Wypiłem, uznałem, że

nie chcę mieć nic wspólnego z młodzieżą, pożegnałem się i wróciłem do hostelu. Przez dobre 50 minut wszystko w normie. Siedziałem i korzystałem sobie z wifi, powoli godziłem się z tym, że mnie oszukali, po czym zaczęło robić się fajniej. Słuchałem jednego utworu w kółko i ogólnie było mi z tym fantastycznie. Pełna jedność ze światem, pełen spokój, absolutny brak problemów, przecudowne uczucie w żołądku, wyostrzony smak. Poszedłem do sklepu po coś do picia i jak nie lubię dzieci to nie mogłem nadziwić się jaka fajna dziewczynka chwyciła mnie za nogę i nie chce puścić. Gdy rodzic zapytał co chcę, to odpowiedź wcale nie była taka prosta. Sklep był dwadzieścia metrów od hotelu, ale droga powrotna zajęła bardzo długo i byłem niemal pewien, że się zgubiłem. Usiadłem sobie przy recepcji, słuchawki i papieros za papierosem. Przerwa na rozmowę z Chińczykami, miałem taki słowotok, że zagadałem wszystkich. To akurat dość szybko mi przeszło. Koło północy skończyły mi się papierosy, sklep zamknięty, co robić? Ulicą szedł pan ze straganem, podbiegłem zapytać czy nie sprzedaje może papierosów. Nie sprzedawał, ale zaoferował, że odsprzeda mi swoje, jakieś ¾ paczki za cenę nowej. Wchodzę w to. Najsmutniejsze były momenty, gdy ktoś chciał ze mną porozmawiać, absolutnie mnie to wściekało i próbowałem każdego spławić. Problem pojawił się koło 1 w nocy, miałem wrażenie, że nadal dość mocno mnie trzyma i za nic nie zejdzie, więc zwiększyłem tempo popijania whisky z mirindą, a gdy nie widziałem efektów to włączyłem do zabawy jeszcze piwo. Wiele nie pomogło, dopiero po 3 udało się pójść spać. Poranek był taki średnio zły, średnio dobry. Pewnie bardziej przez whisky niż opium, ale wiem jakiego kaca mam po whisky, wiem jak się czułem i obstawiam, że bez whisky też by pięknie nie było. Nie mogłem nic znaleźć, odkryłem, że paranoicznie pochowałem swoje rzeczy w szafce, pod poduszką, za łóżkiem. Najbardziej mnie rozbawiło, gdy przyszedł do mnie jakiś chłopiec i dziękował wylewnie, że odprowadziłem jego koleżankę do pokoju, bo ona sama nie była w stanie wejść. Nie przypominam sobie. Tradycyjna bagietka, a koło 11 wyruszyłem na dworzec. Taksiarze rzucali ceny średnio atrakcyjne, trochę spaceru mnie nie zabije. Na dworcu byłem oczywiście ustawowe trzydzieści minut wcześniej, co zaowocowało przynajmniej tym, że sobie uzupełniłem zapasy wody mineralnej – jakimś cudem stała wielka butla i każdy mógł sobie ile tylko chciał. Nagle dobiegły mnie słowa: O, Nine Inch Nails, świetna koszulka, świetny zespół, a ty wyglądasz jak sam Reznor. PAŹDZIERNIK 2009 FanaTORIsm 12 Październik 2009 juriusz 5 komentarzy Jeżeli ktoś nie wielbi Tori Amos, to chyba spokojnie sobie może darować. I. Życiorys autora

Gdy 19 czerwca 2007 tłukłem się pociągiem zobaczyć Tori Amos, to nie sądziłem, że jest to jeden z dni życia. Jechałem sam, myśli miałem dalekie od radosnych, entuzjazm koncertowy na wartościach ujemnych. Nastawiony byłem raczej sceptycznie, ale w 140 minut zmieniłem zdanie. Od lat (dwóch właściwie) mówię, że nikt nigdy nie kupił mnie tak koncertem jak ona. Przysięgam, to co zobaczyłem i usłyszałem wywołało we mnie dziki zachwyt, podziw i porywy najszczerszej miłości. Efekty niemal natychmiastowe. Rzuciłem się zgłębiać monolit noszący imię Tori, nazwisko Amos i do dzisiaj klęczę przed nim. Studyjne oczywiście za mną, ale ilość bonusów, odpadów z płyt, wersji koncertowych i coverów sprawia, że zebrane dzieła Lenina to nowela przy dorobku Myry Ellen Amos. Poza aspektem ilościowym jest też jakościowy. To, co Tori tworzyła od 1992 do 1999 to czasy królowej Midas. Opus magnum to dla mnie From the choirgirl hotel, od Spark po Pandora’s Aquarium. Niewiele w tyle pozostaje Under the Pink, już dalej Little Earthquakes i To Venus and Back. Jeszcze Scarlet’s Walk ma przebłyski, ale już tego mniej. Beekeeper to nadzieja na powrót do czasów wielkości, ale American Doll Posse jasno pokazało, że nie bardzo. Sytuację wyklarowało Abnormally Attracted to Sin. Nie jest źle, ale nie ma powodów do mruczenia. Pozostaje aspekt osobisty. Koleje życia sprawiły, że czasy poznawania twórczości rudej córy Północnej Karoliny przypadły mi na średnio ekstatyczne momenty egzystencji. Gdyby wynaleźli skalę depresji, to ten czas mego życia osiągnąłby na niej dość wysokie (lub też niskie, zależy jak patrzeć) rejestry. Oczywiście całe każde życie ma takie rejestry, ale wtedy naprawdę zamykałem skalę i nieciekawie patrzyłem, co jest poza nią. Złożyło się, nieco paradoksalnie, że miałem przy duszy o kilka złotych więcej niż zazwyczaj. W efekcie everything Tori kupowałem oryginalne, nawet single i inne cuda. Najwspanialszą zdobyczą czasów jest The Piano Collection, box pięciu płyt w pudełku stylizowanym na kawałek klawiatury pianina. Zawartość muzyczna nie jest wielka (z tych pięciu płyt można spokojnie wywalić zawartość dwóch), ale wydanie tak. Wracając do aspektów duchowych: przez jakiś czas gdy zalegiwałem gdzieś zalany w belę winem i łzami to jakoś zawsze miałem ją w podkładzie. Nie wiem dlaczego, bo wybitnie radosny jej dorobek nie jest, ale mi jakoś wracało wiarę, że w życiu mogą trafić się ładne rzeczy. II. Aspekt koncertowy. Analizując setlisty, trochę można było odgadnąć co zagra, ale większości nie. Latało mi od „jaki piękny koncert, wszystko jest!” do „oj, słaby set”. Z tego powodu na kilka dni przed koncertem nerwicę miałem przednią, ale i tak budowałem się, że czego nie zagra, to będzie Tori. Koncert wliczył się do projektu, który postanowiłem nazwać „tydzień życia”. Po pierwsze wymyśliłem sobie, że jedziemy wcześnie, bo może uda się ją dopaść podczas meet&greet. Tym razem jechałem z matką i Noth, a humor miałem jeden z lepszych, więc diametralna zmiana wobec roku 2007. Do tego wiedziałem kogo zobaczę, co dodatkowo podnosiło radość z życia. Droga przez Zabrze poszła całkiem dobrze i chwilę po 16 zaparkowałem koło Domu Pieśni i Tańca. Trochę śmiesznie, trochę strasznie, ale wyglądało to lepiej niż się spodziewałem. Po kilku minutach kluczenia trafiłem na tłumik ludzi. Patrzę co oni, a tu za barierką stoi Tori, daje autografy i pozwala sobie robić zdjęcia ze sobą. Jak stałem, tak umarłem. Ustawiliśmy się w kolejce, a ja przeklinałem się za to, że nie wziąłem aparatu. Nie wierzyłem, że się uda, byłem pewien, że zaraz sobie pójdzie. Niewiele się pomyliłem, byliśmy jednymi z ostatnich ludzi, których zgodziła się przyjąć. Do wyboru autograf lub zdjęcie. Zbliżając się dostałem niemal drgawek, ręce mi się trzęsły, a głos łamał. W końcu telefon dałem matce, a sam z biletem rzuciłem się do Tori. - Hi, how are you? – zapytała jak pytała każdego - Fine, thanks – rzuciłem automatem. Coś tam kleciłem w głowie, ale wiele z tego nie wyszło. Jakoś przy podpisywaniu biletu pozwoliłem sobie podejść do niej bliżej i tak jakoś niby mnie jedną ręką udała, że obejmuje, klepie po ramieniu, czy co. Zacząłem mówić, że to dla mnie wielki zaszczyt i jeden z najlepszych momentów mego życia, ale wyszły brednie, bo łzy poleciały mi po twarzy, głos się załamał, a ona skończyła podpisywać, więc ogon pod siebie i odszedłem. Chwilę potem oddaliła się całkowicie. Ojebały ze szczęścia paliłem sobie i próbowałem zobaczyć jak to zdjęcie wyszło. Oczywiście, telefon się zawiesił, więc w ciężkiej panice czekałem, aż się

odwiesi. Udało się, zobaczyłem i rozesłałem wspaniałe wieści najbliższym. Tętno do normy wracało mi następne dwa dni. Kroki skierowaliśmy dość przyziemnie, do łazienki. Leję w ten pisuar i nagle słyszę, że zaczynają soundcheck, grają Caught a Lite Sneeze. Wywołałem pozostałe, stoimy przy drzwiach do sracza i słuchamy. Niestety, po chwili ochroniarz nas wyrzucił. Kawiarnia, ale bardzo słabo słychać. Przed wejściem za to rewelacyjnie, po Sneeze łapiemy Girl, Black Dove i Liquid Diamonds. Kończy się soundcheck, idziemy poszukać czegoś do jedzenia. Po 40 minutach poszukiwań okazuje się, że w Zabrzu łatwiej spotkać Tori niż czynną restaurację. Co jest do wygrania, to wygrywa lokal Cactus, który reklamuje się jako lokal. Taaa…na pytanie co można zjeść, otrzymujemy odpowiedź, że oferują chipsy, paluszki i orzeszki. Skończyło się na pobliskim spożywczym. Info na bilecie głosiło „wstęp od 18”. Niestety, nie głosiło, o której zacznie się koncert i czy będzie jakiś support. W necie udało znaleźć się info o supporcie, nie udało o starcie imprezy. Na wszelki wypadek weszliśmy o 18, tylko po to, żeby kolejne 90 minut snuć się po Domu Pieśni i Tańca w Zabrzu. Za 80 PLN nabyłem sobie Tori koszulkę, niestety, tak kolorystyka, jak i wzornictwo nie bardzo moje. O 19:30 na scenie pojawił się Foy Vance – łysy Irlandczyk w kapeluszu i z gitarą. Przywitał się i rozpoczął. Najciekawsze momenty jego występu to zerwanie struny, śpiewanie do gitarowego pudła, ale przede wszystkim kreatywne wykorzystanie technologii. Grał chwilę na gitarze, zapętlił to, szło sobie. Podyszał, zapętlił to i dodał do gitary. Włączył jeszcze jakieś dźwięki, dodał je i dopiero zaczął grać i śpiewać. W kilka minut otrzymał niemal całą orkiestrę. Jak na support na siłę to wypadł świetnie. Od 20 rozpoczęło się wielkie oczekiwanie. Według rozpiski wiszącej przy wejściu, jaśnie Tori miała pojawić się o 20:20. Minimalnie po 20:30 na scenę wszedł basista i perkusista, popłynął początek Give. Zaraz ona w obcisłej bieli wpłynęła na scenę, wszyscy dostali pierdolca, zgotowali jej minutową standing ovation i ponownie usiedli. Chwilę poprzeciągała się przy fortepianie, wykonała trochę dziwnych ruchów rękami i rozpoczęła występ. No cóż, Give to najlepszy utwór z ostatniego dzieła, a na żywo wypada fajnie, więc było miło, chociaż nie wiem czy konieczne jest ostentacyjne chwytanie się za krocze. Nie jestem chyba przesadnie konserwatywny, jednak tak średnio mi to pasuje, ale jeżeli musiała i sprawiło to, że czuła się lepiej, to jakoś przeżyję. Drugi utwór i wielki strach – niedawno całkiem często jako drugie zaczęło lecieć Pancake, czyli nuda nad nudami, na szczęście było to Beauty of Speed, które na żywo wypada lepiej niż z płyty. Na szczęście Tori ma cudowną właściwość i nawet średnio powalające dzieła wypadają jej na żywo przynajmniej znośnie, a bywa, że i dobrze. Ciekawe czy nie ma odruchu wymiotnego, gdy musi grać Cornflake Girl po raz setny. Pewnie ma i dlatego utwór zaczął lecieć zaraz na początku. Fajnie, jedziemy dalej i pierwsza większa perłaniespodzianka tego wieczoru, Little Earthquakes, ślicznie. Juarez na przejście i drugi wielki moment, Black Dove (January). Kto też wymyślił, że na jej koncertach trzeba siedzieć? Wybitnie niestosowne podczas tego utworu! Dalej, Girl, świetnie, świetnie, świetnie! Starling to opad formy, ale zaraz wielki powrót i TAKE TO THE SKY. Zapomniałem sobie, że to istnieje. Na początku trudno było się połapać, czy mamy klaskać, czy lepiej nie, ale ponieważ waliła w fortepian, to uznaliśmy, że mamy. Wersja nie wiem ilu minutowa, ze wstawką krzyczaną (wake the fuck up jeżeli dobrze pomnę), myślałem, że to coś innego gra, ale nie, zaraz wróciła do Take to the Sky, znowu większość zebranych powstała z miejsc i żywiołowo wspierała brawami i okrzykami. Potem nieco siadło. Liquid Diamonds jeszcze ok, ale potem Carbon, całkiem nieźle zagrane, to już słabiej. Następnie Lizard Lounge i gdzie są te wszystkie fajne kawałki? Na pewno nie znalazły się w kolejnej Ophelii (poprzedzoną jakąś improwizacją, albo czymś czego nie znam). Na szczęście potem zagrała Mother i powróciliśmy do światowego standardu koncertu. Powrócił też zespół i niemal dramat, Purple People mnie nudzi, a The Power of Orange Knickers to jeden z najstraszniejszych utworów w Tori katalogu. Niekochany przesadnie przeze mnie Fast Horse z dzieła ostatniego wydał się przy tym cudownym ożywieniem. Inna sprawa, że na żywo gra to wspaniale, z taką pasją, jakby odgrywała najważniejszy kawałek życia.

Potem nastąpił stage rush, czyli wszyscy z miejsc i pod scenę na Precious Things. Prawie ręce połamałem tłucząc rytm do tego. Z minusów, Tori była cholernie głęboko osadzona i nawet będąc przy scenie miało się do niej dobre kilka metrów. Nietrudno pojąć dlaczego gra to na każdym koncercie, cudownie jej wychodzi, a moment NINE INCH NAILS…nie wiem czy koniecznie chce, żeby jej to krzyczeć spod sceny, ale huknęło potężnie, nie tylko z mych ust. Potem nówka, Strong Black Vine. No i na żywo to jest absolutna rewelacja, dłuższe chyba ze dwa razy, ze wspaniałą, rozbudowaną końcówką. Wyglądało na to, że świetnie się bawi wisząc między dwoma instrumentami, kolebiąc, grając i śpiewając. Pomachała, zbiegła i czekałem co dalej. Szanse szły na Raspberry Swirl lub Caught a Lite Sneeze. Potężnie narąbane wejście sprawiło, że było jasne, Raspberry Swirl. No i niestety, jak z płyty to jest cudowne, to na żywo nie wychodzi – za dużo dźwięku, absolutnie zagłusza wokal chwilami, gdzieś się gubi ten fajny rytm, niestety, może nie porażka, ale na pewno nie sukces. Za to pożegnalne Big Wheel to wielki tryumf. Z taaaakim wykopem grane, na dzień dobry zasugerowała wszystkim udawanie bociana klaskaniem (kto nie widział, ten nie pojmie). Gra to, miota się na krzesełku, śmieje, pokłada po klawiaturze, tak się zapędziła, że pomyliła wersy, potem nawet w liczeniu. Z tej drugiej pomyłki to aż ataku śmiechu dostała, wyglądała jak jakaś obłąkana jednostka, po którą zaraz przyjdą z kaftanem. Skandowane na potęgę M-I-L-F, DON’T YOU FORGET dołożyło się do obrazu szczęścia, który uzupełniła podbiegając do zebranych i ściskając nam dłonie. Wychodziłem niemal na kolanach. Lepiej niż sobie mogłem wymarzyć. Do tego cały czas wielka, piękna wizja: jutro ciąg dalszy programu. Sobota, Wawa. Niestety, meet & greet tym razem się nie udało. Jak się potem dowiedziałem, było o 13. Co więcej, podobno można podejść do Mindy (ochroniarki Tori) i prosić o upgrade biletu – za ewentualną różnicę w cenie zamieni miejsce na lepsze, jeżeli takowe jest dostępne. Pierwszeństwo mają obywatele kraju koncertu, ale i tak w pierwszym rzędzie siedzieli obcokrajowcy. Nauczony doświadczeniem, podzieliłem się nim i do Kongresowej wchodziliśmy po 19. I jak dzień wcześniej, 19:30 Foy Vance, tym raze z zespołem Tori. Ponieważ to ostatni koncert europejskiej części tournée, to zostali przydzieleni mu do towarzystwa. Nie zerwał struny, nie tworzył muzyki na żywo, ale całkiem znośnie. Oczekiwanie, 20:30 i Give. Tym razem inny strój, ciemniejszy, oczywiście obcisły (a czy kiedyś był inny?). Znowu to łapanie się za krocze, aż trochę zacząłem się bać, czy nie będę miał deconstructing Tori, czyli znajdź kilka różnic i czy robi dokładnie to samo. Już drugi utwór sprawił, że miałem worshipping Tori, bo to było Hotel, jeden z moich najulubieńszych, najwspanialszych, najśliczniejszych i co tam jeszcze. A dopiero zaczynamy… Cornflake Girl, ok, co teraz? Opowiedziała o tym, że to ostatni koncert w Europie i że po raz ostatni gra z tymi cudownymi ludźmi, więc jest jej w jakimś sensie smutno. Icicle, dobrze, zaraz Concertina, jeszcze lepiej! Flavor? No nie, ale Space Dog, zagrany z cudownym przyjebaniem. Zaraz potem kolejne Tori marzenie, Spark, super zmienione pianino w wolniejszej części, przyrąbanie takie, że to płytowe jest niczym wobec tego. Welcome to England na żywo na szczęście wypada o wiele lepiej niż z płyty (gdyby wypadało gorzej, to chyba trzeba by było się powiesić), chociaż po Spark to spaaaadek nastroju o trzy piętra. Girl, fajnie, mimo że powtórka z dnia wcześniej. Bells for her, ślicznie, dalej, dalej, dalej. Ech, zespół schodzi, Lizard Lounge, pewnie znowu wszystko siądzie. No i tak, coś o chodzeniu na Graveyard, nawet niezłe, ale siadamy, pewnie jaki Pancake zaraz. Gdyby mnie ktoś pytał o dziesiątkę ulubionych, to pewnie bym podał wśród nich Upside Down. Gdyby mnie ktoś pytał co chcę, żeby zagrała, to bym nie podał, bo by mi nie przyszło do głowy. A tu nagle UPSIDE DOWN. Cudownieee! A potem przeplatanka: średnie Gold Dust, super Hey Jupiter, powrót na ziemię Jamaica Inn. A potem już tylko lepiej. Najpierw Talula, wygrana tak, że bałem się, że coś sobie rozwali w tym fortepianie. Jeszcze się nie skończyło i stage rush. Precious Things, powtórka, ale jaka powtórka, NINE INCH NAILS ponownie. Strong Black Vine chyba słabiej niż w piątek. Schodzi, obcokrajowcy dobyli łańcuszka serduszek na sznurku i rozciągnęli go wzdłuż sceny. Wróciła, zobaczyła to i zachwyciła się. Raspberry Swirl, którego chyba i tak było

nieco więcej słychać niż w Zabrzu. Aha, to Big Wheel i się żegnamy? A nie, czyżby postanowiła skończyć Tear in Your Hand? No niezłe, ale przydałoby się przyjebanie na koniec, a temu daleko do przyjebania. Zeszła, ale nie ma świateł, wszyscy krzyczą, to jeszcze może ten Big Wheel? Jebut, jebut, jebut i Irlandczyk przede mną krzyczy: she’s gonna make it, she’s gonna make it! Ale co, nic się tak nie zaczyna chyba? Zaczyna, ale zrozumiałem, gdy zaśpiewała pierwszą linijkę. BLISS. JEZUSMARIAJAPIERDOLĘ. Nie marzyłem o tym, pogo na Tori niemal, Bliss mają wszyscy, ona chyba też całkiem niezły, bo nie pozwala nawet przebrzmieć końcówce i już robi pelikana i Big Wheel. O ile dzień wcześniej mogła sprawiać wrażenie obłąkanej, o tyle tu już beyond psychiatric help. Tarzała się po fotelu, śmiała, miny wariatki, biła łapami po głowie, jedną gramy, drugą sobie machamy wokół czółka, a teraz nogi wyżej niż głowa i trzymamy rytm, akrobatyka pełna. I oczywiście, M-I-L-F, Don’t you forget! Na koniec wyrzucono w jej stronę trochę serduszek, jednak tym razem zbiegła bez żegnania się. Inna sprawa, że tłum pod sceną był taki, że chyba by jej wyrwali rękę. Podsumowania, refleksje, dygresje, komentarze? Mógłbym napisać, że nie jestem zaskoczony, bo od 2007 wiem, że koncertowo zabija, zamiata i jest w absolutnej czołówce światowej. Ale i tak jestem zaskoczony, zachwycony i rzucony na kolana. Dwa koncerty, niemal całkiem różne setlisty, oba zagrane z taką pasją i zaangażowaniem, jakby coś wielkiego od tego zależało, a to przecież dwa z bardzo wielu w długiej karierze. Co chwilę wymachy nogami, obcasami, włosami (nawet mikrofon głową ustawiała), miny, uśmiechy, wspaniała mimika. Nawet momenty mniej porywające były całkiem w porządku, a gdy już szło w cuda, to nie mam słów w jak wspaniałe cuda. Mój podziw i uwielbienie wyszły poza niemal wszystkie możliwe skale. Żadnego wpieprzania na siłę nowych utworów, tylko granie tego, co się lubi, zabawa własnymi piosenkami, sobą i instrumentem. Pełen kontakt z publiką i absolutna perfekcja w każdej sekundzie występu. Tak naprawdę, to wyglądało, że ze wszystkich zebranych najlepszą zabawę ma Tori Amos. Próbowałem trochę pamiątkowo nagrać, ale połączenie żałosny aparat+żałosny kamerzysta+niestabilne ręce, spowodowało, że efekty dalekie są od cudów. Wrzucę, bo coś tam można usłyszeć. Na razie Hotel, a gdy będę miał chwilę, to dojdzie reszta. http://www.youtube.com/watch?v=N5wqpOWeMfM&feature=player_profilepage i Precious Things: http://www.youtube.com/watch?v=U1760q1NQnc&feature=player_embedded# No i oczywiście: http://img35.imageshack.us/img35/7581/zdjcie0030z.jpg Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 17

Happy Together 6 Październik 2009 juriusz 3 komentarzy

Jak byłem łaskaw wspomnieć, atrakcji w Pakse nie stwierdziliśmy i byłbym bardzo zdziwiony, gdyby komuś udało się znaleźć tam coś interesującego, ale obawiam się, że chyba nawet najwięksi entuzjaści Laosu nie podołają. Większość (nie „wszyscy”, bo „wszyscy”, to co najwyżej muszą umrzeć) zatrzymuje się tam, żeby pojechać na wycieczkę do ruin Wat Phu Champasak. Oddalone o jakieś 50 kilometrów od miasta, wycieczki zorganizowane są w cenach pisowskich, czyli porażających, więc albo jesteśmy skazani na pana taksiarza i tanio nie będzie, albo trzeba wynająć skuter,

motor albo jeszcze coś innego. Początkowo Sven chciał, żeby każdy z nas jechał sam, bo wygodniej, ale ponieważ konkurencja w mieście ustawiła ceny na poziomie 80 tysięcy za sztukę, zdecydowaliśmy się znowu pomęczyć we dwójkę. Wyjechaliśmy skoro świt. Laos to nie jest kraj, gdzie wynalazek drogowskazu spotkał się z większym oddźwiękiem, więc trzeba nawigować na przydrożne kamienie z wypisanymi kilometrami. Wiedzieliśmy, że gdzieś koło 31-wszego kilometra musimy skręcić. Skręciliśmy, a po chwili droga z takiej sobie asfaltówki, stała się dramatyczną pyłówką, oczywiście ze wszystkimi możliwymi udogodnieniami, takimi jak dziury i koleiny. Dość szybko trafiliśmy na drewnianą strzałkę, która wskazywała na obecność Wat Thou. Może być i to, Champasak potem. W przewodniku nie było ani słowa o tym obiekcie, więc podekscytowani wizją znalezienia czegoś nieznanego, kupiliśmy bilety, wypalili z panem peta i poszli oglądać. Nie byliśmy pewni, czy kamienie, które oglądamy to pozostałości sprzed wieków, czy też dopiero co naniesione w ostatniej porze mokrej, ale udało się znaleźć ścianę, która na pewno była szalenie stara i zabytkowa. Uśmialiśmy się, podzielili refleksją, że z 500 lat temu to na pewno było super i ruszyli z powrotem. Po drodze zahaczyliśmy wioskę, w której patrzyli na nas jak na kosmitów. Nas z kolei zdziwiło, że standard jak z filmów o Wietnamie, ale boisko do siatkówki i kilka anten satelitarnych mają. Ponieważ wracaliśmy nieco inną drogą, namierzyliśmy dzieci taplające się w rowie z wodą. Nie były najmłodsze, ale nie kąpały się w strojach kąpielowych. Cieszyły się, że robimy im zdjęcia (nie bardzo było jak zapytać czy nie mają nic przeciwko) i żywiołowo chlapały i taplały się w wodzie. Po powrocie na główną drogę cofnęliśmy się kawałek i dzięki informacjom od pana biletera skręcili, tym razem dobrze. Czas mieliśmy świetny, a byli bez śniadania, więc zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji. Mnogość opcji wegetariańskich do wymyślenia, cola ciepła, ale po chwili okazało się, że to ważne skrzyżowanie, zatrzymują się tu pojazdy jadące na południe. Podjechała ciężarówka pełna ludzi. Gdyby naziści zdecydowali się na wożenie ludzi ciężarówkami, a nie pociągami, to byłoby mniej więcej to. Jeszcze koła nie stanęły, a z okolicznych bud, domów i lokali wypadły stada kobiet z towarem. Rzuciły się niczym szarańcza, niczym sępy, niczym wszystko co najgorsze i próbowały sprzedać dobra pasażerom. Jazgot niesamowity, machają swym dobytkiem, ludzie średnio skorzy do kupowania, ale wola walki sprzedających wielka. Zgłupieliśmy i zamarli, połowy asortymentu nawet nie poznawaliśmy, ale zaintrygowało nas, że próbują sprzedać tak

typową przekąskę podróżną jaką jest biała rzodkiew w wielkich pękach. Ruszyliśmy dalej, po kilkunastu kilometrach przeszkoda wodna, moja ukochana rzeka, mój śliczny Mekong. Lokalni nie są głupi, pobudowali tratwy i za odpowiednią opłatą bawią się w Charona. Tu rzeka jest naprawdę wielka, przepłynięcie trwa dobre kilkanaście minut, widok malowniczy, wysepki z krzakami dookoła. Po drugiej stronie wyjechaliśmy przez świątynię (tak prowadzi droga) i dotarli do traktu. Asfaltu brak, więc sprawa jest niezwykle bolesna dla rzyci. Po kilku kilometrach złapaliśmy gumę. Na szczęście co kilkaset metrów jest punkt naprawy opon. Oddaliśmy pojazd i zanim zdążyłem wypalić było zrobione. Nie wiem, jakim cudem to akurat idzie im szybko. Dotarliśmy w końcu do upragnionego celu podróży. Przelecieliśmy (w sensie transportowym) parking ze smutnym budynkiem i zatrzymali dopiero przy wejściu na tereny świątynne. Siedziało tam za stolikiem trzech panów. Krótka interakcja z nimi pozwoliła zrozumieć, że smutny budynek na parkingu, to muzeum i tylko tam można kupić bilety, broń Buddo od nich. Wróciliśmy, bilety są, a w środku okazuje się, że jest muzeum. OK, jak już tu jesteśmy…i skoro zatrudniają jakieś dziesięć osób obsługi. Na dzień dobry najbardziej urzekła mnie darmowa, lodowata woda. Szklanki oczywiście dla wszystkich, ale nie ruszało mnie to. O wiele smutniejszy był fakt, że wejść można było tylko bez butów. Do toalety oczywiście też! Po ścianach, dosłownie po ścianach chodziłem, wyczyny bohaterki z Mirror’s Edge są przy tym niczym. Samo muzeum jest świetne, chyba najlepsze jakie widziałem w Laosie. Podpisy po angielsku, wyczerpujące i całkiem interesujące, wiele rzeczy w stylu legenda lu(d)towa. Dobre czterdzieści minut łażenia, zakończone uzyskaniem pozwolenia na nabranie wody na dalszą drogę. Powrót do trzech panów ze stolikiem nieco zmienił nam percepcję świata i sprawił, że wszystkie znane koncepcje ekonomiczne się załamały. Pierwszy pan sprawdził czy mamy bilety. Drugi je przedarł. Trzeci sprawdził, czy mamy przedarte bilety. Pytanie jakie nasuwa się na usta jest oczywiste: CO ZA JAJA? Odpowiedź już nieco trudniejsza, ale wykombinowałem, że chodzi o to, żeby nie było bezrobocia. To nie jest wcale głupie, wiadomo, że człowiek bezrobotny jest sfrustrowany i bardziej podatny na depresje czy popadnięcie w nałogi. Wymyśla się więc takie idiotyczne etaty, panowie sobie posiedzą i pogadają, czasem na kilka sekund przerwą, żeby przerwać bilety. U nas można zaobserwować podobną tendencję jeżeli chodzi o stocznie i kopalnie. Jednak bileterzy są mniej deficytowi, związku nie założą, a potem nie spalą opon w centrum

Vientiane. Przeszliśmy do atrakcji dnia. Pierwsza świątynia stała tam już w V wieku, ale to co oglądamy to pozostałości z XI-XIII wieku. Początkowo była khmersko-hinduistyczna, ale potem przerobiono ją i jest Theravada. Fajne jest to ich podejście użytkowe: mamy świątynię to co burzyć, dostawimy nasze i będzie. Tu nawet zostawiono rzeźby hinduistyczne. Jeszcze mniej dziwi, gdy widziało się w Indiach, to jak buddyzm przenika się z hinduizmem. Trzy piętra połączone schodami. Ruiny rozciągają się na 1,4 kilometra. Kiedyś były połączone drogą z Angkor Wat. Również kiedyś były akwedukty, które dystrybuowały wodę z pobliskiego, według wierzeń świętego, źródła. Niestety, źródło albo wysycha na czas pory suchej, albo źle szukaliśmy. Cały czas kołacze się myśl, że gdy to wybudowano, to zapewne było piękniejsze niż większość rzeczy, które uważa się atrakcje europejskie. Wiele nie zostało, trochę ścian, kolumn, płaskorzeźb. Świątynia zajmowała niezły kawałek terenu, wchodzi się pod górę dobre kilka minut. Najlepszy jest widok z samego szczytu schodów, panorama okolicy przepiękna, warto zasiąść i zadumać się. Nie wiem nad czym, ale gwarantuję, że temperatura zachęca do siedzenia. Co do atrakcji obiektu: jeżeli ktoś dopiero co przyjechał z Kambodży, albo tam też się wybiera, to może sobie przeskoczyć Champasak. Wiem, że fanowstwo świątynne mam o wiele bardziej wyjebane niż większość turystów, więc jeżeli ktoś chce korzystać z moich doświadczeń to uważam, że można sobie odpuścić. Oczywiście nie jest to złe, ale kosztuje dwa dni i trochę kipów. Przy jednej z rzeźb spotkaliśmy panią z Holandii. Zaczęliśmy coś gadać i nie byłoby źle, gdyby Sven nie zapałał do niej dziką miłością. Oczywiście od razu opowiedział o tym jak bardzo gorszy go zachowanie większości turystów. Ona się zgodziła, a jej zgoda była wodą na jego młyn. Właściwie nie musiałem się odzywać, on tokował i opowiadał wszystkie okropności turystyki jakie widział. Ja mogłem dorzucić chłopców bez koszulek wychodzących ze świątyni. On niestety nie mógł pojąć, że jej poziom bulwersacji jest może głębszy niż mój, ale jednak mniejszy niż jego. Gdy doszedł do potępiania alkoholu (oczywiście patrząc oskarżycielsko na mnie) to przeżył zawód, bo wyznała, że czasem uwielbia się napierdolić do poziomu gleby. Również jego koncepcja, że każdy turysta powinien nauczyć się języka lokalnego, a nie mówić do miejscowych po angielsku, nie wzbudziła zrozumienia i furory. Tu już nie wytrzymałem i po pierwsze wyraziłem poważne wątpliwości, czy to jest w ogóle możliwe, a po drugie, że tu jest tyle dialektów, że życia nie

starczy (przypomnę: w samym Laosie lekko licząc 65, nawet jeżeli są podobne, to jednak). Gdzie tam, jechał dalej o tym, że każdy jest ambasadorem swego kraju i powinien zachowywać się jak dyplomata. Przypomniało mi się, jak polski konsul w Vancouver wjechał w wóz strażacki mając dwa i pół promila, a potem uciekł z miejsca zdarzenia. Albo wyjazd ekipy z Gdańska do Petersburga, gdzie obrazili absolutnie wszystkich, padli pijani na płycie lotniska, a kobietom sugerowali, co oni by najchętniej z nimi. Czy też cykliczne napady grypy filipińskiej, które dotykały naszego byłego prezydenta. Gdyby tak ich przysłali do Laosu, to dopiero miałby na co narzekać. Powrót do Pakse był dość ciężki, głównie przez to, że Sven uparł się imponować Holenderce. Ona nie jeździła za dobrze, więc co chwilę odwalał jakiś popis na szosie. Nie mówiła po tajsku (niespodzianka), więc gdy tylko mógł to wrzucał słowa w tym języku. Szło dostać pierdolca, najchętniej bym się wypisał z tej imprezy, ale nie było jak. Zdarzały się jednak ciekawsze momenty. Po przeprawie przez Mekong usiedliśmy na chwilę w przydrożnej knajpie. Ona rozbawiła mnie pytaniem dlaczego tutejsze dzieci nie są w szkole, tylko dorabiają zbieraniem puszek i butelek. Powiedziałem, że jest niedziela, chociaż pewnie i w inne dni tygodnia można spotkać je raczej przy butelkach, a nie zatopionych w książkach (jaki ładnie w kontekście Mekongu). A zbierają to, bo pewnie mają dużo pieniędzy i bogatych rodziców. Do tego dokłada się narodowa mentalność, nie bardzo są w stanie rozwinąć taką perspektywę, że: teraz się pouczę, za kilka lat mi się przyda i sobie zarobię. Zresztą widać to w ich działaniach, w ogóle nie myślą o tym, że może pójść jakaś opinia o miejscu. Że może lepiej być miłym, bo białe jak widzi białe to biegnie do niego i pyta np. o namiary na dobry nocleg, więc fajnie jeżeli ktoś cię poleci i zarobisz za nocowanie pięciu osób przez trzy dni. Niestety, u nich bardziej dominuje podejście: to ja go wychujam na 2000 kipów i będę miał od razu do przodu i co tam, że opowie dziesięciu osobom, żeby broń Buddo u mnie nie spali. Na drodze były wspomniane popisy, wyprzedzanie Holenderki, zatrzymywanie się za nią, robienie stu zdjęć (czytaj: mam wrażliwą i artystyczną duszę). Gdy wróciliśmy do miasta i poszli na obiad to Sven odmówił oddania motoru, ponieważ zadeklarował, że chce jeszcze pojeździć na tylnym kole przy pełnej prędkości. Nie ma chyba nic smutniejszego niż modelowy informatyk próbujący poderwać dziewczynę. Oczywiście popełniłem w życiu niemałą liczbę idiotyzmów w celu zaimponowania jakiejś pani, np. wypiłem piwo z setką wódki na raz… o jak okrutnie się porzygałem na jej oczach

w pół godziny później, ale miałem wtedy 18 lat, a i tak od tego poziomu byłem daleko. Okres godowy mu się rozwijał, zamówił coś zajebiście ostrego (wcześniej raczej nie szalał w tym temacie) i zjedli na pół. Mnie tam dziewoja ni grzała, ni ziębiła. Uwielbiam kobiety koło 30tki, które potrzebują dwóch lat, żeby podjąć decyzję o rzuceniu pracy, której nienawidzą i które za diabła nie wiedzą czego w życiu chcą, ale angażują się w każdą akcję charytatywną, bo to sprawia, że czują się potrzebne. Przyznam, że plusowała tym, że była świadoma swoich wad, no ale jakoś moje serce nie przeplotło się z jej. Gdy ten już odwalił spektakl „to ja za wszystkich zapłacę, stać mnie” (a płać se), a ona „nie ma mowy, każdy płaci za siebie”, to skoncentrowali się na potępianiu Niemca, który stolik obok łotał piwo w tempie olimpijskim. Średnio mnie to bawiło, więc poszedłem na net, a potem wróciłem do hotelu. I gdy myślałem, że już nic ciekawego z tej imprezy nie będzie, że czeka mnie kilka dni ze Svenem, z którym nawzajem mieliśmy się serdecznie dosyć, to nadeszło zbawienie. Zbawienie siedziało sobie w ogródku naszego hotelu, piło piwo i próbowało nawiązać jakiś kontakt z Niemcem, którego wcześniej duet niemiecko-holenderski potępił. Niestety, angielski krajana Goethego był wielce ograniczony, postawiony na akcencie takim, że ja więcej rozumiałem niż Bryt, a głębia przemyśleń raczej bliższa Rudawie niż Mekongowi. Dołączyłem i od razu impreza się ożywiła, a raczej chłopaczek, któremu dano Steve, zaczął na całego ze mną gadać. Pierwszy raz od dłuższego czasu czerpałem przyjemność z rozmowy. Najwspanialsze były jego zdolności aktorskie, ilekroć coś opowiadał to wcielał się we wszystkie postacie swej opowieści, podrabiał azjatyckie akcenty, podkolorowywał postacie i teksty. Szczerze wyłem ze śmiechu. Potem dołączył do nas Sven, który jednak postanowił pogodzić się z Niemcem. Chodziło o opcję: z Pakse do Si Phan Don łódką. Si Phan Don to odcinek Mekongu, zwany krainą 4000 wysp, słynący z piękna i spokoju. Rno mieliśmy tam jechać. Niestety i nie wiedzieć czemu opcja przepłynięcia Mekongiem z Pakse tamże umarła. Obecnie można tylko wynająć prywatnie łódkę i zapłacić w kurwę, albo trzeba jechać asfaltem. Niemiec wynajął już łódź, dał za nią bodajże 150 dolarów, a teraz pojawiła się opcja dołączenia do niego. Chciał 20$ od osoby, czyli z jednej strony tanio, z drugiej to niemal mój dzienny budżet był. Naprawdę trudno wykrzesać jakiś zajebisty entuzjazm wobec Mekongu, który zna się tak dobrze. Steve zaś przyjechał z Kambodży i w planach miał ciągnięcie się w górę Laosu, by potem pojechać na południe Tajlandii, wkroczyć do Malezji i być w

Kuala Lumpur na początek kwietnia. Jego rodzice wybrali sobie na emeryturę Malezję, a teraz Steve wspólnie z matką wymyślili niespodziankę dla taty: w jego urodziny matka weźmie starego niby nic do centrum, a tam „przypadkiem” spotkają syna. Jego podróż była wielka, wyjechał pociągiem z Londynu, przeciągnął całą Europę i Rosję, wjechał przez Mongolię do Chin, a potem do Wietnamu. W odróżnieniu od 90% spotkanych Brytyjczyków rozumiał co się dzieje wokół niego, cechowała go też rzadko spotykana zdolność interpretacji rzeczywistości i pełen sceptycyzm do świata zachodu. Nie ma słów na to, jak przyjemnie mi się z nim gadało. Problem polegał na tym, że on chciał jechać na północ, do Tad Lo, a ja do Si Phan Don. Pił ślicznie, piwo za piwem. Niemcy poszli spać, a my rozmawialiśmy o Azji, Europie, ludziach i języku angielskim. Skończył ekonomię i nie wiedział, że w angielskim istnieje taki present perfect czy conditionale. Opowiadałam mu więc jak wygląda nauka angielskiego dla Polaka i jakie są największe różnice w naszych językach, a jego to naprawdę interesowało. Idyllę zburzył, a raczej podbudował locals z recepcji. Popijaliśmy ostatnie piwa, a na scenę wtoczył się pijany Laotaniec. Zaczął idealnie, od wylania piwa Steve’a na Steve’a. Ten zareagował spokojnie, niemniej stanowczo. Widząc sytuację podymałem do sklepu po kolejne piwa, a jego zostawiłem w objęciach miejscowego. Przy okazji kupiłem lao-lao (no nie zmarnuje się) tylko po to, żeby odkryć, że locals sobie nie poszedł. Bredził do nas na całego. Zaczął klasycznie: Chcecie dziewczynki to załatwię. Nie, dzięki. A, to pewnie chcecie małe dziewczynki? Nie, naprawdę dzięki Aaa, wy pedały, to chłopców? Nie, nie pedały, chłopców też nie chcemy Narkotyki? Marijuana, kokaina, LSD? Trochę mi serce drgnęło na to LSD, ale Steve na szczęście był mniej łatwowierny: nie, tego też nie. Jesteśmy beznadziejni Wiemy, możemy sobie powrócić do rozmowy? We really do appreciate your efforts, but just wanna relax here. Chuja, nie pójdzie, on nam załatwi co chcemy. Nic nie chcemy.

W efekcie chwycił Steve’a za przyrodzenie i zaczął jęczeć: Ooooh, so good, so big, so hard, wanna fuck? Wanna fuck? NO! – odpowiedział stanowczo Mmmm, good cock, good fucking! Możesz mnie przestać trzymać za jaja? Mmmm, girls like it, mmm so big! Odpierdol się od mojego ptaka! Mmmm, no girls, you gay? Boy, wanna boy? Kurwa, już to raz przerabialiśmy. Nie, nie chcemy dymać, nie chcemy dziewczynki, chłopca ani pangolina. Wyjeb się sam. Po dobrych nastu minutach poszedł i obiecał wrócić z kokainą. Skoncentrowaliśmy się na lao-lao, a gdy już poza śmiechem nic nie wydobywało się z naszych ust, postanowiliśmy iść spać. Sven obudził mnie o 7 rano. Że idziemy na łódkę i płyniemy do Si Phan Don z jego rodakiem. Byłem w stanie między pijaństwem, a rzeczywistością. Miałem do wyboru trzymanie się planu i zaplanowaną podróż z Niemcami, którzy gadają po swojemu; albo trochę w złą stronę, ale za to z chłopem, z którym mam ubaw po pachy. Krótko myślałem: podziękowałem Svenowi i powiedziałem, że jadę ze Stevem do Tad Lo. Poczekałem aż pójdzie i wsunąłem Brytowi kartkę, że zdecydowałem się jechać z nim i żeby nie odjeżdżał beze mnie. O 9 już nie spałem, zjawił się Steve. Uśmiechnięty, że chcę z nim walić do Tad Lo, wioski, gdzie jedyną atrakcją jest rzeka i wodospady na niej. Wyznaczyliśmy godzinę wyjazdu, zapłacili za hotel i ruszyli w stronę dworca. Tu miałem problem: kończyły mi się kipy, karty jak wiadomo nie miałem, więc potrzebny był bank. Poniedziałek, poranek, w czym problem? W tym, że to Laos. Bank numer jeden był zamknięty. Bank numer dwa miał

strażnika, który informował, że jest przerwa, niestety nie wiadomo do kiedy. Bank numer trzy poinformował mnie, że na dziś już są zamknięci. Chuj mnie strzelił, kurwa trafiła i krew zalała. Skończyłem w hotelu, gdzie za euro dostałem żałosne 10000 kipów, czyli jakieś 10% mniej niż dostać chciałem. Wymieniłem trochę i pojechaliśmy na dworzec. Taksa w modelu siedzisz na pace, jedziemy, jakiś koleś z motoru krzyczy do nas: Where you from, where you from? ENGLAND! – skłamałem, bo wiadomo co oni o Polsce. MANCHESTER UNITED! – i wyciąga do nas rękę. Trochę zdurniali uścisnęliśmy, po czym pozdrowił nas i oddalił się. Dotarliśmy na dworzec. Autobus dopiero za dwie godziny. OK, to ja jestem głodny i chodźmy coś zjeść. W drodze musieliśmy przekonać wiele lokalnych pań, że nie chcemy kupić jedzenia, torby, owoców, kapelusza, piszczałki ani picia. Restauracja, Steve chce kawę, ja jakiekolwiek śniadanie. Mówimy obsłudze i widzimy zero reakcji. Walę do kuchni, pokazuję w przewodniku, że jestem wegetarianinem. Pani się uśmiechnęła. Wróciłem, a ten do mnie żartuje: Pewnie pomyślała: „a, jesteś wegetarianinem, chciałeś się tym podzielić, to miło z twojej strony” Po mniej więcej czterdziestu minutach dowcip ten okazał się rzeczywistością. Na szczęście córka właścicielki przyszła ze szkoły i w śladowym angielskim zapytała czy coś chcę. Po kolejnych dwudziestu minutach mogłem cieszyć się wspaniałą zupą. Rachunek nas zaskoczył, dwie kawy, zupa i 8000 kipów, jednak istnieje tani Laos. Dwie godziny jazdy, pan wysadził diabli wiedzą gdzie. Oprócz nas była jeszcze dwójka turystów, a czekał na nas taksiarz. Krótkie negocjacje i zawiózł wszystkich do Tad Lo. Droga oczywiście pylista, dość fajnie się upieprzyliśmy chociaż to tylko kilka kilometrów. Rozpoczęliśmy poszukiwanie noclegu. Oczywiście podwiózł nas do jakiegoś…hotelu…schroniska…o, rozwalającej się budy, która wynajmowała pokoje, ale kusił nas wielki, drewniany dom tuż przy rzece. Osada podzielona jest na pół dość pokaźną rzeką, zaś rozmiary sprawiają, że zawsze będziemy jej blisko. Próby wynajęcia pokoju trwały. Oczywiście nikt nie był w stanie

udzielić informacji, więc łaziliśmy dookoła domu i próbowali znaleźć recepcję. Po dwudziestu minutach zabawy rozważaliśmy wprowadzenie się, bo i tak pewnie nikt nie zauważy. W końcu znalazł się pan, krzyknął 80000 za noc od głowy, więc mu podziękowaliśmy. Znaleźliśmy sobie pokój za 20000 za noc, więc po 10 na twarz, czyli taniej niż się spodziewałem. Z atrakcji jest rzeka, więc stroje kąpielowe i dawaj. Jemu poszło gorzej, bo nie chciał zostawić rzeczy na brzegu i postanowił przenieść je na wysepkę na środku rzeki. Gdy w mniej więcej połowie drogi się wypieprzył i wszystko zamoczył, postanowiłem zaryzykować zostawienie rzeczy na brzegu, wszystko przywiązałem do jakiejś metalowej rury. Woda to było błogosławieństwo, cholerny upał i pył z drogi zszedł z nas w sekundę. Stado lokalnych dzieci pluskało się z nami, białych trochę też się trafiło, ale bez przesady i byli daleko. Największe zdziwienie, że prąd rzeki dość mocny, do tego stopnia, że idzie upaść i zostać poniesionym. A potem z uśmiechem na ustach „ale fajnie, zjeżdżalnia niemal” i, z moim szczęściem, pierdolnąć się boleśnie kolanem o kamień. Jeszcze tylko odkryć, że zaraz tu jest dość wysoki wodospad i jak z niego spadnę to znacząco może to skrócić nie tylko wycieczkę, a egzystencję w ogóle. Ledwo byłem w stanie płynąć pod prąd, na szczęście dzieci wciągnęły mnie na kamień. Laotańskie dzieci są jak Czerwone i Zielone Berety w jednym, potrafią chyba wszystko, a przynajmniej mała, niepozorna dziewczynka radziła sobie z pływaniem lepiej niż ja. Gdy już pozabawialiśmy się w chaotyczne czołganie w rzece, postanowiliśmy przejść się w jej górę, gdzie miał być wodospad. No i był, jednak większe wrażenie zrobił na nas pan wędkarz. Stanął sobie na krawędzi, w dół dobre dziesięć metrów, ewentualne lądowanie na kamieniach, a on spokojnie łowił, oczywiście na kijek z żyłką. Na nogach japonki, prąd taki, że nie mieliśmy odwagi nawet ręki wsadzić, a ten bez problemu zarzucał co chwilę wędkę i nie wyglądało na to, że przychodzi mu do głowy, że może spaść i tym samym zepsuć statystykę dotyczącą długości życia mieszkańców południowego Laosu. Kolejny wodospad jest ileś tam kilometrów w górę rzeki, więc odpuściliśmy. Wracamy, a tam w miejscu, gdzie wcześniej pływaliśmy siedzi wielka ekipa lokalnych i mają imprezę. Gdy tylko nas zobaczyli to zawołali w międzynarodowym języku ciała. Siadamy niepewnie z nimi, jeden mówił w bardzo śladowym angielskim. Po dłuższych obradach ustaliliśmy, że panowie są urzędnikami państwowymi, a tłum dzieci to ich, zaledwie dwie rodziny. Zabawa była w dechę, przeprosili nas, że nie mają dla nas jedzenia, bo już zjedli, ale

czy zechcemy się z nimi napić. Zechcieliśmy, ale picie po laotańsku, czyli jedna szklanka i każdy toastuje do następnego. Mieliśmy tyle radości, że siedzieliśmy koło siebie, więc jeden toast mniej, ale za to ja ciągle z prawej szklankę to miałem prawie wkładaną do oka, bo tak bardzo się cieszyli, że z nimi siedzimy. Po chwili picia i ustalenia rzeczy w stylu imiona zebranych i nasze kraje pochodzenia (znaczy my się ichniego domyślaliśmy) zaproponowano pływanie. A raczej nakazano pływać, a właściwie to skakać. Stajemy i ni chuja, nie skoczę z dobrych pięciu metrów do wody, której głębokości nie znam, dookoła są wielkie kamienie, wizja kończenia życia na wózku nie jest mi specjalnie bliska. Problem, że nikt nie pytał nas o zdanie, po prostu chwycili nas za ręce i skoczyli. Woda, dno, nie jest głęboko, ale ok, kręgosłup cały. No i się zaczęło. Każdy chciał sobie skoczyć z białym. Marzeniem było skoczyć z dwójką białych jednocześnie, oczywiście trzymając się za ręce. Ja przestałem liczyć po szóstym skoku, Steve po dwunastym. Dobre trzydzieści było na pewno. Najwspanialszy był ojciec jednej z rodzin, który po każdym skoku prowadził coś na kształt rozmowy-monologu. Wypływał na powierzchnię i krzyczał: You Happy? – raczej nie czekał na odpowiedź – Me Happy, you happy, we all happy, happy, happy Gdzieś do zabawy włączył się szampon, jego córa przyszła do mnie nieco przerażona, kazała się pochylić i umyła mi głowę odżywką. Oczywiście śmieci wrzucali do rzeki, ale czynili to tak naturalnie, że wydawało się jak najbardziej na miejscu. Po dobrych dwóch godzinach zabawy zaczęło robić się chłodno, więc wykonaliśmy pamiątkowe zdjęcia. Uparli się, że chcą nasze numery komórek i maile. Daliśmy, chociaż próbowałem wyjaśnić, że niekoniecznie będę gadał z kimś w Laosie. Chcieli żebyśmy z nimi jechali do Salavan, ale podziękowaliśmy. No to czy przyjedziemy jutro. No nie bardzo, ja już wypadam z Laosu, ten do Vientiane, więc Salavan nam nie bardzo po drodze. Gdyby się coś dało z nimi pogadać, a tu w kółko happy, happy, happy. Salavan to zadupie na sześć tysięcy osób, pewnie autobus raz na czas, więc ryzykownie. Przewodnik nie oferował zbyt wielu informacji o Salavan, więc podziękowaliśmy i obiecali jeszcze to przemyśleć. Tak, na pewno przyjedziemy, dziękujemy za wszystko. Oczywiście do dzisiaj mi żal, że nie pojechałem, ale od tego happy to chyba bym w końcu umarł. Przebraliśmy ciuchy (pływanie oczywiście w ubraniach było) i poszli coś zjeść. Do wyboru były ze trzy lokale, wybór padł na największy. W żadnym

nikt się nie stołował, więc trudno było odkryć, gdzie ludzie jedzą. Siadamy. Piwo! – podano wspomniane piwo. Dobra, może być, ale menu też poprosimy. Obsługa przewijała się raczej niż była obecna, więc wszystko trwało. Nie spieszyło się nam nigdzie, ale nabierało to dość groteskowego wymiaru. Chciałem sałatkę z papaji, pani coś krzyknęła do kuchni, stamtąd zbolały głos odpowiedział i okazało się, że no papaya. Zrezygnowany wybrałem coś tam innego, ale dokonaliśmy rekonstrukcji dialogu, mówię: Ona tam krzyknęła „ej, biały chce sałatkę z papai, zrobisz?” Steve podchwycił: W odpowiedzi padło „nie, nie mam za bardzo nastroju na szatkowanie papai, poza tym jest raczej późno, niech zamówi coś innego” Siedzimy, gadamy, drugie piwo sami sobie wzięliśmy, bo nikogo nie było. Steve poszedł do łazienki, wraca załamany. - Co się było stało? Niby nic takiego, ale wchodzę do kibla, a tam kelnerka kuca na dziurą, a w ręku ma nasze zamówienie, więc jeszcze pewnie nie przekazała go do kuchni Może się wyleje i zaniesie. Problem, że she is taking a shit O kurwa…no tak, wiadomo, że w kiblu świetnie się czyta, więc sobie zapisała zamówienie i dopiero z nim tam poszła, żeby mieć jakąś lekturę. Po dobrej godzinie dostaliśmy coś tam. Skończyła się telenowela i zebrani odkleili się od telewizora. Serial był lotów najwyższych, zgadywaliśmy fabułę i odkryli nowy fach, właściwy tylko dla pewnych azjatyckich stacji TV: stanie z wentylatorem. Jak inaczej uzyskać efekt, że kobieta w zamkniętym biurze dostaje jakiś szokujący news i z tej okazji nagle jej włosy zaczynają latać dookoła twarzy jakby jechała na motorze? Oczyma wyobraźni widzieliśmy jak jakiś biedny stażysta stoi z wiatrakiem i ją owiewa. Na deser rzuciłem banany płonące z lao-lao, polecam, tu kosztowały jakoś śmiesznie mało. Koło 22 lokal chciał się zamknąć, więc trzeba było zapłacić. Okazało się, że połowę rachunku ma jedna kelnerka, drugą połowę

pan, a piw nam nikt nie zapisywał. English zerowy, więc wzięliśmy od pana bloczek, sami odtworzyli wszystko co jedli i wypili [„te, myślał, że wypiliśmy po trzy na twarz, a nie po pięć, jesteśmy uczciwi? A cholera, jesteśmy, zabawni są tutaj”] i zapłacili dokładnie wyliczoną kwotą. Zmieniliśmy lokal, w drugim siedziało białe stado. Zaoferowali jointa, ja skoczyłem po flaszkę. Siedzimy, gadamy i ubaw po pachy. Dali nam kartkę, którą określili mianem listy zakupów. Były tam jakieś pokraczne rysunki zwierząt. Wpadli na pomysł, że skoro są w Laosie to zjedzą jak lokalni. Następnego dnia chcieli jechać na targ, kupić wiewiórki, ptaszki i wszystko co tylko tam znajdą, a wieczorem właścicielka ich „hotelu” miała im pomóc z grillem. Absolutnym hitem był pomysł kupienia wielkiego kota, niestety Austriak nie wiedział jak to będzie po angielsku, ale powtarzał, że wielkie kocisko. Nie ryś, nie puma. Najwspanialsza była jego artykulacja, mniej więcej: hjuuuuuuuuudż keeeeeet, miaaaaaaauuuu! W takich chwilach człowiek żałuje, że nie je mięsa. Austriak budował hotel w Laosie i kursował między Tajlandią, Malezją, a Laosem, ponieważ jakieś wspaniałe przepisy wizowe zmuszały go do tego. Pokochał jednak ten kraj na tyle, że postanowił walczyć z idiotyzmami. Opowiadał, co tu już jadł, mnie urzekł nietoperz, szczury też niezłe, oczywiście wiewiórki, jaszczurki i węże. Zabawa była wspaniała, pani właścicielka sprzedawała im jointy, nie miała problemu, że pijemy swoje, więc w nagrodę kupowaliśmy od niej zapoję. Z ciekawszych historii to jest sobie w Laosie coś takiego, co się zwie gibbon experience. Pomysł jest odlotowy, zasuwa się po jungli na poziomie nastu metrów, sznurki z karabinkami, drabinki, kładki. Trwa to chyba trzy dni, śpi się w domkach na drzewach, ogólnie zabawa przednia. Bólem jest cena: przynajmniej sto dolców, a nawet bardziej 120. Chłopaczek pecha miał wybitnego, bo ledwo zaczął udawanie gibona, to zaczął go strasznie boleć brzuch. Musiał się męczyć do końca dnia zanim dane mu było zejść na ziemię. W szpitalu w Laosie powiedzieli, że nie wiedzą, co to, więc Tajlandia. Okazało się, że to bardzo skomplikowany przypadek medyczny, wyrostek robaczkowy. Oczywiście organizator gibbona nie oddał mu kasy, a jako bonus mógł sobie kupić nową wizę do Laosu. W takich chwilach człowiek myśli, że nie idzie mu wcale źle. A biedny gibon jak ma zapalenie wyrostka to do Tajlandii nie pojedzie. Problem polega też na tym, że ze względu na popularność rozrywki, to podobno z większych zwierząt można tam zobaczyć raczej komary, gibony dały w długą jakiś czas temu. Przedsiębiorcza pani zaoferowała nam nocleg po 10000. Aż żal, że następnego dnia wyjeżdżałem,bo warunki to były na miarę obozów internowania, a

zapach łóżka zdejmował kask. Steve zostawał jeszcze dzień, ale również się nie zdecydował. Rano właściciel chaty wziął mnie na motor i za odpowiednią opłatą podwiózł do głównej drogi. Po chwili nadjechał autobus do Pakse. Najciekawszy moment przejazdu to bez wątpienia ten, w którym kierowca postanowił się odlać. Zatrzymał bus na środku drogi, stanął na stopniach, wyjął ptaka i się odlał. Zero obcinki, zero podejścia, że może blokuję komuś drogę, że może nie wszyscy muszą oglądać moje (jego w sensie) przyrodzenie. Ludzie przyjęli to spokojnie, widocznie taka norma. Wkrótce miało się okazać, że to dopiero początek atrakcji komunikacyjnych na ten dzień. Steve również realizuje się pisząc. Jego wersja wydarzeń z Tad Lo: http://www.travelpod.com/travel-blog-entries/stevehopkins/1/1236755640/tpod.html LISTOPAD 2009 The Devil Island 13 Listopad 2009 juriusz 2 komentarzy Kolejna wizyta w Pakse była na szczęście krótka i obejmowała tylko zmianę autobusów na dworcu. W kasie dowiedziałem się, że biletu do Si Phan Don u nich nie kupię i że mam pogadać z prywatnym przewoźnikiem, o tam. O tam pani powiedziała, że 40000, więc zająłem miejsce obok biuściastej Francuzki i po chwili ruszyliśmy. Ilość osób w pojeździe przekraczała jakiekolwiek normy, trzy ławki na pace, siedziało się sobie na kolanach. Dobrze, że przynajmniej nie fatygują się i nie montują szyb, pozostają przy kratach, więc jest czym oddychać. Pierwszy postój mieliśmy przy skręcie na znanym mi już 31-wszym kilometrze. Od razu rzuciły się stada. Oferowali wiele rzeczy, ryż w bambusie, kukurydze, wspomnianą rzodkiew, niezidentyfikowane mięso na patyku (mój typ: szczur albo wiewiórka) i PTAKI. Takie małe, patyk wchodził przez dziób, wychodził w okolicach podogonia (lub na odwrót, zależy jak patrzeć). Głodny byłem jak szlag, więc kupiłem dwie kukurydze. Okazało się, że pastewne, no ale dało się zjeść i oszukać nieco głód. Po kilku godzinach zbliżaliśmy się do celu (jeszcze tego brakowało, żebyśmy się oddalali), ale rozpoczęli odwożenie wszystkich do domów, więc jeździliśmy w kółko. Przyszło do płacenia, odkryliśmy, że lokalni dają po 30, więc też daliśmy 30. Najpierw bileterka nie chciała przyjąć, walka na całego, ale o dziwo, autochtoni nas wsparli i poszło za 30. Niemniej wkurwiało mnie już nieco, że co chwilę takie jaja z płaceniem. Francuzka chciała zobaczyć dupny wodospad, więc pojechała tam, ja powoli zbliżałem się do celu. Mogłem odwalić nieco ćwiczeń gimnastycznych, bo nie bardzo szło im zdejmowanie bagaży z dachu, więc pomagałem, co wzbudzało powszechną radość. Moją też, bo

asortyment mieli szaleńczy, oczywiście kochane wory z ryżem, do tego garnki i toboły. Pewnie potem wracali do domów i „nie uwierzysz, taki wielki biały chuj mi zdejmował to barachło”. Dotarłem nad Mekong. Na kukurydzy żyć się za bardzo nie da (chociaż dzieło „Usta pełne kamieni”, traktujące o północnokoreańskim obozie pracy, mówi, że można, tylko skóra nieco żółknie), więc poszukałem lokalu gastronomicznego (określenie „restauracja” nie przejdzie). W pierwszym mieli ładną zupkę, ale nie dali sobie wyjaśnić, że są w stanie zrobić z niej opcję vege, wystarczy po prostu nie wrzucać tego cholernego mięsa. W drugiej udało się dostać kanapkę, chociaż nikomu nic się nie chciało i picie sam sobie musiałem podać, kanapkę też gdzieś tam postawili i łaziłem za nią. Znak zwiastujący sracz głosił, że skorzystanie kosztuje 1000 dla Laotańczyka, zaś dla innych nacji wydatek ten to 2000. Okolica wyglądała przeodlotowo, wszyscy albo spali, albo leżeli i byli zbyt leniwi, żeby zasnąć. Poszedłem na przystań, gdzie odkryłem, że zawód Charona jest całkiem dochodowy. Krzyknęli 30, zacząłem walczyć, więc powiedział, że mam czekać aż będzie więcej osób. Wyglądało na to, że mogę posiedzieć, ale na szczęście po kilku minutach zjawiły się jeszcze dwie osoby i popłynęliśmy po 15 od głowy. Widzieliśmy, że przewoźnik cierpi nieprzeciętnie, biedny musiał się ruszyć i coś zrobić. Widoki piękne, nie wiem czy 4000, ale wysp u nich dostatek. Do wyboru są dwie (pewnie da się coś zakombinować więcej, ale mainstreamowo są dwie, no trzy): większa to Don Khong, wydawała się mniej spokojna. Wybrałem Don Det, które połączone jest mostem z Don Khon i ma opinię mniej popularnej. Jeszcze zanim dopłynęliśmy to widziałem, że mało popularne to nie jest – ilość knajp widoczna z wody była porównywalna z tym co mamy w Krakowie na Rynku. Wyskoczyłem, o dziwo tylko dwie osoby chciały mi zaoferować nocleg, i ruszyłem w jedyną możliwą stronę (w drugą stronę drogi nie było, więc dylematu też nie). Sprawdziłem ze cztery oferty, we wszystkich mówili 30000, więc wziąłem coś co wyglądało na w miarę solidną chatę, a pani była przemiła. Jej restauracja oferowała jedzenie w umiarkowanych cenach, pranie również, więc rzut okiem i dobra, biorę. Gdybym zobaczył łazienkę, to pewnie bym nie wziął, no ale co tam, shocking Asia miała być, shocking Asia jest. Zresztą czego chciałem, skarpetki, które miałem na sobie, miały dwa dni, koszulka trzy, o spodenkach nawet nie mówię, a i tak były to najczystsze ciuchy jakie miałem na stanie. Rzuciłem jej wszystko co miałem do wyprania i ruszyłem na zwiad. W knajpie z netem dowiedziałem się, że netu nie będzie, bo obsługa gra w bilard i nie ma nastroju, żeby włączyć sprzęt. Łaziłem po wyspie, nie bardzo wiedząc czego szukam – a i wielu opcji łażenia nie ma – aż nagle uszu mych dobiegła mowa ojczysta. Od mniej więcej trzech tygodni nie słyszałem polskiego (poza Kultem z mp3) więc aż chwilę zajęło zrozumieć co to. Patrzę, trzy osoby, padam w ramiona. Po kilku minutach siedzieliśmy razem w lokalu. Po kilku

piwach poszliśmy po flaszkę. Doszło do sytuacji kuriozalnej, flaszka tańsza od przepity. Piliśmy na werandzie ich bungalowu, właścicielka podała nam lód, znalazły się jakieś jointy, idylla. Rodaków były trzy sztuki, para i spotkany dzień wcześniej chłop. Wszyscy przerobiliśmy Wyspy, każdy inne. Singiel Szkocję, oni poznali się w Londynie. Dość szybko mieliśmy jedyną możliwą refleksję: chcesz Laosów, to na pewno z poziomu polskiej średniej tego nie zrobisz. Plany były różne, on dogadał się fajnie, bo dostał pół roku bezpłatnego urlopu – w jego miejscu pracy uznano, że chwilowo go nie potrzebują, a on uznał, że pół roku w Azji to dobry pomysł. Oni zakończyli przygodę z UK i postanowili zrobić wielką podróż przedślubną. Tematów nie brakowało, a ja w końcu miałem ludzi, z którymi rozmawiało mi się naprawdę świetnie. Piliśmy chyba do 2. Jak potem się okazało, przyszły mąż obudził się koło 3 i go suszyło (ach ten jebany klimat), oczywiście wszystko zamknięte, więc przedrałował całą wyspę zanim znalazł butelkę z resztką wody. Potem udało mu się znaleźć ludzi, którzy jeszcze pili i byli łaskawi dać mu 1,5 litra H2O. Ja natomiast zasnąłem pod drzwiami do pokoju w okolicach pewnie 3 godziny. Spotkanie z panią właścicielką o poranku zaczęło się od wyjaśnienia mi, że jeżeli chcę spać na zewnątrz to naprawdę nie ma sprawy, przecież są hamaki. Pokazuje mi je, wyjaśnia jak używać, ja kiwam głową i no tak, rzeczywiście, to już będę wiedział, właśnie chodziło mi o to, żeby poleżeć sobie na deskach na werandzie i oddychać świeżym powietrzem. Teraz już wiem, że tu jest hamak i mogę w tym, a nie na glebie. Wyspy zwiedzać można na kilka sposobów. Najpopularniejszy jest rowerowy, ale wolałem pochodzić. Załapałem się za to na wspaniałą historię o rowerach, autorstwa Steve’a z Tad Lo. Idzie sobie, widzi wypożyczalnię, pyta po ile rower: Po dwa dolary, ale jak sobie pójdziesz tam dalej to po lewej masz po dolarze Zgłupiał, potem zgłupł, aż absolutnie totalnie zdurniał, podziękował i próbował poukładać sobie świat na nowo po wydarzeniu, które zmieniło nieco kilka teorii ekonomicznych. Obstawiam, że pracownik miał pracodawcę kanalię i w ten sposób mścił się. Połaziłem sobie po wyspach, wrażenia z różnych kategorii. Klimatycznie wygląda cmentarz pociągu, który jeździł tu w czasie kolonizacji. Jest to jedyny pociąg jaki Francuzi przywieźli do Laosu – przeprawa przez wodospady na Mekongu nie wchodziła w rachubę, a trzeba było jakoś przewozić złoto. Wyspy stanowiły ważny węzeł komunikacyjny między Sajgonem, a północą Laosu, chociaż dzisiaj wiele z widoków kolejowych nie zostało. Pociąg nie pojechał ani razu po II WW. Ponieważ nie wpadli na punkty skupu złomu, to lokalni tylko rozebrali tory i pobudowali sobie z nich co się dało, zaś pociąg został, stoi i rdzewieje. Polecam trzymać

się lewej strony, wówczas droga prowadzi nad Mekongiem i jest względnie przyjemnie. Druga opcja prowadzi przez środek wypalonego pola, gdzie po pięciu minutach dostaje się ciężkiego pierdolca. Nie wiem ile Mekong tu ma, ale być na wielkiej wyspie i odkryć, że jest na niej rzeka i to poważna, z mostem, to naprawdę wow. Odkrycie, że przejście kolonialnego mostu francuskiego kosztuje turystę 9000 (lokalnych teoretycznie 3000, praktycznie nic) to doświadczenie innego typu. Jeszcze innej kategorii miałem podczas wizyty w lokalu. Gorąco jak szlag, nauczony doświadczeniami proszę o menu, jest, że cola po 6. Biorę, piję, płacę, liczą 8. Spokojnie wyjaśniam, że 6. Nie, bo 8. Jakie 8, w menu jest 6. Nie, ale ta ma srebrną puszkę, te w czerwonych są po 6. Nie, ogólnie nie macie tu rozróżnienia na diet i zwykłą, kupuję, to wiem. W Indiach mają, tu raczej nie, w menu nie ma nic takiego, tylko, że puszka 6. Zawołali językoznawcę. Rozmawiam z nim, a ten mi, że 8. Mówię, że nie, bez jaj, to oszustwo i nie można tak robić. Na co ten się na mnie obraził i przestał odzywać. Jak pierdolnąłem krzesłem o ziemię, wydarłem się, że motherfucking thieves, to wiele nie zmieniło, ale poczułem się lepiej. Przez dobre dwa kilometry każdego napotkanego turystę informowałem, że w lokalu po lewej są skurwysyny i żeby tam nie iść. W sumie jakieś osiem osób. Nie wiem czy się tak bardzo opłaciło dymać na te 2000 kipów, bo nie sądzę, żeby ktokolwiek z nich tam poszedł. Na pociechę usłyszałem historię lepszego kalibru. Jedną z atrakcji regionu jest Irrawady Dolphin, po naszemu delfin krótkogłowy. Można popłynąć z lokalnymi na wycieczkę i pooglądać go sobie. Dlaczego niekoniecznie? Bo można nic nie zobaczyć, a maksimum tego co da się ujrzeć to kawałeczek delfina wypływający na ułamki sekund. Zresztą ten delfin jest brzydki jak chuj i tak też wygląda. (http://www.wwf.org.ph/_content/irrawaddy.jpg) No i właśnie jedni ze spotkanych popłynęli po 80 tysi od głowy oglądać delfiny. Bliżsi byli ujrzenia własnych potylic niż delfinów, ale po zrealizowaniu usługi pan powiedział, że jednak chce 120. W odpowiedzi usłyszał to, co każdy poważny człowiek odpowie w takiej sytuacji. Na co pan wziął ich rowery i wyrzucił je do Mekongu. Może Laos był kiedyś miłym miejscem, a ludzie cudowni, ale te czasy minęły. Zdarza się trafić na szczątki zjawiska, ale większość osób, z którymi ma się kontakt podróżując to zachłanne chujki najgorszego gatunku. Turystyka to błogosławieństwo i przekleństwo Laosu. Pierwsze, bo dało im drogi, komunikację jakąś, tzw. zdobycze zachodu, poprawiło ogólny standard życia. Drugie, bo korzyści z tego czerpie niewielki procent populacji

(taksiarze, hotelarze, restauratorzy, przynajmniej w połowie miernoty najgorszego pokroju), zwiększa panujące rozwarstwienie i, przynajmniej dla mnie, zabiło mit Laotańczyków jako ludzi wybitnie pogodnych i miłych. Podobno kiedyś Azja nie znała chciwości. Nauczyliśmy ich tego, a oni okazali się bardzo pojętnymi uczniami. Tak sobie prognozując, nieco z fusów, to się szybko skończy. Boom na Laos ruszył na poważnie w plus minus 2007 roku. Może jeszcze dwa lata, a potem koniec. To nie Tajlandia z plażami na południu i górami na północy, a Laotańczycy to nie Tajowie, którzy pojęli, że im lepsze wspomnienia wywieziesz, tym większa szansa, że podzielisz się nimi z ludźmi, a może i sam wrócisz. Rozumiem, że lekko im nie było, kolonizacja francuska, bombardowania, Wietnam niemal, ale jednak od ponad 30 lat jest to kraj wolny. Daleki jestem od tego, żeby wybudować im Bangkok w Vientiane i wprowadzić wszystkie dobrze nam znane korporacje i firmy, ale rany, poza papierosami i alkoholem to oni chyba nic nie produkują. Jak może być dobrze jeżeli wszystko wskazuje na to, że głównym źródłem dochodów są turyści i absurdalne opłaty, w stylu za most czy podwójna za sracz? Dolara za most? Strach pisać, żeby u nas ktoś sobie tak nie wymyślił. Gwiazdami rolnictwa też nie są, bo podobno jeszcze dziesięć lat temu był taki głód, że chodzili do Tajlandii jeść ich psy. Wyluzowana laotańska mentalność ma swój urok, ale są chwile, gdy zaczyna irytować. Zazdroszczę im nieco, że stadami potrafią leżeć i nic nie robić, fanem zachodniego zapierdalania szybciej niż się myśli na pewno nie jestem, ale to już przegięcie w drugą stronę. Tak, jest gorąco i wpływa to na poziom zapału do robienia czegokolwiek, ale jeżeli już idzie się w jakiś sektor usługowy to chyba chociaż trochę wysiłku można w to włożyć? Udałem się nad pobliski wodospad, Li Phi Falls, co znaczy „spirit trap”. Według lokalnych wierzeń, złe duchy są uwięzione między skałami. Do kolekcji doszło im dwóch turystów, którzy kilka lat temu utopili się tam. Ach ten pęd po najlepsze zdjęcie! Mała Niagara, woda wali naprawdę potężnie, a ochotników do pójścia w ślady poprzednich ofiar nie brakuje. Poszedłem popływać z rodakami w Mekongu. Tym razem portfel i buty zostawiłem na brzegu. Woda gorąca, prąd niby słaby, ale płynięcie w górę rzeki jest wyzwaniem. Wiem, że w okolicach Vientiane Mekong potrafi tak wylać, że ma 4000 metrów szerokości i 100 głębokości, tu? CZTERNAŚCIE KILOMETRÓW! Przepływ wody większy niż w Niagarze. Temperatura zupy, rosołu. Analizując ofertę mniej więcej setki biur podróży znalazłem sobie najtańszy autobus do Siem Reap. 28 dolarów, no nie mało. Wcześniej bałem się jak to będzie, czy nie ma kłopotów z komunikacją. Najfajniej brzmi opcja rzeczna – płyniesz w dół Mekongu, przekraczasz granicę i wiozą cię dalej do Stung Treng. Niestety, krążą o tym legendy jak bardzo można zostać wychujanym przez łódkarzy i celników, więc zdecydowałem się na

transport szosowy. Ofertę przejazdów ma chyba każdy, biuro obok biura, tylko łazić i porównywać. Nie da się nie znaleźć sobie transportu do niemal dowolnego miejsca w promieniu kilkuset kilometrów. Oczywiście pozostaje strach o jakość tego, oczywiście na zdjęciach to wyglądało, że przy nich Greyhound jest chujowy, oczywiście każdy wie, że będzie inaczej, pytanie jak bardzo inaczej. Kupiłem od jakiegoś pana, który miał najniższą ze spotykanych cen, a w nagrodę oferował 15 minut netu, co nieco ucieszyło parę znanych mi osób, które od kilku dni nie miały ode mnie ni pół newsa. Normalnie net jest drogi, youtube raczej nie pooglądasz, no ale i tak przeżywa się zdziwienie, że na środku Mekongu są cafe internet. W miejscu zamieszkania wymieniłem myśli z Holenderką, która wyjaśniła mi, że przecież ludzie z Europy są bogaci, więc powinni płacić w Laosie więcej niż wszystko kosztuje. To wspaniale, a mogę przyjechać do Holandii i płacić jakieś 60% mniej niż wy, bo taka gdzieś jest różnica w zarobkach? Mam serce po lewej stronie, ale są pewne granice, gdzie trzeba sobie włączyć zdrowy rozsądek. Dzięki stadom turystów tego typu, takim parahumanitarnym idiotom, którzy czują się lepiej, bo myślą, że zajebiście komuś pomogli dając zarobić pół euro na oszustwie, kolejni mają przesrane i płacą jeszcze więcej. Wieczorem Laos ponownie mnie zaskoczył, bo o ile okolice Si Phan Don są przepiękne, o tyle ludzie tam podobali mi się znacznie mniej. Poszedłem na hamburgery z dyni, nie bardzo będąc pewnym czy to dobry pomysł, ale był to świetny pomysł. Jedna z najlepszych rzeczy jaką w życiu jadłem. A gdy już zjadłem i wypiłem, to sam wypisywałem rachunek, nikt go nawet nie sprawdził. Nazwa miejsca: Mr B’s Guest House & Bungalows. Dzień wcześniej rodacy opowiadali jak to zabrakło im kasy w lokalu i powiedzieli, że przyniosą za chwilę. Nie było ich trzydzieści minut, przynieśli, spokój, dzięki, cześć. Tym razem rodacy byli wymęczeni upałem – dla przypomnienia, temperatury panujące w południowym Laosie sprawiają, że przeklina się swoje istnienie i jest się w stanie zrozumieć dlaczego nikomu się nie chce ruszyć. Koło 22 wyłączono całkiem prąd – elektryczności jeszcze nie ma, wszystko stoi na generatorach, ale już powoli stawiają słupy, więc prędzej czy później będzie. Posnułem się po okolicy, posłuchałem muzyki i w miarę wcześnie poszedłem spać. O poranku zjadłem u mojej pani hotelowej kanapkę z cebulą (ciężkie życie wegetarianina) i ruszyłem w stronę przystani skąd miał mnie zdjąć przewoźnik. Na drogę dostałem w prezencie dwa białe sznurki, zaprawione słowami, że oby mi wszystko dobrze szło i ogólnie, live long and prosper. Podziękowałem serdecznie, jeden po powrocie zgodziłem się podarować (oczywiście obdarowana zgubiła niemal natychmiast), drugi mam na ręce pisząc te słowa, przepleciony z żółtym z Vientiane. Na przystani nie było

łódki, za to był pan, który zaprowadził na inną przystań. Przychodzę i co me piękne oczy widzą? Czółno, czy jaka tam laotańska piroga wypchana ludźmi i betami ponad zdrowy rozsądek. Pan bierze ode mnie bety i mówi, że mam sobie usiąść na dziobie. Siadam, nogi pod brodą, śliskie drewno pod tyłkiem, odbijamy. Wszystko się chyboce. Kurwa, portfel w kieszeni, telefon też, Mekong, nie ma się nawet czego chwycić, szarpie co chwilę, a jak skręca to dziób (w sensie łódkowym) mi się wysuwa spod tyłka. Będzie piękna klamra na początek i koniec Laosu, wjebać się do tej wspaniałej rzeki. Na szczęście życie tym razem nie postanowiło być aż tak idiotyczne. Po wieczności trwającej kilkanaście minut jako pierwszy zeskoczyłem na nabrzeżny piasek. Zebrałem bagaż i byłem gotów do zmiany środka transportu i na to, by dać się ponieść do Kambodży. Niestety – niespodzianka – środek transportu nie był gotów na mnie. Stoję i gaworzę sobie z Kalifornijką, aż tu nagle słyszę: Szyszko shoes? Szyszko…buty od Szyszki – w końcu kto jak nie Polak może to kojarzyć? No i okazało się, że Polak, a nawet dwóch. Jeszcze mieli na stanie koleżankę, ale ona pojechała wcześniejszym środkiem transportu i mieli się spotkać dopiero w Kambodży. Kalifornijka zeszła na plan drugi, a ja poznałem Małego i Piotrka, dwóch punków-weteranów ze Śląska, obecnie mieszkających w Holandii. Przemiło się wymieniało uwagi natury wszelakiej, na czym ich tu schujali? Ano na piciu. Wchodzą do lokalu i pytają po ile mojito na lao-lao. 2000 kipów Na pewno 2000? Tak, tak – odpowiedział młodzian zza baru Wyciągnęli dwa banknoty po 2000, zamówili dwie sztuki i dostali. Cudo. No to jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu zmaterializowała się starsza pani, mama młodocianego barmana. Złapała się za głowę i krzyczy, że on się pomylił, że po 10000 i że mają wyrównać. Jakoś im się udało w końcu dogadać na 5000 od sztuki, ale nie do końca wierzyli, że to była pomyłka. W sumie to dziwię się, że chciało im się gadać, naucz pani dziecko swoje liczyć, albo sama stań za barem, a nie sceny robić. W końcu przyjechał bus, nawet całkiem niezły jak na standardy mi znane. Podjechaliśmy na granicę, którą oni witali z jeszcze mniejszą ekstazą niż ja. Nie mieli bowiem wiz kambodżańskich i byli ciekawi (w tym sensie w jakim jest się ciekawym czy bardzo boli dźgnąć się nożem w jądro) jak to będzie wyglądało, a przede wszystkim ile kosztowało. Najpierw trzeba opuścić Laos. Zabawne są porady w stylu „nie trać bagażu z oczu”, bo inaczej trzeba byłoby go nie zdejmować z pleców, a przy tych temperaturach to bardzo mała atrakcyjna opcja. Bus sobie pojechał,

a każdy został z tym co miał ochotę dźwigać. Dobra, pożegnajmy Laos. Stoimy w kolejce do pieczątek wyjazdowych, dobiega nas nagle dziewczęcy śmiech. Dolar za pieczątkę, no nie przeskoczysz. W ten sposób poznałem koleżankę, Kamilę. Nawał Polaków zaskakiwał, najpierw zero, a ostatnie dni pełne rodaków. Miałem drobne dolary, bo przewidywałem pewne kłopoty z wydawaniem reszty, chociaż widziałem, że niektórym udawało się płacić 20tkami i coś tam dostać z powrotem. Po chwili musieliśmy się rozstać; oni udali się do większej budy po wizę, a ja do mniejszej po pieczęć wjazdową. Kolejeczka mała, znalazłem Polkę i rozmawiamy o sprawach nas absorbujących, czyli jak tam się wjedzie i czy będą tu jaja, czy też nie. Schemat pobierania opłat był wspaniały, trzech chłopa. To chyba taka magiczna liczba biurokracji azjatyckiej. Pierwszy patrzył w paszport, sprawdzał wizę i zdjęcie, następnie wydawał z siebie pomruk i podawał do drugiego. Drugi wyciągał dłoń po dolara i wrzucał go do walizki pełnej takowych, ewentualnie wydawał resztę. Jednak polecam mieć tego dolca, bo inaczej trzeba czekać aż im się uzbiera (a pewnie może się nie uzbierać). Trzeci patrzył na dwóch pierwszych i gdy obaj mruknęli jakieś khmerskie ok, to wtedy walił pieczątkę, która pozwalała oddalić się z tego pięknego miejsca i powrócić do busa. Jakoś to nawet szło, chociaż chwilami powstawała zamota w stylu czyj to paszport, albo jak ten pierwszy ma podać trzeciemu – za plecami drugiego, czy też przed jego licem. Po uporaniu się z dolarami, resztą i pieczątkami, przeszliśmy do Kambodży. GRUDZIEŃ 2009 Hail to the Thief 30 Grudzień 2009 juriusz 1 komentarz Celem zarobienia sobie na różne małe i duże potrzeby podejmowałem (i podejmuję się) robót najdziwniejszych. W skali prac jakie w życiu wykonywałem, roznoszenie ulotek dla jednej z krakowskich knajp nie było niczym przesadnie ekstremalnym. Przynajmniej tak też początkowo się wydawało. Pewnego październikowego dnia dostałem telefon od koleżanki, że Black Gallery poszukuje kogoś do roznoszenia ulotek. Dobrze, zrobi się, latałem z ulotkami już kilka razy. Oczywiście nie spisywaliśmy żadnej umowy, wziąłem zestaw, a następne dwa dni biegałem po umówionych miejscach – akademikach, hostelach, hotelach – i zostawiałem tam namiary na lokal. Najciekawsze epizody są ledwie godne wspomnienia: pan pytał mnie, czy to aby na pewno nie burdel, pani pytała, czy można tam organizować osiemnastki. Tyle, zrobiłem, pożegnałem się, a w kilka dni później wyjechałem na nieco dłużej. Sprawę uregulowania płatności złożyłem na ręce koleżanki – dajcie jej, a ona mi da (tym razem chodziło o pieniądze) jak tylko wrócę. Zanim wróciłem odbyłem wymianę serii maili. Okazało się, że najpierw płatność odsunięto w czasie. Na pociechę dowiedziałem się, że drukarni

też nie zapłacili. Bo nie mają. Potem dowiedziałem się, że nie zapłacą mi. Bo nie mają. Dla drukarni podobno też nie. Nie wiem, czy ten news miał mnie jakoś ucieszyć, udobruchać, czy też sprawić, że pomyślę sobie: no jak drukarni nie płacą, to co dopiero mnie. Kwota jaką są mi winni oscyluje w okolicach 80 złotych. Oczywiste jest, że nie wytoczę im o to procesu. Nie podpalę knajpy. Nie zabiję pana, który umawiał się ze mną. Mogę jednak podziękować im głosząc dobrą nowinę na ich temat. Tak więc, czynię to. Wolałbym zamiast tego dostać te kilka złotych, ale skoro okazało się to niemożliwe, to chociaż w ten sposób mogę podziękować im za miłą współpracę. Gdyby ktoś przegapił, to podaję dokładne dane: Black Gallery Mikołajska 24, Kraków. Gdyby ktoś nie chciał czytać tego wszystkiego, to w telegraficznym skrócie: TAM NIE PŁACĄ! 80 złotych polskich okazało się być kwotą nierealną do wypłaty. Pytania do tekstu: 1. Jak nazywamy ludzi, którzy nie płacą za wykonaną pracę? 2. Jaką kwotą w skali prowadzenia lokalu (piwo bodajże 7 PLN) jest 80 złotych? 3. Czy chciałbyś/chciałabyś podjąć pracę w Black Gallery? Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 18

Die Befindlichkeit des Landes 25 Grudzień 2009 juriusz Brak komentarzy Niektóre atrakcje światowego dziedzictwa kultury osiągają status figurowania w świadomości masowej. Myślę i wychodzą mi Piramidy w Gizie, Taj Mahal, Wieża Eiffla, Wielki Mur i właściwie tyle. Może dałoby się podciągnąć pod tę kategorię jeszcze Akropol w Atenach, rzymskie Koloseum i Operę w Sydney. Z zaskoczeniem i niedowierzaniem odkrywam, że nie każdy słyszał o Machu Picchu, Petrze czy Angkor Wat. Nie wiem czy wina ludzi, że tyle ich to wszystko obchodzi, czy

też miejsca te mają tak zwany rys problematyki związanej z Angkor Wat.

zły

PR.

Na

wypadek

tego

drugiego,

Historia Kambodży, a raczej terenów i ludzkiej działalności tamże sięga 2000 pne. Załatwiając szybko 2000 lat, przenosimy się do roku 68 (ze świadomością, że narodziny Chrystusa wzbudziły średnią furorę na terenach dzisiejszej Kambodży) kiedy to powstaje imperium Funan, obejmujące terytorium praktycznie całej Azji Południowo-Wschodniej (waham się jak to pisać, ale chyba tak). Szło im świetnie, kontrolowali handel między Chinami i Indiami, ożywione kontakty handlowe sięgały aż po Persję. Rozwinięte rolnictwo, ceramika, ozdoby ze srebra, rzeźbiarstwo, quasi feudalny model państwa (przypominam, że nasi antenaci siedzieli wówczas w krzakach). Władzę sprawował król, któremu podlegały lokalne dynastie. W VI wieku jedna z nich wykorzystała osłabienie Funan, pogłębione przez powódź i podporządkowała sobie cały teren imperium, rozszerzając go jeszcze w dół półwyspu malajskiego. Następnie zwało się to Chenla. Dzięki konfliktowi między dwoma rodami, imperium rozpadło się na Chenlę Wodną/Dolną i Chenlę Lądową/Górną. Kolorytu dodali Jawajczycy, którzy pod koniec VIII wieku podbili imperium. W 802 wyparł ich Jayavarman II, ogłosił się królem wszechwładnym i przeniósł stolicę w okolice Siem Reap. Na lata 1112-52 przypada okres rządów króla Suryvarmana II. Postanowił wybudować świątynię, która miała służyć miastu (pytanie retoryczne: co świątynia może dać miastu?), a potem stać się jego miejscem spoczynku. Wybrał miejsce kilka kilometrów od dzisiejszego Siem Reap, a świątynię postanowił poświęcić Wisznu (wcześniej panujący wybierali Sive), z którym to, jako władca, się identyfikował. Nie krępował się, 65-metrowe wieże, 50 tysięcy robotników, 5 tysięcy rzemieślników, relief na 900 metrów, czyn społeczny prawie jak ruscy przywódcy. Po śmierci Suryvarmana II następuje okres wojen, z których w roku 1181 zwycięsko wychodzi Jayavarman VII. Ekspansja terytorialna, ale przede wszystkim ekspansja świątynna. Powstają kolejne, gigantyczne obiekty, mury, tarasy. Po jego śmierci oczywiście sytuacja nieco się pogarsza. W 1432 najeżdżają Tajowie, podupadła stolica imperium zostaje splądrowana. W następstwie przeniesiono ją w okolice Phnom Penh. Siem Reap znaczy Defeat of Siam, czyli Tajów (ale nie mogę znaleźć kiedy), więc mieli swoją chwilkę zemsty. W 1861 ruiny „odkrył” Henri Mouhot. Bajka taka, że nic nie odkrył, nigdy nie były zaginione i wielu obcokrajowców widziało je, niemniej to on spadł na twarz z wrażenia, po czym na ile mógł to wszystko opisał i narysował. Podróżował dalej na północ, ale zapadł na malarię i umarł w okolicach Luang Prabang. Jego relacje wydano w 1863, rozpaliły wyobraźnię i spowodowały napływ stad ludzi, którzy – jak to turyści – plądrowali co się dało. Oczywiście stawiał sobie pytanie, które towarzyszy każdemu podróżującemu po Azji: jak to możliwe, że setki lat temu potrafili wznosić budowle tak wielkie, piękne, a współcześnie mają taki dramat? Nawet

porządnego kibla nie potrafią sklecić. Mouhot wymyślił, że muszą to być pozostałości jakiejś cywilizacji, która poprzedzała Khmerów, bo wydawało mu się niemożliwe, że obcuje ze spadkobiercami autorów takiego arcydzieła. Zdania co do jego osoby są podzielone, zarzuca mu się bycie kolonialistą, ale takie ładne mu się napisało: Will the present movement of the nations of Europe towards the East result in good by introducing into these lands the blessings of our civilization? Or shall we, as blind instruments of boundless ambition, come hither as a scourge, to add to their present miseries? więc nie brzmi jak wariat, który marzył o masakrowaniu krajan. Francuzi postanowili zająć się spuścizną Khmerów i od 1907 pracowali nad wycięciem roślinności z pozostałości Angkoru, a także nad ochroną ruin przed deszczem. Szło to sobie spokojnie, aż Pol Pot i jego wesoła kompania wyrzucili obcokrajowców z kraju, a przy okazji trochę poniszczyli Angkor. Próbowałem znaleźć jak bardzo, ale nie znalazłem. Co znalazłem, mówi o fortyfikowaniu artylerii i strzelaniu w świątynie. Francuzi wrócili dopiero w 1993 i bawią się, przy współpracy z innymi krajami (tak, teraz Polska też), aż do dzisiaj. Opcji zapoznania się z dziedzictwem Khmerów mamy kilka. Po pierwsze trzeba się zdecydować jak wiele czasu i talarów chcemy poświęcić dorobkowi kultury dawnego imperium. Wariant jednodniowy kosztuje 20$. Kolejny, to trzy dni za 40$. Wersja mega: tydzień za 60$. Nasz hotelarz w kółko powtarzał nam, że opcja numer dwa powinna kosztować 60$, ale ponieważ rząd Kambodży jest dobry dla turystów, to jeden dzień dostajemy w prezencie. Dzięki za taki prezent w kraju, w którym ludzie żyją za dolca dziennie. Zastanawialiśmy się czy on w to wierzy, czy też bredzi, bo bredzić kazali. Nie mówił nic o tym jak wspaniały jest rząd Kambodży, że przy wariancie tygodniowym pozwala zaoszczędzić aż 80$. Małe nie na temat, ale w klimatach: jest inicjatywa zwana Open Budget. Chodzi w niej o to, żeby władze informowały obywateli dokładnie na co wydają pieniądze. Przejrzystość finansów wyrażana jest w procentach, Kambodża zdobyła ich całe 11. Dla porównania, Polska ma 67% (wyobraźmy sobie korupcję i burdel sześć razy większy niż u nas), USA 82%, a Kanady nie ma. Słyszałem, że dochód z biletów wstępu do Angkor Wat to główne wpływy do budżetu Kambodży! Nie jest to chyba prawda, ale bez wątpienia, trochę kasy z tego mają. W 2007 roku było około czterech milionów turystów. Załóżmy, że każdy zapłaci te czterdzieści, to daje 160 milionów dolarów w kraju, gdzie PKB na osobę wynosi 2000 USD (zaś populacja około 14 milionów). Większość odwiedzających decyduje się na bramkę numer dwa, słusznie zakładając, że w dzień wszystkiego się nie zobaczy, a w tydzień znowu idzie dostać pierdolca. Założenie to towarzyszyło też nam i uważam je za słuszne, a więcej o tym w meritum. Po pierwsze trzeba się

zdecydować co do metody przemieszczenia. Buty odpadają, za duże odległości. Pozostają rowery lub tuk tuki. Pierwszego dnia zdecydowaliśmy się na opcję motorową. Wcześniej pogadaliśmy z panami i niestety, nie chcieli za nic zgodzić się na wzięcie naszej czwórki do jednego pojazdu. Przetestowaliśmy kilku, wszyscy, że góra trzy osoby na pojazd, najlepiej to jedna osoba=jeden pojazd, no ale dobra, niech będzie nasza krzywda. Utargowaliśmy się na 10$ za tuk tuka. Przybyli o umówionej godzinie i pajechalimy. Do biletu robią zdjęcie (cyfrowo, sekundę trwa), więc nie można go nikomu odstąpić (chyba, że kogoś dopadł syndrom Kaczyńskich, zdjęcie jest raczej rozmazane, więc im by przeszło zwiedzanie na jednym). Jedziemy, jest kilka dróg zaplanowanych – mała i wielka pętla – ale my mieliśmy inną wizję. „Pisanie o muzyce, to jak tańczenie o architekturze” powiedział niegdyś Frank Zappa. Mam mniej więcej te same przemyślenia co do pisania o Angkorze, ale spróbować sobie można. Pierwsze co zrobiliśmy, to wypieprzyli się dość daleko, by podziwiać Pre Rup, świątynia kremacyjna. Łazimy, oglądamy robimy set zdjęć. Stoję sobie na samej górze (dobre 30 metrów nad poziomem gruntu), a tu wydziera się do mnie policjant. Kurwa, pewnie tu nie można? Przychodzi, przez standardowe „skąd jesteś i jak ci na imię” płynnie przechodzi do opowiadania historii świątyni. Gada dobre 15 minut, a gdy chcę mu podziękować, pyta czy mogę mu zapłacić za miłą pogawędkę. Ech, myślałem, że to tak z dobrego serca, nudzi ci się w pracy i zabawiasz turystów. W końcu wywinąłem się za dolara. Odmówiłem dołożenia drugiego wyjaśniając, że jestem studentem (czemu to wszędzie synonim biedy? Znam ludzi, co w trakcie studiów mieli tyyyyle kasy), więc pożegnaliśmy się bez żalu. No cóż, gdybym miał mieć imprezę z policją kambodżańską to lepiej zapłacić tego dolara, poza tym naprawdę dużo wiedział, więc w jakimś sensie nagrodziłem jego wiedzę i pokazałem, że warto się uczyć (niech jeszcze mi ktoś kiedyś pokaże). Postanowiłem korzystać z podróżowania w stadzie i narobić sobie zdjęć, żeby potem móc wszystkim się chwalić i słuchać jakie to śliczne. Tu jedno wyszło dość kuriozalnie, zasiadłem na schodach z miną „wrażliwy młodzieniec zadumany nad pięknem świątyni”, ale nie przewidziałem, że w tle będzie Mario. Schodził po głównych schodach, zobaczył, że Grey robi komuś zdjęcie i uznał, że na pewno jemu, więc przybrał pozę zdobywcy świata. Efekt radosny, o wiele bardziej niż inne ujęcia, gdzie nic niespodziewanego nie wpadło w kadr. Już na tym etapie odkryliśmy problem, o którym wspominają przewodniki i wszyscy turyści. Handel. Co gorsza handel dziecięcy, znaczy nie dziećmi, ale przez nie uprawiany. Przy popularniejszych świątyniach nie mogą wejść na teren, ale mogą koczować przy wejściu. Gdzie

tuktuk nie zaparkuje, to i tak mają przynajmniej kilka metrów, żeby dopaść klienta, a wtedy się zaczyna. Te dzieci to nie są smutne, niezaradne Kambodżątka, a kilkuletni bojownicy handlu, przy którym najlepsze europejski akwizytor to pierdoła. Z pierwszej świątyni Mario wyniósł album. Hasła spotykane cały czas two for one dollar i one for one dollar. Jego coś pokusiło, że skoro słyszy, że album za dolara to dobry deal. Wyszło za cztery, ale dostał zakaz mówienia komukolwiek, że kupił tak tanio. Miałem jakieś zajebiste szczęście, że widząc Steve’a biegli do niego i zaczynali rozmowę od tego, że jest taki niski i że jak to możliwe. Znosił to z godnością, chociaż pytanie „ile kurwa można?” cisnęło się na usta. Przy jego dobrotliwym podejściu do świata i wiecznie uśmiechniętym Mario, miałem z górki. Widząc niemałego chłopa w wielkich trepach i NIN koszulce woleli próbować z nimi. Widząc Grey’a wiedzieli, że jest Koreańczykiem i że jak go wściekną to im zrobi takie kuku, że czasy Pol Pota będą wyglądały na wspomnienia z wakacji. Z opowieści Steve’a: byłem w Nepalu, jest tam miły zwyczaj, że czasem dopadnie cię maoistowska partyzantka i musisz od nich kupić wizę. Nie przeginają, kilkanaście dolarów załatwia sprawę, dostajesz nawet kwitek. Przewodnik nam opowiedział jak to miał w grupie Koreańczyka. Gdy ten dowiedział się, że ma coś płacić, to powalił jednego z bojowników, wyrwał mu AK-47 (kalashnikov, kalashnikov, hej!) i zaczął krzyczeć, że żywcem go nie wezmą, nie zapłaci! Trzydziestu chłopa z karabinami, on jeden i wrzeszczy, wszyscy strach i szok. W końcu chyba ktoś za niego zapłacił. Potem było East Mebon, tu przygotowywali do kremacji. No też ładnie, ale już zaczęliśmy przyspieszać. Trafiły się jeszcze dwie ciekawe rzeczy. Najpierw dziewczę chciało sprzedać Steve’owi apaszkę, na co on odpowiedział, że nie, nie potrzebuje. For your mother, for your mother! I am afraid she is dead! – odrzucił zdecydowanie. Myślałem, że to jaja i się zacząłem śmiać, ale wyszło mało subtelnie, bo okazało się, że to prawda. Na całego jaja odwaliła dziewczynka, która wciskała nam jakieś szpargały, my dziękowaliśmy, a ona your mouth says no, but your eyes say yes. Byliśmy pod wrażeniem taktyk sprzedaży. Gdy się zbieraliśmy to nadjechał autobus pełen turystów. Steve ją tam skierował, ona najpierw ogień w oczach, a potem patrzy i niemal szloch: Och nie, to Chińczycy! Oni nigdy nic nie kupują! Zanim udało nam się zebrać dalej, musieliśmy jeszcze porozmawiać z naszymi taksiarzami o tym dokąd chcemy jechać. Wybraliśmy sobie świątynie, a oni, że za daleko. - Proszę, prosimy? No nie, aż tam nie

pojedziemy Wynajęliśmy was na cały dzień i umówiliśmy się, że wozicie nas dokąd chcemy! - No ale nie tam. Nie umawialiśmy się, że „nie tam” nie działa, to wszystko kompleks Angkor. Ale tam to musicie dopłacić. Ja byłem za wariantem „chuja, nie podoba się to dziękujemy sobie tutaj”. Akurat co jak co, ale taksiarzy to znajdziemy bez problemu, a jeszcze nic im nie zapłaciliśmy. Po długich i męczących negocjacjach zgodziliśmy się dopłacić po trzy i pół dolca za taksę. Po drodze miał miejsce radosny epizod; oni, że mamy dać po siedem więcej. Na to koreański temperament wypalił 24 DOLCA? Za tyle to moglibyśmy mieć przewodników mówiących świetnie po koreańsku! To by było świetne – rzuciłem po cichu do Steve’a O tak, to by się nam naprawdę przydało – odparł. Jeszcze na pożegnanie przewinął się wątek ananasa. Biegnie do nas dziewczę, uśmiech pełen, w jednej ręce ananas, w drugiej jakieś pamiątkowe barachło i trajkocze Pineapple, mister pineapple! – macha pineapplem. – Souvenir, souvenir, souvenir! macha suwenirem. W końcu jej się zapętliło i machała pineapplem krzycząc souvenir. A Steve chyba na to czekał: Souvenir pineapple? That’s really weird! Ja tam leżałem ze śmiechu, wizualizując sobie gnijącego ananasa na czyimś kominku, wieczorek towarzyski i prezentowanie znajomym pamiątek z wycieczki „tego ananasa mam ze świątyń Angkoru, ten natomiast jest z Wietnamu”. Obiekt numer dwa, Banteay Srei, różnił się od pierwszego, był zdecydowanie „płaski”, za to bardziej rozległy. Impreza rozchodzi się o reliefy, podobno najlepiej zachowane ze wszystkich. Mnie urzekł umiarkowanie, innych bardziej. Tu z krwawicy spuścił Steve, w ramach akcji two for one dollar kupił jedną apaszkę za dwa dolary. Wcześniej dziewczynka wyznała mu, że jeżeli nie kupi, to ona nie pójdzie do szkoły. Czekając na nich mieliśmy towarzystwo dzieci. Większość się poddała, ale jedno przez naprawdę naście minut tokowało oneforonedollar,oneforonedollar,oneforonedollar. W drodze do następnej świątyni pogubiliśmy się, więc robiliśmy sami ze Stevem. Nadeszła błogosławiona pora kiedy to większość ludu idzie na lunch. Nie licząc nastu dzieci. Nowa technika sprzedaży: zagraj ze mną w kółko i krzyżyk, jeżeli wygrasz to dostaniesz za darmo,

jeżeli przegrasz to kupisz. Nie daliśmy się, ale postanowiłem zrobić jakiś użytek z tych namolnych stad i z ukrycia robiłem im zdjęcia. Nie polecam robienia zdjęć frontalnie, bo zaraz będzie akcja zwana one dollar. Steve mi dziękował wylewnie, bo jakoś się zapętlił i rysował wspólnie z dzieckiem coś w tym wszechogarniającym czerwonym pyle, a ja ich z boku podszedłem. Tak przy okazji to była Ta Som, pierwsza świątynia z legendarnymi twarzami. Zrywa kask i twarz, przynajmniej na tym etapie podróży nam zerwało. Do kompletu popłakałem się ze śmiechu, jakieś dziecko męczy Steve’a, żeby ten kupił od niego apaszkę for your girlfriend, for your girlfriend, foryourgirlfriend! I have no girlfriend, I haven’t been laid in months, my life is a nightmare! Rozkręcał się, poprawił do dziecka, które zachwycało się jakie to mam wielkie buty: Wielkie, wielkie…i nie wkurwiaj go, bo jak cię kopnie w dupę to wylądujesz w północnym Wietnamie. Wiedziałem już, że wygrałem los na turystycznej loterii. Próbowaliśmy namówić naszego kierowcę imieniem Sokunthea, żeby przekręcił do kolegi, bo nie chcieliśmy robić za wiele bez towarzyszy. Niestety, nie bardzo szło, ostatecznie wyznał, że nie ma komórki. Trudno uwierzyć, bo wrażenia z Azji mam takie, że można nie mieć na jedzenie, ale na komórkę to trzeba, ale przy nas się nie ujawnił, więc może naprawdę nie miał. Ciąg dalszy, Neak Pean. Pustawo, ludzie na obiedzie, biegamy i jest nieźle, ale nie powala. Gdy wydedukowałem, że te dziwne rzeźby to fontanny, Steve utytułował mnie Indianą Jonesem. Kilka zdań później okazało się, że obaj wolimy serię Indiany od Star Wars, co pozwoliło nam pogłębić rozwijającą się relację. Podobnie jak odkrycie, że Kaznodzieja i Persepolis to w mniemaniu obu fajne komiksy. A sama świątynia w porze mokrej zapewne zalewa się wodą, w marcu zaś było sucho. Pojechaliśmy do (ze starej polszczyzny) highlightu dnia, Preah Khan. Ludzie dopiero wracali z przerwy obiadowej, więc zanim zdążyli zaludnić świątynię to byliśmy już w dobrej połowie. Wcześniej mieliśmy legendarne angorskie twarzorzeźby, tu doszły legendarne angorskie drzewa wyrastające na murach świątyń. Wielkie, majestatyczne, przekurwaniesamowite. To było gigantyczne, labirynciaste, więc oczywiście się zgubiliśmy, ale przysłużyło się to tylko sprawie, bo bycie zagubionym w Preah Khan to niemal jak się odnaleźć. Gdy już się odnaleźliśmy fizycznie to Steve mnie upozował i zrobił zdjęcie, które zostało ochrzczone najlepszym jakie mi kiedykolwiek zrobiono i do dzisiaj wita na mym Couchsurfing i Facebooku. Muszę przyznać, że pozowanie było fachowe: nie ruszaj się, zmienię na czarno-białe, wtedy wydają się bardziej depresyjne. Patrz w dal jakby ku absolutowi, chociaż wszyscy wiedzą,

że jesteś ateistą. Miej wyraz twarzy utraconej nadziei, którą odzyskujesz na nowo patrząc w dal. Mniej więcej tak wyszło. Kolejne dzieci do kolekcji, męczą go, on: I don’t need this, sorry Na co dziewczynka wali: Sorry, sorry…”sorry” no good, sorry I can’t eat! Przy tym teksty o kredkach do szkoły to nic. Dzień zbliżał się ku końcowi (a czego się spodziewać, miał wrócić do początku?) więc pojechaliśmy w jedno z trzech najlepszych miejsc do podziwiania zachodu słońca. Tam udało nam się spotkać duet portugalsko-koreański. Ichni wywiózł ich na obiad, więc stracili wobec nas dwie atrakcje, w tym gwiazdę dnia. Oczywiście więcej osób wpadło na ten pomysł i pusto nie było. Pusto…kurwa, każdy metr zajęty człowiekiem z różnych zakątków świata. Miejsce zwie się Phnom Bakheng, IX wiek, Siva i jest świetne, bo usytuowane na wysokim pagórku, idealnie na zachód, mieli łeb do dobrych widoków, jak to budowali. Teraz…człowiek zastanawia się czy pierdolnąć komuś kto włazi w miejsca, gdzie teoretycznie wchodzić się nie powinno, czy też sam ma tam iść, żeby zrobić sobie kolejne zdjęcie. Za kilka lat to chyba nic nie zostanie, wszystko rozkradną i rozwiozą po świecie na pamiątki. Jednak sam zachód słońca śliczny, tu są pewne plusy klimatu – z jednej strony ciągle gorąco jak szlag, z drugiej wszystkie zachody słońca się udają. Powrót taksami przebiegał w stadzie, korku i krańcowym bałaganie. Kodeks drogowy w Kambodży to chyba nie jest zbyt popularna lektura. Pokazaliśmy naszym kierowcom, że można wozić nie po cztery, ale i po osiem osób jedną taksą. Drobna różnica polegała na tym, że tam siedzieli lokalni, a nie biali. Zresztą nasi wiedzieli, że im zapłacimy, więc mieli w dupie co o tym wszystkim myślimy. My w sumie też spokojnie to znosiliśmy, zrobiliśmy dobre dziesiąt kilometrów, na twarz wychodziło po jakieś 7,5$, więc można to jakoś znieść, chociaż cena chyba i tak bardzo daleka od lokalnej, nie mówiąc nawet o tych nieszczęsnych dwóch pojazdach. Na kolację trafiło się all you can eat. Pomysł dobry, ale nie dla wegetarianina, skończyłem wybierając z 20% tego co mieli. Jako wynagrodzenie niedogodności miałem kota śpiącego na mych butach, a także odkrycie, że kelnerka tytułuje nas „towarzyszami”. Próbujcie nie zjebać ze śmiechu jak słyszycie „co teraz podać, towarzyszu?” Dnia następnego wywołaliśmy smutek na licach naszych taksiarzy, którzy już o poranku koczowali i czekali na nas przed hotelem. Postanowiliśmy spędzić dzień rowerowo. Tanio nie jest, znaleźliśmy w końcu po trzy dolce sztuka. Nie wyglądało to za rewelacyjnie, w pierwszym

modelu, który mi zaoferowano nie działały hamulce, czyli powtórka z Tajlandii. W drugim przerzutki. Po nastu minutach (w tym pompowanie) udało się zdobyć cztery w miarę działające rowery, chociaż wyczynów Szurkowskiego raczej na tym sprzęcie byśmy nie przebili. Jeszcze tylko Grey zwyzywał pracowników wypożyczalni rowerowej i okrzyknął, że ich rowery są fucking. Miałem ochotę zamordować kambodżańskie dziecko; ryczało, a czekaliśmy, bo szukali nam zapięć do rowerów. Steve najpierw mówił, że każdy na pewno tak samo ryczał, gdy był mały, ale po kilku minutach przyznał mi rację. Niemożliwe, żeby ludzka istota płakała tak, jak to dziecko. Ruszyliśmy, jechało się całkiem miło i sprawnie. Taktyka zakładała zwiedzanie samego centrum kompleksudzień wcześniej zrobiliśmy obrzeża. Na pierwszy ogień poszło Wat Bayon. Rewelacja absolutna, w moim rankingu ta świątynia wygrała konkurs na najlepszą ze wszystkich. Setki twarzy (dokładnie 216, rozmieszczone na 54 kolumnach) patrzą z każdej strony. Zachowane całkiem dobrze, przerozległe, po kilku minutach pogubiliśmy się. Chyba z dobrą godzinę tam siedziałem, a gdy wyszedłem to odkryłem, że inni jeszcze w środku. Miejsce drugie dla Wat Thaprom. To są te wspaniałe, wielkie drzewa, które wszyscy lubią fotografować. Mieliśmy niesamowite szczęście, bo trafiliśmy tam w porze obiadowej i było względnie pusto. Oczywiście do obowiązkowego zdjęcia pod drzewem musieliśmy swoje wystać w kolejce, ale wobec tego co widywaliśmy wcześniej i później: to był luz. Zaliczenie dwóch takich pereł sprawiło, że o wiele mniej podobały nam się kolejne. Po prostu zdjęło nam kask i reszta oczywiście była ok, co ja mówię, rewelacja, ale przy n-tej świątyni, w której masz to samo co wcześniej (tylko trochę gorzej) trudno wykrzesać z siebie jakiś potężny ogień i żądzę zwiedzania. Na koniec i zachód słońca zostawiliśmy sobie tytułowy obiekt. Oczywiście tu pusto nie było, zrobiliśmy szybki bieg dookoła i rozpoczęli poszukiwania miejsca do w miarę przyjemnego spędzenia końcówki dnia. Nie byliśmy jedynymi, którzy wpadli na ten pomysł, a poszukiwania spokoju szły nam tak dobrze, że się znowu pogubiliśmy. Oczywiście widok jest wspaniały, słońce igra z wieżyczkami, zbiorniki wodne odbijają obrazy Angkoru, powaga lat ciężkiej pracy i geniuszu ludzkiego patrzy na nas z piedestału wieków. A my pośrodku tego burdelu, zapoceni, brudni od całodziennego jeżdżenia na rowerze, nieco poirytowani popularnością atrakcji wśród turystów świata, niemniej i tak bardzo szczęśliwi, że dane było przejechać pół świata i zobaczyć coś, co gdyby zobaczył któryś z naszych antenatów kilkaset lat temu, to bez wątpienia dostałby zawału. Z punktu widzenia dorobku naszej kultury to jest niewyobrażalnie dziwaczne, wszystkie te rzeźby, gigantyczne wieże, twarze, kształty. Drzewa, które sprawiają, że można dowolnie formułować gówniane refleksje o przewadze przyrody i siłach natury, które tryumfują nad dorobkiem naszych rąk.

Ledwo słońce zaczęło znikać za horyzontem, strażnicy stanowczo zasugerowali nam, że mamy iść. Trochę średnio się podziwia, gdy ktoś wyprasza, idzie się w tłumie, wielu jeszcze nie ma dość wygłupiania się w łapanie urokliwych ujęć, więc kombinują i wszystko utrudniają. Paradoksalnie, w tym całym burdelu udało nam się odnaleźć. Krótka wymiana uwag uplasowała Angkor Wat na trzecim miejscu. Z całym szacunkiem i podziwem, jednak Bayon i Thaprom robią większe wow niż duma Khmerów, którą mają we fladze i na piwie. Z cyklu ciekawostki: piwo Angkor robi obecnie Cambrew, czyli Carlsberg. Jak widać, związki z historią Angkoru są nader żywe. Wychodząc Mario spotkał Portugalczyków. Rzucił się w wir mowy ojczystej, więc czekaliśmy. Potem wspólnie pomogliśmy w walce z ochroną świątyni – pan chciał zrobić zdjęcie po zmroku, rozstawił sprzęt i czekał. Kazali mu się składać, więc w składzie brytyjski, polski, koreański i trzech portugalskich Rejtanów wywalczyliśmy prawo poczekania na khmerskie ciemności i zrobienia zdjęcia. A co do zdjęć…hamowałem, dwa dni w zaledwie trochę ponad czterysta. Oczywiście wszystko wygrał Grey, po sześćset sztuk z każdego dnia. Nikon Ninja jak ochrzcił go Steve. Powrót na rowerach jawił nam się banalnie, oczywiście nie okazał się takim. Rano to było „haha, hihi, jakieś pobocze, jakieś tuktuki, jesteśmy”. Teraz odkryliśmy, że nasze pojazdy nie są wyposażone w sprzęt, który mógłby oświetlić drogę. Latarnie bywają, ale w latarniach trzeba wstawiać żarówki, a o tym wydaje się, że zapomniano. Jedziemy, najpierw gargantuiczny (dalej szukam synonimów) tłok przy wyjeździe, ale to nawet działało na naszą korzyść; coś było widać, a wymijanie kolejnych zatorów szło nam świetnie. Dobra, czasem pod prąd, ale w końcu jesteśmy w Kambodży, a nie w UK. Z cyklu znalezione w necie, ruch drogowy w Kambodży: Wymagane jest międzynarodowe prawo jazdy, lecz nikt nie sprawdza, czy osoba wypożyczająca bądź prowadząca pojazd je posiada. Jednak w razie ewentualnej kolizji dokument ten jest konieczny. Sprawca wypadku drogowego musi poza tym liczyć się z poważnymi kłopotami, a nawet z zagrożeniem bezpieczeństwa osobistego. Zdarza się, że przed przybyciem policji – a nawet w jej obecności dochodzi do samosądu wymierzonego przez miejscowych świadków zdarzenia, zwłaszcza jeśli turysta nie ma środków na wyrównanie wyrządzonych szkód. Z tego względu zaleca się korzystanie z usług komunikacyjnych świadczonych przez miejscową ludność, choć trzeba liczyć się wówczas z innymi niebezpieczeństwami, które może spowodować zły stan techniczny i przeładowanie samochodów czy łodzi. Poszło nam lepiej, obyło się bez samosądu. Mijały nas stada policji, ale nikogo nie obchodziło, że nie mamy świateł. Kilka razy coś wyjechało, wyskoczyło, zajechało, u nas jak w piosence The Offspring, w sensie No Brakes (nie Bad Habit), więc pobocza. Krawężniki. Paniki. Desperacje. Gdy dotarliśmy w okolice miejsca zamieszkania, odkryliśmy, że o poranku w Siem Reap było

nas czterech, a wieczór powitał tylko trzech (bardzo trudny quiz: do tekstu, której piosenki Cohena to nawiązuje?). Poczekaliśmy, nie ma. Czy mogło go zabić po drodze? Mogło, wszystko mogło, chwilami był taki burdel i zamota na drodze, że mogliśmy przegapić wybuch bomby atomowej, takiej do stu megaton. Czekamy, w końcu z wizją szukania zwłok wróciliśmy w okolice hotelu. Tu oczywiście czekała na nas zguba („myślałem, że skoro wszyscy jeżdżą jak im się podoba to my też skrócimy pod prąd, a wy gdzieś tam pojechaliście dookoła”). Przyznam, że miał rację: kawałek pod prąd miał dwadzieścia metrów, a my dołożyliśmy jakieś dwa kilometry, żeby pojechać – wielce teoretycznie – przepisowo. Zdaliśmy rowery i poszli na kolację. Zryci do granic możliwości nie szukaliśmy bardzo długo, pierwsze, co było i nie wyglądało na dramat, wygrało. Wnętrze przemawiało za lokalem, setki wpisów poczynionych na ścianach dłońmi turystów głosiły, że to najlepsza restauracja w Kambodży, a nawet i Siem Reap. Poszliśmy w Amok, narodowe danie, które można na szczęście zrobić też z ryby. Potem znalazłem, że modelowo powinno być z catfish, po naszemu zębacz, albo (dla początkujących) sum. Zaznaczę sobie, że obstawiam, że sum z Mekongu, to nie dokładnie to, co nasz sum. Dostajemy coś w pół drogi między cieczą, a ciałem stałym. Oblewa to sos curry-kokos, więc wychodzi zupowate, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jedna z najlepszych rzeczy jakie w życiu jadłem. Tam dostępne było też w wariancie z wieprzowiną, kurakiem i wołowiną, podobno inne opcje też świetne, testowane przez współtowarzyszy. Zalaliśmy to prakhmerskim piwem ze stajni Carlsberga. Dzień cudów trwał: w sklepie policzono mi 800, a nie 1000 rieli za fajki. W cafe net siedziałem prawie 120 minut, a wyliczyli za 80. Po tym rzucenie dolara za wino z żeń-szenia to była przyjemność. Druga inwestycja z tej kategorii również nie przyniosła mi żalu. A nawet nam, bo piliśmy we dwójkę ze Stevem. Etykieta była po angielsku i łapała się do gatunku dzieło literackie, dobre A4 o tym jak bardzo nam to wino pomoże na wszystko, łącznie z potencją. Wspólna miłość do Tori zaowocowała słuchaniem from the choirgirl hotel do wina. Oczywiście analiza wszystkiego na dziesiątą stronę. Dzień trzeci olaliśmy. Mario i Grey pognali podziwiać wschód słońca, nam się nie chciało. Brzmi to jak najgorsza i najstraszniejsza profanacja, ale po prostu wymiękliśmy. Po tej ilości świątyń mieliśmy serdecznie dosyć. Wiedzieliśmy, że najlepsze za nami, a spędzenie ileś tam czasu na dotarciu do czegoś co okaże się smutną kapliczką, nie kręciło nas szczególnie. Skoro wszystkie przewodniki wypisują właściwie te same obiekty, to raczej mała szansa, że nagle odkryjemy perłę zagubioną pośród pól ryżowych. Może gdyby mieć jakiegoś super przyjaznego lokalsa, ale sami tak? Rowerem? Brzmi jak wielka zbrodnia turystyczna, ale wydawało się jedyną sensowną decyzją. Gdy chłopcy wrócili to nie mieli ognia w oczach: wschód jak zachód, tylko w drugą stronę, a ilość ludzi podobna. Po śniadaniu ruszyliśmy dalej. Gdy planowałem Kambodżę, to chciałem przepłynąć (niekoniecznie wpław) Tonle Sap –

jezioro na Mekongu znane z pływających wiosek. Jednak po przerobieniu Mekongu tyle razy, kręcił mnie on w stopniu minimalnym, co więcej w porze suchej cudów nie należało się spodziewać. Jezioro uznawane jest za niesamowite właśnie z powodu rozmiarów – od 2700 do 16000 metrów kwadratowych (a widziałem opcję, że nawet i do 30000), zależnie od pory roku. Inne atrakcje z nim związane to fakt, że jest największym zbiornikiem wodnym w Azji Południowo-wschodniej, kierunek przepływu wody zmienia się dwa razy w ciągu roku, poziom oczywiście też. Z cyklu urocza bezużyteczna statystyka: 75% ryb z wód śródlądowych pochodzi z Tonle Sap, zapewniając przy tym 60% protein dla ludności Kambodży. Wspomniane wioski: podobno jakieś 170 sztuk (ciekaw jestem metodologii tych obliczeń skoro wszystko pływa). No i właśnie te wioski stanowią główną imprezę i atrakcję. Próbowaliśmy się załapać, ale cena DWUDZIESTU PIĘCIU DOLCA ZA TWARZ nieco przygasiła nasz zapał. Próbowaliśmy się dowiedzieć na czym polega pobyt we wiosce (niekoniecznie chcieliśmy skończyć w sklepie z pamiątkami), ale pani nie bardzo mówiła po angielsku. Zlaliśmy to, zdecydowaliśmy się na autobus, które normalnie kosztuje sześć dolca. Nasz hotelarz zaoferował, że załatwi nam po piątce od twarzy, a do tego zdejmą nas z hotelu. Nie było powodów, żeby nie chcieć. Z leciutkim opóźnieniem, które było niczym wobec tego, co człowieka może spotkać (i spotyka) w Azji, wyruszyliśmy do stolicy. Sam Angkor w rozumieniu szerokim? Prawie atrakcja życia. Ale prawie robi małą różnicę. Taj Mahal pierwszy, Angkor drugi. Żal mi tych pięknych twarzy z Bayon, ale mimo wszystko, miejsce drugie. Mimo strachu, że wykończy mnie upierdliwość ludności lokalnej, to nie poszło źle. Dziecięcy handlarze tworzą fajny koloryt i dodatek do świątyń. Jak Steve ładnie napisał u siebie, czynnik ludzki pośród tego kamienia. Oneforonedollar stało się frazą powtarzaną do wyrzygania, nawet podanie sobie sosu przy kolacji było związane z tą kwestią. Cena wstępu? Oczywiście, wywalona, ale jeżeli te pieniądze pójdą na zachowanie świątyń dla następnych pokoleń to nie mam żalu i pretensji. Problem, że zapewne pójdą na wszystko inne. Steve pisze i to pisze w cholerę. Angkor jego oczami, zdjęciami i słowami: http://www.travbuddy.com/travel-blogs/41672/Angkor-Glories-past-128 Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 19

Wiosna 22 Grudzień 2009 juriusz 3 komentarzy Germinal to wspaniała powieść. Jednak znacznie więcej wrażeń dostarczyło mi posłowie. Tak, to jest JEDNO zdanie. Filozoficzno-antropologiczne przekonania pisarza (które wyrastały w dużej mierze z

Darwinowskiej teorii ewolucji, przenoszonej ówcześnie również w dziedzinę rozwoju społecznego, z Taine’owskich rozważań nad wpływem czynników „rasy, środowiska i momentu historycznego na dzieło sztuki oraz z wyrażonego w połowie XIX wieku przez Prospera Lucasa poglądu o determinującym znaczeniu dziedziczności dla fizjologiczno-biologicznej struktury człowieka) wraz z proponowaną przez autora Teresy Raquin koncepcją powieści i metody „eksperymentalnej” (inspirowanej przez założenia metody doświadczalnej, na gruncie medycyny skodyfikowanej w 1865 roku przez Claude’a Bernarda), wyłożona przezeń – poza Naturalizmem w teatrze – także m. in. w przedmowie do Pochodzenia rodziny Rougon-Macquartów (La Fortune des Rougon) i w szkicu Le Roman experimental (Powieść eksperymentalna; 1880), znalazły wyraz – i praktyczną, literacką realizację – w rozbudowanym cyklu dwudziestu powieści współczesnych zatytułowanym Rougon-Macquartowie. Historia naturalna i społeczna pewnej rodziny za Drugiego Cesarstwa. Agnieszka Mocyk [w] Emil Zola, „Germinal”, s. 346, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2005 Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0 Bez kategorii brak Zobacz więcej... Object 20

I also heard we’re in fuckin Cambodia now 5 Grudzień 2009 juriusz 1 komentarz Kamila zajęła mi atrakcyjne miejsce w busie, więc gadaliśmy spokojnie oczekując aż reszta przejdzie hołd złożony biurokracji przez zdrowy rozsądek. Śniadanie było odległym wspomnieniem, więc z wdzięcznością serca powitałem poczęstunek z ryżu. Już tak na ostateczne pożegnanie Laosu: na nim ją też nieco oszukali, ale ponieważ zostawiła swojej gospodyni pocztówki do wysłania, to zgodziła dać się wychujać. Jakoś nie chciała, żeby kartki skończyły w Mekongu koło delfina krótkogłowego. Pojechaliśmy może czterdzieści minut, miejsc wolnych nie było. W ogóle miejsca nie było, siedziałem z plecakiem na kolanach, pięć osób na czterech fotelach, na szczęście panował dość radosny nastrój. Następnie zmiana, teraz autobus. Dość ciekawy model, bo bez luków bagażowych. Pewnie, można przecież posadzić ludzi, a bety zjebać na środek przejścia. Wygodnie nie będzie, ale komu zaszkodziły akrobacje przy wychodzeniu z autokaru? Staliśmy sobie tak w szczerym polu, obok jakieś dwa lokale. Znalazł się koło nas Kanadyjczyk i dwie Irlandki, standardowe rozmowy, w końcu któraś z nich postanowiła iść po piwo. Pomysł ten bliski był memu sercu, ale nie miałem lokalnej waluty, a domyślałem się, że jeżeli zapłacę w dolarach to ze mnie zedrą. Myliłem się, właściwie wszystkie transakcje powyżej równowartości dolara w rielach rozlicza się w dolarach. Dolar to 4000 rieli, nieważne ile tam w banku (4150 akurat wtedy było). Ma to swoje plusy (brak zabaw w wymianę waluty, pojedyncze dolce są wszędzie), ma też minusy (wszystkie ceny ciągną do dolara, otrzymanie reszty z dwudziestki graniczy z cudem, większość banknotów wygląda jak papier toaletowy i to po użyciu). Irlandka rzuciła pięć dolców, dostała cztery piwa i jakąś zagrychę, po czym zwróciła się do mnie: A ty nie pijesz? Zaskoczona jestem, spotkaliśmy się w Luang Prabang, to byłeś narąbany jak stodoła.

Nie przypominam sobie, żebyśmy się spotkali – pomyślałem. Odpowiedziałem jednak ze znawstwem: Wkrótce zrozumiesz dlaczego nie piję. No i nie kłamałem, wkrótce zrozumiała. Gdy w końcu ruszyliśmy (przyczyna zajebiście długiego postoju wyjaśniła się później) to po mniej więcej 30 minutach szlochali. Jest taka magiczna zależność między piwem, a koniecznością odwiedzania łazienki, oni ją właśnie odkrywali. Dość dziwne, że dorośli ludzie o tym nie wiedzieli, ale prędzej czy później, w mniej lub bardziej radosny sposób, każdemu przychodzi poznać ten związek przyczynowo-skutkowy. Utworzyliśmy sektor dla palących, więc mnie trudy podróży nie dawały się niemal odczuć. Z ciekawostek: Kanadyjka miała przy sobie banknot dwudolarowy. Jest na nim Jefferson, dziwnie to wygląda, ale w sumie dziwne, że nie ma w użyciu. Większość czasu jednak pochłonięty byłem rozmową z rodaczką. Ona krzyż emigracji niosła półtorej roku na jakimś zadupiu w UK, po czym postanowiła jechać na pół roku do Azji. Zrobiła już Filipiny, Malezję, Indonezję, Wietnam, Laos. Po Kambodży czekała na nią Tajlandia. Amatorzy piwa i tak mieli trochę szczęścia, bo autobus był łaskaw się zatrzymać. W sensie zepsuć. Wyskoczyli w pobliskie krzaki, jedna nawet przez okno. Jak wspomniałem, przejścia przez środek nie było, więc trzeba było chodzić po oparciach siedzeń, mieć przy tym nadzieję, że żadne z nich się nie złamie, a zmysł równowagi mamy w miarę w porządku. Im dłużej jechaliśmy, tym częściej były postoje silnik się przegrzewał. Wtedy kierowca lub jego przydupas gnali z wiadrem po wodę (nierzadko do jakiejś chaty majaczącej na horyzoncie) i wlewali ją do silnika. Miałem miejsce tuż nad nim, więc gdy raz nieopatrznie wyciągnąłem za daleko rękę, to zrozumiałem o jakiej temperaturze mówimy. Gotowało się, można było robić kawę, herbatę, zupki instant, usmażyć jakiegoś męczennika. Na obrzeżach Stung Treng zatrzymaliśmy się przy banku Acleda – jak miało się okazać główny przyjaciel w temacie wymiany waluty innej niż dolary. Poszło tak sobie, starsza pani poprosiła, żeby ją przepuścić, to przepuściłem. W efekcie walutę wymieniłem jako ostatni. W końcu zawsze można wypełnić jakieś ciekawe kwitki, potem panu coś się pomyliło, więc wypełnić je ponownie. Tu nie zwróciłem uwagi na pytanie co chcę dostać za moje Eura, dnia następnego wszystko znajdzie wyjaśnienie. Gdy wróciłem, autobus stał nieco gdzie indziej, niż gdy z niego wysiadałem. Okazało się, że myśleli, że już wszyscy są, na szczęście team polsko-irlandzko-kanadyjski podniósł raban („najpierw wpadłeś do Mekongu, potem libacje w hostelu…czemu nie jestem zdziwiona, że to właśnie ty zostałeś w banku?” – pytała retorycznie Irlandka). Na drugie szczęście, okazało się, że za chwilę mamy postój na obiad, więc nie musiałem wracać na z tyłu upatrzoną

pozycję, tylko spokojnie pojechałem koło kierowcy. Oczywiście na obiad zaproponowali nam lokal z cenami średnio konkurencyjnymi, więc poszliśmy na targ. W Tajlandii targi były dość tragiczne, tu brakuje skali na oddanie rozmiarów zjawiska. Świńskie łby jako wystawa, dookoła inne części świń, ale przede wszystkim dramatyczny zapach, koszmarny, odrzucający i jakie tam jeszcze synonimy i wyrazy bliskoznaczne mogą przyjść do głowy. Syf, syf i jeszcze raz syf. Lokalni wydawali się być dość rozbawieni widząc białych, w tym dziewczę w wersji blond, jak przechodzą, a na twarzach maluje im się mieszanka fascynacji i odrazy. My też nie narzekaliśmy na nudę, wręcz przeciwnie, ale zastanawialiśmy się, co poczynić w kwestii posiłku. W końcu udało nam się wypatrzeć niewielki stolik, który okazał się restauracją. Próby wyjaśnienia, że jest taka choroba umysłowa, która objawia się niejedzeniem mięsa spełzły na niczym, dostałem zupę z porcją padliny. Zostawiłem ją Kamili, a sam pograłem sobie w bierki pod tytułem makaron i niemięso zalane cieczą. Tak naprawdę całkiem dobre, a klimat: bezcenny! Połaziliśmy po okolicy, chcieliśmy też zahaczyć o bank, ale było już po 16, więc nici. Powróciliśmy na zaszczytne miejsca na tyle autobusu. Z ustaleń nonsensownych: w Stung Treng jest lotnisko, ale obecnie nie obsługuje żadnych połączeń. To właśnie Azja, każde zadupie ma swoje lotnisko, nieważne, że nie obsługuje żadnych lotów. Większość infrastruktury to pozostałości z działań zbrojnych lat 60-tych i 70-tych. A kto obecnie miałby latać ze Stung Treng, wymyślić się nie da. Bawiłem się świetnie, zagadywaliśmy się na śmierć, wymieniali doświadczenia już nawet nie tyle podróży, co życia. Dodatkowo nakręcało nas, że wkrótce mieliśmy się rozstać – ona do Phnom Penh, ja do Siem Reap. Pod wieczór przykacowana Irlandka nie wytrzymała i zapytała czy długo tak mogę, bo napierdalam od samego rana, a końca nie widać. Z atrakcji lokalnych, nadeszła taka chwila, że zasłoniłem głowę rękami, a nogi podkurczyłem. Pierwsze, żeby nie wybić nią szyby, gdy już upadniemy, a drugie, żeby nie połamać nóg, gdy wszystkie fotele pojadą do przodu. Takiego nachylenia w autobusie jeszcze nie przeżyłem. Rów, którym jechaliśmy okazał się być drogą w remoncie, a powrót na właściwy trakt doprowadził do przechyłu właściwego raczej żaglówkom niż pojazdom szosowym. Nie wiem dlaczego się nie wyjebaliśmy na burtę. Jakimś cudem się nie wyjebaliśmy. Z pierwszego dnia w Kambodży miałem wrażenia, że kraj ten jest pusty (jak mówił Brytyjczyk w Phonsavan, Pol Pot wymordował rodaków trochę ponad normy przyzwoitości), wiele nie ma (działania rozbiórkowe Czerwonych Khmerów również nie wydawały się przereklamowane), ale co najbardziej rzuca się w oczy (metaforycznie na szczęście) to pył. Czerwony pył, który pokrywa wszystko, a przede wszystkim drogę. Pamiętając opinię wielu Azjoentuzjastów, którzy tak bardzo go pokochali i się nim zachwycali, spodziewałem się, że

nie dalej niż za dwa dni chuj mnie weźmie i kurwa zastrzeli z okazji tak pyłu, jak i Khmerów. Jak na wieści z Laosu napisała mi jedna z osób wspierających duchowo wyjazd (z pamięci, oryginał zaginął): Jeżeli poziom finansowej upierdliwości ludności lokalnej zależny jest od ilości cierpień jakich doświadczyła, to trzymam kciuki za powodzenie Kambodży. W najgorszym razie możesz zaszyć się w ich lasach, mają gigantyczne populacje pawi albinosów, lisów latających i lotokotów. Pod wieczór dojechaliśmy do Kompong Kham. Stałem już przy autobusie z betami na plecach, Irlandka mówiła „przestań żesz, ósmą godzinę będziesz jej gadał, wyjdźcie se za siebie, do końca życia będziecie sobie mogli gadać”, ale jeszcze ustalaliśmy szczegóły mailowe i naszych grafików. W końcu autobus pojechał dalej, ja żałowałem, że zostaję w Siem Reap, a rodacy oddalili się w stronę Phnom Penh. Popatrzyłem na obraz nędzy i rozpaczy jaki mi pozostał. Stało kilku chłopa. Wszyscy wyglądali na zagubionych niczym harcerze w burdelu. Pośród nich znalazł się Sven, a to jak żywiołowo prowadzili konwersację dawało jasno do zrozumienia, że się dogadują. Oh, I am fucked! Najbardziej w oczy rzucał mi się ogromny, tłusty Azjata, najpewniej Japończyk. Na drugim miejscu wyróżniających się z tłumu był mały rudzielec. Naprawdę mały, poniżej 1,60m. Stał też z nimi koleś wyglądający na Włocha, może Hiszpana. No i Sven. Picture perfect of misery. Podbijam i pytam, czy ktoś nie szuka współlokatora. Mały rudy chyba został przywódcą gangu, mówi, że zaraz się jakoś będziemy grupować i jeżeli się uda, to mnie wezmą. Przybył właściciel hotelu, po ustaleniu, że chce 3,5$ za głowę, uznałem, że zostaję. Zresztą transakcja wiązana, autobus miał nas rano zdjąć z miejsca rozładunku. Wchodzimy po spiralnych schodach na drugie piętro. Do wyboru są dwa pokoje, trójka i dwójka. Dobra, to akurat, tylu nas jest. Lata mi który, niech para największych przyjaciół weźmie sobie dwójkę, mogę mieć trójkę. Jednak tłusty Azjata, który okazał się być Koreańczykiem i na potrzeby zachodu używać imienia Grey, najpierw zrezygnował z trójki, by po zobaczeniu dwójki, uznać, że jednak chce do trójki. W efekcie wywalił niskiego rudego, który okazał się być Brytyjczykiem, a na placu boju zostałem ja i ryży zbierający się z gleby. Pokój był całkiem niezły, miał nawet łazienkę i sracz zbliżony standardem do cywilizacji zachodnich, więc z racji tego, że on nie palił, podzieliliśmy się na drużyny; jedna drużyna paliła, druga brała prysznic, a potem zmiana. Udało się nam nawet pogadać, zaczęło się od mojej koszulki z Tori Amos. Okazało się, że zna, a nawet uwielbia, był na trzech koncertach, pierwszym jeszcze w czasach Choirgirl Hotel. Sąsiedni pokój gdzieś polazł, on pytał dokąd, więc udzieliłem informacji na ile mogłem („w tamtą, coś zjeść” – jak palisz przy jedynym wejściu do hotelu, to nikt ci nie umknie), sam się

umyłem i pognałem poprzez ciemności w stronę światła. Była to lokalna restauracja, gdzie na szczęście dało się pogadać po angielsku i dostać wegetariański posiłek z piwem. Posiłek cudo, piwo akceptowalne. Jakoś będzie w tej Kambodży. Przy wejściu do hotelu spotkałem Hiszpana, który okazał się być Portugalczykiem i Mariem. Nasza rozmowa spełzła na tematy piłki nożnej. Jakimś cudem kojarzył nasz dream team z lat 70-tych. Zamotaliśmy się w rozważania o najlepszym piłkarzu naszych ojczyzn. On wahał się między Eusebiem, a Raulem. Ja wahałem się czy cokolwiek mówić, no ale w końcu powiedziałem, że z jednej strony Lato i Lubański, a z drugiej ciężko porównać ich do Tomaszewskiego, który zatrzymał Anglików na Wembley, no a jeszcze Boniek. Chwała, że przypomina nam się to ilekroć przegramy z czymś w deseń Armenii, czy też rozważamy matematyczne szanse na awans do Euro lub World Cup. Gdzieś w trakcie naszej rozmowy objawił się właściciel hotelu, który chciał nam podziękować za to, że u niego śpimy i zaoferował, że jeżeli napiszemy mu na kartce jak nam mama dała w urzędzie stanu cywilnego, a ksiądz na mszy (u Koreańczyka trochę inne procedury), to będzie na nas czekał darmowy transport w Siem Reap. Trochę się baliśmy; gdy słyszę słowo „darmowy” to zawsze się boję. Darmowe opcje lubią być strasznie drogie, ale zgodziliśmy się. Gdy wróciłem do pokoju, to ryży już kimał, ale byłem pod wrażeniem, że na poduszce znalazłem te 3,5 dolca, które założyłem za niego za nocleg. Rano było nieco chujowo, bo trzeba było wcześnie wstać. Rudy Brytyjczyk używał imienia Steve, a wspólny spacer po wodę mineralną pozwolił odkryć, że zna Cohena, NIN i kilka innych ciekawych zjawisk muzycznych. To jeszcze ok, bo wszystko anglojęzyczne, ale gdy zaczął mówić o Dostojewskim (no ok, to trochę cykl młoda, wrażliwa intelektualistka) to już pod wow podchodziło. Znał Bułhakowa, a to anglojęzycznym zdarza się raczej rzadko, również Murakami nie był mu obcy. Dobra, może coś z tego będzie, tematy są. Oczywiście niszczył mnie w brytyjskiej (absolwent filologii angielskiej w Birmingham), ale na szczęście na irlandzkiej wyciągnąłem remis (błogosławiona emigracja). Nie ośmieszałem się i nie mówiłem nic o polskiej, ale wspiąłem się na wyżyny rosyjskiej. Uwielbiam takie zawody literaturoznawcze, zwłaszcza o 8 rano, gdzieś w środku Kambodży. Z jakimś tam przyzwoitym opóźnieniem zjawił się autobus, dla odmiany w miarę pusty, więc bety zmieściły się z tyłu i dało się chodzić, nawet każdy sam siedział na dwóch miejscach. Ustawowy postój posłużył wkurwieniu i zachwyceniu się. Wszyscy pognali do lokalnej wariacji na temat toalety. Trochę betonowej wylewki, trochę drzwi, znacznie więcej łajna i robactwa, zero umywalek. Wychodzę z kabiny, a tu nagle jakieś dziecko, płci Ewy, podbija do mnie po pieniądze. Nie mam pieniędzy, przykro mi, daj mi spokój. CO? Płacić?? Za to??? Nie, spoko, nie musisz mi płacić za ten żałosny sracz. JA PŁACIĆ??? Ale dlaczego? Ej, tu stada korzystają i nikt nie płaci!

Pay, pay, you pay, one dollar! Chyba się nie rozumiemy. Nikt nie płaci, to nie są szalety, lanie pod drzewem jest przyjemniejsze, bo nie cuchnie, mniej grzeje w dekiel, bo nie ma blachy falistej, a i robactwo ma więcej miejsca do ucieczki i nie wypierdala ci prosto w buty. Z Khmerką nie wygrasz. Zapłaciłem. Podobnie Steve. Pozostałym poradziliśmy lać w krzakach, nie brakowało ich. Tak krzaków jak i turystów. Czekamy na odjazd (busa, nie żaden narkotyczny), podchodzi do nas jakiś lokals i zaczyna standardowo: skąd, jak, kiedy, na ile, po co. Pewnie będzie chciał coś sprzedać, no nic, nie ma wyboru. A tu nie. Koleś się przedstawił i pyta czy może uścisnąć nam dłonie, ponieważ chciałby podziękować, że odwiedziliśmy jego kraj i ma nadzieję, że nam się spodoba. Dodał też, że to zaszczyt dla Kambodży, że wybraliśmy właśnie to państwo z tak wielu na świecie. Zdurniali że byliśmy to mało. Koło 14 dojechaliśmy i zatrzymaliśmy się na jakimś żałosnym dworcu w środku zadupia. Kazali wysiadać. Pewnie, a potem kula w łeb i do piachu, a raczej pyłu? Nie, to Siem Reap. No cóż, nie spodziewałem się, że trzecie co do wielkości miasto Kambodży zdejmie mi kask za sprawą drapaczy chmur, ale dworca bez asfaltu też się nie spodziewałem. Trzymam się z ekipą, Lonely Planet opisuje dość dokładnie, gdzie jest dworzec i nie jest to centrum. Jednak zgodnie z obietnicą pana z hotelu czekali na nas ludzie z kartkami. Pierwszy raz w życiu to miałem, pewnie też ostatni. Wsiadamy w jakieś riksze, wszyscy mamy Lonely Planet, więc chcemy do hotelu wskazanego tamże. Oni, że ok i zawożą nas. Oczywiście pod inny. Się nie spodoba to nie weźmiecie. Dziękujemy, w końcu moglibyście nas tu pod pistoletem zatrzymać. Na szczęście mieliśmy potęgę pięciu osób, plus jeszcze siostra Svena miała dojechać za dwa dni. Dwa hotele obok siebie, oba nas oczywiście chciały. W efekcie zjechaliśmy z siedmiu do pięciu dolarów za pokój, tym razem już się ze Stevem wybraliśmy, Mario poszedł z Greyem. Dobra, to coś zjeść i oglądnąć miasto. Trudno powiedzieć dokładnie czym, ale Kambodża cholernie różni się od Laosu. Reklamy, więcej sklepów, w tym zaraz koło hotelu mieliśmy dość duży samoobsługowy. Ceny wypisane, więc odpada radosny element wkurwiania się targowaniem co chwilę. Przemieszczanie się taką grupą jest łatwe, bo taksówki wychodzą śmiesznie mało. W centrum połaziliśmy po targu, odkryli koszulki w cenie wyjściowej 2$, ale jakość taka, że nie warte i jednego. Bardzo dużo osób mówi po angielsku, oczywiście, ze zmiennymi sukcesami, ale dogadać się da. Jest jakoś miło, jak kretyńsko to nie brzmi. Od razu

widzi się, że Angkor to najważniejsza składowa narodowej tożsamości – piwo, lokale, zdjęcia, koszulki, w końcu nawet we fladze jest. Hit handlowy numer dwa to Pol Pot. Przejście przez targ zaowocował odkryciem kilkunastu książek o nim, Czerwonych Khmerach i Polach Śmierci. Filmowo też można się doedukować, oczywiście The Killing Fields, drugie miejsce S21: Khmer Rouge Killing Machine. Znaleźliśmy sobie lokal. Mnie się udało dostać całkiem dobrą, bezmięsną zawijankę w cieście. Co było do wygrania wygrał Mario wybierając Traditional Khmer Pizza. Traditional Khmer Pizza? No tak, pewnie przyrządzana dokładnie tak jak w czasach świetności Angkoru – zauważył rozsądnie Steve. Sven zaczął prowadzić wywód na temat tego, że pizza wcale nie jest z Włoch, a podobno z Chin. Mimo wszystko, Traditional Khmer Pizza było hasłem na kilka najbliższych restauracji. Dodatkowym bonusem Kambodży są kalecy ludzie, którzy próbują nam coś sprzedać. Dość traumatyczne, siedzisz w lokalu, przychodzi pan bez rąk i wykłada kikutami ekspozycję książkową na stół. Trochę Pol Pota, albumy o Angkorze, nierzadko Lonely Planet. Steve’a ruszyło i kupił dzieło Brother Number One: Pol Pot. Przejście po mieście zaowocowało odkryciem, że książkowo jest rewelacyjnie, tony rzeczy po angielsku, Lonely Planet kserowane po kilka dolarów. Cała oferta, nawet Polskę znalazłem, o USA i Australii nie mówiąc. Cena zależy od ilości stron. Co do książek o Kambodży, to od lektury tytułów idzie dostać daleko posuniętej depresji. First They Killed My Father wygrało dzień. Drugie słowo o wyprawie Igora i finansach Kambodży. Wizyta w banku zaowocowała odkryciem, że dolar to właściwie oficjalna waluta kraju. Daję sto euraczy, dostaję 119$. Mówię, że chcę riele, a ten, że nie da się. Odkrycie, że największy nominał jaki mają to 5000 rieli, czyli jakieś euro, pozwala lepiej zrozumieć problem. Z drugiej strony, życzę powodzenia w dostaniu reszty z 20$, gdy kupuje się banany na straganie, czy od taksiarza. Należy kontrolować, czy ma się niskie nominały, rozbijać w restauracjach, hotelach, większych sklepach, a i tak czasem dramat. Pospacerowaliśmy sobie, znaleźli jakiś ściek, który w porze mokrej jest rzeką, a w suchej dramatycznie cuchnie zgnilizną. Steve nie wychował się w socjalizmie, więc nie rozumiał dlaczego drzewa pomalowano na biało, uświadomiłem go. Doszliśmy do Wat Bo, która była zamknięta, ale przeżyliśmy to spokojnie, z zewnątrz wyglądała raczej słabo. Przypomnę: dzięki działalności Monsieur Pol Pota i jego wesołych kompanów zabytków pozostało niewiele, niemal zero. Rozdzieliliśmy się i umówili, że na 17:00 idziemy na film o dobrodzieju Kambodży. Znalazłem sobie Cafe, ale prędkość netu przypominała czasy modemu i połączeń wdzwanianych. Grey i Mario poszli na masaż, Steve wysłać kartki. W bazarowym „kinie”

okazało się, że aby oglądnąć 40 minut Pol Pota trzeba wyłożyć 3$. Podziękowaliśmy, posnuli się po mieście i poszli testować specjały kuchni kambodżańskiej. Znaleźliśmy ofertę trzech dań za 3$, do tego happy hour na piwo i lali coś w okolicach 0,3l po 2000 rieli. Niby o 21 się kończyło, ale nie byli małostkowi i nie wygłupiali się, wszystkie nam policzyli po promocyjnej cenie. Rozmowa przy posiłku pozwoliła odkryć przyczynę postoju przy granicy. Okazało się, że nasz koreański przyjaciel ma wielką potrzebę robienia zdjęć wszędzie i wszystkiemu. Również granicom. Gdy zrobił pierwsze, to celnicy powiedzieli, żeby więcej nie fotografował. Zrobił kolejne. Ci się podkurwili, chwycili go za bety, założyli kajdanki i posadzili w budzie. Posiedział trzydzieści minut, przyszedł ktoś tam, zjebał go, kazał mu spieprzać i nie robić więcej zdjęć na granicach. A odchodząc zrobiłem jeszcze jedno! – podsumował tryumfalnie swoją opowieść. Ręce nam opadły do poziomu czerwonego pyłu. Na deser dostaliśmy Traditional Khmer Cake, co przywołało wspomnienia związane z pizzą Maria. Standardy obsługi były cudowne, tańczyli wokół nas. My, czterej chłopa, ubrani biednawo, płacimy po jakieś 4 czy 5$ za wszystko, ale serwetki, obrusy, zastawa, uśmiechy, nie wierzyłem. Chcieliśmy zabić Grey’a, bo przy rozliczaniu rachunku oskarżył ich, że nie chcą mu wydać 2000 rieli. Wydali, ale patrzyli, a nam było tak strasznie głupio… Koreańska mentalność jest legendarna wśród Azjatów. Koreańczyk wkurwić się potrafi o wszystko, od razu zaczyna wrzeszczeć, po chwili lecą ciężkie bluzgi. Najgorzej sprawa ma się, gdy chodzi o pieniądze, nieważne ile. Z tej okazji Koreańczyków nie lubi chyba żadna nacja azjatycka, według mojej wiedzy największe noże mają z Japonią. Duma narodowa wywalona w gwiazdy, co koreańskie to dobre. Próbowaliśmy ze Stevem wypytać o relacje z Północą, ale chyba trafiliśmy w temat tabu, odpowiedź była tak mętna, że nic nie zrozumieliśmy. W okolicach 23 udaliśmy się na spoczynek. Nazajutrz mieliśmy w planach wielki dzień.

Suggest Documents